Strona główna » Obyczajowe i romanse » Korekty

Korekty

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-974-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Korekty

„Prawdziwe dzieło sztuki. Powieść zabawna, elokwentna, wzruszająca – piękno w swej najczystszej postaci”. Elle Powieść uhonorowana National Book Award! Znakomita społeczno-obyczajowa panorama Ameryki ostatniego półwiecza. Tragikomiczne arcydzieło o upadku rodziny w pełnych powierzchowności czasach. Po niemal pięćdziesięciu latach w roli żony i matki Enid Lambert chce wreszcie zaznać przyjemności życia. Na nieszczęście jej mąż, Alfred, zmaga się z postępującą demencją, a dzieci, w gruncie rzeczy trójka nieszczęśliwych, skłóconych z życiem ludzi, już dawno wyfrunęły z rodzinnego gniazda. Rozpaczliwie poszukując radości i prawdziwego szczęścia, Enid całym sercem pragnie zrealizować jedno marzenie: zebrać rodzinę w domu na ostatnie wspólne święta Bożego Narodzenia... „Żaden pisarz nie przedstawił tak wyczerpującej panoramy lat 90. – psychologicznej, ekonomicznej, lifestyle’owej – ale największą zaletą powieści są postaci, do których z miejsca się przywiązujemy. Nie można się oderwać”. Wysokie Obcasy „Korekty to powieść niezwykła, oryginalna (niewiele jest książek, które łączyłyby tematy tak odległe jak upadek postsowieckich gospodarek, przedśmiertną utratę godności oraz konflikty płciowe), a jednocześnie bardzo życiowa”. Magazyn Literacki Książki

Polecane książki

Nadchodzi Mrok i nikt się przed nim nie ukryje! Laureen miała wszystko, czego tylko mogła zapragnąć: kochającą rodzinę, wymarzoną pracę i wspaniałą przyszłość. Miała, do chwili kiedy w jej życiu pojawił się tajemniczy Sigarr. W mgnieniu oka otaczający ją perfekcyjnie uporządkowany świat wypełnił ch...
Jeszcze nigdy Aman nie potrzebował przyjaciela tak bardzo, jak teraz. I oto na afgańskiej pustyni, przed jaskinią, w której chłopiec mieszka z mamą, zjawia się czworonożny gość. Mała, łaciata spanielka zostaje towarzyszką zabaw Amana, a wkrótce staje się jego najwierniejszym przyjacielem. Suczka ...
O miłości napisano i powiedziano wiele, a temat dalej nie pozostaje wyczerpany.Dla miłości i z miłości zrobiono wiele, a dalej chce się dla niej żyć, poświęcać, umierać.Słowo „miłość” nigdy nie zabrzmi banalnie, nie będzie oklepane, nie znudzi się.A wszystko to, co miłość przynosi, co z niej powstaj...
Małżeństwo Seliny i potentata przemysłowego Riona Moralisa miało być tylko umową biznesową ich rodzin. Mimo to młodzi zakochali się w sobie. Niestety, Rion ma powody, by podejrzewać Selinę o zdradę. Choć ona nigdy się do tego nie przyznała, dumny Grek natychmiast wystąpił o rozwód. Gdy sp...
.. Celem ksiazki jest ukazanie zlozonosci dzialan decyzyjnych administracji publicznej oraz regul, które nimi rzadza. Przedstawiono w niej kluczowe problemy administracji publicznej jako systemu decyzyjnego. .. W monografi i omówiono takie kwestie jak: proces decyzyjny, typy i modele decyzji cz...
Gdańskie korespondencje Adama Czartkowskiego do „Kuriera Warszawskiego” z lat 1931–1939 to fascynująca lektura, w najlepszych momentach porywająca kronika Wolnego Miasta Gdańska zmierzającego do katastrofy. Autor, pracujący od 1928 roku w Polskim Gimnazjum Macierzy Szkolnej, okazuje się skrupulatnym...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Jonathan Franzen

Tytuł oryginału:

THE CORRECTIONS

Copyright © 2001 by Jonathan Franzen

Copyright © 2012 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2011 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Redakcja: Ewa Penksyk-Kluczkowska

Korekta: Iwona Wyrwisz, Anna Just, Mariusz Kulan, Maria Zając

ISBN: 978-83-7999-974-3

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2016

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Davidowi Meansowi i Genève Patterson

ST. JUDE

Zimny front nadciągający znad prerii przynosił szaleństwo. Czuło się, że wydarzy się coś okropnego. Słońce wisiało nisko na niebie, mała plamka światła, stygnąca gwiazda. Nieustające podmuchy chaosu. Drzewa niespokojne, temperatura coraz niższa, koniec całej północnej religii przedmiotów. Ani jednego dziecka na podwórzach. Długie cienie na żółknącej trawie. Dęby obsypywały żołędziami domy nieobciążone hipoteką, okiennice dygotały w pustych sypialniach. Zawodzenie suszarki do bielizny, nosowy pomruk odkurzacza do liści, dojrzewanie miejscowych jabłek w papierowej torbie, woń benzyny, którą Alfred Lambert czyścił pędzel po porannym malowaniu wiklinowej sofy.

Trzecia po południu była niebezpieczną porą na tych gerontokratycznych przedmieściach St. Jude. Alfred obudził się w ogromnym niebieskim fotelu, w którym zasnął zaraz po lunchu. Już po drzemce, a najbliższe wiadomości lokalne dopiero o piątej. Dwie wypełnione pustką godziny przypominały mu zatoki, w których dojrzewa infekcja. Z trudem dźwignął się z fotela i stanął przy stole pingpongowym, na próżno nasłuchując Enid.

W domu rozlegał się alarm, słyszalny tylko dla nich dwojga: to dzwonił strach. Dźwięk ów nieco przypominał odgłos wydawany przez te wielkie, ogłaszające alarmy urządzenia przeciwpożarowe, wyposażone w mosiężną czaszę i młoteczek. Ten alarm trwał już od tylu godzin, że Lambertowie przestali odbierać go jako sygnał; stało się z nim to samo co z każdym dźwiękiem, któremu zbyt długo się przysłuchujemy (albo z wyrazem, w który wpatrujemy się tak długo, że zamienia się w ciąg nic nieznaczących liter) – do ich uszu docierały fale dźwiękowe wywołane drżeniem metalowego rezonatora, nic, co można by nazwać czystym dźwiękiem, raczej ciągnąca się w nieskończoność sekwencja perkusyjnych uderzeń, wzbogacona zawodzącym pobrzękiwaniem. Alarm rozlegał się już od tylu dni, iż niemal całkowicie wtopił się w tło. Tylko we wczesnoporannych godzinach któreś z nich budziło się czasem zlane potem, jasno i wyraźnie uświadamiając sobie, że odkąd sięgnie pamięcią, słyszy w głowie natarczywe dzwonienie. Alarm rozlegał się od tylu miesięcy, że przemienił się w jakiś metadźwięk, który narasta i słabnie nie w rytmie kumulujących się lub wzajemnie wygaszających fal dźwiękowych, lecz zgodnie ze znacznie bardziej rozciągniętym w czasie narastaniem i wygaszaniem świadomości jego istnienia. Świadomość ta stawała się szczególnie wyraźna podczas niepewnej albo burzliwej pogody. Wówczas Enid i Alfred – ona na kolanach w jadalni, pochylona nad szufladami, on w piwnicy, przy zdradzieckim stole pingpongowym – czuli, że zaraz chyba eksplodują z niepokoju.

Niepokój kuponów premiowych w szufladzie ze świecami w modnych kolorach jesieni. Kuponów zwiniętych w rulon i spiętych gumką. Enid zauważyła, że ich daty ważności – często zaznaczone czerwonymi obwódkami – minęły lata temu. Że kiedyś warte sześćdziesiąt dolarów (a potencjalnie nawet sto dwadzieścia, jako że supermarket w Christville od czasu do czasu podwajał ich wartość) – teraz zamieniły się w zwykły papier. Sześćdziesiąt centów na opakowaniu tilexa, dolar na pudełku excedrinu…Wszystko to należało już do przeszłości. I to bardzo dalekiej. Dzwonek alarmowy dzwonił od lat.

Wrzuciła rulon kuponów z powrotem między świece i zamknęła szufladę. Szukała listu poleconego sprzed kilku dni. Alfred usłyszał pukanie do drzwi i zaczął wołać „Enid! Enid!” tak głośno, że nie słyszał jej odpowiedzi: „Już idę otworzyć!”. Wołał ją i wołał, zbliżając się coraz bardziej, a ponieważ nadawcą listu była Axon Corporation, 24 East Industrial Serpentine, Schwenksville, Pensylwania, Enid zaś miała nadzieję, że Alfred nie zna pewnych szczegółów dotyczących aktualnej sytuacji Axonu, które zna ona sama, w pośpiechu ukryła list gdzieś w pobliżu drzwi wejściowych, z pewnością nie dalej niż pięć metrów od nich. Wreszcie Alfred wyłonił się z piwnicy, rycząc jak buldożer: „Enid! Ktoś puka do drzwi!”, na co ona prawie krzyknęła: „To był listonosz!”, on zaś pokręcił głową nad złożonością spraw tego świata.

Enid była przekonana, że jej głowa działałaby znacznie lepiej, gdyby nie musiała bez przerwy zaprzątać jej sobie Alfredem. Starała się, jak mogła, a i tak nie potrafiła przywrócić mu zainteresowania życiem. Kiedy mu zasugerowała, żeby ponownie zajął się metalurgią, spojrzał na nią tak, jakby postradała rozum. Kiedy zapytała, czy nie miałby ochoty popracować w ogródku, odparł, że bolą go nogi. Kiedy zwróciła mu uwagę, iż mężowie wszystkich jej koleżanek mają jakieś hobby (Dave Schumpert robił witraże, Kirby Root – budki lęgowe dla ptaków, Chuck Meisner zaś na bieżąco kontrolował wartość swojego pakietu akcji), Alfred zareagował tak, jakby próbowała oderwać go od niezwykle ważnego zajęcia. Ale jakie miałoby to być zajęcie? Odmalowywanie mebli na tarasie? Wiklinową sofą zajmował się chyba od Święta Pracy. Była gotowa przysiąc, że kiedy robił to poprzednio, potrzebował zaledwie dwóch godzin. Teraz codziennie rano zaraz po śniadaniu znikał w warsztacie, lecz kiedy po miesiącu odważyła się tam zajrzeć, żeby sprawdzić, jak sobie radzi, okazało się, że odmalowane są tylko nóżki.

Wyraźnie zależało mu na tym, żeby sobie poszła. Wyjaśnił, że malowanie trwa tak długo, bo pędzel wciąż mu zasycha. I że skrobanie starej wikliny to równie wdzięczne zadanie jak obieranie jagód ze skórki. I że tu są świerszcze. Dalej nie słuchała, ponieważ poczuła, że nie może oddychać – a może sprawiła to woń rozpuszczalnika połączona z panującą w piwnicy wilgocią cuchnącą trochę moczem (chociaż to oczywiście nie mógł być mocz). W każdym razie uciekła na górę i kontynuowała poszukiwania listu.

