Strona główna » Obyczajowe i romanse » Koła szansy

Koła szansy

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-244-1006-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Koła szansy

H.G. Wells znany przede wszystkim z wizjonerskich książek science-fiction, jak choćby Wehikuł czasu i Wojna światów, był również świetnym obserwatorem codziennego życia. Koła szansy to odpowiednik przezabawnej komedii romantycznej, której tłem jest rewolucja obyczajowa dokonująca się za sprawą... roweru.

„Świętość spłynęła na mnie, gdym pędził na wariata...” (Wspomnienia polskie); „Jest po prostu tańcem na rozpędzonej maszynie...” (Szkice piórkiem). Ale przed Witoldem Gombrowiczem i Andrzejem Bobkowskim był odkrywca rowerowej euforii – autor Kół szansy, Herbert George WellsJan Gondowicz

Polecane książki

Coś więcej niż książka o tarocie! Pogaduszki przy kartach, które otworzą cię na nowe podejście do tarota Dlaczego tarot, którego stawiasz, nie sprawdza się? Jak używać kart do kreowania dobrej przyszłości? Przez wiele lat Melissa Cynova starała się wypracować jak najtrafniejszą interpretację kart ta...
RICHARD DAWKINS miał piętnaście lat, gdy sam wyrósł z religii. Napisał tę książkę, by pomóc tym wszystkim, którzy podobnie jak on w tym wieku mają coraz więcej wątpliwości, ale obawiając się reakcji rodziny, środowiska, nie chcąc zrywać z tradycją albo urazić najbliższych i w...
Hrabia Adam Shalford jest na skraju bankructwa. Grozi mu utrata rodowej posiadłości, chyba że bogato się ożeni. Wyjeżdża do Londynu, by znaleźć na balu debiutantek odpowiednią kandydatkę. Najlepszym wyborem wydaje się zamożna i piękna Henrietta Buxted, która chętnie z nim flirtuje i zapewne z...
Czy marzysz co rano o tym, żeby dzień skończył się jak najszybciej? Wydaje Ci się, że wszyscy wokół są wrogo nastawieni do Ciebie? Czujesz, że nic nie sprawia Ci radości? Czy wiesz, że mogą to być objawy depresji? Niewykluczone, że jest ona spowodowana także trudnymi przeżyciami z dzieciństwa, które...
Czy jeden mail może uruchomić lawinę nieszczęść?Anna przeżywa szok. Postanawia się wyprowadzić i ułożyć sobie życie na nowo u boku mężczyzny, któremu może zaufać. Podczas sprawy rozwodowej wychodzą na jaw zaskakujące fakty. Kobieta musi chronić i siebie, i dzieci. Czy zdoła się uwolnić od cieni prze...
Ona: singielka, która z wielką dozą samokrytycyzmu i nie bez odrobiny słuszności mówi o sobie, że jest życiowym nieudacznikiem. Nieco chaotyczna, obdarzona przez naturę solidną porcją autoironii, do której los zaniedbał dodać kobiecej kokieterii. On: człowiek sukcesu, pewny siebie, nieziemsko pr...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Herbert George Wells

Tytuł ‌oryginału: The Wheels of ‌Chance

Opracowanie graficzne: Janusz ‌Barecki

Redakcja i korekta: ‌Katarzyna Wójcik

ISBN 978-83-244-1006-4

Copyright © ‌by Wydawnictwo Iskry, Warszawa ‌2018

For the translation ‌copyright © ‌by Wydawnictwo ‌Iskry

Wydawnictwo ‌Iskry

al. ‌Wyzwolenia 18

00-570 ‌Warszawa

tel./fax ‌22 827 94 15

iskry@iskry.com.pl

www.iskry.com.pl

Konwersja publikacji ‌do wersji elektronicznej

Spis rzeczy

ROZDZIAŁ 1. ‌Główny bohater tej opowieści

ROZDZIAŁ ‌2. Główny bohater tej ‌opowieści (ciąg ‌dalszy)

ROZDZIAŁ ‌3. Główny ‌bohater tej ‌opowieści (ciąg dalszy)

ROZDZIAŁ ‌4. Pan Hoopdriver ‌wyrusza

ROZDZIAŁ ‌5. Wstydliwy epizod Panienki ‌w Szarościach

ROZDZIAŁ 6. ‌W drodze do Ripley

ROZDZIAŁ ‌7. ‌W drodze ‌do Ripley (ciąg ‌dalszy)

ROZDZIAŁ 8. W drodze ‌do Ripley ‌(ciąg dalszy)

ROZDZIAŁ ‌9. Jak ‌pan Hoopdriver ‌był znękany

ROZDZIAŁ 10. Fantazje ‌serca pana ‌Hoopdrivera

ROZDZIAŁ 11. Przeoczenia

ROZDZIAŁ ‌12. Sny pana ‌Hoopdrivera

ROZDZIAŁ 13. Sny pana ‌Hoopdrivera (ciąg dalszy)

ROZDZIAŁ 14. ‌O tym, ‌jak ‌pan ‌Hoopdriver dotarł ‌do Midhurst

ROZDZIAŁ ‌15. Przerywnik

ROZDZIAŁ 16. ‌O ‌sztuczności ‌w człowieku i o ‌duchu czasu

ROZDZIAŁ 17. Spotkanie ‌w Midhurst

ROZDZIAŁ 18. ‌Spotkanie ‌w Midhurst (ciąg dalszy)

ROZDZIAŁ ‌19. ‌Spotkanie w Midhurst ‌(ciąg dalszy)

ROZDZIAŁ 20. ‌Pościg

ROZDZIAŁ 21. W Bognor

ROZDZIAŁ ‌22. W ‌Bognor (ciąg dalszy)

ROZDZIAŁ ‌23. W ‌Bognor (ciąg dalszy)

ROZDZIAŁ ‌24. Jazda ‌w świetle księżyca

ROZDZIAŁ ‌25. ‌Jazda w świetle księżyca ‌(ciąg dalszy)

ROZDZIAŁ ‌26. Surbitońskie ‌interludium

ROZDZIAŁ 27. Przebudzenie ‌pana Hoopdrivera

ROZDZIAŁ 28. Wyjazd ‌z ‌Chichester

ROZDZIAŁ ‌29. Niespodziewana anegdota o ‌lwie

ROZDZIAŁ 30. Ekspedycja Ratunkowa

ROZDZIAŁ ‌31. Ekspedycja ‌Ratunkowa ‌(ciąg dalszy)

ROZDZIAŁ ‌32. Pan Hoopdriver, błędny rycerz

ROZDZIAŁ 33. Pan Hoopdriver zostaje poniżony

ROZDZIAŁ 34. Pan Hoopdriver zostaje poniżony (ciąg dalszy)

ROZDZIAŁ 35. Pan Hoopdriver zostaje poniżony (ciąg dalszy)

ROZDZIAŁ 36. Pan Hoopdriver zostaje poniżony (ciąg dalszy)

ROZDZIAŁ 37. W New Forest

ROZDZIAŁ 38. W Rufus Stone

ROZDZIAŁ 39. W Rufus Stone (ciąg dalszy)

ROZDZIAŁ 40. W Rufus Stone (ciąg dalszy)

