Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Halo, tu Ziemia. Pismo o planecie

Halo, tu Ziemia. Pismo o planecie

4.00 / 5.00
  • ISBN:

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Halo, tu Ziemia. Pismo o planecie

Michał Okoński, redaktor wydania specjalnego „Halo, tu Ziemia”:

„Kilka najbliższych lat będzie najważniejszych w historii ludzkiej bytności na Ziemi. Katastrofa klimatyczna nie będzie długotrwałym procesem. Po przekroczeniu punktu krytycznego nasz świat po prostu runie. Jego los decyduje się teraz” - to fragment jednego z tekstów otwierających najnowsze wydanie specjalne „Tygodnika Powszechnego”, poświęcone kryzysowi klimatycznemu. Naukowcy nie mają wątpliwości: mamy bardzo mało czasu, aby ograniczyć zatruwanie atmosfery i wyhamować globalne ocieplenie.

W wydaniu specjalnym prezentujemy nie tylko ustalenia naukowców. Pytamy, co sami możemy zrobić dla poprawy sytuacji. Pokazujemy ludzi, którzy wzięli odpowiedzialność za dokonanie koniecznych zmian. Piszemy o sytuacji ekologicznej i klimatycznej w Polsce i na świecie, o kondycji naszych lasów i wód, także z perspektywy tych, którzy postanowili bronić ich przed wycinką, regulacją czy zanieczyszczeniem. Piszemy o walce o czyste powietrze nad Polską. Mówimy o odpowiedzialności chrześcijan i wszystkich ludzi dobrej woli, do których adresowana była encyklika papieża Franciszka „Laudato Si”. Przede wszystkim jednak: pokazujemy piękno naszej planety, widzianej także z perspektywy kosmosu. „50 lat temu ludzie po raz pierwszy byli świadkami tej niesamowitej sceny, gdy nasza planeta wschodzi ponad innym ciałem niebieskim” - mówi w jednej z rozmów astronautka Nicole Stott, nawiązując do rocznicy lądowania na księżycu i przekazywanych stamtąd obrazów. - Zobaczyliśmy, że jesteśmy Ziemianami, żyjemy na planecie, chroni nas cienka, błękitna kreska atmosfery. Pytanie brzmi: gdzie chcemy być za kolejne 50 lat?”.

Wśród autorów tego wydania znajdują się wybitni naukowcy, eksperci, humaniści i reporterzy, m.in. Marek Bieńczyk, Ewa Bińczyk, ks. Adam Boniecki, Beata Chomątowska, ks. Michał Heller, Szymon Hołownia, Wojciech Jagielski, Agata Kasprolewicz, Łukasz Lamża, Łukasz Łuczaj, Czesław Miłosz, Marcin Napiórkowski, Michał Olszewski, Marcin Popkiewicz, Adam Robiński, Marta Sapała, Filip Springer, Andrzej Stasiuk, Adam Wajrak i January Weiner.

Halo, tu ziemia - oddajemy głos planecie, zapraszamy do lektury, a potem zachęcamy do działania.

Polecane książki

Wstrząsający obraz Kambodży niszczonej przez interesy wielkich mocarstw. A także historia reportera o jednoznacznie lewicowych przekonaniach, docierającego do prawdy i stopniowo tracącego złudzenia. W kwietniu 1975 roku armia Czerwonych Khmerów zajęła Phnom Penh. Terzani, przebywający wówczas w Taj...
Max Reinhardt był człowiekiem teatru – aktorem, reżyserem, wychowawcą. Jeśli pisał – jego teksty miały zazwyczaj zastosowanie. Pisma składające się na ten tom prezentują poglądy wybitnego praktyka, który wprowadził na scenę koncepcje teoretyków wielkiej reformy teatru – znalazł dla ich idei prak...
Akurat w samym środku konferencji prasowej zwołanej przez szefa policji komisarz Kluftinger odbiera dziwny telefon i staje się świadkiem morderstwa. Tak przynajmniej sądzi. „Koszmary wskutek spożywania zbyt tłustej pieczeni wieprzowej” – wyśmiewają go koledzy ignorując te podejrzenia. Kluftinger pos...
Poradnik do gry Virginia zawiera zbiór porad i wskazówek, które pozwalają na ukończenie gry w 100% ze wszystkimi odblokowanymi osiągnięciami na platformie Steam. Główną częścią poradnika jest opis przejścia, w którym znajdziesz dokładny opis wszystkich 42 rozdziałów wraz z licznymi ilustracjami. Dod...
Na podstawie książki powstał film w reżyserii Sofii Coppoli (nagroda za reżyserię na Festiwalu Filmowym w Cannes), w rolach głównych zagrali Nicole Kidman, Colin Farrell, Kirsten Dunst oraz Elle Fanning. Wirginia, wojna secesyjna. Ciężko ranny kapral wojsk Unii trafia do szkoły dla panien. Dzięk...
  Kolejna porcja przygód kultowego bohatera literatury młodzieżowej. Tym razem Tomek będzie musiał zmierzyć się z amazońską dżunglą i plemieniem łowców głów. Dotrze też do tajemniczych ruin starożytnego miasta....

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Opracowanie zbiorowe

WSPÓŁWYDAWCAPARTNER WYDANIATYGODNIK POWSZECHNYHISTORIA NR 4 (12)ISSN 2392-3628www.TygodnikPowszechny.plREDAKCJA   Michał OkońskiPROJEKT GRAFICZNY, ŁAMANIE Marek ZalejskiFOTOEDYCJA   Grażyna MakaraWSPÓŁPRACA Edward AugustynTYPOGRAFIA Marta Bogucka, Andrzej Leśniak, Artur StrzeleckiKOREKTA Katarzyna Domin, Sylwia Frołow, Maciej SzklarczykOPIEKA WYDAWNICZA Maja Kuczmińska, Anna Pietrzykowska, Marta FilipiukWSPÓŁPRACA Anna KarolewskaNASZA OKŁADKAMIECZYSŁAW WASILEWSKI, profesor Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, był wykładowcą na uczelniach artystycznych od Iranu, poprzez USA i Chile, do Finlandii. Brał udział w kilkuset wystawach polskiego plakatu i ilustracji w kraju i za granicą, a także w dziesiątkach międzynarodowych imprez sztuki plakatu. Laureat wielu nagród za plakaty i grafikę wydawniczą. Autor okładek naszych „Kanonów” i wydań specjalnych. www.wasilewski.art.plWYDAWCA Tygodnik Powszechny Sp. z o.o.PREZES ZARZĄDU Jacek ŚlusarczykADRES WYDAWCY I REDAKCJI 31-007 Kraków, ul. Wiślna 12,tel.: 12-422-25-18, 12-422-23-11, redakcja@tygodnik.com.plREKLAMA   tel. 602-590-416, reklama@tygodnik.com.plPRENUMERATA   tel. 12-431-26-83, prenumerata@tygodnik.com.plZAMÓWIENIAzamowienia@tygodnik.com.plE-WYDANIEpowszech.net/ziemiaPOZOSTAŁE WYDANIA SPECJALNE „TP”powszech.net/wydaniaspecjalne▪ Prawa autorskie i majątkowe do wszystkich materiałów zamieszczonych w „Tygodniku Powszechnym” należą do Wydawcy oraz ich Autorów i są zastrzeżone znakiem © na końcu artykułu. Materiały oznaczone na końcu dodatkowym znakiem ℗ mogą być wykorzystane przez inne podmioty tylko i wyłącznie po uiszczeniu opłaty, zgodnie z Cennikiem i Regulaminem korzystania z artykułów prasowych, zamieszczonymi pod adresem www.TygodnikPowszechny.pl/nota-wydawniczaKONWERSJAeLitera s.c.

TEN STRASZNY ANTROPOCEN

Jeśli za trzydzieści kilka lat na mieszkańców Ziemi spadną trudne do wyobrażenia kataklizmy, jeśli to zagraża wszystkim mieszkańcom „wspólnego domu”, to jaki sens mają wojny, bezwzględna i okrutna rywalizacja gospodarcza, wynoszenie się jednych nad drugich?

„Jak w czasie przed potopem jedli i pili, żenili się i za mąż wydawali aż do dnia, kiedy Noe wszedł do arki, i nie spostrzegli się, aż przyszedł potop i pochłonął wszystkich, tak również będzie z przyjściem Syna Człowieczego” (Mt 24, 38-39).

Nic nie poradzę, że opublikowany w październiku 2018 r. szósty raport Międzynarodowego Panelu Klimatycznego ds. Zmian Klimatu przy ONZ (IPCC) tę zapowiedź Sądu Ostatecznego mi przypomniał. Choć nie myślę, by Sąd Ostateczny miał być wynikiem katastrofy klimatycznej (raport już nie mówi o ociepleniu, lecz o katastrofie), to skojarzenia budzi nieodparcie opowieść o beztrosce zaskoczonych ludzi. Raport jest przecież nie tylko wiarygodny: przedstawione w nim analizy i dane są – jak mi wyjaśnił poważny pracownik ONZ – „ostrożnościowe”, co oznacza, że rzeczywistość może się okazać znacznie gorsza. Istnieje dziewięć „granic planetarnych”, parametrów gwarantujących stabilność naszej planety, a cztery z nich zostały już przekroczone. Raport ostrzega, że jeśli do roku 2050 nie wyeliminujemy całkowicie emisji dwutlenku węgla, nastąpi klimatyczna katastrofa.

Piszemy o tym szczegółowo na kolejnych stronach tego wydania specjalnego. Tytułowy antropocen, o którym wspomina Adam Robiński w tekście otwierającym pierwszy rozdział, oznacza naszą erę, która (nie bardzo wiadomo, od którego momentu) następuje po 12 tysięcy lat trwającej epoce holocenu. Antropocen, czyli „era człowieka”, nasza era, w której działania ludzkie wpisują się w zapis geologiczny na setki tysięcy lat.