Dzień w dzień, sześć razy w tygodniu, przez szczelinę w drzwiach sypały się dziesiątki listów, a ponieważ na dole nie mogło się zbierać nic przypadkowego – najważniejszą sprawą związaną z mieszkaniem w tym domu było udawanie, że nikt w nim nie mieszka – Enid musiała rozwiązać poważne problemy natury taktycznej. Działała jak partyzant, chociaż nie myślała o sobie w ten sposób. Za dnia przenosiła nielegalne materiały z kryjówki do kryjówki, niekiedy zaledwie o krok przed siłami rządowymi, nocami natomiast, przy blasku uroczej, ale zbyt słabej lampki we wnęce jadalnej zajmowała się mnóstwem spraw: płaciła rachunki, dokonywała bilansu kont, usiłowała zrozumieć okresowe informacje przysyłane przez Medicare oraz wyjaśnić zagadkę groźnego trzeciego wezwania do natychmiastowego uregulowania rachunku za usługi medyczne w wysokości dwudziestu dwóch centów – tym bardziej tajemniczego, że tuż obok na tej samej kartce znajdowała się informacja o tym, iż bilans rachunku wynosi 0,00, z czego wynikało, że nie są nic winni, a poza tym i tak brakowało adresu lub numeru konta, na które można by wpłacić należność. Całkiem możliwe, że pierwsze i drugie wezwanie walało się gdzieś w domu, lecz Enid nie miała najmniejszego pojęcia, gdzie ich szukać. Przypuszczalnie w szafie w pokoju dziennym, ale siły rządowe – w postaci Alfreda – oglądały właśnie telewizję z maksymalnie podkręconym regulatorem głośności i przy włączonych wszystkich światłach, należało się więc liczyć z możliwością, że gdyby po otwarciu szafy ze środka wysypała się lawina katalogów, czasopism o upiększaniu domów i rozmaitych ulotek, Alfred wpadłby w gniew. Oczywiście istniała także możliwość, że wezwań tam nie będzie, jako że siły rządowe od czasu do czasu dokonywały niespodziewanych „nalotów” na jej skrytki, grożąc usunięciem całej ich zawartości, ona jednak była zanadto zajęta unikaniem tych wrogich akcji, żeby naprawdę wziąć się za porządki, a w rezultacie ciągłych przenosin, migracji i deportacji nic nie zostało nawet z tych śladowych oznak porządku, które przy dużej dozie dobrej woli dało się wcześniej dostrzec. W związku z tym w schowanej za falbanką przeciwkurzową torbie na zakupy z naderwanym uchwytem można było znaleźć żałosną mieszaninę rzeczy składających się na dobytek uciekiniera – zebrane na chybił trafił numery „Good Housekeeping”, czarno-białe fotografie Enid z lat czterdziestych, przepisy kucharskie na pożółkłym papierze zachęcające do korzystania ze zwiędniętej sałaty, bieżące rachunki za gaz i telefon, pierwsze wezwanie do zapłacenia rachunku za usługi medyczne, zawierające prośbę, by ignorować wszystkie kolejne wezwania opiewające na kwotę mniejszą niż pięćdziesiąt centów, zdjęcie z rejsu statkiem wycieczkowym przedstawiające Enid i Alfreda z kwiatowymi girlandami na szyjach, popijających napoje z wydrążonych orzechów kokosowych, albo na przykład ostatnie zachowane egzemplarze aktów urodzenia dwojga ich dzieci.

Chociaż wedle wszelkich pozorów wrogiem Enid był Alfred, to do partyzantki zmusił ją dom, tak bardzo absorbujący uwagę ich obojga. Za szklanymi drzwiami stały krzesła i stoły Ethana Allena. Były tam również stylowe meble Spode’a i Waterforda. Obowiązkowe fikusy, obowiązkowe araukarie. Ułożone w łuk egzemplarze „Architectural Digest” na stoliku do kawy ze szklanym blatem. Turystyczne trofea: emaliowane naczynia z Chin, wiedeńska pozytywka, którą Enid nakręcała od czasu do czasu, kierowana poczuciem obowiązku i litością. Pozytywka grała Strangers in the Night.

Niestety, Enid do prowadzenia takiego domu brakowało temperamentu, Alfredowi zaś – sprawności neurologicznej. Jego okrzyki wściekłości po odkryciu dowodów działań partyzanckich – kolejnej plastikowej torby na zakupy porzuconej na piwnicznych schodach (przecież mógł się o nią potknąć!) – były wrzaskami rządu, który nie potrafił już rządzić. Ostatnio z upodobaniem drukował na swoim wyposażonym w drukarenkę kalkulatorze długie taśmy pokryte pozbawionymi sensu ośmiocyfrowymi liczbami. Po tym, jak poświęciwszy większą część popołudnia na obliczanie składki na ubezpieczenie społeczne sprzątaczki i otrzymawszy cztery różne wyniki, ostatecznie zdecydował się na ten, który powtórzył się dwukrotnie (635,78 $, podczas gdy powinno to być 70,00 $), Enid przeprowadziła atak na jego biurko i usunęła stamtąd wszystkie teczki z wyliczeniami podatkowymi, co z pewnością usprawniłoby funkcjonowanie domowej buchalterii, gdyby nie to, że wszystkie trafiły do kolejnej plastikowej torby na zakupy z kilkoma starymi egzemplarzami „Good Housekeeping” dla niepoznaki, to zaś z kolei doprowadziło do tego, że sprzątaczka samodzielnie wypełniała wszystkie formularze, Enid wypisywała czeki, Alfred zaś tylko kręcił głową nad stopniem skomplikowania tego wszystkiego.

Taki już los większości stojących w piwnicach stołów do ping-ponga, że prędzej czy później zaczynają służyć zupełnie innym, bardziej gwałtownym starciom. Zaraz po przejściu na emeryturę Alfred urządził sobie na wschodnim krańcu stołu miejsce, w którym zajmował się sprawami finansowymi i korespondencją. Na zachodnim końcu stał przenośny kolorowy telewizor, w którym zamierzał oglądać miejscowe wiadomości, siedząc w wielkim niebieskim fotelu, obecnie całkowicie przywalonym egzemplarzami „Good Housekeeping”, puszkami po słodyczach oraz bardzo ozdobnymi, lecz tandetnymi świecznikami, których Enid wciąż nie miała czasu zanieść do komisu. Stół pingpongowy był jedynym miejscem, w którym wojna domowa szalała całkiem otwarcie. Na wschodnich rubieżach kalkulator Alfreda otaczały rękawice kuchenne w kwiaty, pamiątkowe podkładki pod szklanki z Epcot Center oraz drylownica do wiśni – Enid posiadała ją od ponad trzydziestu lat, ale ani razu jej nie używała – na zachodnich natomiast walały się szczątki zniszczonego stroika z szyszek i orzechów.

Na wschód od stołu znajdował się warsztat, w którym mieściło się laboratorium metalurgiczne Alfreda. W warsztacie zamieszkała dość liczna kolonia niemych świerszczy. Wystraszone, rozpraszały się po całym pomieszczeniu niczym garść rzuconych na podłogę kulek, skakały w górę pod zdumiewającymi kątami, a rozdeptane zostawiały nieładne wilgotne ślady, trudne do usunięcia nawet za pomocą dwóch albo trzech jednorazowych chusteczek. Enid i Alfred mieli wiele – ich zdaniem – nadzwyczaj dokuczliwych, poważnych, a wręcz wstydliwych problemów, i świerszcze z pewnością się do nich zaliczały.

Zakurzone przekleństwa i pajęczyny złych uroków grubą warstwą pokrywały stary piec łukowy, słoje z egzotycznym rodem, złowrogim kadmem i krzepkim bizmutem, ręcznie wypisywane etykiety pożółkłe od oparów wody królewskiej, notes w kratkę z ostatnim wpisem dokonanym ręką Alfreda piętnaście lat temu, gdy po raz pierwszy doszło do zdrady. Tuż obok od co najmniej dziesięciu lat leżał zwyczajny, przyjazny ołówek, który jednak z upływem lat nabierał coraz bardziej wrogich cech. Na gwoździu, między dwoma zaświadczeniami patentowymi w popękanych i spaczonych od wilgoci ramkach, wisiały azbestowe rękawice. Obudowę binokularu pokrywała warstwa płatków złuszczonej farby, która spadła z sufitu. Jedynymi niezakurzonymi przedmiotami w pomieszczeniu były wiklinowa sofa, puszka z farbą i pędzle, a także dwie duże puszki po kawie. Na przekór dowodom w postaci roztaczającej się nad nimi woni Enid wciąż nie mogła uwierzyć, że zawierały mocz jej męża, no bo przecież kto sikałby do puszek po kawie, mając zaledwie kilka metrów do łazienki?

Na zachód od stołu pingpongowego stał wielki niebieski fotel, tapicerowany, niemal gubernatorski. Zrobiono go ze skóry, ale pachniał jak wnętrze lexusa – jak coś nowoczesnego, medycznego i nieprzepuszczalnego, z czego kilkoma pociągnięciami wilgotnej chusteczki łatwo usunąć zapach śmierci, żeby zaraz ktoś następny mógł w nim usiąść i umrzeć.

Fotel stanowił jedyny poważniejszy nabytek, jakiego Alfred dokonał, nie pytając Enid o zdanie. Kiedyś pojechała z nim do Chin na konferencję poświęconą budownictwu linii kolejowych i odwiedzili fabrykę dywanów, żeby kupić jakiś do jadalni. Nie przywykli wydawać pieniędzy na swoje zachcianki, w związku z czym kupili jeden z najtańszych dywanów, beżowy, z prostym niebieskim wzorem z Księgi Przemian. Kilka lat później, kiedy Alfred przeszedł na emeryturę po długoletniej pracy w Midland Pacific Railroad, postanowił wymienić stary, cuchnący krową skórzany fotel, w którym oglądał telewizję i ucinał sobie drzemki. Oczywiście zależało mu na czymś jak najwygodniejszym, lecz po całym życiu spędzonym na zaspokajaniu potrzeb innych łaknął czegoś więcej niż zwykłej wygody: to miał być pomnik wystawiony jego potrzebom. W związku z tym wyruszył zupełnie sam do najdroższego sklepu meblowego w okolicy i wybrał fotel trwały. Fotel inżynierski. Tak duży, że nikł w nim nawet wielki mężczyzna. Fotel stworzony do tego, by przetrwać warunki znacznego obciążenia. Ponieważ niebieska skóra mniej więcej pasowała do niebieskich wzorków na dywanie, Enid nie pozostało nic innego, jak tylko pogodzić się z obecnością tego monstrum w salonie.

Bardzo szybko jednak Alfred zaczął rozsypywać bezkofeinową kawę na beżowe połacie dywanu, pojawiły się plamy po kredkach i owocach porozrzucanych przez wnuki, i Enid nabrała przeświadczenia, że dokonali niewłaściwego wyboru. Nie pierwszy raz popełnili błąd wyłącznie z oszczędności. W końcu doszła do wniosku, że nie powinni byli w ogóle kupować dywanu. Wreszcie, gdy drzemki Alfreda wydłużyły się jeszcze bardziej, zebrała się na odwagę. Przed wielu laty odziedziczyła po matce niewielki spadek. Odsetki powiększały kapitał, akcje zwyżkowały, niezbyt imponująca kwota znacznie się powiększyła. Enid postanowiła zmienić wystrój salonu w ten sposób, żeby dominowały w nim zieleń i żółć. Zamówiła materiały obiciowe, wezwała tapeciarza. Alfred ocknął się z drzemki i zerwał się na nogi jak człowiek, któremu przyśnił się koszmarny sen.

– Znowu coś zmieniasz?

– Za własne pieniądze – odparła Enid. – Mam ochotę wydać je akurat w taki sposób.

– A co z moimi pieniędzmi? Co z tym wszystkim, co za nie kupiłem?

W przeszłości ten argument zawsze odnosił zamierzony skutek, stanowiąc zarazem coś w rodzaju konstytucyjnego fundamentu tyranii, lecz tym razem stało się inaczej.