ROZDZIAŁ 41. Przesłanie

ROZDZIAŁ 1Główny bohater tej opowieści

Jeśli, zakładając, że należysz do płci, która robi takie rzeczy, jeśli zatem los zawiódł cię 14 sierpnia 1895 roku do Imperium Bławatnego w Putney – które tak naprawdę jest jedynie wspaniałym sklepem należącym do Antrobusa i Spółki, z tym że Spółka, nawiasem mówiąc, jest w tym przypadku czymś zupełnie fikcyjnym – i skręciłaś tam w prawo, gdzie bele płótna i stosy kołder wznosiły się do wysokości balustrady, a dalej piętrzyły się różowe i niebieskie drukowane tkaniny, mogłaś być obsługiwana przez głównego bohatera zaczynającej się właśnie opowieści. Pewnie pochylił się w twoim kierunku nad ladą, wyciągnął przed siebie dłonie o wydatnych kostkach w rzucających się w oczy mankietach i, wysuwając przy tym ostro zakończoną brodę, bez cienia nadziei w zachowaniu, że czeka go coś przyjemnego, zapytał, czym może ci służyć. W pewnych okolicznościach – jak na przykład w przypadku kapeluszy, pościeli dziecięcej, rękawiczek, jedwabi, koronek albo zasłon – ukłoniłby się jedynie uprzejmie i robiąc coś w rodzaju obrotu, powiedziałby „Tędy, proszę” i wyprowadziłby cię poza własne stoisko. Jednak w innych, szczęśliwszych okolicznościach – a chodzi o zgrzebne płótno, kołdry, dymki, kretony, len i perkal – poprosiłby cię o usadowienie się na krześle, które podsunąłby dość gwałtownie, co w założeniach miało podkreślać jego dobrą wolę, a potem przyniósłby, rozłożył i pokazał ci żądane rzeczy, dając czas na zastanowienie. W tych właśnie szczęśliwszych okolicznościach mogłabyś – w ludzkim odruchu krzesając w sobie ciekawość świata i nie przesadzając z rolą pani domu – poświęcić więcej uwagi głównemu bohaterowi tej historii.

Skoro zatem dostrzegłaś cokolwiek, co go dotyczyło, to na pewno przede wszystkim rzuciło ci się w oczy, jak bardzo wydawał się niezauważalny. Był ubrany w czarny żakiet i czarny krawat, a dół jego postaci niknął w cieniu i tajemnicy za kontuarem. Miał bladą cerę, włosy właściwie jasne, ale jakby przybrudzone, szarawe oczy i mizerny wąsik pod szpiczastym, byle jakim nosem. Cały wydawał się nieduży, choć proporcjonalnie zbudowany. W klapie żakietu widać było rozetkę ze szpilek. Zwroty, jakich używał, co na pewno zauważysz, to bez reszty truizmy, formułki niezwiązane z sytuacją, które jednak wieki uczyniły stereotypami, wyuczonymi potem przez lata na pamięć. „To, proszę pani – mógłby powiedzieć – bardzo dobrze się sprzedaje”. „Mamy bardzo dobre tkaniny za cztery szylingi i trzy pensy za metr”. „Mogę, oczywiście, pokazać coś lepszego”. „To żaden kłopot, zapewniam panią”. Tak brzmiały jego proste wypowiedzi w trakcie rozmowy. Więc, jak powiadam, w ten sposób prezentowałby się przy powierzchownej obserwacji. Tańczyłby za ladą, zręcznie rozkładał rzeczy, które pokazywał, odkładałby na bok te, które zostały wybrane, wyjąłby niewielki zeszyt z kalką oraz rolkę cynfolii, wystawiłby rachunek anemiczną, ale zręczną dłonią typową dla sprzedawców tkanin i krzyknął: „Sprzedane!”. Chwilę potem pojawiłby się niski odęty kierownik piętra, który patrzyłby bardzo uważnie przez sekundę na rachunek, pokazując jednocześnie przedziałek na włosach, nabazgrałby jeszcze zręczniejszą dłonią J.M. przez środek dokumentu, zapytałby cię, czy masz jeszcze jakieś życzenia i stałby przy tobie – zakładając, że będziesz płacić gotówką – do chwili, gdy główny bohater tej opowieści zjawiłaby się ponownie z resztą. Jeszcze jeden rzut oka na niego i niski odęty kierownik piętra odprowadziłby cię w ukłonach do wyjścia, zasypując lawiną uprzejmości na twój temat. I tak skończyłoby się to spotkanie.

Ale prawdziwa literatura w odróżnieniu od anegdoty nie zwraca uwagi na sam powierzchowny wygląd. Literatura jest objawieniem. Współczesna literatura zaś to niestosowne objawienia. Obowiązkiem solennego autora jest opowiedzenie tego, czego sam nie zobaczysz – nawet za cenę rumieńca na twarzy. Zaś rzeczą, której nie zobaczyłbyś u tego młodego mężczyzny, rzeczą związaną z najwspanialszymi momentami tej opowieści, rzeczą, o której trzeba wspomnieć, jeśli książka ma być w ogóle napisana, jest – śmiało stawmy temu czoło –  n i e z w y k ł y  s t a n  n ó g  tego młodego mężczyzny.

Podejdźmy do tej sprawy z beznamiętną otwartością. Wczujmy się w rolę naukowca, przybierzmy niemal profesorski ton sumiennego realisty. Potraktujmy nogi młodego mężczyzny jako zwykły szkic i pokażmy interesujące nas miejsca z chłodną precyzją wskaźnika wykładowcy. Wróćmy zatem do naszego objawienia. Na zewnętrznej stronie prawej kostki tego młodego człowieka zauważycie, panie i panowie, stłuczenia i otarcia. Na zewnętrznej stronie lewej kostki również dostrzeżecie stłuczenie, a na jej wewnętrznej stronie duży zażółcony siniak. Na jego lewej goleni widać dwa siniaki, jeden sinożółty, przechodzący tu i tam w fiolet, i drugi, najwyraźniej znacznie świeższy, czerwony – nabrzmiały i groźnie wyglądający. Podążając wzrokiem wzdłuż lewej nogi, zobaczymy nienaturalne zaczerwienienie i stwardnienie górnej części łydki, a nad kolanem i po wewnętrznej stronie wyjątkowo dużą posiniaczoną powierzchnię, jakby upstrzoną najróżniejszymi kolorami. Prawa noga z kolei jest wyjątkowo pełna siniaków pod kolanem i na nim, i jest ich dużo zwłaszcza po zewnętrznej stronie kolana. Jak na razie możemy kontynuować poznawanie szczegółów. Zachęcony tymi odkryciami badacz mógłby posunąć się dalej – zobaczyłby siniaki na ramionach, łokciach, a nawet na stawach palców głównego bohatera tej opowieści. Bo i w rzeczy samej poobijał się i posiniaczył w niesłychanie wielu miejscach. Zachowajmy jednak umiar w realistycznym opisie, bo co za dużo to niezdrowo, a dla naszych celów pokazaliśmy wystarczająco dużo. Nawet w literaturze nie należy przekraczać pewnych granic.

