Strona główna » Aktualności » Krytyka Polityczna, nr 37-38. Nowoczesność na peryferiach

Krytyka Polityczna, nr 37-38. Nowoczesność na peryferiach

4.00 / 5.00
  • ISBN:

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Krytyka Polityczna, nr 37-38. Nowoczesność na peryferiach

Indie były i są dla nas wielką niewiadomą. Pozostały krajem tajemniczej egzotyki, gdzie wszystko jest inaczej i bardziej. Nowy orientalizm jest jednak subtelniejszy, często skrywa się za parawanem wrażliwości społecznej. Kiedy załamujemy teatralnie ręce nad utrzymującymi się podziałami kastowymi i jednocześnie oburzamy, gdy obok slumsów wyrastają luksusowe siedziby potentatów IT, nie przejdzie nam przez myśl, że moglibyśmy z indyjskich przykładów dowiedzieć się na przykład czegoś o polskiej transformacji. Chcemy budować gospodarkę opartą na wiedzy? To zobaczmy, jak Indie modernizują się dzięki kultowi nauki (pisze o tym Marcin Zaród) i na jakie problemy natykają się radykalne projekty walki z wykluczeniem cyfrowym (opowiada o tym w reportażu o „komputerze Gandhiego” Siddhartha Deb). Wierzymy, że lekarstwem na fanatyzm religijny jest kapitalistyczna prosperita? Prześledźmy nakreśloną przez Vinoda K. Jose karierę polityczną Narendry Modiego, pupilka zagranicznych inwestorów, kandydata hinduistycznej prawicy na premiera, którego obarcza się odpowiedzialnością za krwawe pogromy antymuzułmańskie. A może pocieszamy się, że choć Polska ma jeszcze wiele do zrobienia w kwestii równouprawnienia kobiet i mężczyzn, to przynajmniej nie jest u nas tak źle, jak w Indiach? Urvashi Butalia pokazuje, że pod wieloma względami indyjski ruch feministyczny jest dużo bardziej postępowy, choć do nas docierają akurat jedynie informacje o kolejnych brutalnych gwałtach w Delhi, Mumbaju czy Kalkucie. Wśród autorów również m.in. Arundhati Roy, Dipesh Chakrabarty, Richard Stamp, Igor Stokfiszewski, Sebastian Cichocki. Do tego rysunki Prabhakara Pachpute i projekty pochodzącego z Mumbaju kolektywu CAMP. Poza głównym tematem numeru prezentujemy również m.in. dramat Niebieski bus Dmitrija Lewickiego, prezentujący wydarzenia na kijowskim Majdanie, zdjęcia Majdanu Tomasa Rafy, Aleksandra Burłaki i Saszy Kurmaza. Zajmujemy się też modernizmem w radzieckiej Azji Środkowej, wydobyciem łupków w pewnej wsi na Lubelszczyźnie oraz wpływem rewolucji na Haiti na losy nowoczesnej Europy, a Cezary Michalski kontynuuje swój Dziennik człowieka politycznego. Zapraszamy do lektury

Polecane książki

Książka, która powinna znaleźć się w biblioteczce każdego ucznia. Poradnik ten powstał, by pomóc w redagowaniu prac pisemnych. Zawiera opracowania wszystkich form wypowiedzi obowiązujących w szkole podstawowej i gimnazjum, począwszy od dłuższych prac literackich, a skończywszy na pismach użytkowych....
Ksiazka ta niesie ze sobą mądre przesłanie, że życie jest ulotne i tylko od nas zależy jak je wykorzystamy i co z nim zrobimy. Książka wywwołuje w nas różne uczucia, czytając ją raz się śmiejemy, a za chwilę znowu wzruszamy. Lektura ukazuje nam jak ważne jest, byśmy pamiętali, że każdy dzień ...
„Problematyka podjęta przez dr. R. Sikorskiego jest niewątpliwie i ciekawa i – jak dotąd – nie ciesząca się zainteresowaniem krajowych badaczy, a szkoda, bowiem jest nie tylko istotna praktycznie, lecz także stanowi doskonałe źródło szeregu dalszych kwestii, wymagających rozwiązania. W skomplikowany...
Idźcie w świat i zmierzcie się; niech każdy z was nauczy się jakiego rzemiosła, a gdy wrócicie, to ten, który wykaże najlepszy rezultat swej pracy, dom po mnie obejmie (Fragment)...
Książka zawiera zbiór licznych, miejskich legend. W zbiorze znajdziecie nowe oraz dawne i zapomniane mroczne opowieści Warszawy. Sprawdźcie czy znaliście je wszystkie....
„Mam wrażenie, że to po prostu taki świat samotnych ludzi, którzy ukrywają się pod anonimowością, chcąc jakoś zagłuszyć swoje ponure myśli, poczuć się lepiej i przenieść w całkowicie inne miejsce, by zapomnieć o tym co dzieje się dookoła.”...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Opracowanie zbiorowe