– Ten dywan ma już prawie dziesięć lat i nigdy nie uda nam się doprać plam po kawie – stwierdziła.

Alfred wskazał na swój niebieski fotel, który pod folią rozłożoną przez tapeciarza wyglądał jak coś ogromnego przywiezionego do elektrowni na ciężarówce z platformą. Dygotał z niedowierzania, że Enid mogła zapomnieć o tym druzgocącym obaleniu jej argumentów, o decydującej przeszkodzie na drodze realizacji jej planów. Siedemdziesiąt lat życia spędzonego na ciężkiej pracy i odmawianiu sobie wszystkiego znalazło rekompensatę w tym co prawda już sześcioletnim, ale w gruncie rzeczy zupełnie nowym meblu. Twarz Alfreda aż promieniała, rozjaśniona blaskiem perfekcyjnej logiki jego rozumowania.

– A co z fotelem? – zapytał. – W takim razie co zamierzasz zrobić z fotelem?

Enid obrzuciła fotel niechętnym spojrzeniem.

– Nigdy mi się nie podobał.

Chyba nic straszniejszego nie mogła do niego powiedzieć. Fotel stanowił jedyną oznakę tego, że Alfred miał jakieś plany dotyczące przyszłości. Słowa Enid sprawiły mu tak wielki ból – zrobiło mu się niezmiernie żal fotela, żal samego siebie – że odsunął folię, zapadł się w jego objęcia i zasnął. (Po tym właśnie rozpoznaje się magiczne miejsca – że ludzie łatwo w nich zasypiają).

Kiedy stało się jasne, że i dywan, i fotel muszą zniknąć, dywanu udało się pozbyć bez najmniejszych problemów. Enid dała ogłoszenie w lokalnej darmowej gazetce i wkrótce do drzwi zastukała drobna, nerwowa kobieta, która wciąż jeszcze popełniała błędy i która wydobyła z torebki nieporządny zwój pięćdziesięciodolarówek, a następnie rozprostowywała je drżącymi palcami.

A fotel? Fotel był pomnikiem, był symbolem, i dlatego musiał pozostać przy Alfredzie. Jedyne, co można było z nim zrobić, to go przemieścić – znalazł się więc w piwnicy, a Alfred razem z nim. Tak oto w domu Lambertów, tak jak w St. Jude i w całym kraju, życie zeszło do podziemia.

Enid słyszała, jak Alfred grzebie na górze w szufladach. Zawsze, kiedy mieli zobaczyć się z dziećmi, wpadał w stan nadzwyczajnego podniecenia. Chyba już tylko to potrafiło wyrwać go z apatii. Za krystalicznie czystymi oknami salonu panował chaos: dął silny wiatr, tańczyły szalone, mroczne cienie. Enid wciąż szukała listu z Axon Corporation i wciąż nie mogła go znaleźć.

Alfred stał w głównej sypialni, zastanawiając się, dlaczego wszystkie szuflady są wysunięte i kto je powysuwał – może on sam? Winą za swoją dekoncentrację nieodmiennie obarczał Enid. Za to, że była jej świadkiem. I za to, że w ogóle istniała, a więc to ona mogła pootwierać szuflady.

– Co robisz, Al?

Odwrócił się w kierunku drzwi.

– Właśnie… – zaczął, lecz natychmiast zawiesił głos, ponieważ zawsze, kiedy ktoś go zaskakiwał, nawet najprostsze zdanie zamieniało się w wędrówkę przez las; jak tylko tracił z oczu jasną polanę, z której wyruszał, uświadamiał sobie, że okruszki, które rzucał na ziemię, żeby potem odnaleźć drogę powrotną, zostały już wydziobane przez ptaki – małe, przebiegłe, milczące, zwinne stworzenia, prawie niewidoczne w mroku, za to tak liczne i ruchliwe, że same zdawały się go tworzyć, jakby mrok nie był jednorodny, nie był brakiem światła, lecz czymś żywym i namacalnym, złożonym z niezliczonych cząsteczek, bo kiedy Alfred we wczesnej młodości zetknął się ze słowem „cząsteczkowy”, to potem przez całe dorosłe życie wyobrażał sobie, iż właśnie w mroku gołym okiem najlepiej dostrzega ową cząsteczkowość, podobną do ziarnistości czułej błony fotograficznej używanej do robienia zdjęć przy słabym oświetleniu, albo do śladów odstręczającego rozkładu; stąd właśnie brała się panika człowieka zagubionego w lesie wypełnionym ciemnością sprowadzoną przez niezliczone roztrzepotane szpaki przesłaniające zachód słońca albo czarne mrówki atakujące martwego oposa, ciemnością, która nie tylko po prostu była, lecz także aktywnie pochłaniała wskazówki, które sobie zawczasu zostawił na wypadek, gdyby stracił orientację; w chwili kiedy sobie uświadomił, że się zgubił, czas w cudowny sposób zwolnił bieg, dzięki czemu Alfred odkrył nieoczekiwane nieskończoności wciśnięte między słowa, a raczej sam wpadł w nie i utknął w nich na dobre, i mógł już jedynie śledzić wzrokiem czas płynący naprzód już bez jego udziału, a bezmyślna chłopięca część jego duszy wciąż biegła na oślep przez las, podczas kiedy on, dorosły Al, obserwował z przedziwnie bezosobowym zainteresowaniem tego chłopca, zastanawiając się, czy mimo wszystko uda mu się dotrzeć do polany, na której czekała na niego Enid, nieświadoma istnienia lasu.

– …pakuję walizkę – usłyszał swój głos.

Brzmiało to całkiem sensownie. Czasownik i rzeczownik. Przed nim rzeczywiście leżała walizka, istotne potwierdzenie jego słów. Niczego nie zdradził.

Ale Enid znowu coś powiedziała. Audiolog stwierdził u niego lekki niedosłuch. Zmarszczył brwi, nie zrozumiał.

– Dzisiaj jest czwartek – powtórzyła głośniej. – Wyjeżdżamy dopiero w sobotę.

– W sobotę! – odpowiedział jak echo.

Zbeształa go, zmierzchowe ptaki rozpierzchły się na chwilę, ale na dworze wiatr zdmuchnął już słońce i robiło się bardzo zimno.

KLĘSKA

Szli niepewnie długim chodnikiem: Enid utykała, oszczędzając uszkodzone biodro, Alfred mieszał powietrze rozmachanymi rękami i z tupotem stawiał stopy na lotniskowej wykładzinie. Oboje nieśli przewieszone przez ramię torby Nordic Pleasurelines, oboje wpatrywali się w podłogę, trzy kroki do przodu szacując czyhające na nich niebezpieczeństwa. Każdy, kto oderwałby na chwilę wzrok od kłębiących się dokoła nowojorczyków, każdy, kto dostrzegłby słomkowy kapelusz Alfreda sunący wysoko nad tłumem lub żółte wełniane spodnie Enid, opięte ciasno na wykrzywionym biodrze, natychmiast domyśliłby się, że pochodzą ze środkowego zachodu i są mocno onieśmieleni, ale dla Chipa Lamberta, czekającego na nich tuż za stanowiskiem kontroli bezpieczeństwa, byli zabójcami.

W obronnym geście skrzyżował ramiona na piersi, palcami jednej ręki skubiąc żelazny nit kolczyka w uchu. Obawiał się, że jeszcze chwila, a po prostu go wyrwie, ponieważ ból, jaki sobie zadawał, był znacznie mniejszy niż ten, jakiego potrzebował, żeby się uspokoić. Ze swego stanowiska przy bramce z wykrywaczem metalu obserwował dziewczynę o lazurowych włosach, która wyprzedziła jego rodziców, lazurowowłosą dziewczynę wyglądającą na studentkę college’u, bardzo atrakcyjną nieznajomą z przekłutymi wargami i brwiami. Uświadomił sobie, że gdyby mógł kochać się z nią chociaż przez sekundę, wówczas zdołałby stawić czoło rodzicom, a gdyby powtarzał to co minutę przez cały czas pobytu rodziców w mieście, prawdopodobnie nawet zdołałby przetrwać ich wizytę. Chip był wysokim, atletycznie zbudowanym mężczyzną o kurzych łapkach przy oczach i rzadkich jasnoblond włosach; gdyby dziewczyna zwróciła na niego uwagę, zapewne pomyślałaby, że jest trochę za stary na to, żeby ubierać się w skóry, ale ona tylko przemknęła obok, nie zwracając na niego najmniejszej uwagi, on zaś jeszcze mocniej szarpnął za nit, żeby zagłuszyć ból związany z jej zniknięciem na zawsze z jego życia, po czym skoncentrował uwagę na ojcu, którego twarz właśnie rozpromienił szeroki uśmiech, nieomylny znak, że wypatrzył syna w tłumie obcych ludzi. Alfred podszedł krokiem człowieka brnącego po kolana w wodzie, wyciągnął obie ręce i chwycił Chipa za dłoń i nadgarstek, zupełnie jakby była to lina, którą rzucono, żeby wyciągnąć go z wody.

– No proszę! – zagrzmiał. – No proszę!

Po chwili dokuśtykała Enid.

– Chip! – wykrzyknęła. – Co ty zrobiłeś z uszami?!

– Tato, mamo… – wymamrotał Chip przez zęby, modląc się w duchu, żeby dziewczyna o lazurowych włosach była już daleko. – Cieszę się, że was widzę.

Przez głowę zdążyła mu przemknąć wywrotowa myśl dotycząca bagaży rodziców: albo Nordic Pleasurelines obdarowywało swymi torbami wszystkich klientów, traktując ich w cyniczny sposób jako żywe słupy reklamowe, albo korzystali z tego prostego sposobu ułatwiającego wyłowienie ich z tłumu na miejscach zbiórek lub przesiadek – może miał to być również łagodny sposób budowania poczucia solidarności zespołowej, albo Enid i Alfred pieczołowicie przechowali swoje torby z poprzedniej wyprawy i kierowani bezsensownym poczuciem lojalności zabrali je również tym razem. Tak czy inaczej, Chipem wstrząsnęła chęć rodziców do przyjęcia roli nośników reklamowych, nie powiedział jednak ani słowa, tylko zarzucił obie torby na ramię i ostatecznie pogodził się ze świadomością, że będzie teraz musiał patrzeć na port lotniczy LaGuardia, Nowy Jork, swoje życie, ubrania i ciało ich rozczarowanymi oczami.

Niemal natychmiast zwrócił uwagę na brudną posadzkę, agresywnych szoferów trzymających tabliczki z wypisanymi nazwiskami, pęk splątanych kabli zwisających z dziury w suficie. Do jego uszu dotarło powtórzone wielokrotnie słowo „skurwiel”. Za wielkimi szybami na poziomie bagażowym dwaj Banglijczycy przy wtórze gniewnego trąbienia pchali w deszczu zepsutą taksówkę.

– Musimy być na nabrzeżu o czwartej – poinformowała go Enid. – Zdaje się, że tata chciał zobaczyć twoje biurko w „Wall Street Journal”. Prawda, Al? Al? – powtórzyła podniesionym głosem.

Chociaż nieco przygarbiony, Alfred wciąż prezentował się imponująco. Miał siwe, gęste i błyszczące włosy przypominające futro polarnego niedźwiedzia, oraz potężne barki i ramiona – we wspomnieniach Chipa z dzieciństwa zachowały się głównie jako siła napędowa pasa, którym karcono dzieci, w tym także jego – wypełniające szary tweedowy płaszcz.