„Nie można już z pogardą i ironią traktować prognoz katastroficznych. Moglibyśmy zostawić następnym pokoleniom zbyt wiele gruzów, pustyń i śmieci” – napisał Franciszek w encyklice „Laudato si” (nr 161), której również poświęcamy tu wiele miejsca. Papież, wskazując na degradację etyczną i kulturową towarzyszącą degradacji ekologicznej, ostrzegał przed planetarną katastrofą. Dziś 91 naukowców z 40 krajów, którzy na warsztat wzięli 6 tys. projektów badawczych, podpisało się pod dokumentem wskazującym na moment, w którym musi nastąpić ta katastrofa, jeśli…

Mówi o tym papież, piszą nasi autorzy, że tak jak równowagę Ziemi naruszył człowiek, człowiek również może powstrzymać katastrofę o trudnych do ogarnięcia skutkach. To też powinien oznaczać antropocen.

I jeszcze jedno. Jeśli przerażające ostrzeżenia naukowców zostaną (wreszcie) potraktowane poważnie, będzie to musiało pociągnąć za sobą zmianę sposobu patrzenia na wszystko. Bo jeśli za trzydzieści kilka lat spadną na mieszkańców Ziemi trudne do wyobrażenia kataklizmy, jeśli to zagraża wszystkim mieszkańcom „wspólnego domu”, Ziemi, to jaki sens mają wojny, bezwzględna i okrutna rywalizacja gospodarcza, wynoszenie się jednych nad drugich?

Jest i inny problem: w internecie znajdą Państwo mnóstwo tekstów o tym, że ostrzeżenia IPCC to wielkie Climategate, spisek i oszustwo naukowców. Że stoją za nimi wielkie potęgi przemysłowe, które po prostu boją się konkurencji naszego węgla. Globalne ocieplenie? To hipoteza, która do czasu pełnej weryfikacji powinna taką pozostać. Raport IPCC 2018? Został skrytykowany przez wielu uczonych. Pożyjemy (do 2050 r.), zobaczymy. ©℗

KS. ADAM BONIECKI

   „TP” 43/2018

Zmierzch epoki człowieka

Dymy nad elektrownią STEAG, Oberhausen, Niemcy, styczeń 2017 r. Gazy cieplarniane są uważane za jedną z głównych przyczyn ocieplenia klimatuFOT. LUKAS SCHULZE / GETTY IMAGES

ZMIERZCH EPOKI CZŁOWIEKA

Kilka najbliższych lat będzie najważniejszych w historii ludzkiej bytności na Ziemi. Katastrofa klimatyczna nie będzie długotrwałym procesem. Gdy przekroczy punkt krytyczny, nasz świat po prostu runie. Jego los decyduje się teraz.

ADAM ROBIŃSKI

Na początku października 2018 r. IPCC, czyli Międzyrządowy Panel ds. Zmian Klimatu przy ONZ, opublikował szósty w swojej historii zbiorczy raport, z którego wynika, że granicą, której w ogrzewaniu Ziemi nie powinniśmy przekroczyć, jest półtora stopnia Celsjusza. IPCC nie prowadzi badań, a jedynie streszcza stan ogólnej wiedzy ludzkości. Nie ma dziś bardziej wiarygodnej instytucji przyglądającej się klimatowi Ziemi.

Pod raportem podpisało się 91 naukowców z 40 krajów, którzy na warsztat wzięli 6 tysięcy projektów badawczych. Stwierdzają oni, że mamy tylko 12 lat na to, aby ograniczyć zatruwanie atmosfery i wyhamować ocieplenie do półtora stopnia Celsjusza. Aby tak się stało, do 2030 r. musimy obniżyć emisję dwutlenku węgla o 45 proc., a do 2050 r. wyeliminować ją całkowicie.

Jeśli nie zrobimy nic, w połowie stulecia Ziemia będzie cieplejsza o trzy stopnie, a po drodze wejdzie w stan, w którym na każdym kroku będzie mogła przekroczyć tzw. punkty przełomowe (tipping points). Gdy roztopią się lodowce Antarktydy, do atmosfery trafi uwięziony pod nimi metan, a Ziemia jeszcze bardziej się ogrzeje. Gdy zbytnio ogrzejemy Arktykę, naruszymy schemat prądów oceanicznych na Atlantyku, m.in. wygaszając Golfsztrom odpowiedzialny dziś za klimat połowy Europy. Jedna zmiana pociągnie za sobą szereg kolejnych, nieodwracalnych.

Przyjęło się myśleć o zmianach klimatu jako procesie stopniowym, tymczasem po przekroczeniu punktu przełomowego znany nam świat runie jak konstrukcja ułożona z klocków domina. Klimatolodzy, coraz bardziej rozumiejąc potrzebę wysyłania w świat klarownych komunikatów, mówią już nie o ociepleniu, lecz o destabilizacji klimatu, ociepleniu nagłym i gwałtownym, a nawet o katastrofie klimatycznej.

W 2009 r. The Stockholm Resilience Centre, międzynarodowa organizacja non-profit zajmująca się sprawami środowiska, zidentyfikowała dziewięć tzw. granic planetarnych, a więc parametrów gwarantujących utrzymanie stabilności charakterystycznej dla holocenu. Znalazły się wśród nich: stan warstwy ozonowej, stopień zakwaszenia oceanów, dostępność wody pitnej, zanieczyszczenia chemiczne, zanieczyszczenia atmosfery, wykorzystanie powierzchni lądowych, zaburzenia cykli biogeochemicznych, zmiany klimatu oraz tempo utraty ziemskiej bioróżnorodności. Ale jeszcze ważniejsze jest to, że wszystkie dziewięć granic jest ze sobą ściśle powiązanych. Igranie z jedną prowadzi do rychłego zachwiania pozostałych. Deforestacja zaburza stosunki wodne. Wzrost zakwaszenia oceanów wybija kolejne gatunki. Zanieczyszczanie atmosfery ogrzewa planetę.

W 2015 r. ta sama organizacja oznajmiła, że cztery z tych granic zostały już przekroczone. Dwie z nich: bioróżnorodność i zmiany klimatu, uznano za kluczowe. Na kołowym wykresie zrobiło się żółto i czerwono.

Obojętność

Z pojęciem „antropocenu” pierwszy raz zetknąłem się pod koniec lat 90. w liceum. Podczas lekcji geografii z tabelą epok geologicznych w roli głównej nauczycielka rzuciła, że w opinii wielu naukowców trwający od 12 tys. lat holocen już się skończył. To, co mamy dziś, to antropocen, czyli „epoka człowieka” – dodała. Ślady naszego działania obecne będą w zapisie geologicznym przez setki tysięcy lat.

„Epoka człowieka” brzmiało jak powód do dumy. Chęć sprawczości leży przecież w ludzkiej naturze. Pewnie dlatego, kiedy w 2000 r. Paul Crutzen, holenderski noblista z dziedziny chemii, zaczął mówić o konsekwencjach z tym związanych, a więc m.in. ogrzewaniu planety i podnoszeniu się poziomu oceanów, ludzkość niespecjalnie się tym przejęła. Nawet jeśli zimy faktycznie stawały się coraz cieplejsze i bezśnieżne, ptaki zaczęły zapominać o potrzebie migracji, a ssaki o hibernacji. Stwierdzenie, że tak być musi, bo klimat się ociepla, stało się wytrychem i uniwersalnym wytłumaczeniem. To, że Ziemia w 2050 r. może być o wiele mniej przyjaznym do życia miejscem, było bardzo odległą myślą. Zbyt odległą, by przejmować się nią tu i teraz.

Wciąż nie wiemy, kiedy tak naprawdę zaczął się antropocen. W tabelę stratygraficzną Ziemi wpisany jest na razie ołówkiem. Międzynarodowa Komisja Stratygrafii, która nią zawiaduje, zwleka z ostatecznym uznaniem tej nazwy i przypisaniem jej czasowych ram.

Większość badaczy przekonuje, że świat przyspieszył po II wojnie światowej. Zachód zaczął się bogacić, Wschód produkować na jego potrzeby, a transport morski i lotniczy zamienił Ziemię w Nową Pangeę, globalny superkontynent, w którym poszczególne ekosystemy mieszają się jak kolorowy tłum na Times Square (gdyby transport międzynarodowy potraktować jako kraj, byłby dziś szóstym największym emiterem dwutlenku węgla do atmosfery). Od 1945 r. dokonaliśmy około 2 tys. prób nuklearnych. Spalając wydobywane spod ziemi surowce podgrzaliśmy planetę o jeden stopień Celsjusza w porównaniu z czasami sprzed ery przemysłowej.

Eksperci machają

Nowy raport IPCC jest o tyle szokujący, że do tej pory progiem bezpieczeństwa wydawały się być dwa stopnie Celsjusza, o jakie możemy ogrzać planetę. Utrzymanie ocieplenia „znacznie poniżej” tej granicy było celem, na jaki zgodzili się sygnatariusze Porozumienia Paryskiego z 2015 r. (choć w dokumencie dodano, że jeszcze lepiej byłoby nie przekraczać wspomnianego półtora stopnia). Dokument zakładał globalną transparentność. Każdy ze 195 krajów samemu wyznaczał swoje cele, które miały się złożyć na ten wspólny. Światowa społeczność zgodziła się, że większa odpowiedzialność ciąży na krajach rozwiniętych i to one powinny świecić przykładem. Dodatkowo co pięć lat każdy spowiadałby się z własnych dokonań na polu ograniczania emisji oraz wyznaczał sobie nowe, ambitniejsze cele.

Porozumienie przyjęto z umiarkowanym optymizmem. Uznano je za zbyt ostrożne, komentatorzy zwracali też uwagę na to, że może skończyć się na pustych deklaracjach, bo w umowę nie wpisano żadnych mechanizmów ich egzekwowania i karania. Ale w 2017 r. Donald Trump ogłosił, że Stany Zjednoczone w ogóle wycofują się z danego słowa. Zmiany klimatyczne nazwał chińską bzdurą, która ma spowolnić dalsze „stawanie się Ameryki wielką”.