Czytelnik zacznie się pewnie teraz zastanawiać, w jaki sposób szacowny młody sprzedawca doprowadził swoje nogi i w ogóle siebie do tak opłakanego stanu. Ktoś mógłby fantazjować, że siedział, mając dolne kończyny spuszczone do jakiejś skomplikowanej maszyny, powiedzmy młockarni, albo jednej z tych piekielnic używanych przy sianokosach. Ale Sherlock Holmes, dziś już szczęśliwy nieboszczyk, nawet by o czymś takim nie pomyślał. Od razu zorientowałby się, że siniaki na zewnętrznej stronie lewej nogi w świetle innych obrażeń na ciele, nieomylnie wskazują na początkującego rowerzystę, który brutalnie uderza się o siodełko przy wsiadaniu, a fatalny stan prawego kolana równie wymownie świadczy o osobie, która zbyt pośpiesznie i nieodmiennie z fatalnym skutkiem zsiada z roweru. Jeden duży siniak na goleni jest nawet bardziej typowy dla niedoświadczonego cyklisty, bo każdy z nich uderza się nią o pedał w najmniej spodziewanym momencie. W ostateczności taki człowiek próbuje zwyczajnie prowadzić rower, idąc obok niego, i bach! – rozmasowuje bolącą goleń. I tak obrywamy za niewinność. Dwa siniaki w tym miejscu świadczą o pewnym braku uzdolnień i można się ich spodziewać u osoby nieprzyzwyczajonej do wysilania mięśni. Pęcherze na rękach mówią o ich nerwowym zaciskaniu na kierownicy. Możemy zatem, no chyba, że zjawi się Sherlock i sam to wyjaśni, za pomocą owych pomniejszych obrażeń ustalić, że chodzi tu o staroświeckie ustrojstwo z widelcem zamiast ramy w formie diamentowej, pełnymi oponami, z których ta na tylnym kole jest solidnie wytarta, i o wadze całościowej ponad dziewięćdziesięciu kilogramów.

Objawienie zostało dokonane. Za godną szacunku osobą troskliwego sprzedawcy, którego miałem zaszczyt zaprezentować, majaczy obraz nocnej szarpaniny dwóch ciemnych postaci i maszyny na pogrążonej w mroku drodze – drodze, mówiąc wprost, z Roehampton do Putney Hill – a obrazowi temu towarzyszy odgłos miażdżonego stopą żwiru, sapanie i postękiwanie, pokrzykiwania „Kieruj, człowieku, kieruj!”. Widać chwiejną, niepewną jazdę, podejmowane zrywami próby skrętu i upadek. Potem dostrzega się niewyraźnego w mroku głównego bohatera tej opowieści, siedzącego na skraju drogi i rozmasowującego nogi w nowych miejscach oraz jego przyjaciela, współczującego, ale broń Boże nieprzygnębionego, który naprawia kierownicę.

W ten sposób nawet w sklepowym sprzedawcy manifestuje się siła człowieczeństwa, która skłania go, mimo warunków wynikających z jego zawodu, wbrew zdrowemu rozsądkowi i ograniczeniom wynikającym z posiadanych przez niego środków, by szukał zdrowych przyjemności w wysiłku, niebezpieczeństwie i bólu. A nasza pierwsza analiza sprzedawcy tkanin odsłania pod okrywającym go materiałem człowieka! Do tego początkowego faktu, między innymi, wrócimy na końcu.

ROZDZIAŁ 2Główny bohater tej opowieści(ciąg dalszy)

Ale wystarczy już tych objawień. Główny bohater naszej historii uwija się teraz za ladą, jak na prawdziwego sprzedawcę przystało, trzyma w rękach twoje zakupy i kieruje się do magazynu, gdzie wybrane przez ciebie towary zostaną zapakowane przez starszego portiera i wysłane do ciebie. Po powrocie na swoje miejsce kładzie ręce na złożonym kuponie kraciastej bawełny i chwytając za jego rogi zaczyna skrupulatnie je prostować. Obok niego stoi praktykant, mający aspiracje zostania sprzedawcą bławatnym, rumiany, rudy chłopak w bardzo kusej czarnej marynarce i koszuli o wyjątkowo wysokim kołnierzyku, który celowo składa i rozkłada niektóre kupony wzorzystych kretonów. Ma nadzieję, że w wieku dwudziestu jeden lat zostanie pełnoetatowym sprzedawcą, może nawet takim, jak pan Hoopdriver. Tkaniny wiszą na mosiężnych drążkach, a za nimi są wnęki zapełnione białymi paczkami, zawierającymi, jak na to wskazują umieszczone na nich napisy: „Len”, „Perkal”, „Muślin”. Można by pomyśleć, że obaj nie zajmują się niczym innym, tylko wygładzaniem załamań na materiałach. Prawdę mówiąc jednak, żaden z nich nie myśli w ogóle o mechanicznie wykonywanej pracy. Sprzedawca marzy o cudownym czasie – od którego dzielą go jedynie cztery godziny – kiedy wróci do kompletowania siniaków i otarć. Praktykant jest bliższy tęsknym myślom o czasach, gdy był chłopcem, a jego wyobraźnia buszuje po wszystkich zakątkach mózgu w poszukiwaniu rycerskich wyczynów, którymi uczciłby Piękną Panienkę, praktykantkę z działu krawieckiego na górze. Sam skłaniałby się raczej do ulicznej bójki z rewolucjonistami – bo wtedy dziewczyna mogłaby zobaczyć go z okna.

Do rzeczywistości przywraca ich odęty niski kierownik piętra, który pojawia się z kartką w ręku. Praktykant staje się wyjątkowo zapracowany. Kierownik spogląda na dokument trzymany w dłoni.

– Hoopdriver – mówi. – Jak się przedstawia sytuacja bawełny w kratę?

Hoopdriver odrywa się od przeżywanego w wyobraźni triumfu nad niepewnym zsiadaniem z roweru.

– Całkiem dobrze się sprzedaje, proszę pana. Ale większe kupony trochę zalegają.

Kierownik staje przy kontuarze.

– Ma pan jakiś upatrzony termin urlopu? – pyta.

Hoopdriver pociąga za skąpy wąsik.

– Nie. Ale oczywiście nie chciałbym brać go zbyt późno.

– No to może od dziś za tydzień?

Hoopdriver zastanawia się głęboko, zaciskając ręce na rogach złożonego kuponu bawełny w kratę. Widać po nim, że targają nim sprzeczne myśli. Czy nauczy się w ciągu tygodnia? To jest pytanie. W przeciwnym razie Briggs weźmie wolne w przyszłym tygodniu, a on będzie musiał czekać do września – kiedy pogoda często jest niepewna. Jest oczywiście optymistycznie nastawiony. Wszyscy sprzedawcy tkanin muszą być tacy, bo inaczej obca byłaby im wiara jaką okazują, prezentując piękno, łatwość prania i nieblaknącą doskonałość rzeczy, które sprzedają. Ostatecznie podejmuje decyzję.

– Bardzo by mi to odpowiadało – mówi pan Hoopdriver, przerywając ciszę.

Kości zostały rzucone.

Kierownik coś zapisuje i idzie do Briggsa z „Sukienek”, następnego działu w sztywnej skali ważności w Imperium Bławatnym. Pan Hoopdriver nagłym ruchem prostuje bawełnę i niebawem popada w stan zamyślenia, zagłębiając przy tym język w dziurze zepsutego zęba mądrości.

ROZDZIAŁ 3Główny bohater tej opowieści(ciąg dalszy)

Tamtego wieczoru przy kolacji urlop stał się dominującym tematem. Pan Pritchard mówił o Szkocji, panna Isaac krzykliwie zachwalała Bettws-y-Coed, pan Judson okazał stosowne zainteresowanie Broads, siecią rzek i jezior w Norfolk.