– Prawda, że chciałeś zobaczyć biurko Chipa? – wykrzyknęła Enid.

Alfred pokręcił głową.

– Nie mamy czasu.

Taśmociąg wciąż był pusty.

– Wziąłeś tabletkę? – zapytała Enid.

– Tak – odparł Alfred, po czym zamknął oczy i powtórzył kilka razy: – Wziąłem tabletkę. Wziąłem tabletkę. Wziąłem tabletkę.

– Dr Hedgpeth przepisał mu nowe lekarstwo – wyjaśniła Enid Chipowi, który był niemal pewien, że ojciec wcale nie wyraził zainteresowania odwiedzeniem jego miejsca pracy. A ponieważ Chip nie miał nic wspólnego z „Wall Street Journal” – czasopismo, do którego od czasu do czasu nieodpłatnie dostarczał materiały, nazywało się „Warren Street Journal: miesięcznik sztuki transgresywnej”; ostatnio ukończył także scenariusz i od dwóch lat, czyli od chwili, kiedy stracił posadę wykładowcy w college’u sztuk pięknych w D. w Connecticut, pracował również dorywczo jako korektor w wydawnictwie prawniczym Bragg Knuter & Speigh (utrata poprzedniej posady wiązała się z aferą wywołaną przez jedną ze studentek, omal nie zakończoną jego aresztowaniem; przerwane zostało wówczas pasmo jego sukcesów, z których matka z pewnością byłaby dumna), wyjaśnił jednak rodzicom, że zrezygnował z nauczania po to, żeby całkowicie poświęcić się pisarstwu, a naciskany przez matkę wymienił tytuł „Warren Street Journal”, ona zaś nieco się przesłyszała i natychmiast naopowiadała niestworzonych historii Esther Root, Bei Meisner i Mary Beth Schumpert; aczkolwiek podczas comiesięcznych rozmów telefonicznych z matką miał wiele okazji, żeby wyjaśnić nieporozumienie, utwierdzał ją w fałszywych wyobrażeniach, choć sytuacja stawała się coraz bardziej skomplikowana, częściowo dlatego, że „Wall Street Journal” był przecież dostępny w St. Jude, a jednak matka ani razu nie wspomniała o tym, że szukała jego artykułów, lecz ich nie znalazła, co zdawało się dowodzić, iż w głębi duszy doskonale zdawała sobie sprawę z fikcji, częściowo zaś dlatego, iż autor publikacji takich jak Kreatywne kazirodztwo i Doceńmy obskurne motele starał się utrzymać matkę właśnie w takich złudzeniach, z jakimi „Warren Street Journal” programowo walczył, a mając lat trzydzieści dziewięć, obarczał rodziców winą za to, że jego życie potoczyło się właśnie w taki, a nie inny sposób – wcale się nie zmartwił, kiedy matka zmieniła temat.

– Drżączka znacznie się zmniejszyła – dodała Enid szeptem niesłyszalnym dla Alfreda. – Jedynym skutkiem ubocznym mogą być od czasu do czasu halucynacje.

– Niezły skutek uboczny – mruknął Chip.

– Dr Hedgpeth twierdzi, że stan ojca wyraźnie się poprawił i daje się łatwo kontrolować za pomocą leków.

Alfred rozglądał się po obszernej hali wypełnionej bladymi podróżnymi zgromadzonymi wokół taśmociągów. Na szarej posadzce widniały skomplikowane wzory wyrysowane mokrymi kołami wózków wprowadzonych z zewnątrz. Światło miało barwę choroby komunikacyjnej.

– Nowy Jork! – obwieścił Alfred.

Enid przyglądała się podejrzliwie spodniom Chipa.

– To chyba nie jest skóra?

– Owszem, jest.

– Jak je pierzesz?

– Ich się nie pierze. Są jak moja własna skóra.

– Musimy być w porcie najpóźniej o czwartej.

Na taśmociągu pojawiły się pierwsze bagaże.

– Pomóż mi – zażądał ojciec.

Wkrótce potem Chip wyszedł w miotany wiatrem deszcz, uginając się pod ciężarem wszystkich czterech toreb. Alfred poruszał się w niepewny, urywany sposób jak ktoś, kto dobrze wie, że nie powinien się zatrzymywać, ponieważ miałby poważne problemy z ponownym uruchomieniem. Enid kuśtykała z tyłu, starając się oszczędzać bolące biodro. Od czasu gdy Chip widział ją ostatnio, przybrała nieco na wadze i może trochę się skurczyła. Zawsze była ładną kobietą, on jednak dostrzegał w niej wyłącznie osobowość, nie zaś osobę, w związku z czym nawet kiedy na nią patrzył, nie bardzo zdawał sobie sprawę z tego, jak ona wygląda.

– Co to? Kute żelazo? – zapytał Alfred w posuwającej się powoli naprzód kolejce do taksówek.

Chip odruchowo sięgnął do ucha.

– Tak.

– A wygląda jak stary ćwierćcalowy nit.

– Bo to jest nit.

– Jak go się zakłada? Nitownicą?

– Nie, wali się młotkiem.

Alfred skrzywił się i ze świstem wciągnął powietrze przez zęby.

– Bierzemy udział w wycieczce Barwy jesieni – oznajmiła Enid, kiedy już siedzieli w taksówce mknącej ulicami Queens. – Płyniemy aż do Quebecu, a potem z powrotem i podziwiamy zmieniające się kolory drzew na brzegu. Ojcu bardzo się spodobała nasza poprzednia wycieczka. Prawda, Al? Prawda, że spodobała ci się poprzednia wyprawa?

Deszcz wściekle chłostał ceglane obmurowania brzegów East River. Chip dałby wiele za czyste niebo, pełne słońce, błękitną wodę. Tego dnia jedynym żywym kolorem na drodze były rozmazane za szybą czerwone światła stopu.

– To jedno z najwspanialszych miast świata – powiedział Alfred z przekonaniem.

– A tak w ogóle, to jak się czujesz, tato? – wydusił z siebie Chip.

– Gdybym czuł się trochę lepiej, byłoby mi jak w niebie, a gdybym czuł się trochę gorzej, byłoby mi jak w piekle.

– To wspaniale, że masz tę nową pracę – powiedziała Enid.

– Jedna z najlepszych gazet w kraju: „The Wall Street Journal”! – zadudnił Alfred.

Enid zmarszczyła nos.

– Dlaczego tu tak czuć rybami?

– Bo jesteśmy blisko oceanu – odparł Chip.

– Wcale nie. – Pochyliła się i przytknęła nos do rękawa jego kurtki. – To ty! Chip, twoje ubranie cuchnie rybami!

Wyrwał rękę z jej uścisku.

– Mamo, daj spokój.

Problem Chipa polegał na utracie pewności siebie. Dni, kiedy mógł sobie pozwolić na épater les bourgeois, dawno już minęły. Poza mieszkaniem na Manhattanie i piękną przyjaciółką, Julią Vrais, nie miał już niczego, co mogłoby utrzymać go w przekonaniu, że jest w pełni sprawnym dorosłym mężczyzną z jakimikolwiek osiągnięciami, nawet jeżeli żadną miarą nie dało się ich porównać z sukcesami jego brata Gary’ego, bankiera i ojca trojga dzieci, ani siostry Denise, która w wieku lat trzydziestu dwóch była menadżerem modnej restauracji w Filadelfii. Jeszcze niedawno miał nadzieję, że do przyjazdu rodziców zdoła sprzedać swój scenariusz, ale pierwszą wersję ukończył dopiero po północy we wtorek, a potem musiał odrobić trzy czternastogodzinne dyżury u Bragga Knutera & Speigha, żeby mieć na sierpniowy czynsz i ze stosunkowo czystym sumieniem zapewnić właściciela mieszkania o swojej wypłacalności we wrześniu i październiku, oprócz tego musiał zrobić zakupy, posprzątać, a wreszcie, dzisiaj tuż przed świtem, napić się przechowywanego pieczołowicie xanaxu. W związku z tym wszystkim niemal od tygodnia nie widział się z Julią ani z nią nie rozmawiał. Nie odpowiedziała na niezliczone nerwowe wiadomości, które zostawił na jej automatycznej sekretarce: czy mogłaby zjeść lunch z nim, Denise i jego rodzicami w sobotę w południe i żeby w miarę możliwości nie wspominała o tym, że jest mężatką. Nie zadzwoniła ani nie przysłała maila, co nawet kogoś znacznie bardziej stabilnego emocjonalnie od Chipa skłoniłoby do niepokojących domysłów.

Na Manhattanie lało tak mocno, że woda spływała po elewacjach i pieniła się wokół studzienek ściekowych. Kiedy taksówka zatrzymała się przed budynkiem przy Dziewiątej Wschodniej, Chip wziął pieniądze od Enid i podał je kierowcy przez okienko w przezroczystej przegrodzie. Zaraz po tym, jak taksówkarz w turbanie powiedział „dziękuję”, Chip uświadomił sobie, że napiwek jest za niski, wyjął z portfela dwa dolarowe banknoty i poklepał nimi kierowcę po ramieniu.

– Wystarczy! – zaskrzeczała Enid, próbując złapać go za rękę. – Przecież podziękował!

Ale pieniądze już znikły. Alfred mocował się z drzwiami, usiłując otworzyć je korbką od szyby.

– Za to trzeba pociągnąć, tato.

Chip prawie położył im się na kolanach, żeby dosięgnąć klamki.

– Ile dałeś mu napiwku? – zapytała Enid, kiedy pod osłoną markizy czekali, aż taksówkarz wyjmie torby z bagażnika.

– Jakieś piętnaście procent.

– Na moje oko to było co najmniej dwadzieścia.

– Świetnie, pokłóćmy się o to. Czemu nie?

– Dwadzieścia procent to dużo za dużo – odezwał się Alfred grzmiącym głosem. – Trzeba zachować rozsądek.

– Życzę miłego dnia wszystkim państwu – powiedział kierowca, właściwie bez ironii w głosie.

– Napiwek to nagroda za jakość usługi i uprzejmość – ciągnęła Enid. – Jeśli jestem z nich wyjątkowo zadowolona, mogę dać piętnaście procent, ale automatyczne doliczanie…

– Przez całe życie cierpię z powodu depresji – powiedział Alfred, a w każdym razie tak to zabrzmiało.

– Słucham? – wykrztusił Chip.

– Lata depresji mnie zmieniły. Zmieniły też wartość dolara.

– Aaa… Chodzi ci o depresję ekonomiczną? Kryzys?

– Poza tym zadowolenie albo niezadowolenie z poziomu usługi można wyrazić na wiele sposobów – mówiła dalej Enid.

– Niemniej jednak dolar to wciąż dużo pieniędzy – stwierdził Alfred.

– Piętnaście procent to dużo, naprawdę bardzo dużo.

– Naprawdę nie rozumiem, dlaczego o tym rozmawiamy – powiedział Chip do matki. – Dlaczego rozmawiamy właśnie na ten temat, a nie na jakiś inny.

– Nie możemy się doczekać, żeby zobaczyć twoje miejsce pracy – odparła Enid.

Portier imieniem Zoroaster pomógł im wnieść bagaże i wstawił je do zacinającej się windy. Enid mówiła prawie bez przerwy.

– Parę dni temu spotkałam w banku twojego przyjaciela Deana Dribletta. Pyta o ciebie za każdym razem, kiedy mnie widzi. Twoja nowa praca wywarła na nim wielkie wrażenie.

– Dean Driblett nie był moim przyjacielem, tylko kolegą z klasy.