Wbrew opinii Trumpa nie ma dziś żadnej kontrowersji co do tego, że za współczesne zmiany klimatu na Ziemi odpowiada gatunek ludzki. Na kilka miesięcy przed zaprzysiężeniem obecnego prezydenta USA do internetu trafił rozpowszechniany za darmo, mocno zaangażowany dokument w reżyserii Fishera Stevensa z Leonardem DiCaprio w roli głównej „Czy czeka nas koniec?” („Before the Flood”). Kilka tygodni po Paryżu DiCaprio spotyka się w Białym Domu z Barackiem Obamą i pyta go, co jeśli kolejnym prezydentem zostanie ktoś, kto neguje dowody naukowe na zmiany klimatyczne. „Czy miałby dość władzy, by odwrócić wszystko, co pan osiągnął?”. „Nawet gdyby urząd objął ktoś, kto oparł kampanię na zaprzeczaniu zmianom klimatu, rzeczywistość ma sposoby, by dać ci po nosie, jak odwrócisz wzrok. Sądzę, że nauka zaczyna docierać do opinii publicznej, po części dlatego, że nie da się jej podważyć” – odpowiada Obama.

Jakby na potwierdzenie jego słów kolejne amerykańskie miasta zaczęły deklarować, że będą wyznaczać i realizować własne cele, by wbrew woli administracji federalnej Stany Zjednoczone i tak wypełniły większość swoich zobowiązań z Paryża. Zakładały one redukcję emisji o 26 proc. do 2025 r.

Naukowiec zostaje aktywistą

Przewijający się w prognozach rok 2050 nie jest już odległą i trudną do wyobrażenia przyszłością. Mój starszy syn będzie miał wtedy 36 lat. Dokładnie tyle, ile ja dziś. Na podobnym etapie życia będą też dzieci premiera Mateusza Morawieckiego czy wnuki Donalda Tuska. Czasami zastanawiam się, czy jeden i drugi wybiegają myślami w przyszłość tak często jak ja. I co odpowiedzą na zadane kiedyś pytanie: a co ty zrobiłeś dla mojego świata? Czy Morawiecki będzie pamiętać, jak we wrześniu 2018 r. mówił, że „węgiel to nasze czarne złoto”? Albo kilka miesięcy wcześniej, że „węgiel to podstawa naszej energetyki i nie chcemy z niego rezygnować”?

Trudno myśleć o antropocenie bez emocji. Jeszcze trudniej tak o nim pisać. Nawet jeśli kłóci się to z podstawowymi zasadami dziennikarstwa. Ale filozofka dr hab. Ewa Bińczyk [patrz wywiad na kolejnych stronach tego rozdziału – red.] przekonuje, że nawet klimatolodzy i badacze zajmujący się naukami o systemach planetarnych Ziemi coraz częściej popadają w bezsilność i otępienie. Są bezradni, bo zalewają świat szokującymi danymi, a ten ich nie słucha.

Niektórzy, jak wspomniany już Crutzen, klimatolog Mike Hulme czy chemik Will Steffen, swoją frustrację starają się przełożyć na czyny. Stają się aktywistami, angażują w doradztwo polityczne, próbują wyrwać społeczeństwa ze stanu marazmu.

Kiedy naukowcy wysyłają do mediów i polityków kolejne ostrzeżenia, świat najpierw się dziwi, potem na chwilę pokornie pochyla głowy, a potem przerabia te komunikaty na memy. Wszyscy widzieliśmy zdjęcia wychudzonych niedźwiedzi polarnych dryfujących na samotnych krach. Morskich ptaków uduszonych przez foliówki. Albo żółwi z plastikową nakrętką, która tak zniekształciła ich karapaksy, że przypominają klepsydry. Słyszeliśmy o Wielkiej Pacyficznej Plamie Śmieci o powierzchni ponad 1,6 mln kilometrów kwadratowych, a więc pięć razy większej od Polski.

Dziwimy się, że spośród masy wszystkich ziemskich kręgowców 30 proc. to masa ludzi, 67 proc. kręgowce udomowione, a tylko 3 proc. stanowi masa dzikich zwierząt lądowych (co obliczył badacz środowiska Vaclav Smil). Albo że w 2050 r. (znowu ta data!) w oceanach będzie więcej plastiku niż ryb.

I wszystkie te informacje w żaden sposób nie wpływają na naszą codzienność. Ciągle palimy węglem, jeździmy dieslami, pałaszujemy burgery, w milczeniu zbieramy sklepowe foliówki, na naszych reprezentantów zaś wybieramy polityków, którzy twierdzą, iż „dwutlenek węgla nie może być szkodliwy, skoro spożywamy go w napojach gazowanych” (jak Zbigniew Ziobro w 2012 r.), a ten emitowany w Polsce „jest gazem życia dla żywych zespołów przyrodniczych, by stawały się coraz lepsze” (eksminister środowiska Jan Szyszko). Aktywiści nazywają to działanie business as usual. Robieniem interesów bez zwracania uwagi na zmieniające się okoliczności. Najwyrazistszym przejawem tego biznesowego podejścia jest nasze uzależnienie od węgla i ropy.

Bohater w swoim domu

„Najbliższych kilka lat będzie prawdopodobnie najważniejszych w naszej historii” – komentowała raport IPCC jedna z jego autorek. „Wyhamowanie ocieplenia do 1,5 st. C jest możliwe z punktu widzenia praw chemii i fizyki, lecz realizacja tego celu wymaga bezprecedensowych środków” – dodawał inny. Co ważne, te środki leżą na stole. Tak samo uparcie, jak grozi palcem, świat nauki wytrwale dostarcza też recept wyjścia z kryzysu. Nie chodzi o wynajdywanie nowych technologii, które zrewolucjonizują świat, ale o skuteczną implementację od dawna proponowanych rozwiązań. Podatki paliwowe, zaprzestanie wydobycia kopalin, sadzenie lasów na masową skalę, ograniczenie rozrodczości. Powiększanie obszarów bez ingerencji człowieka, bo dziś tylko 14 proc. wszystkich lądów i ledwie ponad 3 proc. oceanów jest objęte jakąkolwiek ochroną.

Ale paradoksalnie apokaliptyczne wizje robią na nas małe wrażenie. Może dlatego, że popkultura oswoiła nas z tym konceptem? Naoglądaliśmy się setek filmowych kataklizmów, widzieliśmy tonący Manhattan, asteroidy gruchoczące płaszcz Ziemi. „Droga” Cormaca McCarthy’ego budzi raczej dreszcz emocji niż przerażenie. Kiedy więc równolegle z raportem IPCC Ministerstwo Środowiska publikuje liczący ponad sto stron dokument ze scenariuszami dla Polski, odbieramy go właśnie tak: jak scenariusz. Zatopione Żuławy, pustynnienie województwa łódzkiego czy nieustanny stan zagrożenia powodziowego, jaki w 2030 r. utrzymywać się będzie na Opolszczyźnie, brzmią jak filmowa wizja, której na samym końcu ktoś zapobiegnie.

W rozmowie z „Tygodnikiem” Ewa Bińczyk przekonuje, że tzw. oświeceniowy paradygmat postępu, a więc ślepa wiara w to, że przyszłe pokolenia uratują się same, to jedna z częstszych reakcji na naukowe ostrzeżenia – niestety. Ale wśród sygnatariuszy Porozumienia Paryskiego nie było żadnych superbohaterów. Były za to setki anonimowych twarzy o różnych kolorach skóry, przybyłych do Francji z sześciu kontynentów. Te przyszłe pokolenia również nie są anonimowe. A właściwie nie ma żadnych przyszłych pokoleń. Skoro to najbliższe lata będą decydujące, kształt naszego życia w antropocenie wcale nie zależy od dzieci moich czy premiera Morawieckiego, ale od nas samych.

Może więc każdy musi wzorem Los Angeles, Houston, Nowego Orleanu czy Nowego Jorku samemu, dobrowolnie dołączyć do Porozumienia Paryskiego? Nie oglądając się na innych, wyznaczyć sobie własne cele, a potem regularnie spowiadać się z nich przed lustrem i swoimi dziećmi. Rewidować je i rozwijać. Zostać bohaterem w swoim domu. Zrezygnować z wołowiny, ograniczyć korzystanie z samochodu, zainwestować w hybrydę, bez przymusu płacić umowny podatek węglowy na cele środowiskowe (według wyliczeń serwisu CarboTax przeciętny mieszkaniec Polski powinien płacić 65 dolarów rocznie). Sumiennie segregować śmieci. Jedzenie na wynos kupować we własnych pojemnikach wielorazowego użytku. Docieplić dom tak, by zużywać jak najmniej energii. Na jego dachu zainstalować fotowoltaiczny panel nie bacząc na to, że to wciąż kosztowne przedsięwzięcie. Nie latać kilka razy w roku samolotem. Nie kupować elektroniki z Azji i owoców z Ameryki Południowej. Naprawiać, a nie wyrzucać. Sadzić drzewa, wspierać parki narodowe i przyrodnicze organizacje pozarządowe działające lokalnie. Walczyć o to, by sprawy środowiska na stałe weszły do politycznej debaty na szczeblu zarówno lokalnym, jak i państwowym, bo w rok 2030 wkroczymy za raptem trzy kadencje Sejmu.

W „Pikniku na skraju drogi” braci Arkadija i Borisa Strugackich tytułowym poboczem jest Ziemia, a piknikiem krótka wizyta obcych, po której w paru miejscach na planecie prawa fizyki nagle stanęły na głowie. Aby się po nich poruszać, trzeba najpierw rzucić kamieniem i zobaczyć, co się stanie. Jeśli poleci normalnym torem i w przewidywalny sposób spadnie na ziemię, można bezpiecznie pójść w jego kierunku. Co innego, gdy wbije się w powierzchnię z siłą meteorytu lub niewidzialny wiatr zepchnie go na bok. To dobra metafora naszej dotychczasowej wędrówki przez antropocen. Idziemy przed siebie, raz na jakiś czas rzucając kamieniem i ciesząc się, że wciąż spada na ziemię, tak jak do tego przywykliśmy. Nie przyjmujemy do wiadomości, że nie zawsze tak będzie. Z każdym kolejnym krokiem stawianym pod dyktando hasła business as usual rosną szanse na to, że odetniemy sobie nie tylko drogę przed nami, ale również po bokach i wstecz. I że w pewnym momencie dojdziemy do punktu, z którego nie wykonamy już żadnego bezpiecznego kroku.