– Ja? – powiedział Hoopdriver, gdy pytanie doszło do niego. – Oczywiście rower.

– Chyba nie ma pan zamiaru jeździć na tej swojej okropnej maszynie dzień po dniu? – powiedziała panna Howe z działu kostiumów.

– Mam taki zamiar – odpowiedział Hoopdriver na tyle spokojnie, na ile to było możliwe, pociągając za mizerne wąsiki. – Planuję Wycieczkę Rowerową. Wzdłuż południowego wybrzeża.

– Cóż, w takim razie mam nadzieję, że pogoda panu dopisze – odezwała się panna Howe. – I że nie przydarzy się panu żaden nieprzyjemny wypadek.

– Tylko niech pan nie zapomni o zabraniu arniki w bagażu – powiedział młodszy praktykant z bardzo wysokim kołnierzykiem. Był świadkiem jednej lekcji na szczycie wzgórza Putney.

– Pan mi ją zapakuje – odpowiedział Hoopdriver, patrząc surowo i groźnie na praktykanta, a potem nagle dodał tonem gorzkiej pogardy: – W słoiku po dżemie.

– Jak na razie jeżdżę całkiem bezpiecznie – zwrócił się do panny Howe.

Innym razem satyryczne wysiłki praktykanta mogłyby wywołać u Hoopdrivera głębszą urazę, ale myśli miał teraz zbyt zajęte planowaną wycieczką, żeby zwracać uwagę na w sumie nieistotne drobiazgi uwłaczające jego godności. Wcześnie wstał od stołu, żeby poświęcić dobrą godzinę na desperacką gimnastykę na Roehampton Road, zanim będzie musiał wrócić i wszystko pozamykać. Kiedy gaz został wyłączony na noc, siedział na brzegu łóżka, wcierał arnikę w kolano – nowy, bardzo duży uraz – i studiował mapę południowej Anglii. Briggs z „Sukienek”, który dzielił z nim pokój, też siedział na łóżku i usiłował palić fajkę. Briggs nigdy w życiu nie jechał na rowerze, ale wyczuwał brak doświadczenia Hoopdrivera i pośpieszył z radą, która przyszła mu do głowy.

– Powinien pan dobrze naoliwić całą maszynę – powiedział Briggs. – I zabrać ze sobą jedną lub dwie cytryny, i niech się pan nie zamęczy na śmierć pierwszego dnia, i powinien pan siedzieć z wyprostowanymi plecami. Niech pan nigdy nie traci kontroli nad maszyną i w każdej możliwej sytuacji niech pan używa dzwonka. Jeśli zastosuje się pan do tych rad, nic poważnego się panu nie stanie, może mi pan wierzyć na słowo.

Zamilkł na minutę, bo może przeklinał fajkę, a potem wyrwał się z zestawem zupełnie innych podpowiedzi.

– Niech pan unika przejeżdżania psów, Hoopdriver, cokolwiek by pan robił. Przejechanie psa jest najgorszą rzeczą. Niech pan nigdy nie dopuści, żeby maszyna się odkształciła – któregoś dnia pewien człowiek został zabity, bo koło mu się odkształciło – niech pan się nie przegrzewa, niech pan nie jeździ po ścieżkach dla pieszych, niech się pan trzyma swojej strony drogi, a jeśli zobaczy pan linię tramwajową, niech pan natychmiast skręci za róg i jak najszybciej pojedzie do innego hrabstwa – i zawsze powinien pan zapalić światło przed zmrokiem. Jeśli będzie pan przestrzegał tych kilku drobnych zasad, Hoopdriver, nic złego nie może się panu przydarzyć – niech mi pan wierzy na słowo.

– Ma pan świętą rację! – odpowiedział Hoopdriver. – Dobranoc, staruszku.

– Dobranoc – powiedział Briggs.

Zapadła cisza przerywana jedynie uporczywym pociąganiem fajki. Hoopdriver odjechał już do Krainy Marzeń na swojej maszynie i właściwie nie było go dla świata do chwili, gdy coś ponownie ściągnęło go na ziemię.

– Niech pan nigdy nie oliwi kierownicy. To ma fatalne skutki – rozległ się głos z miejsca, gdzie widać było żarzące się kółko. – I niech pan codziennie przeciera łańcuch smarem grafitowym. Jeśli będzie pan przestrzegał kilku takich drobiazgów…

– Boże, zmiłuj się nade mną! – powiedział Hoopdriver i naciągnął kołdrę na uszy.

ROZDZIAŁ 4Pan Hoopdriver wyrusza

Tylko ci, którzy mozolą się przez sześć z siedmiu dni i tak przez cały rok, poza wspaniałymi dwoma tygodniami lub dziesięcioma dniami latem, wiedzą, jak bardzo jest wyjątkowy Pierwszy Poranek Wakacji. Nagle człowiek wyzwala się z ponurej rutyny, łańcuchy opadają mu do stóp. W jednej chwili staje się panem samego siebie, władcą każdej godziny długiego, wolnego dnia. Może iść dokądkolwiek ma ochotę, nie musi zwracać się do nikogo per „pan” albo „pani”, w klapie nie nosi szpilek, w kąt idzie czarny żakiet, bo może się ubrać w dowolny kolor i być Człowiekiem. Gardzi snem, gardzi jedzeniem, a nawet piciem, ich zakłócaniem tych cudownych chwil. Przez następne dziesięć błogosławionych dni nie będzie więc wychodzenia z domu przed śniadaniem w starym domowym ubraniu, żeby iść do sklepu i zabrać się tam do odkurzania i przygotowań w ponurych, pogrążonych w ciemnościach, zamkniętych jeszcze pomieszczeniach, żadnych więcej naglących pokrzykiwań „No dalej, Hoopdriver!”, żadnych pośpiesznie zjadanych posiłków i męczącego obsługiwania poirytowanych starszych kobiet. Jak do tej pory pierwszy poranek jest najwspanialszy, bo ma się w rękach fortunę. Później, każdej nocy, serce będzie się ściskało, zamajaczy widmo, którego nie da się przegnać – pojawi się przeczucie, że trzeba będzie wrócić. Cień powrotu, ponownego zamknięcia w klatce na następne dwanaście miesięcy coraz bardziej przesłania słońce. Ale pierwszy ranek z dziesięciu dni urlopu nie ma przeszłości, a dziesięć dni wydaje się wiecznością.

Było dobrze, zapowiadały się wspaniałe dni, po intensywnie niebieskim niebie snuły się tu i tam olśniewające białe chmury, jakby niebiańscy kosiarze ułożyli w sterty pokos chmur z poprzedniej nocy i czekali na ich transport. Na Richmond Road można było zobaczyć drozdy, a skowronek śpiewał nad Wrzosowiskiem Putney. W powietrzu wyczuwało się świeżość rosy – rosa albo pozostałości po nocnej ulewie połyskiwały na źdźbłach trawy i liściach. Dzięki niezwykłej uprzejmości pani Gunn, Hoopdriver zjadł wcześnie śniadanie. Poprowadził później swoją maszynę w górę wzgórza Putney, a serce rosło mu w piersiach. W połowie drogi czarny kot wyglądający na rozwiązłego pobiegł w kierunku domu przez jezdnię i zniknął pod bramą. We wszystkich domach z czerwonej cegły, stojących za najróżniejszymi krzewami i drzewami, okiennice były nadal pozamykane, a on nie zamieniłby się miejscem z żadnym ich mieszkańcem nawet za sto funtów.