– Właśnie urodziło im się czwarte dziecko. Chyba mówiłam ci o tym ich ogromnym domu w Paradise Valley? Al, zdaje się, że doliczyłeś się ośmiu pokojów?

Alfred wpatrywał się w nią nieruchomym spojrzeniem. Chip nacisnął przycisk zamykania drzwi.

– Byliśmy tam w czerwcu na parapetówce – ciągnęła Enid. – Było wspaniale. Zamówili firmę cateringową, a na stołach piętrzyły się piramidy krewetek. Słowo daję, piramidy. Nigdy w życiu nie widziałam czegoś takiego.

– Piramidy krewetek – powtórzył Chip.

Drzwi wreszcie się zamknęły.

– Dom jest przepiękny. Ma co najmniej sześć pokojów i wygląda na to, że niedługo w każdym ktoś będzie mieszkał. Dean to prawdziwe dziecko szczęścia. Doszedł do wniosku, że prowadzenie zakładu pogrzebowego to nie dla niego – wiesz, Dale Driblett, ten od kaplicy Dribletta, to jego ojczym – założył firmę ogrodniczą i teraz gdziekolwiek spojrzeć, pełno jego reklam, a ostatnio zajął się też ubezpieczeniami zdrowotnymi. Przeczytałam w gazecie, że ma najwięcej klientów w St. Jude. Doskonale sobie radzi, naprawdę.

– Ależ wolno jedzie ta winda – odezwał się Alfred.

– Bo to przedwojenny budynek – wyjaśnił Chip oschłym tonem. – Bardzo piękny budynek.

– A wiesz, jaką niespodziankę szykuje matce na urodziny? Ona jeszcze o niczym nie wie, ale ja już mogę ci powiedzieć. Zabiera ją na osiem dni do Paryża. Dwa bilety pierwszej klasy, osiem noclegów w Ritzu, wyobrażasz sobie? Taki już jest ten Dean: bardzo rodzinny. Wspaniały prezent urodzinowy, nie sądzisz? Al, czy to ty mówiłeś, że ten dom musiał kosztować co najmniej milion dolarów? Al?

– Dom jest duży, ale tandetnie zbudowany – odparł Alfred z zaskakującą energią. – Ściany ma jak z papieru.

– Wszystkie nowe domy są takie.

– Zapytałaś mnie, co myślę o tym domu. Moim zdaniem jest za bardzo na pokaz. Krewetki też były na pokaz. Nie smakowały mi.

– Może były mrożone.

– Ludzie łatwo zachwycają się takimi rzeczami – ciągnął Alfred. – Potem całymi miesiącami opowiadają o piramidach krewetek. Widzisz? – zwrócił się do Chipa jak do neutralnego obserwatora. – Twoja matka wciąż o nich mówi.

Chip przez chwilę odniósł wrażenie, że ojciec zamienił się w sympatycznego nieznajomego staruszka, wiedział jednak dobrze, że prawdziwy Alfred jest krzykaczem i pieniaczem. Kiedy ostatnio odwiedził rodziców w St. Jude – było to cztery lata temu – zabrał ze sobą swoją ówczesną przyjaciółkę Ruthie, tlenioną młodą marksistkę z północnej Anglii, która w rekordowo krótkim czasie naraziwszy się Enid na niezliczoną liczbę sposobów (paliła papierosy w domu, parsknęła śmiechem na widok ukochanej akwareli Enid przedstawiającej pałac Buckingham, przyszła na kolację bez biustonosza i nawet nie spróbowała majonezowej sałatki z kasztanów, groszku i sera cheddar, którą Enid przygotowywała jedynie na największe rodzinne uroczystości), tak długo drażniła i judziła Alfreda, aż ten wyraził głośno opinię, że „czarni” doprowadzą ten kraj do upadku, że nie są zdolni do pokojowego współistnienia z białymi, że oczekują, iż rząd rozwiąże wszystkie ich problemy, nie wiedzą, co to znaczy uczciwa praca, brakuje im dyscypliny, że wszystko to doprowadzi do rzezi na ulicach, tak! do rzezi na ulicach!, że nic go nie obchodzi, co Ruthie o nim myśli, ponieważ jest gościem w jego kraju i w jego domu, więc nie ma prawa niczego oceniać ani tym bardziej krytykować. Przez cały czas Chip, który wcześniej ostrzegł Ruthie, że jego rodzice należą do osób o najbardziej staroświeckich poglądach w Ameryce, uśmiechał się do niej, jakby chciał powiedzieć: „A nie mówiłem? Widzisz, nie przesadziłem ani odrobinę!”. Odchodząc od niego niespełna trzy tygodnie później, oświadczyła, że przypomina swojego ojca dużo bardziej, niż mu się wydaje.

– Musisz jednak przyznać, Al – powiedziała Enid, kiedy winda zatrzymała się z szarpnięciem – że przyjęcie było wyjątkowo udane i że to bardzo miło ze strony Deana, że nas zaprosił.

Alfred jakby jej nie słyszał.

Przy drzwiach mieszkania Chipa stała oparta o ścianę przezroczysta parasolka. Chip z ulgą rozpoznał w niej własność Julii Vrais. W chwili gdy wytaszczył z windy bagaże rodziców, drzwi się otworzyły i na korytarz wyszła Julia we własnej osobie.

– O! – powiedziała na jego widok, nieco zmieszana. – Wcześnie jesteś.

Zegarek Chipa wskazywał 11.35. Julia miała na sobie bezkształtny lawendowy płaszcz przeciwdeszczowy, w ręce trzymała papierową torbę na zakupy z nadrukiem DreamWorks. Długie czekoladowe włosy miała nastroszone od wilgoci i wiatru.

– Witaj – powiedziała osobno do Alfreda i Enid takim tonem, jakim przemawia się do dużych oswojonych zwierząt, oni zaś przedstawili się chóralnie, wyciągnęli ręce do uścisku, niemal wepchnęli ją z powrotem do mieszkania. Enid bezzwłocznie zasypała ją pytaniami, z których Chip, podążając za nimi z bagażami, bez trudu wyławiał podteksty i ukryte cele.

– Mieszkasz gdzieś blisko? (Chyba nie mieszkasz z naszym synem, prawda?) Pracujesz w mieście? (Masz pracę? A może pochodzisz z jakiejś snobistycznej, nadzianej rodziny ze wschodniego wybrzeża?) Wychowywałaś się w Nowym Jorku? (Czy urodziłaś się gdzieś za Appalachami, tam gdzie ludzie mają otwarte serca i z reguły nie są Żydami?) Naprawdę masz rodzinę w Ohio? (Czy twoi rodzice poszli za modą i podjęli wątpliwą moralnie decyzję o rozwodzie?) Masz rodzeństwo? (Jesteś rozpieszczoną jedynaczką, czy może katoliczką z milionem rodzeństwa?)

Zakończywszy wstępne przesłuchanie, Enid skoncentrowała się na mieszkaniu. Cierpiący ostatnio na brak pewności siebie Chip podjął próbę poprawienia jego wyglądu. Za pomocą odplamiacza usunął z czerwonej kanapy wielką plamę po spermie, wyrzucił przyrastającą w tempie kilku sztuk tygodniowo kolekcję korków po winie, zdjął ze ściany w łazience fotografie męskich i żeńskich narządów płciowych stanowiące chlubę jego zbioru sztuki nowoczesnej, a zastąpił je trzema dyplomami, które Enid dawno temu kazała dla niego oprawić. Jednak rano, uznawszy zapewne, że zrezygnował ze zbyt wielkiej części swojej osobowości, przed wyjazdem na lotnisko ubrał się w skórę.

– Ten pokój jest mniej więcej wielkości łazienki w domu Deana Dribletta – stwierdziła Enid. – Nie sądzisz, Al? – Alfred z uwagą przyglądał się wierzchom dłoni. – W życiu nie widziałam równie wielkiej łazienki.

– Enid, nie masz za grosz taktu – powiedział Alfred.

Gdyby Chip choć przez chwilę się zastanowił, mógłby i tę uwagę uznać za nietaktowną, sugerowała bowiem, że jego ojciec podziela opinię matki i ma jej za złe tylko to, że wyraziła ją na głos, ale Chip myślał wyłącznie o suszarce do włosów wystającej z papierowej torby Julii. To była jej suszarka, którą trzymała w jego łazience. Wyglądało na to, że Julia zmierza w kierunku drzwi.

– Dean i Trish mają wannę z hydromasażem, prysznic i zwykłą wannę – ciągnęła niezrażona Enid. – I osobne umywalki, ma się rozumieć.

– Przykro mi, Chip – powiedziała Julia.

Dał jej znak ręką, żeby chwilę zaczekała.

– Zjemy lunch, jak tylko przyjdzie Denise – poinformował rodziców. – Całkiem zwyczajny lunch, nic specjalnego. A na razie czujcie się jak u siebie w domu.

– Miło było was poznać! – zawołała Julia, po czym dodała znacznie cichszym głosem: – Będzie Denise, dasz sobie radę.

Otworzyła drzwi.

– Przepraszam was na chwileczkę – rzucił Chip do rodziców i wyszedł za Julią, zamykając za sobą drzwi. – To bardzo niewłaściwy moment na takie rzeczy – stwierdził z wyrzutem. – Bardzo, bardzo niewłaściwy.

Julia odgarnęła kosmyki włosów ze skroni.

– A ja bardzo się cieszę, że po raz pierwszy w życiu w takiej sytuacji udało mi się postąpić zgodnie z moim interesem.

– Doskonale. Gratuluję. – Spróbował się uśmiechnąć. – Ale co ze scenariuszem? Czy Eden już go czyta?

– Myślę, że przeczyta go w ten weekend.

– A ty?

– Ja… – Julia odwróciła wzrok. – Już przeczytałam. Większość.

– Mój pomysł polegał na tym, żeby na samym początku zmusić widza do odrobiny wysiłku, żeby pokazać mu coś odstręczającego. To typowa modernistyczna metoda. Później robi się znacznie ciekawiej.

Julia bez słowa ruszyła w kierunku windy.

– Dużo zostało ci do końca?

– Chip! – wybuchnęła z rozpaczą w głosie. – Twój scenariusz zaczyna się od sześciostronicowego wykładu o roli fallusa w dramacie elżbietańskim!

Chip doskonale o tym wiedział. Od kilku tygodni niemal co noc budził się przed świtem ze skurczonym żołądkiem i zaciśniętymi zębami, przygnieciony pozostałym po nocnym koszmarze przekonaniem, że w scenariuszu współczesnego filmu mającego przyciągnąć do kin tłumy widzów raczej nie ma miejsca na długi naukowy monolog dotyczący zawiłości dramatu elżbietańskiego. Czasem potrzebował kilku godzin – wstawał z łóżka, wędrował w tę i z powrotem po mieszkaniu, popijając merlota albo pinot grigio – aby odzyskać wiarę w to, iż umieszczenie na samym początku takiego monologu nie tylko nie jest błędem, lecz wręcz przeciwnie, doskonałym zabiegiem marketingowym. Teraz jednak wystarczyło mu spojrzeć na Julię, aby zrozumieć, że się mylił.

Skinąwszy energicznie głową na znak, że całkowicie zgadza się z jej krytyczną oceną, otworzył drzwi i wykrzyknął:

– Jedną chwileczkę! Mamo, tato… Jedną chwileczkę!

Ta krótka przerwa całkowicie wystarczyła, żeby głowę wypełniły mu wielokrotnie przemielone argumenty.

– Zrozum, w tym monologu zawiera się zapowiedź całej intrygi! Są w nim zalążki wszystkich problemów: różnice płci, walka o władzę, o tożsamość, o autentyczność… A najważniejsze jest to, że… Zaczekaj! Julio, zaczekaj.