Ale z książki Strugackich wyłania się jeszcze jedna ponura metafora. Może to my jesteśmy tą obcą rasą, która na chwilę pojawiła się na Ziemi, wywróciła do góry nogami jej realia, a potem zniknęła? 300 tysięcy lat, a więc tyle, ile według obecnego stanu wiedzy liczy nasz gatunek, to w historii planety akurat tyle, co piknik. ©

ADAM ROBIŃSKI

   „TP” 43/2018

ADAM ROBIŃSKI jest stałym współpracownikiem „Tygodnika Powszechnego”. Za książkę „Hajstry” (2017) zdobył Nagrodę Magellana w kategorii Książka reportażowa, był także nominowany do Nagrody Conrada za debiut. Wkrótce ukaże się jego kolejna książka, „Kiczery”, poświęcona Bieszczadom.

KLIMAT: TAKIEJ ZMIANY JESZCZE NIE BYŁO

UPADA ARGUMENT klimatycznych sceptyków: potwierdzono, że w ciągu ostatnich dwóch tysięcy lat ani razu nie doszło na Ziemi do tak gwałtownej zmiany średniej temperatury jak w ostatnich dekadach.

Wyniki trzech badań opublikowanych w „Nature” i „Nature Geoscience” wskazują, że nawet zasięg tzw. średniowiecznego optimum klimatycznego (ocieplenia między X i XIII w.) oraz „małej epoki lodowcowej” (ochłodzenia z kulminacją w zachodniej Europie w XVII w.) był zmienny i ograniczony – i że zjawisk tych nie można porównywać do czasów współczesnych, gdy rekordy ciepła są bite rok po roku na całej planecie. Rekonstrukcja klimatu planety – opierająca się na analizie 700 próbek pobranych m.in. z drzew, lodu i osadów – podważa tezę, że globalne ocieplenie jest elementem naturalnego cyklu klimatycznego.

Według prof. Johna Cooka, autora bloga „Skeptical Science” analizującego jakość argumentów w dyskusji o klimacie, zgoda, że wzrost temperatury to efekt działalności człowieka, waha się wśród naukowców od 91 do 100 proc. ©℗

ŻYM

PODOBNO NIE JEST ZA PÓŹNO

WOJCIECH BRZEZIŃSKI

  Największe w historii badanie stanu naszej planety nie zostawia złudzeń: zagłada już się zaczęła. Mamy jeszcze czas, by ją powstrzymać. Ale czy będziemy chcieli?

Liczący 1,8 tys. stron raport Międzyrządowej Platformy ds. Różnorodności Biologicznej i Funkcji Ekosystemu (IPBES) brzmi jak raport z końca świata. Opracowanie, przez trzy lata przygotowywane przez 145 ekspertów z 50 krajów na podstawie 15 tys. dokumentów naukowych i rządowych, wylicza wszystko, co straciliśmy w ciągu ostatnich dziesięcioleci dewastacji planety.

Milion gatunków zwierząt i roślin stojących na granicy wymarcia – 40 proc. płazów, 33 proc. koralowców, 33 proc. gatunków morskich i co najmniej 10 proc. owadów. Wiele z nich tę granicę przekroczy w ciągu najbliższych dziesięcioleci. Ubytek 82 proc. dzikich ssaków, skurczenie się naturalnych ekosystemów o połowę, utrata lasów o obszarze równym łącznej powierzchni Francji i Wielkiej Brytanii w ciągu zaledwie pierwszych 13 lat tego wieku.

Planeta, której obszar rysuje raport, jest tak zdominowana przez jeden gatunek – nasz gatunek – że cała reszta istot jest z niej niemal wypychana.

„TO NAJBARDZIEJ dogłębne, szczegółowe i kompletne badanie zdrowia naszej planety – mówił prof. Andy Purvis z Muzeum Historii Naturalnej w Londynie, jeden z czołowych autorów raportu, na konferencji prasowej towarzyszącej publikacji jego skróconej wersji. – Podstawowa wiadomość brzmi: powinniśmy byli wcześniej pójść do lekarza. Jest bardzo źle. Społeczeństwo, które chcielibyśmy pozostawić naszym dzieciom i wnukom, jest zagrożone. Jeśli zostawimy próbę rozwiązania problemu następnym pokoleniom, nigdy nam nie wybaczą”.

Problem opisywany przez raport – katastrofalna utrata bioróżnorodności – jest odrębny, choć powiązany ze zmianami klimatu. Uczeni szacują, że podniesienie globalnej temperatury o 2 stopnie Celsjusza, czyli do poziomu ustalonego jako cel Porozumienia Paryskiego, doprowadziłoby do wymarcia 5 proc. gatunków zwierząt i roślin. Przy 4,3 stopni Celsjusza – już 16 proc.

GŁÓWNYM WROGIEM bioróżnorodności jest jednak bezpośrednia działalność człowieka. Produkcja rolna zajmuje jedną trzecią powierzchni Ziemi i pochłania 75 proc. zasobów słodkiej wody. Ludzkość wydobywa 60 mld ton surowców naturalnych rocznie – dwa razy więcej niż w latach 80., choć populacja świata wzrosła w tym czasie tylko o 66 proc. Ponad 80 proc. ścieków komunalnych trafia do rzek bez oczyszczenia. Miesza się w nich z nawet 400 mln ton przemysłowych odpadów. Plastikowych śmieci w 40 lat przybyło dziesięciokrotnie, a spływające do mórz nawozy sztuczne stworzyły 400 martwych stref, w których żyją już tylko meduzy.

Katastrofalnie cierpi także gospodarka. Wymieranie owadów zapylających zagraża produkcji rolnej o łącznej wartości ponad 2 trylionów złotych, a degradacja gleb już dziś zmniejszyła produktywność 23 proc. ziemi uprawnej na świecie.

„Nie możemy już mówić, że nie wiedzieliśmy”, powiedziała na konferencji sekretarz IPBES, Anne Larigauderie.

MAMY WCIĄŻ CZAS na powstrzymanie zagłady, ale działania muszą być natychmiastowe i drastyczne. Gwałtowna redukcja emisji gazów cieplarnianych, sadzenie i ratowanie lasów, mniej inwazyjne techniki pozyskiwania żywności oraz zmiana naszych nawyków. Przykładowo – produkcja mięsa i nabiału pochłania 83 proc. gruntów rolnych i odpowiada za 58 proc. produkowanych przez rolnictwo gazów cieplarnianych, choć przynosi nam jedynie 18 proc. spożywanych przez ludzkość kalorii.

Ziemia oczywiście nie umrze. Biosfera naszej planety przez setki milionów lat wykazała się zdumiewającą zdolnością do odradzania się po kataklizmach. Uderzenia asteroid, erupcje wulkanów niszczące całe kontynenty czy oszalałe reakcje chemiczne zmieniające oceany w kwasową, toksyczną zupę pochłaniały życie miliardów istot, ale nigdy nie zdołały uśmiercić Ziemi do końca.

My też nie damy rady jej zniszczyć. Ale jeśli nie zrobimy niczego, żeby powstrzymać wywołane przez nas szóste Wielkie Wymieranie, pochłonie ono także nas. ©

   „TP” 20/2019

WOJCIECH BRZEZIŃSKI jest dziennikarzem naukowym i reporterem telewizyjnym, twórcą programu popularnonaukowego „Horyzont zdarzeń”. Współautor książki „Strefy cyberwojny”, laureat Prix CIRCOM i Halabardy rektora Akademii Obrony Narodowej. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.

DLACZEGO NA ZIEMI ROBI SIĘ CORAZ CIEPLEJ

TEKST ŁUKASZ LAMŻA  |  INFOGRAFIKA LECH MAZURCZYK

Wszystkie planety w Układzie Słonecznym są ciepłe na powierzchni tylko na tyle, na ile ogrzewa je Słońce. Oczywiście, im bliżej Słońca, tym cieplej. Gdybyśmy wędrowali po pustej przestrzeni Układu Słonecznego z małą kamienną kulką i pozwalali jej nagrzewać się od światła słonecznego, to w różnych regionach otrzymalibyśmy różne temperatury − większą w pobliżu Słońca i mniejszą dalej od niego. Ciemna kulka nagrzewałaby się ponadto lepiej od jasnej.

Jak widać, Merkury i Mars nie zachowują się tak naprawdę odmiennie od zwykłych kamiennych kulek. Czemu? Ponieważ nie mają porządnych atmosfer. Ziemia i Wenus są zaś cieplejsze − Ziemia trochę, Wenus ogromnie − niż przewiduje to model kulkowy, ponieważ ich powierzchnie ogrzewane są przez atmosfery. Oczywiście, gazy atmosferyczne nie generują ciepła, one tylko lepiej lub gorzej przechowują energię promieniowania. Atmosfera ziemska nie „łapie” zbyt dobrze światła słonecznego (o czym można się przekonać, wyglądając w ciągu dnia za okno − tak, jest jasno…), jednak niektóre jej składniki świetnie pochłaniają promieniowanie podczerwone, emitowane przez ciepłą powierzchnię naszej planety. Gazy, które szczególnie dobrze „łapią” to promieniowanie, nie pozwalając mu uciec do kosmosu − co prowadzi do wzrostu temperatury na powierzchni planety − to gazy cieplarniane.