Miał na sobie nowy strój rowerowy – ładną marynarkę z paskiem – a jego nogi – nogi męczennice – cieszyły się po wszystkim, co przeszły, grubymi skarpetami w szachownicę, „cienkimi na stopach i grubymi na łydkach”. Zgrabna torba z ceraty zamocowana za siodełkiem, która błyszczała oślepiająco w promieniach wschodzącego słońca, zawierała zmianę ubrań, dzwonek, kierownicę i piasty oraz lampę, niestety trochę poplamioną w trakcie używania. Na szczycie wzgórza, po jednej tylko nieudanej próbie zakończonej w jakiś sposób upadkiem na trawę, Hoopdriver wsiadł na rower i z pełnym godności, ostrożnym kontrolowaniem szybkości po krętej ścieżce, rozpoczął swoją wielką Wycieczkę Rowerową wzdłuż południowego wybrzeża.

Istnieje jedyne określenie jego trasy na tym etapie i brzmi ono: zmysłowe krzywizny. Nie jechał prędko, nie jechał prosto, a surowy krytyk mógłby powiedzieć, że nie jechał dobrze – ale za to jego jazda miała sznyt szlachetności, szerokiego gestu, wykorzystywał całą drogę przed sobą i zjeżdżał nawet na chodnik. Ekscytacja go nie opuszczała. Jak do tej pory nikogo nie wymijał i nikt go nie wyprzedzał, ale w końcu dzień dopiero się zaczynał, a droga była pusta. Jednak na tyle wątpił w swoje umiejętności kierowania rowerem, że postanowił zsiadać, gdy zbliżał się do czegoś, co zagradzało kołom drogę. Cienie drzew kładły się na szosie długimi niebieskawymi pasami, a poranne słońce przypominało bursztynowe ognisko.

Na skrzyżowaniu na West Hills, gdzie stały koryta dla bydła, skręcił w kierunku Kingston i nastawił się psychicznie na jazdę pod górę, choć stromizna była niewielka. Ubrany w welwet dzierżawca, który wstał wcześnie, podziwiał jego wysiłki. Kiedy pan Hoopdriver zmagał się z pedałami, zobaczył przed sobą zaprzęg z woźnicą.

Na ten widok pan Hoopdriver, zgodnie z wcześniejszym postanowieniem, zdecydował, że zsiądzie z roweru. Zaciągnął hamulec, zatrzymując maszynę w miejscu. Usiłował przypomnieć sobie, co powinien robić prawą nogą przy zsiadaniu. Ścisnął mocniej kierownicę i puścił hamulec, stanął na lewym pedale i uniósł prawą stopę do góry. Potem – te rzeczy trwają tak długo przy opowiadaniu – przekonał się, że rower przechyla się na prawą stronę. W chwili, gdy obmyślał plan działania, najwyraźniej do akcji wkroczyła grawitacja. Nadal się zastanawiał, gdy rower przewrócił się na ziemię, a on klęczał obok niego, mając niejasne wrażenie, że Opatrzność ponownie dość brutalnie obeszła się z jego golenią. Stało się to w chwili, gdy zrównał się z dzierżawcą. Woźnica w zbliżającym się wozie wstał, żeby mieć lepszy widok na katastrofę.

– Nie tak się zsiada – powiedział dzierżawca.

Pan Hoopdriver podniósł maszynę. Kierownica ponownie się skrzywiła. Odburknął coś pod nosem. Będzie musiał odkręcić to diabelstwo.

– Nie tak się zsiada – powtórzył dzierżawca po chwili milczenia.

– Wiem – powiedział cierpko pan Hoopdriver. Za wszelką cenę chciał przyjrzeć się nowemu stłuczeniu na goleni. Otworzył torebkę znajdującą się za siodełkiem, żeby wyjąć klucz.

– Jeśli pan wie, to dlaczego pan to zrobił? – zapytał dzierżawca przyjaznym tonem, zachęcającym do rozmowy.

Pan Hoopdriver wziął klucz i podszedł do kierownicy. Był poirytowany.

– To wyłącznie moja sprawa – odpowiedział, majstrując przy śrubie. Niezwykły wysiłek sprawił, że ręce strasznie mu się trzęsły.

Dzierżawca popadł w zadumę i kręcił laską trzymaną w dłoniach za plecami.

– Uszkodził pan rączkę przy kierownicy, prawda? – powiedział po chwili.

W tej samej chwili klucz ześliznął się ze śruby. Pan Hoopdriver użył paskudnego, wulgarnego słowa.

– Ach, ci rowerzyści, próbują różnych rzeczy – dodał dzierżawca cichym głosem. – Ciągle próbują.

Pan Hoopdriver obrócił śrubą gwałtownie i nagle się podniósł – między kolanami trzymał przednie koło.

– Wolałbym – odezwał się z groźbą w głosie – żeby pan sobie poszedł i nie gapił się na mnie.

A potem, otoczony aurą człowieka, który właśnie postawił ultimatum, zaczął chować klucz do torby.

Dzierżawca tkwił w miejscu. Uniósł brwi i oczywiście zaczął się gapić jeszcze natrętniej niż wcześniej.

– Nie jest pan zbyt towarzyski – powiedział wolno, podczas gdy pan Hoopdriver naprostował kierownicę i stał gotowy do wsiadania na rower, jak tylko wóz przejedzie.

Oburzenie narastało w nim powoli, ale nieuchronnie.

– Dlaczego nie jeździ pan po prywatnej drodze, która do pana należy, jeśli nie chce pan z nikim rozmawiać? – zapytał dzierżawca, coraz wyraźniej zdając sobie sprawę z wagi tego zajścia. – Nikomu nie wolno zwracać panu uwagi, co, panie Drażliwy? Nie jestem dość dobry, żeby pan ze mną rozmawiał? Nagle mowę panu odebrało?

Pan Hoopdriver wpatrywał się w Bezmiar Przyszłości. Z emocji czuł się jak sparaliżowany. Przypominało to drażnienie lwów na Trafalgar Square. Ale dzierżawca uznał, że teraz chodzi o jego honor.

– Niech mu pan nie robi żadnych uwag – powiedział dzierżawca do woźnicy, który właśnie do nich podjechał. – To przeklęty jaśniepan, o to chodzi. Nie rozmawia z nikim poniżej hrabiego. Pewnie jedzie do Windsoru i dlatego tak wysoko zadziera nosa. Duma! Tej mu nie brakuje i jak nic wiezie jej sporo w tobołku z tyłu, ze strachu, że gdyby sobie nie ulżył i jej tam nie schował, to by go rozsadziła. E…

Ale pan Hoopdriver już tego nie słuchał. Skakał energicznie po drodze w spazmatycznych próbach ponownego wspięcia się na rower. Nie trafił na pedał i zaklął szpetnie, ku ogromnej uciesze dzierżawcy.

– No, no! – powiedział dzierżawca.