Zatrzymała się przy windzie z pochyloną głową, jakby miała nadzieję, że w ten sposób stanie się niewidzialna. Następnie odwróciła się od windy i wróciła do niego.

– Najważniejsze jest to, że ta dziewczyna siedzi w pierwszym rzędzie i słucha tego wykładu. To kluczowa scena! Fakt, że to on przemawia, a ona słucha, oznacza…

– I chyba trochę za często wspominasz o jej piersiach.

To także była prawda, niemniej poruszanie tego tematu odebrał jako rażącą niesprawiedliwość, bo gdyby nie piersi głównej bohaterki, a raczej gdyby nie jego wyobrażenia na ich temat, z pewnością nie zdołałby napisać tego scenariusza.

– Może i masz rację, choć nie robię tego bez powodu. Chodziło mi o podkreślenie ironii wynikającej z faktu, że ona jest zafascynowana jego umysłem, a on…

Julia nie pozwoliła mu dokończyć.

– Kobieta, która to czyta, może pomyśleć, że ma do czynienia z książką kucharską Potrawy z drobiu. Pierś, pierś, pierś, udo, noga, pierś…

– Mogę usunąć część tych scen. Mogę też skrócić początkowy monolog. Chodziło mi tylko o to, żeby…

– …zmusić widza do odrobiny wysiłku. Tak, wiem. Doskonały pomysł.

– Zostań na lunchu. Proszę cię, Julio. Bardzo cię proszę.

Dotknęła drzwi windy, które rozsunęły się jak na zawołanie.

– Wydaje mi się jednak, że to trochę obraźliwe wobec tej osoby.

– Ale przecież to nie ty! Ta postać nie ma z tobą nic wspólnego!

– Pięknie. A więc to jakieś inne piersi.

– Boże. Julio, proszę. Zaczekaj chwilkę.

Otworzył drzwi mieszkania i stanął twarzą w twarz z ojcem. Wielkie ręce Alfreda drżały gwałtownie.

– Poproś ją, żeby została. Powiedz jej, że chcemy, żeby została!

Chip skinął głową, zatrzasnął drzwi, ale Julia już zdążyła zniknąć w windzie. Dopadł przycisku i kilka razy uderzył w niego dłonią; nie dało to żadnego rezultatu, więc odwrócił się na pięcie, otworzył drzwi przeciwpożarowe i popędził w dół po schodach.

Po serii błyskotliwych odczytów wieńczących nieustającą pogoń za rozkoszą traktowaną jako sposób obalenia racjonalistycznej biurokracji, BILL QUAINTENCE, atrakcyjny młody wykładowca artefaktów tekstowych, daje się uwieść pięknej i darzącej go niezmierzonym podziwem studentce MONIE. Ich kipiącą wybujałym erotyzmem przygodę szybko odkrywa odrzucona żona Billa, HILLAIRE. Dochodzi do pełnej napięcia konfrontacji symbolizującej starcie między terapeutyczną i transgresywną wizją świata; Bill i Hillaire walczą o duszę młodej Mony, która leży naga między nimi w skotłowanej pościeli. Hillaire uwodzi Monę za pomocą kryptorepresyjnej retoryki, Mona zaś publicznie ujawnia swój związek z Billem. Bill traci pracę, lecz wkrótce potem natrafia na e-maile świadczące o tym, że Hillaire zapłaciła Monie, by ta zrujnowała mu karierę. Bill wiezie do prawnika dyskietkę z dowodami, lecz jego samochód wpada do wzburzonej rzeki; woda niesie dyskietkę aż do otwartego, erotycznie chaotycznego oceanu, zdarzenie zostaje uznane za nieszczęśliwy wypadek, a w końcowych scenach filmu Hillaire zajmuje miejsce Billa na uczelni i przed audytorium, w którym zasiada także jej diaboliczna kochanka Mona, wygłasza wykład o zagrożeniach bezkrytycznej pogoni za rozkoszą.

Tak wyglądał jednostronicowy konspekt, który Chip spłodził, pomagając sobie dostępnymi w księgarniach podręcznikami scenopisarstwa, i pewnego zimowego poranka wysłał faksem do urzędującej na Manhattanie producentki filmowej nazwiskiem Eden Procuro. Pięć minut później zadzwonił telefon, bezosobowy kobiecy głos powiedział: „Proszę zaczekać, łączę z Eden Procuro”, a zaraz potem sama Eden Procuro wykrzyknęła entuzjastycznie: „Wspaniałe! Wspaniałe! Wspaniałe!”. Od tej chwili minęło półtora roku, jednostronicowy konspekt rozrósł się do rozmiarów 124-stronicowego scenariusza zatytułowanego Akademia fioletu, a teraz Julia Vrais, czekoladowowłosa posiadaczka tego bezosobowego głosu asystentki, próbowała od niego uciec, on zaś pędził za nią po schodach, przeskakując po trzy i cztery stopnie, chwytając się mocno poręczy na każdym podeście i zmieniając kierunek gwałtownym szarpnięciem oraz mocnym skrętem całego ciała. Przed oczami przesuwały mu się, dzięki przeklętej, niemal fotograficznej pamięci, kompromitujące fragmenty owych 124 stron:

str. 3: wydatne usta, jędrne krągłe piersi, wąskie biodra i

str. 3: kaszmirowy sweterek ciasno opinający piersi

str. 4: z ponętnie wypiętymi pięknymi młodymi piersiami

str. 8: (zerkając na jej piersi)

str. 9: (zerkając na jej piersi)

str. 9: (spojrzawszy odruchowo na jej piersi)

str. 11: (zerkając na jej piersi)

str. 12: (pieszcząc w wyobraźni jej piękne piersi)

str. 13: (zerkając na jej piersi)

str. 15: (gapiąc się na jej piękne młode piersi)

str. 23: (jej piękne piersi otarły się o jego

str. 24: biustonosz krępujący jej piersi)

str. 28: językiem po zwieńczonej różowym sutkiem spoconej piersi)

str. 29: fallicznie nabrzmiałe sutki jej spoconych piersi

str. 29: Masz świetne piersi.

str. 30: na punkcie twoich piersi.

str. 33: (Piersi HILLAIRE, niczym gestapowskie pociski

str. 36: spojrzeniem, jakby chciał przeszyć na wylot jej piersi

str. 44: bajeczne piersi szorstkim materiałem i 

str. 45: wstydliwie zasłaniając piersi ręcznikiem.)

str. 76: jej szczere piersi ukryte teraz pod

str. 83: Tęsknię za twoim ciałem, tęsknię za twoimi cudownymi piersiami,

str. 117: reflektory zanurzały się w mętnej wodzie niczym dwie mlecznobiałe piersi

Przypuszczalnie było tego jeszcze więcej! Więcej, niż mógł sobie teraz przypomnieć! A wszystko zależało od decyzji dwóch kobiet! Chip był niemal pewien, że Julia rzuciła go, ponieważ Akademia fioletu miała nudny początek i zbyt wiele wzmianek o piersiach, i że gdyby udało mu się to zmienić, gdyby udało mu się nanieść poprawki na egzemplarz Julii, a przede wszystkim na laserowy wydruk na kremowym papierze, sporządzony specjalnie dla Eden Procuro, wówczas zachowałby nadzieję nie tylko na poprawienie swego stanu finansowego, lecz także na dalsze odsłanianie i pieszczenie doskonałych mlecznobiałych piersi Julii, i mniejsza o to, że zarówno dzisiaj, jak i niemal codziennie przez kilka minionych miesięcy mógł sobie co najwyżej pomarzyć o tym, żeby w tej właśnie czynności znaleźć pociechę po swoich porażkach.

Wypadłszy z klatki schodowej do głównego holu na parterze, zobaczył windę czekającą na następnego pasażera. Sprzed wejścia właśnie ruszała taksówka z wyłączonym podświetleniem tabliczki na dachu. Zoroaster zbierał mopem wodę z marmurowej posadzki przy drzwiach.

– Do widzenia, panie Chip! – zażartował, bynajmniej nie po raz pierwszy, a Chip wybiegł na zewnątrz.

Wielkie krople deszczu rozbijały się na chodniku, tworząc nad nim rzadką mgiełkę. Przez spływającą z markizy zasłonę z paciorków wody Chip dostrzegł, że taksówka Julii hamuje przed pomarańczowym światłem. Po przeciwnej stronie ulicy ktoś właśnie zwalniał taksówkę; Chipowi zaświtała myśl, że mógłby wskoczyć do niej i kazać kierowcy jechać za tamtym wozem. Pomysł był kuszący – niestety, jego realizacja napotkałaby spore trudności.

Po pierwsze, ścigając Julię, ponad wszelką wątpliwość ponownie dopuściłby się części wykroczeń, których popełnienie zarzuciła mu w ostro sformułowanym liście rada college’u w D. Lista wykroczeń obejmowała między innymi: oszustwo, złamanie zasad kontraktu, uprowadzenie, molestowanie seksualne, podawanie alkoholu niepełnoletniej uczennicy, posiadanie i rozprowadzanie zakazanych środków halucynogennych. Najgorsze były jednak oskarżenia o nękanie obscenicznymi telefonami i próby naruszenia prywatności młodej kobiety. Naprawdę przestraszył się ich i bał się w dalszym ciągu.

Po drugie, tak się akurat niefortunnie składało, że miał w portfelu cztery dolary, niespełna dziesięć dolarów na rachunku bieżącym, wykorzystane do cna dopuszczalne zadłużenie na wszystkich kartach kredytowych i żadnych szans na korektę aż do poniedziałkowego popołudnia. Zważywszy na fakt, iż kiedy ostatnio widział się z Julią sześć dni temu, musiał wysłuchać narzekań na to, że zamiast dokądś pójść, „zawsze” woli, żeby zostali w domu i zjedli makaron, a potem „zawsze” bierze się do całowania i uprawia z nią seks (w związku z tym niekiedy wydaje jej się, że on, Chip, uważa seks za coś w rodzaju lekarstwa, i że nie stosuje innych metod „samoleczenia”, takich jak marihuana albo heroina wyłącznie dlatego, że seks jest za darmo, a on robi się coraz bardziej skąpy; że ona, Julia, czuje się właśnie jak lekarstwo, ale czasem odnosi wrażenie, że sama zażywa je podwójnie, co jest szczególnie nie w porządku, zważywszy na fakt, że to ona za nie płaci i że w rezultacie coraz bardziej traci zainteresowanie seksem jako takim; że gdyby to zależało wyłącznie od niego, pewnie przestaliby nawet chodzić do kina, tylko spędzaliby weekendy, kotłując się w łóżku i odgrzewając makaron), to należało przypuszczać, iż minimalną ceną za rozmowę byłby wystawny lunch ze świeżo grillowanych warzyw uświetniony butelką sancerre, a na to najzwyczajniej w świecie nie było go w tej chwili stać.

Stał więc bez ruchu, patrząc, jak światło na skrzyżowaniu zmienia się na zielone i taksówka z Julią znika z pola widzenia. Deszcz łomotał w chodniki i jezdnie białymi niezdrowymi kroplami. Z taksówki po drugiej stronie ulicy wysiadła młoda długonoga kobieta w obcisłych dżinsach i eleganckich czarnych kozakach. To, że owa kobieta była jego młodszą siostrą Denise – czyli jedyną atrakcyjną istotą płci żeńskiej na planecie, której widok nie mógł i nie powinien go podniecać – Chip uznał za jeszcze jedną niesprawiedliwość w długim szeregu niesprawiedliwości, jakie spotkały go tego przedpołudnia.