Znaczenie dwutlenku węgla

Choć istnieje wiele gazów cieplarnianych, skupmy się może na dwutlenku węgla. Czemu? Przede wszystkim dlatego, że to właśnie wzrost stężenia CO2 ma obecnie decydujący wpływ na zmiany klimatyczne na Ziemi. To zresztą nic nowego. Oto zestawienie stężenia CO2 i temperatury Ziemi z ostatnich 400 tysięcy lat:

ŹRÓDŁO: NATIONAL OCEANIC AND ATMOSPHERIC ADMINISTRATION

Wiesz, ile wynosi obecne stężenie CO2 w atmosferze? 415 ppm (części na milion). A wiesz, jak szybko nastąpił wzrost z poziomu 280 ppm do 415 ppm? W dwieście lat. Skąd ten dwutlenek węgla? Są oczywiście źródła naturalne, jak wulkanizm − to zresztą, nawiasem mówiąc, katastrofalny poziom aktywności wulkanicznej odpowiada za obecną sytuację na Wenus. Ziemia jest jednak planetą względnie spokojną i każdego roku z wulkanów ziemskich wydobywa się, bagatela, około 300 milionów ton dwutlenku węgla. Dużo? Nie w porównaniu z tym, co robimy my, Ziemianie, którzy emitujemy obecnie 26 miliardów ton CO2. Serio, to naprawdę bardzo proste. Węgiel siedział przez miliony lat pod ziemią w postaci paliw kopalnych. Ludzie wydobywają go, ponieważ paliwa kopalne dają energię. Węgiel jest spalany. Po spaleniu powstaje dwutlenek węgla, który trafia do atmosfery. Dwutlenek węgla podnosi temperaturę atmosfery. I tyle.

A po co nam ta energia?

PLANETA WŁASNEGO WYROBU

EWA BIŃCZYK,filozofka: Mówienie, że na ratowanie Ziemi jest już za późno, paraliżuje. Nie potrzebujemy wehikułów czasu ani geoinżynierii. Są proste rozwiązania, musimy tylko zacząć je wdrażać.

Lotnisko Phoenix (USA) – transport międzynarodowy to jeden z największych emiterów dwutlenku węgla.FOT. STEVE CRAFT / EAST NEWS

ADAM ROBIŃSKI: Nazwijmy parę faktów po imieniu. W świecie nauki panuje zgoda co do tego, że za współczesne zmiany klimatu na Ziemi odpowiada człowiek.

DR HAB. EWA BIŃCZYK: Tak. 97 proc. klimatologów jest tego pewnych. Odłamowcy to margines. Nie możemy mówić o istnieniu żadnej kontrowersji. Jesteśmy świadkami zmian klimatycznych wywołanych działalnością człowieka.

Naukowcy już od dawna nie pytają „czy”, tylko zajmują się badaniem skutków tych procesów.

Przy czym w debacie o antropocenie wyłania się więcej wątków. Dominuje zmiana klimatu, ale mowa jest też o przekroczeniu granic planetarnych, zanieczyszczeniu gleb, zakwaszeniu oceanów, wymieraniu gatunków. Mówi się o destrukcji systemów planetarnych lub wytrącaniu ich z równowagi charakterystycznej dla holocenu, a więc poprzedniej epoki geologicznej.

Fakt drugi: według Międzyrządowego Panelu ds. Zmian Klimatu przy ONZ (IPCC) wzrost średniej temperatury na Ziemi o 2 st. Celsjusza oznacza 50 proc. szans na przekroczenie owych granic planetarnych, czyli policzalnych parametrów, których naruszenie grozi destabilizacją planety. Klimatolodzy twierdzą, że nie da się już tego uniknąć. Racja?

W debatach badaczy z najróżniejszych dziedzin owe 2 st. C pojawiają się nieustannie. Ale mówi się, że i 4 st. C nie są kwestią odległej przyszłości. Niektóre instytucje szacują, że przekroczymy próg 4 st. C ok. 2070 r. Jeśli więc dalej będziemy robić to, co robimy dziś, katastrofa klimatyczna będzie niewątpliwie problemem pokolenia pana dzieci.

Fakt trzeci: świat nie robi nic, by temu zapobiec. Protokół z Kioto z 1997 r. okazał się nieskuteczny, z postanowień paryskich z 2015 r. wycofały się już USA Donalda Trumpa.

Z dzisiejszego punktu widzenia mamy fiasko działań na rzecz realnej, skutecznej, dającej nadzieję polityki niskoemisyjnej.

Paryskie porozumienie klimatyczne jest wspaniałym, pięknie napisanym dokumentem. Jego lektura pozwala choć na chwilę poczuć się dumnym z ludzkości. Ludzie płakali ze wzruszenia, gdy je podpisywali. Są tam wątki genderowe, jest obietnica wspomagania finansowego krajów rozwijających się przez kraje bogate. Ale to, co dzieje się za prezydentury Trumpa, to ogromny krok wstecz. Tak jakby Amerykanie odwrócili się od innych narodów. Panuje impas.

Choć otaczają nas slogany mówiące o zrównoważonym rozwoju, a Unia Europejska nie wypuszcza dokumentu, w którym nie byłoby o nim mowy, nijak się to jednak nie przekłada na ograniczenie konsumpcji i zmianę stylu życia, który prowadzimy, a który wiedzie do wysokich emisji.

Od kiedy jesteśmy świadomi problemu?

To dobre pytanie. Już w XIX wieku, gdy pojawił się przemysł np. farbiarski, zaistniała wraz z nim refleksja intelektualistów, że za szybko wycinamy lasy. Wątek deforestacji był głośno omawiany w Anglii i we Francji. Już wtedy mówiono, że wpływ człowieka jest zbyt nasilony, że nie można ogołacać całych krain. Mieszkańcy okolic miast, w których – jak np. w Manchesterze – rozwinął się choćby przemysł włókienniczy, widzieli na własne oczy, jak to wpływa na rzeki czy zatoki.

Naprawdę niepokojąco zaczyna się robić wraz z tzw. Wielkim Przyspieszeniem. Chodzi o czas po II wojnie światowej, kiedy nasiliły się procesy globalizacji, handlu międzynarodowego, a świat zaczął coraz więcej produkować i coraz ostrzej konsumować. I tym samym zanieczyszczać.

Dlaczego Międzynarodowa Komisja Stratygrafii wciąż nie może dojść do ładu z pojęciem antropocenu? Nadal nie zostało ono wpisane do tabeli stratygraficznej, jest więc ciągle pojęciem bardziej publicystycznym niż geologicznym.

Środowisko stratygrafów jest bardzo konserwatywne, nie do przyjęcia jest dla niego skala czasowa, o której mówimy. Geologia i stratygrafia operują setkami tysięcy, milionami lat, a my spieramy się dziś o dekady. Przejście od milionów lat do dziesięcioleci jest dla nich szokującą propozycją. Ale dziś merytorycznie uzasadnioną. W 2016 r. Grupa Robocza ds. Antropocenu na Międzynarodowym Kongresie Geologicznym zarekomendowała komisji ostateczne uznanie pojęcia antropocenu.

Dlaczego nadanie tej etykiety jest tak ważne? Czy zajmowanie się terminologią nie odwraca uwagi od meritum?

Nieważna jest sama nazwa, czy będzie to antropocen, anglocen czy kapitalocen. Ważne, że spór się toczy, bo nadaje rozgłos problemowi. Żyjemy w bezprecedensowym czasie. Mówimy o egzystencjalnym lęku, epoce nieodwracalnych strat. Każdego dnia tracimy szanse na to, by odwrócić bieg spraw.

„Antropocen” ma dla Pani wyłącznie negatywne konotacje?

Za dużo w nim anthropos, ciągle mówimy tylko o człowieku. Ale to lepsze niż nic. Alternatywne nazwy też mają wady: kapitalocen zupełnie gubi wymiar planetarny i nadzieję na przebudzenie się całej ludzkości. Kolejną wadą pojęcia „antropocen”, czyli „epoki człowieka w ogóle”, jest to, że odpowiedzialność za kryzys środowiskowy zrzuca na wszystkich ludzi. To bardzo niesprawiedliwe wobec tych, którzy do zmian klimatu przyczynili się najmniej lub wcale.

Mówimy „my”, mając na myśli cały gatunek ludzki. W książce „Epoka człowieka. Retoryka i marazm antropocenu” podkreśla Pani, że to przekłamanie.

Na Ziemi żyje dziś 7,4 mld ludzi, z czego miliard najuboższych nie emituje do atmosfery niemal nic.

Ci ludzie nie konsumują, ich ślad węglowy jest zerowy. Radykalne zmiany stylu życia muszą zajść w społeczeństwach zachodnich. Dobrze odżywionych, konsumujących dobra produkowane na całym świecie. Transport międzynarodowy, z którego jesteśmy tak dumni, to jeden z największych emiterów dwutlenku węgla. Gdyby potraktować go jako kraj, byłby szóstym największym producentem CO2 na Ziemi.

Gdyby więc styl życia 20 proc. najbogatszych mieszkańców planety się zmienił, to byłaby szansa – no właśnie, na co? Celem walczących ze zmianą klimatu nie jest powrót do stanu sprzed epoki industrialnej. Na to jest od dawna za późno. Przez kolejne 100 tysięcy lat będziemy odczuwać skutki tego, co już wyemitowaliśmy do atmosfery. Możemy je jedynie łagodzić, z pokorą i przezornością.

Patrzenia na świat z punktu widzenia człowieka nie unikniemy.

Kołakowski pisał, że nie ma studni tak głębokiej, żeby człowiek zaglądając do niej nie zobaczył na dnie własnej twarzy. Jesteśmy przesiąknięci swoimi wartościami i nawet mówiąc o ocaleniu Ziemi, mówimy przecież o takim świecie, który nam odpowiada.

Cały czas tkwimy w antropocentryzmie. Ale nie bądźmy w nim aroganccy. Mając wiedzę o skali destrukcji, której dokonujemy, spróbujmy zlokalizować granice arogancji. Zostawmy tylko tyle antropocentryzmu, na ile możemy sobie pozwolić.

W Chile pojawił się pomysł ochrony rzek poprzez nadawanie im osobowości prawnej. To właśnie niearogancki antropocentryzm?

To ruch w dobrą stronę. Czynniki pozaludzkie, inne gatunki czy wartościowe ekosystemy powinny być traktowane jak podmiot posiadający prawa. A one powinny się stać częścią regulacji środowiskowych i przede wszystkim modeli gospodarczych. Te współczesne są ślepe na to, że gospodarka potrzebuje zasobów odnawialnych. A żeby się odnawiały, musimy im to umożliwić. Nie możemy więc takich pomysłów wyśmiewać. Powinniśmy uczynić np. Puszczę Białowieską podmiotem prawa.