W następnej chwili pan Hoopdriver był na górze i po jednym wspaniałym szarpnięciu maszyny do przodu głos dzierżawcy ucichł w oddali. Pan Hoopdriver chętnie obejrzałby się na swojego wroga, ale zwykle w takich sytuacjach skręcał rowerem i źle się to kończyło. Musiał się zadowolić wyobrażaniem sobie oburzonego dzierżawcy, który relacjonował teraz wszystko woźnicy. W związku z ucieczką, pan Hoopdriver starał się wzbudzić w sobie tak dużo pogardy dla niego, jak to możliwe.

Jechał sinusoidą wzdłuż brzegu jeziora i trochę w górę na niewielkie wzniesienie, którego zbocza opadały w Dolinę Kingston. Warto tu zwrócić uwagę na psychologiczny aspekt jazdy na rowerze, bo pan Hoopdriver jechał teraz prościej i łatwiej, a to dlatego, że emocje, jakie wzbudził w nim dzierżawca, uwolniły jego umysł od ciągłego spodziewania się upadku, co wcześniej bardzo go denerwowało. Prawidłowa jazda na rowerze bardzo przypomina romans – chodzi głównie o wiarę. Wierzysz w to, co robisz i sprawa załatwiona; wątpisz i żeby nie wiem co, niczego nie dokonasz.

Myślicie pewnie teraz, że w trakcie jazdy jego uczucia wobec dzierżawcy ograniczały się albo do mściwości, albo poczucia winy – chęci zemsty za sprawioną mu przykrość jakiej doznał albo skruchy za nieusprawiedliwione okazanie złego humoru. Prawdę mówiąc, był od tego daleki. Owładnęło go nagle poczucie wdzięczności. Ponownie zachłysnął się Wspaniałością Wakacji. Na szczycie wzgórza oparł stopy na pedałach i jechał w miarę prosto, jechał z klekoczącym hamulcem w dół przepięknego wzgórza. W jego oczach pojawił się wyraz nowego rodzaju upojenia, przebijający przyjemność płynącą z pędu przez słodkie, rześkie powietrze ranka. Wyciągnął kciuk i zadzwonił dzwonkiem z powodu niczym niezmąconego szczęścia, które go ogarnęło.

– Przeklęty jaśniepan, ot co! – powiedział pan Hoopdriver do siebie, gdy mknął w dół zbocza i zaśmiał się bezgłośnie. Miało to całkiem miły wydźwięk. Jego wyższość społeczna była tak ewidentna, że nawet taki człowiek ją zauważył. Precz z Manchesterem na dziesięć dni! Poza Manchesterem sprzedawca bławatny Hoopdriver, Pracownik, przestał istnieć. Zamiast tego pojawił się dżentelmen dysponujący banknotem pięciofuntowym, dwoma suwerenami i kilkoma srebrnymi monetami, schowanymi w różnych dogodnych miejscach garderoby. Cokolwiek powiedzieć, był równie dobry jak jaśniepan, nawet jeśli jego szlachectwo nie zostało sprecyzowane. Na samą myśl o posiadanych funduszach prawą dłoń uniósł mimowolnie znad rączki, żeby pogładzić się po kieszeni na piersi, ale natychmiast przywołał ją do porządku gwałtownym skrętem roweru w kierunku cmentarza. Zzzzzzzz! O włos ominął pół cegły! Złośliwi bezmózgowcy istnieli na tym świecie i kładli takie rzeczy na drogach. Jakiś przeklęty Harry albo inny czort! Powinno się postawić przed sądem kilku takich łobuzów, wtedy reszta poszłaby po rozum do głowy. A teraz pewnie sprzączka od torby za siodełkiem zaczęła obijać się o błotnik. Jak radośnie pomrukiwały koła!

Cmentarz był bardzo cichy i spokojny, ale Vale już się budziło, okna szczękały i skrzypiały, z jednego z domów wybiegł biały pies i obszczekał go. Uciekł, niemal tracąc dech na dole wzgórza Kingston, a potem docisnął pedały. W połowie drogi minął go z klekotem wóz z mlekiem; dwóch brudnych mężczyzn z tobołami zbiegało ze zbocza. Hoopdriver był pewny, że to włamywacze unoszący łup do domu. To właśnie na szczycie wzgórza Kingston po raz pierwszy zwrócił uwagę na szczególne uczucie – lekkie naprężenie w kolanach; ale zauważył też, że jechał prościej niż wcześniej. Przyjemność płynąca z faktu prostej jazdy stłumiła pierwsze oznaki zmęczenia. Pojawił się jeździec na koniu. Hoopdriver, zdumiony i zbity z tropu własną zuchwałością wyminął go. A potem pomknął w dół ku Kingston. Klucz rowerowy w torebce za siodełkiem nadal obijał się o puszkę z olejem. Bez żadnych problemów wyminął furgonetkę ogrodnika i powolny wóz wiozący cegły. W Kingston Hoopdriver, doznając najwspanialszych wrażeń, zobaczył podciągnięte do połowy żaluzje w sklepie bławatnym i dwójkę ziewających młodzieńców w zakurzonych starych czarnych marynarkach, z brudnymi białymi kocami opatulającymi ich ramiona, jak sprzątali deski, pudła i czyścili manekina na wystawie, przygotowując je do wyłożenia towaru. Podobnie, jak robił to Hoopdriver zaledwie poprzedniego dnia. Ale czy nie był teraz rzeczywiście przeklętym jaśniepanem w oczach pospólstwa? Skręcił potem za rogiem, dzwoniąc dzwonkiem jak oszalały, i znalazł się na drodze do Surbiton.

Niech żyją Wolność i Przygoda! Od czasu do czasu jakiś dom otwierał oczy i rozespany okazywał zaskoczenie, gdy Hoopdriver go mijał. Przez mniej więcej dwa kilometry po jego prawej stronie toczyła swe wody połyskująca Tamiza. To się nazywa radość z życia! Niestety, towarzyszyło jej uczucie kurczu w kolanach i łydkach, coraz bardziej zwracające na siebie uwagę.

ROZDZIAŁ 5Wstydliwy epizod Panienki w Szarościach

Musisz teraz zrozumieć, Czytelniku, że pan Hoopdriver nie należał do grona młodych bałamutników. Gdyby był królem Lemuelem nie zyskałby więcej na radach, jakie otrzymał od matki. Postrzegał płeć piękną jako obiekt, któremu należy się kłaniać i posyłać ironiczne uśmieszki z bezpiecznej odległości. Lata izolacji, spędzone przy ladzie, odcisnęły na nim swoje piętno. Dla niego przygodą było zabranie w niedzielę do kościoła jednej z panienek należących do establishmentu. Niewielu współczesnych młodzieńców bardziej zasługiwałoby na epitet „rycerz” – czasami myślę, że metal jego maszyny miał w sobie coś z ostrza miecza. Bez wątpienia był to rower z przeszłością. Pan Hoopdriver kupił go w sklepie ze starzyzną Hare’a. Hare powiedział, że rower miał wcześniej kilku właścicieli. Maszyna z drugiej ręki to duże niedopowiedzenie, dlatego Hare był miło zaskoczony, że sprzedaje taki zabytek. Zapewnił nabywcę, że sprzęt jest w idealnym stanie, choć może trochę staromodny, nie wspomniał jednak ani słowem o jego moralnym charakterze. Niewykluczone, że rower zaczynał karierę z poetą, powiedzmy w dniach jego świetlanej młodości. Ale mógł być też rowerem Naprawdę Nikczemnego Człowieka. Każdy, kto kiedykolwiek jechał na jakimkolwiek rowerze poświadczy, że te urządzenia mają niezaprzeczalną skłonność do przejmowania złych nawyków i zatrzymywania ich.