REDAKCJA Yael Bartana (redaktorka artystyczna), Magdalena Błędowska, Kinga Dunin, Maciej Gdula, Maciej Kropiwnicki, Julian Kutyła (wicenaczelny), Jakub Majmurek, Sławomir Sierakowski (redaktor naczelny), Michał Sutowski, Artur Żmijewski (redaktor artystyczny)

ZESPÓŁ Agata Araszkiewicz, Michał Bilewicz, Katarzyna Błahuta, Zygmunt Borawski, Michał Borucki, Jakub Bożek, Marcin Chałupka, Vendula Czabak, Anna Delick (Sztokholm), Paweł Demirski, Agata Diduszko-Zyglewska, Karol Domański, Jakub Dymek, Cveta Dymitrova, Joanna Erbel, Katarzyna Fidos, Bartosz Frąckowiak, Maciej Gdula, Sylwia Goławska, Katarzyna Górna, Agnieszka Graff, Agnieszka Grzybek, Clara Ianni, Izabela Jasińska, Adam Jelonek, Marcin Kaliński, Jaś Kapela, Tomasz Kitliński, Maria Klaman, Karolina Krasuska, Małgorzata Kowalska, Pat Kulka, Łukasz Kuźma, Adam Leszczyński, Jarosław Lipszyc, Sebastian Liszka, Małgorzata Łukomska, Magda Majewska, Adam Mazur, Dorota Mieszek, Kuba Mikurda, Bartłomiej Modzelewski, Paweł Mościcki, Witold Mrozek, Maciej Nowak, Dorota Olko, Adam Ostolski, Joanna Ostrowska, Janusz Ostrowski, Tomasz Piątek, Paweł Pieniążek, Konrad Pustoła, Magda Raczyńska, Joanna Rajkowska, Przemysław Sadura, Michał Schmidt, Jan Smoleński, Andreas Stadler, Tomasz Stawiszyński, Beata Stępień, Kinga Stańczuk, Agnieszka Sterne, Igor Stokfiszewski, Monika Strzępka, Jakub Szafrański, Agata Szczęśniak, Kazimiera Szczuka, Barbara Szelewa, Jakub Szestowicki, Eliza Szybowicz, Magdalena Środa, Olga Tokarczuk, Krzysztof Tomasik, Justyna Turkowska, Karolina Walęcik, Patryk Walaszkowski, Błażej Warkocki, Agnieszka Wiśniewska, Katarzyna Wojciechowska, Joanna Wowrzeczka, Dominika Wróblewska, Wawrzyniec Zakrzewski, Agnieszka Ziółkowska, Wojtek Zrałek-Kossakowski

KOORDYNATORKA KLUBÓW KRYTYKI POLITYCZNEJ Agnieszka Wiśniewska

LOKALNI KOORDYNATORZY KLUBÓW KP: BIAŁYSTOK: Łukasz Kuźma, BERLIN: Marta Madej, Taina Mansani, BYTOM: Stanisław Ruksza, CIESZYN: Joanna Wowrzeczka, CZĘSTOCHOWA: Marta Frej, Tomasz Kosiński, GNIEZNO: Paweł Bartkowiak, Kamila Kasprzak, JELENIA GÓRA: Wojciech Wojciechowski, KALISZ: Mikołaj Pancewicz, KIJÓW: Oleksij Radynski, Vasyl Czerepanyn, KOSZALIN: Magda Młynarczyk, KRAKÓW: Weronika Śmigielska, Krzysztof Juruś, LUBLIN: Rafał Czekaj, Agnieszka Ziętek, ŁÓDŹ: Martyna Dominiak, OPOLE: Szymon Pytlik, OSTROWIEC ŚWIĘTOKRZYSKI: Monika Pastuszko, SZYDŁOWIEC: Inga Pytka-Sobutka, TORUŃ: Monika Szlosek, TRÓJMIASTO: Maria Klaman, WROCŁAW: Dawid Krawczyk

POMYSŁ NUMERU Paweł Marczewski, Agnieszka Wądołowska

KOREKTA Urszula Roman

OKŁADKA Katarzyna Błahuta

LAYOUT na podstawie projektu Mario Lombardo – Katarzyna Błahuta

SKŁAD I ŁAMANIE Le Że

WYDAWCA Wydawnictwo Krytyki Politycznej / Stowarzyszenie im. Stanisława Brzozowskiego

ZARZĄD STOWARZYSZENIA Sławomir Sierakowski (prezes), Michał Borucki, Dorota Głażewska (dyrektor finansowy), Maciej Kropiwnicki

ADRES Krytyka Polityczna, ul. Foksal 16, p. II, 00–372 Warszawa, tel. (+ 48 22) 505 66 90,

E-MAILredakcja@krytykapolityczna.pl

Wydawanie pisma „Krytyka Polityczna” dofinansowane jest ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Supported by grant from the Open Society Foundations.