Kto będzie bronił tych praw?

Wiadomo, że puszcza nie przemówi w swoim imieniu. Ale już rzecznicy środowiskowi, za którymi stałoby prawo, mogliby wprowadzić reprezentację ekosystemów na arenę międzynarodową. To się dziś wydaje bardzo odległe, ale ludzie nie są całkiem obojętni na kwestie zmian klimatu.

Psychologia klimatyczna bada postawy obywateli w różnych krajach. Robią to choćby moi koledzy z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika. Świadomość problemu jest duża. Generalnie ludzie są prośrodowiskowi. Tylko nie bardzo wiedzą, co mają robić. Na kogo naciskać. Na kogo głosować. Sama nie mogę zrozumieć, dlaczego w Polsce nie ma partii, która z postulatami proekologicznymi przejęłaby władzę. To logiczne z punktu widzenia racjonalności człowieka.

Temat ochrony środowiska w partyjnych programach pojawia się incydentalnie.

Demokracja to system naczyń połączonych. Z tym rzekomo najlepszym systemem, jaki znamy, na pewno coś jest nie tak. Nie generuje długofalowego impulsu planowania i troski o dobro wspólne w zakresie szerszym niż nasze zyski, inwestycje, miejsca pracy tu i teraz. Partie polityczne chcą przetrwać tylko cztery lata.

Powtarzana data 2050 roku kiedyś była odległa, dziś jest bliska.

A w dyskusji pojawiają się też daty bliższe. Choćby całkowite roztopienie się Arktyki latem, szacowane na lata 2020-30. Musimy pamiętać, że raporty IPCC są ostrożne. A i tak przerażające. Rozwój wydarzeń pokazuje zaś, że zmiany następują szybciej, niż je prognozowano. Mówienie, że i tak jest już za późno, paraliżuje. Jest trochę tak, że im człowiek bardziej zajmuje się tematyką antropocenu, tym bardziej popada w marazm. Bo jeśli jest za późno, to nie ma sensu się wysilać.

Oczekujemy na koniec?

Tak, mamy tendencję do melancholii, nostalgii, godzenia się z tym, że jako ludzie nie zasługujemy na ratunek. Dlatego nazywam optymistów klimatycznych desperatami. Oczekiwanie, że jako cywilizacja zmienimy się po kolejnej wielkiej katastrofie, nie brzmi jak optymizm.

Brzmi jak noworoczne postanowienie.

Debata o zmianach klimatycznych ma wymiar eschatologiczny: u kresu czasu patrzymy na samych siebie i oceniamy, jaki był sens tego wszystkiego. Dokąd dotrwaliśmy? Kim jesteśmy? Właśnie dlatego jestem zdumiona, że tak mało filozofów zajmuje się dziś tematyką zmiany klimatu. Ludzkość nie stała jeszcze przed tak wieloaspektowym problemem. Jest zarazem przyrodniczy, polityczny, etyczny, religijny i ekonomiczny. Papież Franciszek w encyklice „Laudato si” podkreśla, że nierówności ekonomiczne, problemy przyrodnicze i polityka są ze sobą sprzężone, tworzą gęsty galimatias, który prowadzi do katastrofy. Kim więc my jesteśmy, że na to pozwalamy?

Sama również bywam zdegustowana ludzkością. Podczas otwartych wykładów słyszę czasem, że przeniesiemy się na Marsa i po kłopocie. To oburzająca idea. Nie mamy moralnego prawa zasiedlać innych planet, dopóki nie zrobimy porządku na własnej.

Są jakiekolwiek powody do optymizmu?

Mało, ale są. Jest przykład Protokołu Montrealskiego z 1987 r. jako skutecznej reakcji świata na problem dziury ozonowej. Udało się uzyskać globalną, solidarną reakcję. Ale historycy zaraz studzą głowy, tłumacząc, że freony wyszły z użycia, bo chemiczny koncern DuPont wiedział już, jak produkować lodówki bez freonów, i jak na tym znowu zarobić. Sukces możliwy był tylko dzięki temu, że koncern znalazł nowe źródło zysków.

Jestem akademiczką, rzadko wychodzę na ulicę protestować. I dlatego mam ogromny szacunek dla tych, którzy to robią. Obserwując działaczki i działaczy na rzecz środowiska widzi się ich dużą frustrację i to, że odchodzą od działań na skalę państwową do spraw lokalnych, co zwiększa ich skuteczność, ale jest dużą stratą z punktu widzenia wyzwań stojących przed całą ludzkością. Tak czy inaczej, to właśnie w aktywistach i młodych ludziach jest nadzieja. Tylko że zderzają się oni z geopolityką i mechanizmami finansowymi sprzyjającymi przemysłowi paliwowemu. Według noblisty Josepha Stiglitza w USA na każdego kongresmena przypada sześciu lobbystów. To już nie jest demokracja, tylko forma plutokracji. Rządy najbogatszych. Prawo jest pisane pod koncerny wydobywcze, energetyczne i motoryzacyjne.

Skoro w nauce nie ma kontrowersji co do przyczyn zmian klimatycznych, to kiedy pojawiły się one w przekazie medialnym?

To nie jest pierwsza sfabrykowana kontrowersja w historii. W podobny sposób funkcjonowało kwestionowanie tezy o szkodliwości azbestu, a potem palenia i biernego palenia. Dzięki procesom sądowym w USA, które przegrał koncern Philip Morris, wiemy, że koncerny tytoniowe sponsorowały produkcję wątpliwości wobec tezy o szkodliwości palenia. Przemysł tytoniowy już w latach 50. XX w. wiedział, że palenie szkodzi, a jednak cały czas sponsorowano quasi-naukowców, którzy podważali wiarygodność danych empirycznych. Współczesne studia nad nauką i technologią badają wszelkie naukowe kontrowersje. Obserwują ich dynamikę. Dzięki niemu jesteśmy w stanie wyłapywać kontrowersje sfabrykowane. Takie, którym ktoś pomógł.

  Ludzka zdolność adaptacji ma granice. Nawet jeśli nasza kreatywność sięgnie zenitu, nie przeskoczymy pewnych spraw, takich jak dostęp do wody pitnej.

W swojej książce wymienia Pani konserwatywne instytuty badawcze i think tanki typu Heartland Institute czy Cato Institute – jako sponsorowane przez przemysł paliwowy.

To profesjonalni handlarze kontrowersjami. Firmy, które kiedyś pracowały dla koncernów tytoniowych, dziś robią to samo dla przemysłu paliwowego. Kontekst amerykański jest nam najlepiej znany, bo mamy najwięcej źródeł. Temat zmian klimatycznych zgłaszany był tam do Kongresu już w latach 50. jako poważne zagrożenie cywilizacyjne. To były jeszcze spekulacje, bo nie mieliśmy profesjonalnych narzędzi, klimatologia rozwinęła się dopiero dzięki rozwojowi komputerów i instrumentów pomiarowych. W tamtych czasach opór przeciwko regulacjom środowiskowym związany był z lękiem przeciwko jakimkolwiek odgórnym nakazom. Wie pan, kim jest arbuz?

Nie wiem.

Arbuzy to ci, którzy tylko z wierzchu są zieloni, a w środku czerwoni. Komuniści. Tak się mówiło. Jeśli ktoś podkreślał zagrożenia środowiskowe, musiał być komunistą. Podobne mechanizmy psychologowie znajdują w Polsce. Zazwyczaj osoby niechętne regulacjom prośrodowiskowym są niechętne silnemu państwu. A my potrzebujemy nawet nie jednego silnego państwa, tylko ich absolutnej solidarności.

Prześledźmy więc argumenty bagatelizujące problemy antropocenu. Choćby oświeceniową wiarę w kolejne pokolenia i to, że dzięki dalszemu postępowi unikną katastrofy klimatycznej.

Na wykładach pokazuję rysunek. Przyszłość, rok 2100, może 2150, nieważne. Ludzkość buduje wehikuł czasu. Podpis głosi: „jak stworzymy ten wehikuł, to cofniemy się do 2018 r. i wprowadzimy podatek paliwowy”. Bo my nie potrzebujemy wehikułów czasu, geoinżynierii, transhumanizmu. Mamy opracowane proste rozwiązania, musimy tylko zacząć je wdrażać.

Argument drugi: ludzkość ma ogromną zdolność adaptacji, więc poradzi sobie w nowych realiach.

Z niego najbardziej drwią badacze nauki o systemie Ziemi, która jest w samym centrum debaty o antropocenie. Oni patrzą na planetę jak na zintegrowane, sprzężone ze sobą układy. I wykazują, że skala tych interwencji – wykorzystanie zasobów wody pitnej, chemiczne zanieczyszczenia, wyprowadzenie oceanów ze stanu równowagi, zaburzenie prądów oceanicznych – jest taka, że nie mamy szans na adaptację. Po przekroczeniu punktu przełomowego kaskada konsekwencji w nieprzewidywalny sposób odbije się na całej planecie. Utracimy stabilną równowagę warunków życia, które znamy z holocenu. To warunki, do których przystosowane są nasze rośliny. Ludzka zdolność adaptacji ma granice. Nawet jeśli nasza kreatywność sięgnie zenitu, nie przeskoczymy pewnych spraw, takich jak dostęp do wody pitnej.

Pytanie brzmi też, jaka jest stawka w grze. Czego się boimy? Utraty tego, co znane. Nieodwracalności. W nieodwracalny sposób stracimy wszystkie rafy koralowe. Ktoś powie „co z tego”, ale to utrata ontologiczna. Świat z rafami i świat bez raf to są dwa różne światy.

Będziemy więc żyli na innej planecie.

Planecie własnego wyrobu. Ten lęk związany jest też z utratą znanego nam ładu polityczno-gospodarczego. Bo nawet jeśli jakiś odsetek ludzkości będzie w stanie przetrwać, to w jakich warunkach? Chodzi zatem o lęk przed barbaryzmem i militaryzmem.

Zapytam jak zagubiony człowiek filozofkę: jak być człowiekiem w czasach antropocenu?