Nie da się zaprzeczyć, że rower dostał konwulsji z powodu bardzo gwałtownych emocji, gdy pojawiła się Panienka w Szarościach. W sposób bez precedensu, jeśli chodzi o doświadczenie Hoopdrivera, zaczął się chwiać. Popisywał się, kreśląc najbardziej dekadenckie sinusoidy. Wreszcie porzucił drogę niczym rysik Beardsleya. Hoopdriver nagle zdał sobie sprawę, że czapka się mu przekrzywiła i zaczęło brakować mu tchu.

Panienka w Szarościach również jechała na rowerze. Była ubrana w piękny niebieskoszary strój, a świecące za nią słońce obrysowywało ją na złoto, pozostawiając resztę w cieniu. Hoopdriver przeczuwał, że była młoda, raczej szczupła, ciemna, o jasnej cerze i oczach. Miał wątpliwości co do jej ubrania. Słyszał oczywiście o takich rzeczach. Może było francuskie. Rączki jej kierownicy połyskiwały, promień światła odbijał się oślepiająco od dzwonka. Zbliżała się do głównej drogi boczną szosą prowadzącą z Surbiton i biegnącą trochę ukośnie. Jechała mniej więcej z tą samą prędkością, co pan Hoopdriver. Wszystko wskazywało na to, że powinni spotkać się na rozwidleniu dróg.

Hoopdrivera opadły nasilające się wątpliwości. Inaczej niż ona, jechał skandalicznie nieudolnie. Czy nie powinien od razu zsiąść z roweru i udawać, że coś niedobrego stało się z pedałem? Ale przecież zsiadanie nie było jego mocną stroną. Ostatni raz na Wrzosowisku Putney! Z drugiej strony, co mogło się stać, gdyby nie przestawał jechać? Bardzo wolna jazda zadawała cios jego poczuciu męskości. Wlec się za jakimś podlotkiem! Poza tym dziewczyna nie jechała specjalnie szybko. A może wyjechać przed nią i zająć drogę, mając jedynie minimalną przewagę? To wydawało się czymś niecywilizowanym – zachłannością. Zostawiłby jej tak niewiele. Profesjonalne wyszkolenie kazałoby mu ukłonić się i stanąć z boku. Gdyby tylko człowiek był w stanie zdjąć ręce z kierownicy, to wtedy oczywiście mógłby w milczeniu uchylić czapki. Lecz nawet to trochę zalatywało pogrzebem.

Tymczasem drogi się połączyły. Ona patrzyła na niego. Była zarumieniona, trochę chuda i miała bardzo jasne oczy. Rozchyliła nieco czerwone usta. Być może jazda wymagała od niej dużego wysiłku, ale mimo to wyglądała, co było niezwykłe, jakby się leciutko uśmiechała. Tak, sprawa dała się ogarnąć rozumem! Nagły impuls do wybrnięcia z tej sytuacji zmusił go działania. Pan Hoopdriver zaczął nerwowo pedałować, bo miał zamiar ją wyprzedzić. Wpadł na jakiś niewielki przedmiot na drodze, który wleciał między przednie koło a błotnik. Skręcił w jej stronę. Czy w rower wstąpił diabeł?

W najważniejszym momencie przemknęło mu przez myśl, że zrobiłby mądrzej zsiadając z roweru. Wydał z siebie histeryczny krzyk i usiłował skręcić, ale w chwili, gdy wszystko wskazywało, że się przewróci, wyprostował kierownicę, instynktownie odbił w lewo i znalazł się za jej tylnym kołem, oddalony zaledwie o włos. Czekał na niego krawężnik. Pan Hoopdriver usiłował odzyskać zimną krew, gdy okazało się, że z podskokiem wjechał na chodnik i kierował się prosto na ładny drewniany płot. Uderzył w niego z ogromną siłą, wyrzuciło go do przodu z siodełka i wylądował w bardzo dziwacznej pozycji. Próbował jakoś się wyplątać, przewrócił na bok i zastygł, siedząc na żwirze ze stopą wciśniętą w widelec roweru. Zderzenie wstrząsnęło jego całym jestestwem. Trwał w tej pozycji, żałując, że nie złamał karku, żałując nawet jeszcze bardziej, że w ogóle się urodził. Cudowność życia rozwiała się. Przeklęty traf, w rzeczy samej! Ach, te niekobiece kobiety!

Rozległ się cichy i krótki szum, szczęknięcie hamulca, odgłos stąpnięcia na ziemię i Panienka w Szarościach stała, trzymając rower. Zawróciła i podeszła do niego. Ciepłe światło słoneczne oblewało jej twarz.

– Zrobił pan sobie coś? – zapytała. Miała ładny, czysty, dziewczęcy głos. Okazała się naprawdę bardzo młoda – w rzeczywistości jeszcze niemal dziewczynka. I tak dobrze jeździła! Gorzka pigułka do przełknięcia.

Pan Hoopdriver zerwał się od razu na równe nogi.

– Zupełnie nic mi nie jest – odpowiedział trochę z żalem. Był boleśnie świadomy, że spore powierzchnie marynarki pokryte żwirem nie poprawiają jego wyglądu. – Naprawdę bardzo przepraszam…

– To moja wina – odezwała się, wchodząc mu w słowo i ratując, w chwili, gdy tylko sekundy brakowało, by nazwał ją „panienką”. Wiedział, że użycie tego określenia byłoby czymś niewłaściwym, ale ten nawyk był w nim głęboko zakorzeniony. – Usiłowałam wyminąć pana ze złej strony. – Jej twarz wydawała się bardzo ożywiona. – To ja powinnam przeprosić.

– Ale to przez moje kierowanie…

– Powinnam była się zorientować, że jest pan nowicjuszem – przerwała mu z odrobiną wyższości. – Ale jechał pan tak równo i prosto!

Naprawdę była uderzająco ładna. Emocje pana Hoopdrivera sięgnęły dna. Kiedy ponownie się odezwał, mówił z nikłym arystokratycznym tonem w głosie.

– Prawdę mówiąc, to mój pierwszy raz na rowerze. Ale to nie tłumaczy mojej niezdarności…

– Leci panu krew z palca – powiedziała nagle.

Spostrzegł, że otarł skórę na kostce.

– W ogóle tego nie czuję – odpowiedział i miał wrażenie, że jest bardzo męski.

– Tak bywa w pierwszej chwili. Ma pan plaster opatrunkowy? Jeśli nie… – Oparła rower o siebie. Miała z boku niewielką kieszeń, z której wyjęła małą paczuszkę z plastrem i nożyczkami w pokrowcu, potem odcięła spory kawałek plastra.

Hoopdriver miał ogromną ochotę poprosić ją, by go opatrzyła. Stłumił to w sobie.

– Dziękuję – powiedział.

– Rowerowi nic się nie stało? – zapytała, patrząc na leżącą obok niego maszynę, sama zaś trzymała dłonie na kierownicy.

Po raz pierwszy w życiu Hoopdriver nie był dumny ze swojego roweru.

Odwrócił się i zaczął go podnosić. Spojrzał ponad ramieniem, ale jej już nie było, zerknął nad drugim ramieniem na drogę. Dziewczyna odjeżdżała.