Denise niosła czarną parasolkę, bukiecik oraz przewiązane wstążką pudełko z ciastkami. Omijając kałuże i płynące chodnikiem wezbrane strumienie, podeszła do Chipa stojącego pod markizą.

– Posłuchaj – odezwał się od razu z nerwowym uśmiechem, unikając jej wzroku. – Mam do ciebie wielką prośbę: zajmij moje miejsce w okopach, a ja w tym czasie poszukam Eden i zabiorę jej scenariusz. Muszę natychmiast wprowadzić parę drobnych poprawek.

Denise wręczyła mu parasolkę, zupełnie jakby był portierem albo szoferem, po czym strzepnęła z dżinsów wodę i błoto. Miała ciemne włosy oraz jasną cerę matki i roztaczała wokół siebie taką samą przytłaczającą atmosferę moralnej wyższości jak ojciec. To ona poleciła Chipowi, żeby podczas pobytu rodziców w Nowym Jorku zaprosił ich na lunch. Uczyniła to w taki sposób, w jaki Bank Światowy mógłby dyktować warunki spłaty kredytów jakiemuś zadłużonemu po uszy środkowoamerykańskiemu państewku – i miała ku temu wszelkie powody, ponieważ Chip, niestety, siedział u niej w kieszeni. Krótko mówiąc, był jej winien tyle, ile otrzymałoby się po dodaniu dziesięciu tysięcy, pięciu i pół tysiąca, czterech tysięcy i tysiąca dolarów.

– Eden chce przeczytać go dzisiaj po południu, a ze względu na sprawy finansowe to bardzo ważne, żebym…

– Nie możesz teraz zniknąć – przerwała mu Denise.

– Załatwię to w godzinę, najwyżej w półtorej.

– Julia już jest?

– Nie, wyszła. Przywitała się i wyszła.

– Zerwaliście ze sobą?

– Nie wiem. Nałykała się jakichś leków, więc nawet…

– Zaczekaj chwilę. Chodzi ci o to, żeby pojechać do Eden, czy o to, żeby gonić za Julią?

Musnął koniuszkami palców nit w lewym uchu.

– W dziewięćdziesięciu procentach o to, żeby pojechać do Eden.

– Chip, posłuchaj…

– Nie, to ty posłuchaj. Ona posługuje się słowem „zdrowie” w taki sposób, jakby miało jakieś znaczenie ponadczasowe.

– Julia?

– Od trzech miesięcy łyka jakieś pastylki, które ją przymulają, a ona uważa, że to jest właśnie pełnia zdrowia psychicznego! To tak jakby ślepotę uważać za wzór doskonałego wzroku. Skoro jestem ślepy, widzę, że nie ma co widzieć…

Denise westchnęła i opuściła rękę z kwiatami, tak że prawie dotknęły chodnika.

– Więc co, chcesz pogonić za nią i zabrać jej to lekarstwo?

– Chcę powiedzieć, że struktura całej naszej kultury jest do bani – odparł. – Chcę powiedzieć, że urzędnicy przywłaszczyli sobie prawo do definiowania określonych stanów umysłu jako chorobowych. Brak chęci wydawania pieniędzy uznaje się za objaw choroby wymagającej kosztownego leczenia. Lekarstwo niszczy libido, a więc apetyt na jedyną życiową przyjemność, która jest całkowicie za darmo, w związku z czym trzeba wydawać jeszcze więcej pieniędzy na przyjemności zastępcze. Zdrowie psychiczne to nic innego jak zdolność uczestniczenia w ekonomii konsumpcyjnej. Kupując terapię, kupuje się możliwość kupowania. Chcę też powiedzieć, że ja osobiście właśnie w tej chwili przegrywam walkę ze skomercjalizowaną, zmedycynizowaną, totalitarną nowoczesnością.

Denise przymknęła jedno oko, drugie otworzyła bardzo szeroko. Źrenica i tęczówka zlewały się w jedno, tworząc duży czarny paciorek na białej porcelanie.

– Jeśli powiem, że to bardzo interesujące sprawy, to czy przestaniesz o nich mówić i pójdziesz ze mną na górę?

Chip pokręcił głową.

– W lodówce jest poszetowany łosoś. Sos śmietanowo-szczawiowy. Sałatka z fasoli i orzechów. Wino, bułka i masło. To dobre, świeże masło z Vermontu.

– Czy przyszło ci do głowy, że tata jest chory?

– Wrócę za godzinkę, najpóźniej za półtorej.

– Zapytałam, czy przyszło ci do głowy, że tata jest chory?

Chipowi stanął przed oczami obraz drżącego ojca, mówiącego błagalnym tonem; żeby zablokować to wspomnienie, usiłował sięgnąć pamięcią do seksu z Julią, z nieznajomą o lazurowych włosach, z Ruthie, z kimkolwiek, ale bezskutecznie – wywołał jedynie wizję mściwych, atakujących go jak furie piersi.

– Im szybciej pojadę do Eden i naniosę poprawki, tym szybciej wrócę. Jeśli naprawdę zależy ci na tym, żeby mi pomóc.

Właśnie nadjeżdżała wolna taksówka. Odruchowo zerknął na nią, ale to był błąd, ponieważ Denise opacznie zrozumiała jego spojrzenie.

– Nie mogę dać ci więcej pieniędzy.

Cofnął się raptownie, jakby go opluła.

– Jezu, Denise…

– Chciałabym, ale nie mogę.

– Przecież nie proszę cię o pieniądze.

– Bo to do niczego nie prowadzi?

Odwrócił się na pięcie, wyszedł w ulewę i z twarzą wykrzywioną gniewnym uśmiechem, brodząc po kostki w kipiącym, rozlanym na chodniku jeziorze, pomaszerował w kierunku University Place. W ręce ściskał zamkniętą parasolkę Denise, ale i tak był przekonany, że to nie jego wina, że to nie w porządku, że jest zupełnie mokry.

Jeszcze całkiem niedawno, nawet nie poświęcając temu zagadnieniu wiele uwagi, Chip wierzył, że w Ameryce można odnieść sukces, nie zarabiając mnóstwa pieniędzy. Zawsze był dobrym uczniem i studentem, ale że od wczesnej młodości jedyną formą działalności ekonomicznej, do jakiej przejawiał jakiekolwiek uzdolnienia, było robienie zakupów, postanowił poświęcić się karierze intelektualisty.

Ponieważ Alfred wspomniał kiedyś mimochodem, że w ogóle nie rozumie potrzeby istnienia czegoś takiego jak teoria literatury, i ponieważ Enid w kwiecistych, pisanych regularnie co dwa tygodnie listach, dzięki którym sporo zaoszczędziła na rozmowach międzymiastowych, nieustająco błagała go, żeby zrezygnował z robienia „niepraktycznego” doktoratu z nauk humanistycznych („Patrzę na wszystkie Twoje nagrody zdobyte w konkursach matematycznych i fizycznych i myślę, jak bardzo taki zdolny młody człowiek jak Ty przydałby się społeczeństwu na przykład jako lekarz, bo musisz wiedzieć, że ojciec i ja staraliśmy się wychowywać Was w taki sposób, żebyście nauczyli się myśleć nie tylko o sobie, lecz także o innych”), Chip nie mógł narzekać na brak motywacji do ciężkiej pracy, żeby udowodnić rodzicom, iż nie mają racji. Wstając z łóżka znacznie wcześniej niż odsypiający kaca koledzy, pilnie gromadził wyróżnienia, nagrody i pochwały pełniące w środowisku akademickim funkcję brzęczącej monety.

W ciągu pierwszych piętnastu lat życia tylko raz, a i to pośrednio, zetknął się z autentyczną porażką. Tori Timmelman, z którą chodził w college’u i długo potem, tak bardzo uległa feministycznemu zacietrzewieniu i do tego stopnia znienawidziła patriarchalny system awansu i fallometryczny system pomiarów osiągnięć, iż nie zdała matury – może dlatego, że nie chciała zdać, a może dlatego, że nie była w stanie tego uczynić. Chip dorastał, słuchając wywodów ojca na temat Powinności Mężczyzny i Powinności Kobiety oraz potrzeby zachowania tego rozróżnienia. Dla równowagi przez prawie dziesięć lat mieszkał z Tori w maleńkim mieszkanku, piorąc, sprzątając i opiekując się kotem. Czytał jej lektury, przygotowywał streszczenia, pomagał tworzyć zręby wiekopomnej pracy naukowej, która jednak nie mogła powstać ze względu na intensywność emocji wstrząsających autorką. Dopiero kiedy władze college’u w D. zaproponowały mu pięcioletni kontrakt (w tym samym czasie Tori zatrudniła się na dwa lata w szkole rolniczej w Teksasie), poczuł, że do cna wyczerpał zapasy męskiego poczucia winy i ruszył dalej.

Zjawił się w D. jako atrakcyjny trzydziestotrzylatek o imponującym dorobku. Rektor college’u, Jim Leviton, był prawie gotów zagwarantować mu dożywotnie zatrudnienie. W ciągu pierwszego semestru udało mu się pójść do łóżka z młodą historyczką Ruthie Hamilton oraz w parze z Levitonem zdobyć mistrzostwo szkoły wykładowców w deblu – do którego to celu rektor dążył bezskutecznie od dwudziestu lat.

College w D. był instytucją dość elitarną, funkcjonującą wyłącznie dzięki uczniom, których rodzice opłacali czesne w pełnej wysokości. Aby ich przyciągnąć, za trzydzieści milionów dolarów wybudowano centrum sportowo-rekreacyjne, trzy kawiarnie oraz dwa potężne „zespoły mieszkalne” przypominające nie tyle bursy, co raczej luksusowe hotele, które absolwenci mieli często odwiedzać w świetlanej przyszłości. Było tam mnóstwo skórzanych kanap, a także tyle komputerów, żeby każdy odwiedzający przez cały czas miał w polu widzenia przynajmniej jeden monitor i klawiaturę.

Młodsza kadra naukowa mieszkała w nieporównanie gorszych warunkach. Chip i tak miał sporo szczęścia, ponieważ umieszczono go w zawilgoconym piętrowym segmenciku z pustaków przy Tilton Ledge Lane, na zachodnim skraju college’u. Podwórko graniczyło ze strumieniem, który oficjalnie nosił nazwę Kuyper’s Creek, nieoficjalnie zaś Złomowy Potok, ponieważ na jego drugim, podmokłym brzegu rozciągało się ogromne złomowisko samochodowe należące do Stanowego Departamentu Penitencjarnego. Władze college’u od dwudziestu lat walczyły w sądach różnych instancji z „postępującą degradacją środowiska naturalnego”, a także „planami budowy na tym terenie więzienia o złagodzonym rygorze”.