No i teraz przechodzimy do trudnych pytań. Przemyśleć na poważnie zmianę stylu życia. Chodzić na głosowanie i nie popierać tych partii, które w ogóle nie poruszają tematów środowiskowych. Zostaje margines, ale to nic. Odmieńmy to. Poza tym trzeba rozważyć redukcję czerwonego mięsa w diecie, przesiąść się na rower, zrezygnować z turystyki lotniczej. I równocześnie mieć poczucie, że to za mało. Nie ma co obwiniać jednostek. Indywidualnie możemy niewiele. Myślenie o wspomnianych problemach w kategoriach jednostkowych jest utopijne.

Czyli jesteśmy skazani na porażkę.

Nie do końca. Nie jesteśmy ślepcami we mgle. Rozumiemy, co jest nie tak i kto nami manipuluje.

Autorytet nauki ma wymiar instytucjonalny. Dziś łatwo sprawdzić, kto jest wiarygodny, a kto nie. I nauka daje nam recepty. Czasopismo „BioScience” w 2017 r. opublikowało list podpisany przez 15 tys. badaczek i badaczy z całego świata. Tych podpisów ciągle przybywa. Nazywa się on „Drugim ostrzeżeniem naukowców świata dla ludzkości”.

Pierwsze ostrzeżenie było kiedy?

W 1992 r. W jednym i drugim przypadku za ostrzeżeniem idą recepty. Przede wszystkim naukowcy nawołują, byśmy przestali subsydiować paliwa kopalne. Odeszli od nich całkowicie. Zalesiali i tworzyli rezerwaty. Odeszli od konsumpcji mięsa. Ograniczyli rozrodczość. Problemem jest to, że nie słuchamy naukowców.

Są też wizje innego ładu gospodarczego, innego pojmowania pojęć nowoczesności, rozwoju, dobrobytu. Znajdują się na marginesach ekonomii, ale istnieją. Jak ruch postwzrostu, który mierzy się z pytaniami o to, jak przemeblować nasz świat z korzyścią dla wartości takich jak czas wolny, wspólnotowość, szczęście. Do szczęścia potrzebujemy relacji, a nie dóbr materialnych. Przebudowa naszych światów społecznych to najlepsza odpowiedź na problem zmiany klimatycznej i związanej z nią potrzeby redukcji emisji. Klimatyczne korekty kapitalizmu powstają i trzeba je nagłaśniać.

Nie boi się Pani, że za 10 lat siądzie przed Panią inny dziennikarz i będzie musiała mu Pani powtórzyć to samo?

Nie, bo widzę postęp. Jeszcze pięć lat temu spierałam się ze wszystkimi, że w ogóle jest jakiś problem. To już jest na szczęście za nami. Udało się zdemaskować działania dezinformacyjne branży paliwowej. Jesteśmy krok do przodu. Musimy tylko zacząć wreszcie słuchać naukowców. ©

Rozmawiał ADAM ROBIŃSKI

   „TP” 43/2018

FOT. UMK

DR HAB. EWA BIŃCZYK jest profesorem Uniwersytetu im. Mikołaja Kopernika w Toruniu, kierownikiem tamtejszego Zakładu Filozofii Nauki. Zajmuje się współczesną filozofią nauki i techniki, studiami nad nauką i technologią, a także socjologią wiedzy naukowej. W 2018 r. ukazała się jej książka „Epoka człowieka. Retoryka i marazm antropocenu” (PWN).

BOGACI POŻYJĄ DŁUŻEJ

CZEKA NAS klimatyczny apartheid, a prawo do życia może „wypaść” z katalogu praw człowieka – ostrzega Philip Alston, specjalny sprawozdawca ONZ ds. ubóstwa.

W raporcie przedłożonym Radzie Praw Człowieka ostrzega, że bogate społeczeństwa będą w najbliższych dekadach „wykupywać” się od głodu (jednym z efektów zmian klimatu mają być niedobory żywności), a przemoc ekonomiczna nie tylko pogłębi podział Północ–Południe, ale może być nawet przyczyną wojen. Alston szacuje, że uboższe regiony świata, choć odpowiadają za emisję tylko 10 proc. gazów cieplarnianych, poniosą trzy czwarte kosztów związanych ze zmianą klimatu.

To nie wszystko: nawet na Zachodzie bogaci są w sytuacji uprzywilejowanej. Alston podaje przykład huraganu Sandy – kiedy w 2012 r. nadciągnął nad Nowy Jork i większość mieszkańców została pozbawiona prądu, „siedzibę firmy Goldman Sachs chroniły dziesiątki tysięcy »korporacyjnych« worków z piaskiem i własny generator prądu”, a „prywatne jednostki strażackie zostały skierowane do ochrony domów najbogatszych”. I choć bez kontekstu brzmi to nieco demagogicznie, „nadmierne zaufanie” wobec sektora prywatnego może doprowadzić do „klimatycznego apartheidu”, w którym zamożni „będą uciekać przed skutkami wzrostu temperatur, głodu i wojny”. Prezentację raportu ONZ-owski dyplomata zakończył kolejnym ostrzeżeniem: czas przyznać, że sama idea praw człowieka „może nie przetrwać nadchodzącego nieszczęścia”. ©℗

ŻYM

Po przejściu huraganu „Sandy” mieszkańcy zniszczonego półwyspu Rockaway przeglądają podarowane ubrania. Queens, Nowy Jork, 4 listopada 2012 r. FOT. NATAN DVIR / POLARIS / EAST NEWS

W STREFIE STANÓW ALARMOWYCH

MAREK RABIJ

  Komunikaty o nieurodzaju z powodu suszy czy o rekordowo niskich stanach rzek przestają już robić wrażenie. Może to i dobrze – czas nauczyć się żyć w klimacie, który nie ma wiele wspólnego z umiarkowaniem.

Wyschnięte Jezioro Aralskie – ongiś czwarte co do wielkości na świecie, Kazachstan, 2003 r.FOT. DOMENA PUBLICZNA

Jak podaje Instytut Uprawy Nawożenia i Gleboznawstwa (IUNiG), od 21 maja do 20 lipca 2019 r. w piętnastu z szesnastu województw utrzymywała się tzw. susza rolnicza, czyli brak warunków do prawidłowej wegetacji roślin. Nie zaobserwowano jej tylko w Małopolsce, gdzie o tej porze roku zazwyczaj mocno pada na terenach górskich. W innych rejonach Polski wielkość opadów zaczyna zrównywać się nierzadko z notowanymi na obszarach stepowych. Efekty? W kwietniu – jak wynika z danych Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej – miesięczna suma opadów w całym kraju spadła poniżej 60 mm, czyli do niespełna 60 proc. miesięcznej normy oszacowanej na bazie pomiarów z wcześniejszych lat. W pierwszych pięciu miesiącach roku jedynie styczeń i marzec przyniosły opady ponad normę. A jeśli dodać do tego suchą jesień i zimę (jeszcze w listopadzie 2018 r. mieliśmy niskie stany wód większości rzek) oraz wiosenno-letnie upały, przepis na suszę po polsku jest gotowy.

Kraj pustynnieje – piszą czasem z emfazą publicyści, irytując takim przerysowaniem krytyków hipotezy o antropogenezie obserwowanego ocieplenia klimatu. Jeszcze w latach 1951-81 susze występowały w Polsce średnio co pięć lat. Od połowy lat 90. ubiegłego wieku przytrafiają się statystycznie już co dwa lata. Mieliśmy suszę w 2018 r. W 2019 – jak wynika z cytowanego raportu IUNiG – dotknęła uprawy zbóż jarych i ozimych, krzewów owocowych, roślin strączkowych, kukurydzy, drzew owocowych, warzyw gruntowych, tytoniu, buraka cukrowego, ziemniaka oraz chmielu. Słowem – całe rolnictwo.

A przecież brak opadów w połączeniu z upałami stanowi wyzwanie także dla energetyki, która wody potrzebuje do chłodzenia. W Polsce, jak zauważa ekspert Politechniki Łódzkiej prof. Władysław Mielczarski, w szczególnie trudnej sytuacji znajdują się elektrownie Kozienice oraz Połaniec, obie wykorzystujące wodę z Wisły, której stan w niektórych miejscach środkowego biegu spada poniżej 50 cm. Oba zakłady będą w końcu musiały ograniczyć produkcję.

Nie mniej upały obciążają ludzi – a stąd już blisko do konkluzji, że gorące i suche wiosny oraz lata będą także znacznym obciążeniem dla niedofinansowanego polskiego systemu opieki zdrowotnej. EASAC, rada doradztwa naukowego tworzona przez akademie nauk z krajów UE, w raporcie z czerwca 2019 r. wskazuje nie tylko na rosnące ryzyko chorób układu krążenia, ale także na prawdopodobne rozszerzenie strefy występowania tropikalnych chorób zakaźnych oraz schorzeń układu pokarmowego. „Promowanie zdrowszej, bardziej zrównoważonej diety przy zwiększonym spożyciu owoców, warzyw i roślin strączkowych oraz zmniejszeniu spożycia czerwonego mięsa zmniejszy obciążenie chorobami niezakaźnymi” – konkludują badacze, wskazując przy okazji kierunek zmian, przed którymi nie uciekną również polscy producenci żywności.

Wnioski wydają się oczywiste – tak już będzie i trzeba nauczyć się z tym żyć. Rzecz jasna, nikomu nie można zabronić trwania w przekonaniu, że tzw. katastrofa klimatyczna to narzędzie lobbystów w cynicznej grze gospodarczych i politycznych interesów. Nawet zajadli krytycy tezy o wpływie człowieka na ocieplenie klimatu powinni jednak zadać sobie pytanie, czy dla własnego bezpieczeństwa nie lepiej przystać na klimatyczną wersję zakładu Pascala.

Jeszcze nie jest za późno. ©℗

   „TP” nr 31/2019

MAREK RABIJ jest dziennikarzem „Tygodnika Powszechnego”, specjalizującym się w tematyce ekonomicznej. Laureat nagrody NBP im. Władysława Grabskiego, autor książek „Życie na miarę” i „Najważniejszy wrzesień świata”.