– Jestem pod wrażeniem! Krótko mówiąc wspaniale! – Rzadko ozdabiał prywatne wypowiedzi arystokratycznym wyrafinowaniem. Myśli kłębiły mu się w głowie. Jedno stało się jasne. Najcudowniejsza i oryginalna istota ludzka pojawiła się przez chwilę na jego drodze, a teraz znikała ponownie z jego życia. Hoopdriver miał we krwi wakacyjne szaleństwo. Obejrzała się!

Na ten widok pośpiesznie wprowadził maszynę na drogę i zaczął wsiadać. Bez powodzenia. Spróbował ponownie. A niech to diabli, czy  n i g d y  się nie nauczy wsiadać na to draństwo? Za minutę ona zniknie za rogiem. Jeszcze raz. Ach! Pedał! Zachwianie się. Nie! Tym razem dobrze! Zacisnął ręce na kierownicy i opuścił głowę. Wyminie ją.

Sytuacją zawładnęła matka natura. Na tę chwilę Mężczyzna przytłumił cywilizowaną superistotę Sprzedawcy Bławatnego. Naciskał pedały z prymitywną gwałtownością. W taki sposób człowiek z paleolitu mógłby pędzić na prostym rowerze wystruganym krzemieniem w pościgu za upatrzoną przedstawicielką płci przeciwnej. Dziewczyna zniknęła za rogiem. Jego wysiłek stał się tytaniczny. Co powinien powiedzieć, kiedy ją wyminie? W pierwszej chwili w ogóle się nad tym nie zastanawiał. Jakże ładnie wyglądała, zarumieniona po wysiłku związanym z jazdą, oddychała trochę szybko, ale miała w sobie tyle energii i zwinności! Gdzie do niej wytwornym, prowadzącym domy kobietom o cerze gotowanej zimnej ryby! Ale co powinien jej powiedzieć? To był kłopot. No i nie potrafił unieść czapki bez ryzyka powtórki poprzedniego upokorzenia. Była prawdziwą Młodą Damą. Nie mogło być mowy o pomyłce! To żadna z sakramenckich sprzedawczyń. Nie ma na świecie większej pogardy od tej, jaką sprzedawcy żywią do sprzedawczyń, chyba że chodzi o pogardę żywioną przez sprzedawczynie wobec sprzedawców. Stracił na chwilę czucie w kolanach, ale to zaraz minęło.

– Może zapytać u kogo mam dług wdzięczności? – wydyszał do siebie, dokonując próby. To mogłoby wystarczyć. Szczęściem miał przy sobie wizytówki! Sto za szylinga – drukowane na poczekaniu. Skręciła, droga prowadziła trochę pod górę. Zakręcił za rogiem i zobaczył przed sobą długi odcinek szosy oraz niknącą w oddali szarawą sukienkę. Zagryzł zęby. Czy w ogóle uda mu się ją dogonić?

– Małpa na ruszcie! – krzyknął mały chłopaczek. Hoopdriver podwoił wysiłki. Słychać było jego oddech, jazda stała się chwiejna, a pedałowanie jakieś bardziej zawzięte. Do oka spłynęła mu kropelka potu, drażniąc je niczym kwas. Droga naprawdę pięła się ku górze, nie ma wątpliwości! Jego cały organizm wrzeszczał na niego. Ostatni ogromny wysiłek doprowadził go do zakrętu, zobaczył kolejny odcinek ocienionej drogi, pustej poza furgonetką piekarza. Przednie koło roweru nagle przeraźliwie zapiszczało.

– O, Boże! – powiedział pan Hoopdriver, odprężając się.

Tak czy inaczej już jej nie było w zasięgu wzroku. Zsiadł niepewnie z roweru, przez chwilę miał wrażenie, że nogi ma z waty. Postawił rower na ścieżce zarośniętej trawą i usiadł, ciężko dysząc. Ręce, drżące w widoczny sposób, pokryte były nabrzmiałymi żyłami, oddech stał się chrapliwy.

– Brakuje mi treningu – zauważył. Nogi zdawały się ołowiane. – Można by pomyśleć, że nie jadłem śniadania. – Poklepał się po bocznej kieszeni i wyjął stamtąd zupełnie nową papierośnicę oraz paczkę papierosów marki Vansittar’s Red Herring. Napełnił papierośnicę. W tej samej chwili spojrzał z niespodziewanym zadowoleniem na dekoracyjną szachownicę nowych skarpet. Wyraz jego oczu zmienił się i powoli przeszedł w zamyślenie.

– To była olśniewająca dziewczyna – powiedział. – Ciekawe, czy jeszcze kiedyś ją zobaczę. I umie jeździć! Chciałbym wiedzieć, co o mnie pomyślała.

Fraza „Przeklęty jaśniepan” snuła mu się w myślach, sprawiając pewną przyjemność.

Zapalił papierosa, siedział, palił i myślał. Nawet nie podniósł oczu, gdy minął go jakiś pojazd. Po jakichś dziesięciu minutach podniósł się z ziemi.

– Co za brednia! Co dobrego może przyjść z myślenia o takich rzeczach – powiedział. – Jestem tylko błogosławionym przez los sprzedawcą bławatnym.

Ściśle mówiąc, nie powiedział „błogosławionym przez los”. Praca w sklepie może wygładzić zewnętrzne przejawy zachowania człowieka, ale internat dla praktykantów jest szkołą życia zupełnie obojętną wobec manier i moralności. Podniósł się i poprowadził rower w kierunku Esher. Zapowiadał się bardzo ładny dzień, a krzewy, drzewa i otwarta przestrzeń wiejskiego krajobrazu były ukojeniem dla jego zmęczonych miastem oczu. Niemniej jednak euforia, jaką odczuwał na początku, stała się już trochę inna.

– Popatrz na wspaniały rower tego dżentelmena – powiedziała idąca ścieżką niania do dziecka w wózku.

To go trochę pocieszyło. „Wspaniały rower tego dżentelmena”, „Przeklęty jaśniepan”.

– Nie mogę wyglądać na kogoś podejrzanego – powiedział do siebie. – Tak się zastanawiam… Chciałbym po prostu wiedzieć…

W widoku roweru wyposażonego w opony i dętki, który jechał przed nim stabilnie i po linii prostej, było coś bardzo poprawiającego nastrój. Musiało chodzić o nią. Tego ranka nikt inny nie jechał drogą na rowerze z pompowanymi oponami. Oczywiście istniała możliwość, że zobaczy ją jeszcze raz – wracającą. Czy powinien powiedzieć wtedy coś dowcipnego? Zastanawiał się, jakim rodzajem dziewczyny była. Prawdopodobnie należała do grona Nowych Kobiet. Pan Hoopdriver był przekonany, że to szkodliwa ideologia. Niemniej jednak, była też Damą. I na dodatek z bogatego domu! Jej rower musiał kosztować nie mniej niż dwadzieścia funtów. Przez jakiś czas myślał o jej wyglądzie zewnętrznym. Prosta sukienka ani trochę nie wydawała się niekobieca. Warto przy tym pamiętać, że on na pewno nie był łowcą posagów. Zaraz potem jego myśli zmieniły kierunek. Jakiś posiłek w najbliższym pubie na pewno dobrze by mu zrobił.

ROZDZIAŁ 6W drodze do Ripley

P