Co miesiąc lub dwa, dopóki wszystko układało mu się z Ruthie, Chip zapraszał kolegów, sąsiadów, a czasem również jakiegoś rozwiniętego nad wiek ucznia na kolację i zaskakiwał wszystkich langustą, pieczonym jagnięciem lub dziczyzną z jałowcem oraz jakimś staromodnym deserem w rodzaju czekoladowego fondue. Zdarzało się nawet, że późnym wieczorem, przy stole, na którym puste butelki po kalifornijskim winie tłoczyły się jak wieżowce na Manhattanie, Chip czuł się na tyle bezpiecznie, żeby pośmiać się z siebie, odrobinę otworzyć, opowiedzieć parę wstydliwych historyjek z dzieciństwa. Na przykład o tym, jak to jego ojciec nie tylko ciężko pracował dla Kolei Midland Pacific, czytał książki dzieciom, naprawiał różne rzeczy w domu i codziennie pochłaniał treść co najmniej kilku gazet, lecz także znajdował czas na to, by eksperymentować w umieszczonym w piwnicy laboratorium metalurgicznym, czasem do późnej nocy mieszając rozmaite stopy, przepuszczając przez nie prąd i poddając je różnym testom. Kiedy Chip miał trzynaście lat, ogromnie zainteresowały go miękkie jak masło metale alkaliczne, przechowywane w szklanych pojemnikach wypełnionych naftą: krystalicznie połyskujący kobalt, ociężała rtęć, szklane kraniki, lodowy kwas octowy… Stopniowo tworzył własne, oczywiście znacznie mniejsze i skromniej wyposażone laboratorium. Alfred i Enid byli zachwyceni jego nowymi zainteresowaniami i wspierali je z całego serca, on zaś, zachęcony ich poparciem, postanowił wziąć udział w organizowanym corocznie w St. Jude konkursie naukowym dla młodzieży.

Podczas jednego z licznych pobytów w bibliotece miejskiej natrafił na artykuł z dziedziny fizjologii roślin na tyle błyskotliwy, a zarazem napisany na tyle prostym językiem, że mógł uchodzić za dzieło wybitnie uzdolnionego ósmoklasisty. Zbił z desek specjalną skrzynię, żeby w ściśle kontrolowanych warunkach prowadzić uprawę owsa, przez kilka dni fotografował kiełki, po czym zostawił je na kilka tygodni własnemu losowi, a kiedy przyszedł sprawdzić połączony wpływ kwasu giberelinowego i „niezidentyfikowanego czynnika chemicznego”, zastał skrzynię wypełnioną czarną brejowatą substancją. Niezrażony sfabrykował „właściwe” rezultaty eksperymentu, wpisując w tabelki dane, które następnie sprawdził kilkakrotnie, aby mieć pewność, że wszystko trzyma się kupy. Nagrodą za zwycięstwo w konkursie był ogromny puchar oraz podziw ojca. Niespełna rok później, mniej więcej wtedy, kiedy ojciec szykował się do złożenia pierwszego ze swoich dwóch wniosków patentowych (pomimo żalu, jaki żywił do Alfreda, Chip nie omieszkał wielokrotnie podkreślać, jak wspaniałym człowiekiem był – na swój sposób – jego ojciec), Chip udawał, że bada populację ptaków wędrownych w parku w pobliżu sklepów z artykułami dla palaczy marihuany oraz domu kolegi, który miał stół z piłkarzykami i basen w ogrodzie. W jakiejś dziurze znalazł paczkę ze spuchniętymi od wilgoci szmatławymi pisemkami pornograficznymi. Przeszmuglował ją do domu, a następnie w piwnicznym laboratorium – gdzie, w przeciwieństwie do ojca, nie przeprowadził ani jednego prawdziwego eksperymentu – przeglądał je bez końca, pocierając kolistym ruchem główkę nabrzmiałego penisa, przy czym oczywiście nie zdawał sobie sprawy, iż ruch ten, chociaż podtrzymujący erekcję, odsuwał w nieskończoność nadzieję na wytrysk. (Jego gościom, spośród których wielu było przesiąkniętych po czubki uszu najdzikszymi teoriami seksualnymi, ten fragment wspomnień nieodmiennie najbardziej przypadał do gustu). Za swoje krętactwa, regularne uprawianie samogwałtu i lenistwo po raz drugi z rzędu otrzymał pierwszą nagrodę w konkursie.

W przesączonej papierosowym dymem, rozluźnionej pokolacyjnej atmosferze, zabawiając współczujących kolegów, Chip miał całkowitą pewność, iż jego rodzice nie mogli bardziej mylić się w ocenach jego osoby oraz przy okazji planowania jego kariery zawodowej. Przez dwa i pół roku, aż do nieudanego Święta Dziękczynienia w St. Jude, nie miał w D. najmniejszych problemów. Dopiero potem rzuciła go Ruthie, a powstałą po jej zniknięciu pustkę natychmiast zapełniła pewna studentka z pierwszego roku.

Melissa Paquette była bez wątpienia najbardziej uzdolnioną uczestniczką prowadzonego przez niego kursu wstępnego do teorii literatury o nazwie analiza narracji. Miała wyniosłe teatralne maniery i nie cieszyła się popularnością wśród koleżanek i kolegów – częściowo dlatego, że jej nie lubili, a częściowo dlatego, że zawsze siadała w pierwszym rzędzie, naprzeciwko Chipa. Natura obdarzyła ją długą szyją i szerokimi ramionami, dziewczyna była jednak pod względem fizycznym nie tyle piękna, co wspaniała. Długie proste włosy miały kolor oleju silnikowego, a kupowane w sklepach z używaną odzieżą ciuchy nie przydawały jej urody: poliestrowe męskie marynarki, trapezowe sukienki w drobne drukowane wzorki, szare kombinezony robocze w stylu Goodwrench z imieniem „Randy” wyszytym na lewej przedniej kieszeni.

Nie miała cierpliwości do ludzi, których uważała za głupców. Podczas drugich zajęć z analizy narracji, kiedy sympatyczny chłopak z masą warkoczyków na głowie imieniem Chad (w D. w każdych zajęciach uczestniczył co najmniej jeden sympatyczny chłopak z masą warkoczyków na głowie) podjął próbę streszczenia teorii literackich Thorsteina „Weberna”, Melissa od razu zaczęła posyłać Chipowi konspiracyjne uśmieszki, przewracać oczami, bezgłośnie powtarzać „Veblen”, wiercić się i wzdychać. Wkrótce Chip zwracał znacznie większą uwagę na nią niż na wywody Chada. W końcu nie wytrzymała.

– Wybacz, Chad, ale czy nazwisko tego człowieka brzmi Veblen?

– Vebern. Veblern. Przecież tak właśnie mówię.

– Nie. Mówisz „Webern”, a powinno być Veblen.

– Aha, Veblern. Dzięki, Melisso.

Odgarnęła włosy z czoła i poszukała wzrokiem Chipa, zadowolona z wypełnionej misji, nic sobie nie robiąc z nieżyczliwych spojrzeń, jakimi obrzucali ją koledzy Chada, ale Chip na wszelki wypadek przeszedł w odległy kąt sali, nie nawiązał kontaktu wzrokowego, zachęcił chłopaka, żeby mówił dalej.

Wieczorem tego samego dnia Melissa przepchnęła się przez tłumek przed wejściem do studenckiego kina w Hillard Wroth Hall, żeby oznajmić mu, iż uwielbia Waltera Benjamina. Odniósł wrażenie, że stoi trochę zbyt blisko. Podobne wrażenie odniósł także kilka dni później podczas przyjęcia na cześć Marjorie Garber. Potrafiła przegalopować przez siedzibę Lucent Technologies Lawn (wcześniej znanej jako South Lawn), żeby wepchnąć mu w ręce swoją cotygodniową pracę. Materializowała się nie wiadomo w jaki sposób na zasypanym śniegiem parkingu i dłońmi w mitenkach oraz skrzydłami o znacznej rozpiętości pomagała mu odkopać samochód, wydeptywała dokoła ścieżki swoimi ocieplanymi butami i tak zawzięcie zdrapywała z szyb warstwę lodu, że aż musiał wyjąć jej skrobaczkę z ręki.

Chip współprzewodniczył komisji, która współtworzyła nowe surowe zasady regulujące stosunki między studentami a kadrą naukową. Pomoc przy odśnieżaniu samochodu z pewnością nie wykraczała poza te zasady, a ponieważ Chip mocno wierzył w swoją samodyscyplinę, był święcie przekonany, że nie ma się czego obawiać. Mimo to szybko jakoś zaczął unikać Melissy. Nie chciał, żeby biegła ku niemu co sił w nogach ani żeby stała znacznie bliżej, niż powinna. Pewnego dnia stwierdził, iż zastanawia się, czy Melissa farbuje włosy, i natychmiast nakazał sobie przestać o tym myśleć. Nie zapytał jej, czy to ona podrzuciła kwiaty przed drzwi jego gabinetu w walentynki i czekoladową figurkę Michaela Jacksona w Wielkanocny weekend.

Podczas zajęć wywoływał ją do odpowiedzi nieco rzadziej niż innych studentów, za to dużo uwagi poświęcał jej nemezis, Chadowi. Nie musiał na nią patrzeć, by wiedzieć, że kiwa z uznaniem głową, kiedy wyjaśniał jakiś bardziej skomplikowany ustęp z Marcuse’a lub Baudrillarda. Ona z kolei zwykle ignorowała innych studentów, chyba że zaciekle atakowała ich poglądy albo bezlitośnie wyszydzała pomyłki. Odpłacali jej w ten sposób, że kiedy podnosiła rękę, w sali rozlegały się głośne ziewnięcia.

Któregoś ciepłego piątkowego wieczoru pod koniec semestru Chip wrócił z zakupami do domu i stwierdził, że zewnętrzne drzwi jego segmenciku zostały zdewastowane. Trzy spośród czterech latarni przy Tilton Ledge przestały działać; administracja college’u czekała zapewne, aż zgaśnie czwarta, żeby dopiero wtedy zainwestować w nowe żarówki. W mocno przyćmionym świetle Chip ujrzał kwiaty i gałązki wystające z dziur w rozpadających się drzwiach.

– Co to ma być? – spytał głośno. – Melissa, przecież ty jeszcze jesteś na to za młoda!

Powiedział jeszcze parę rzeczy, zanim się zorientował, że chyba nie pozwolił przestępcom dokończyć dzieła, ponieważ jeszcze więcej kwiatów i gałązek leżało bezładnie na stopniach oraz że nie jest sam. Z krzaków przy schodkach wyłoniły się dwie chichoczące postaci.

– O rety! – wykrztusiła Melissa. – Zdaje się, że pan mówił do siebie!

Chip bardzo chciał wierzyć, że nie słyszała jego słów, ale od krzaków nie dzielił go nawet metr. Wniósł zakupy do domu, po czym włączył światło nad drzwiami. Melissie towarzyszył warkoczykowaty Chad.

– Dobry wieczór, panie profesorze – powiedział poważnie chłopak.

Miał na sobie roboczy kombinezon Melissy, ona zaś włożyła T-shirt z napisem „Uwolnić mumię”, który mógł należeć do Chada. Zarzuciła mu ramię na szyję, napierała biodrem na jego biodro. Była zarumieniona, spocona i czymś podbuzowana.

– Postanowiliśmy ozdobić pańskie drzwi – oświadczyła.

– Szczerze mówiąc, dopiero teraz wyglądają okropnie – stwierdził Chad, obrzuciwszy je krytycznym spojrzeniem. Przywiędnięte tulipany sterczały z otworów pod najróżniejszymi kątami, zielone gałązki były powalane ziemią. – Nie za bardzo nam wyszło to zdobienie.

– Wszystko dlatego, że tu nic nie widać! Gdzie jest światło?

– Tu nie ma światła – odparł Chip. – Znajdujecie się w getcie. Tak mieszkają wasi wykładowcy.

– To zielsko jest żałosne.

– Czyje to tulipany? – zapytał Chip.

– College’u – powiedziała Melissa.

– Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, dlaczego to zrobiliśmy. – Chad pozwolił, żeby dziewczyna przez jakiś czas ssała jego nos, a następnie odwrócił głowę. – Mam jednak wrażenie, że to był bardziej twój pomysł niż mój.

– Za nasze czesne posadzą sobie nowe tulipany.

Melissa