POPSULIŚMY ATMOSFERĘ

WOJCIECH BRZEZIŃSKI

Fale gorąca, nagłe powodzie, niszczące burze? Będzie tylko gorzej. Świat stanie się groźniejszym miejscem. Polska także.

Widać po nim, że płakał. Chłop w sile wieku, dookoła rodzina i koledzy ze wsi, nikomu by się nie przyznał, ale przekrwione oczy mówią same za siebie. I trudno mu się dziwić.

– Siedzieliśmy sobie na kanapie i oglądaliśmy telewizję – opowiada – kiedy przyszła burza.

Podwórko jak wiele podobnych we wsi: dom, szopa i nawet ładna, własnoręcznie zrobiona altanka. Wygląda teraz jak ponury dowcip. Drewniane chucherko stoi, a ciężki, blaszany dach murowanego domu leży rozszarpany i pogięty na ogrodzeniu i drzewach.

– Na początku słyszeliśmy ulewę. Potem takie pam-pam-pam gradu o dach. Coraz silniejsze. I nagle, znikąd, przestało dzwonić. Zrobiło się cicho. Wyjrzałem za okno, a tam dach już leciał. Dwa lata go spłacałem, właśnie skończyłem, a tu kilka stów renty człowiek ma…

Podobnych historii zdarzyły się ostatnio dziesiątki.

Niby burza jak burza, latem nic dziwnego. Tyle że naprawdę mocne burze, z niewielkimi trąbami powietrznymi, były u nas zawsze ekstremalnie rzadkie. Pojawiały się średnio cztery razy w roku. W 2006 r., wg European Severe Weather Database, było ich już 50. A w sierpniu 2008 r. przez Strzelce Opolskie przeszła trąba powietrzna, która w pięciostopniowej skali Fujity osiągnęła wartość F4. Czyli wiało z prędkością ponad 400 km/h.

Klimatolodzy nie mają wątpliwości: będzie tylko gorzej.

50 gigaton metanu

– Powinniśmy się zacząć przyzwyczajać, że taka pogoda będzie czymś stałym – mówi prof. dr hab. Maciej Sadowski z Instytutu Ochrony Środowiska. – Lato będzie mieszanką okresów suchych i burzowych, zimy będą ciepłe, mokre i bezśnieżne, będą się nasilały wszystkie ekstremalne zjawiska, takie jak susze czy ulewy, a jednocześnie zanikną pośrednie pory roku.

Prof. Sadowski był koordynatorem projektu Klimada, w ramach którego powstał rządowy plan adaptacji do zmian klimatycznych. Zakłada on, że w ciągu najbliższych 15 lat średnie temperatury w Polsce podniosą się, w stosunku do stanu z 2000 r., od pół stopnia we Wrocławiu do jednego stopnia w Łodzi. Ale ten przyrost nie będzie równomiernie rozłożony na pory roku: zimą temperatury wzrosną nawet o kilka stopni. A to ma kolosalne konsekwencje.

Ten proces już trwa. W Polsce dwie ostatnie dekady XX wieku i pierwsza wieku XXI były najcieplejsze w kilkusetletniej historii pomiarów. Ten sam trend obserwujemy na całym świecie: człowiek urodzony w 1987 r. nie doświadczył w życiu ani jednego roku chłodniejszego od średniej dla całego stulecia. Każdy kolejny był coraz cieplejszy. Najbardziej zachowawcze scenariusze mówią o wzroście poziomu mórz i oceanów o metr przed końcem stulecia. Te mniej zachowawcze sprawiają, że włos się jeży na głowie.

Lista złych wiadomości jest długa: pokrywa lodowa topnieje w takim tempie, że wkrótce biegun północny będzie jedynie kropką na błękitnej mapie Oceanu Arktycznego. Ogromne połacie lodowców Antarktydy są już nie do ocalenia. Rozmarza arktyczna wieczna zmarzlina – a wraz z nią mogą odtajać potężne złoża metanu. Lub zamrożone od tysiącleci mikroby: w zeszłym roku Francuzi przywrócili do życia wirusa, który leżał w syberyjskim lodzie przez 30 tys. lat.

Najgorsze, że ten mechanizm, który uruchomiła ludzkość, po przekroczeniu pewnego progu będzie napędzał się sam. Kluczem może być właśnie metan, którego ponad 1400 gigaton uwięzionych jest w zmarzlinie i na dnie lodowatych oceanów. Skandynawscy badacze zaobserwowali już w Arktyce pierwsze sygnały świadczące, że zaczął uciekać z dna.

Gdy opublikowano wyniki tych badań, Jason Box, czołowy klimatolog amerykańskiego Ohio State University, napisał na Twitterze wprost: „jeśli do atmosfery dostanie się choćby drobny ułamek węgla [metan jest związkiem węgla – red.] uwięzionego w dnie oceanu arktycznego, mamy przej…”.

Bo metan to niesamowicie efektywny gaz cieplarniany. Według części badaczy Arktyki zmiany w temperaturze oceanu mogą dosłownie w każdej chwili doprowadzić do uwolnienia 50 gigaton tego gazu. A to zwiększyłoby dwunastokrotnie zawartość metanu w atmosferze, zmieniając ją w szklarnię.

Woda przyniesie zniszczenia

Naukowcy uprzedzali przed takim rozwojem wypadków od lat. Ale światowi decydenci byli głusi na ich wołania. Dziś poważne magazyny, jak amerykański „Esquire”, piszą o „depresji klimatologów”, którzy nie widzą już sensu w ostrzeganiu polityków.

Obecnie to już raczej pewne, że Ziemia się ociepli. Dyskutować można tylko o tym, jak bardzo i z jakimi konsekwencjami.

Na pewno tragiczna jest sytuacja państw takich jak Bangladesz – gęsto zaludnionych, położonych na poziomie oceanu. Międzynarodowa wspólnota już dziś powinna się zastanawiać, co zrobić ze stoma milionami uchodźców z tego kraju. A wystarczyło ich sto tysięcy w Europie, by doprowadzić do poważnego kryzysu politycznego w Unii.

Ci uchodźcy też byli w pewnym stopniu ofiarami zmian klimatu. Początek wojny domowej w Syrii zbiegł się w czasie z jedną z najpoważniejszych susz w historii kraju, która nawiedziła go między 2006 a 2009 r. Miliony mieszkańców wsi przeniosło się do miast. Napięcia społeczne narastały. Aż w 2011 r., po próbach brutalnego stłamszenia ośrodków niezadowolenia przez tyranię Asada, doszło do wybuchu.

Podobnych rozruchów możemy się spodziewać częściej. Według raportu brytyjskich naukowców, stworzonego na zlecenie Foreign & Commonwealth Office, załamanie światowego systemu dostaw żywności na skutek zmian klimatycznych może do 2040 r. doprowadzić do upadku całych społeczeństw.

Polsce nie grozi los Bangladeszu, choć bardzo poważne obawy budzi sytuacja Żuław, chronionych przez zabytkowe wały i zagrożonych zalaniem przez rosnący poziom Bałtyku. Ale nasz klimat też będzie ewoluował w niebezpiecznym kierunku.

– Zmiana gradientu temperatury między równikiem a biegunem oznacza, że będzie mniej cyrkulacji powietrza znad Atlantyku, która przynosi opady, a więcej znad Afryki i bieguna, co przynosi ekstremalne temperatury – mówi prof. Sadowski. Średnia opadów może się utrzymać, ale zmieni się ich charakter: jedna ulewa dostarczy to, co dziś jest średnią miesięczną opadów, a reszta miesiąca będzie sucha.

Statystycznie nic się nie zmieni, ale gospodarczo – wszystko. Woda z tej ulewy spłynie i nic nie przyniesie, oprócz zniszczeń. To właśnie rolnictwo najmocniej odczuje zmiany klimatu. Teoretycznie wyższe temperatury oznaczają dłuższy okres wegetacji roślin, ale bez wody niewiele to znaczy. Już dziś wiele części kraju ma kłopot z dostępem do wody, a problem będzie się tylko nasilał. Tymczasem zużycie wody, w związku z rosnącymi temperaturami, ma w rolnictwie skoczyć o 25–30 proc.

W pułapce czwartego piętra

Ocieplenie z każdą kolejną dekadą będzie przyspieszało i popychało nasz kraj w kierunku suchej, mniej gościnnej wersji klimatu śródziemnomorskiego. Ciepłe zimy też dołożą się do problemów rolników.

– W Polsce, za wyjątkiem północnego wschodu, nie będzie już stałej pokrywy śnieżnej – mówi dr Witold Lenart, hydroklimatolog z Uniwersytetu Warszawskiego. – To znaczy, nie będzie pory roku, kiedy normą jest pokrywa śnieżna. A co się z tym wiąże, nie będzie np. śnieżnej retencji wody. Nie będzie wody roztopowej dla roślin. Nie będzie też powodzi roztopowych, ale mogą się pojawiać powodzie zatorowe.

Do tego w razie krótkich, ale silnych ataków mrozów śnieg nie będzie już izolował upraw ozimych. Efekt: masowe przemarzanie i niskie plony.

Całkowicie przekształci to polski krajobraz.W miejsce naszych roślin pojawią się ich odpowiedniki południowe. Wśród zwierząt ten proces już się zaczął. Są u nas migranci z południa, w tym szkodniki, jak motyl szrotówek kasztanowcowiaczek, który żeruje na kasztanowcach.

Ale mieszczuchy też powinny się przygotować na ciężkie czasy. Fale upałów będą wyjątkowo trudne do zniesienia w miastach pozbawionych zielonych „wywietrzników”. Już dziś każdego lata upały zabijają na Zachodzie tysiące ludzi. U nas może być podobnie.

– Jesteśmy krajem o najmniejszej liczbie wind na kubaturę budynków – mówi dr Lenart. – Był taki okres, że wszędzie budowano te cztery piętra bez wind, bo tak było taniej. I teraz na tym czwartym piętrze siedzi w upale staruszka, dzieci pojechały do Rawalpindi, a ona się wykańcza, bo z czwartego piętra nie zejdzie.