Drodzy Czytelnicy!

Zachęcamy do wsparcia naszych działań, z góry dziękujemy za pomoc! Darowizny można przekazać, dokonując dobrowolnych wpłat na konto: Stowarzyszenie im. Stanisława Brzozowskiego, Bank DnB NORD Polska S.A. IIIO/Warszawa 92 1370 1037 0000 1701 4446 9300. Tytuł przelewu powinien brzmieć: „Darowizna na rzecz Stowarzyszenia im. Stanisława Brzozowskiego”. Informujemy, że nie prowadzimy prenumeraty redakcyjnej.

www.krytykapolityczna.plwww.dziennikopinii.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Egzotyka? Szukam jej pośród ulic Kalkuty, wiosek Bengalu i miasteczek Andhry. Nie znajduję i wcale mnie to nie martwi. Indie nie są krajem egzotycznym, a jeśli już się upierać, to egzotyka jest tam tylko dekoracją… to bytowanie na dnie zupełnej nędzy, wśród plag epidemii i pod obcą bezwzględną władzą. Był to „temat wstydliwy” i trzeba go było zastąpić czymś innym, bardziej strawnym, ponętniejszym. I tak, literaturę o Indiach tak popularnie rozpowszechnioną ograniczono do Tajemniczej Egzotyki. Dżungle i fakirzy, święte małpy i zaklinacze wężów. Tym się karmiła nasza wyobraźnia, żądna wiedzy o dalekich krajach, nie przeczuwając, że zamiast faktów chłonie mity.

Tak pisał z Indii Ryszard Kapuściński. Miał 24 lata i po raz pierwszy wysłano go za granicę w roli korespondenta1.

Jeśli po blisko 60 latach od napisania tych słów udało się w Polsce choćby częściowo naruszyć stereotyp Indii jako kraju Tajemniczej Egzotyki, to za cenę dołożenia do niego kolejnych – Skrajnej Nędzy i Wielkiej Zmiany. Zamiast snuć opowieści o pałacach maharadżów i fakirach, przywozi się dziś z Indii zdjęcia biedaków o smutnych, nieobecnych twarzach, obowiązkowo odnotowuje „kucane” toalety i daje wyraz zdziwieniu, że to w Mumbaju stanęła najdroższa rezydencja na świecie (Antilla, zbudowana przez miliardera Mukesha Ambaniego), a pod Bangalore wyrosła druga Dolina Krzemowa. Potem kwituje się to wszystko banałem, że Indie to kraj kontrastów, że nowoczesność sąsiaduje tu ze starożytnością, a bieda z bogactwem.

Kapuściński widział Indie epoki socjalizmu spod znaku Nehru – kraj, który wierzył jeszcze, że jest w stanie wybić się na nowoczesność własnymi siłami, dzięki industrializacji opartej na współpracy państwa i kilku rodzimych dynastii kapitalistów. Ten model rozwojowy ostatecznie zbankrutował na przełomie lat 80. i 90., co popchnęło kraj w stronę radykalnych reform wolnorynkowych. Działo się to niemal w tym samym momencie, kiedy Polska porzucała swoją wersję socjalizmu.

Ta zbieżność przeszła nad Wisłą niemal całkowicie niezauważona. Woleliśmy powtarzać hasła o powrocie Polski do Europy, upadku żelaznej kurtyny, końcu porządku jałtańskiego. Chcieliśmy jak najszybciej stać się częścią Zachodu. Nieliczni, którzy mieli wątpliwości co do tej drogi, snuli opowieści o naszej rodzimej, osobnej ścieżce rozwoju. I oczywiście ani przez moment nie zająknęli się, że niektóre państwa usiłujące uciec przed binarnym, zimnowojennym porządkiem eksperymentowały wcześniej z takimi pomysłami, z różnym skutkiem.

Indie były i są dla nas wielką niewiadomą. Pozostały krajem Tajemniczej Egzotyki, gdzie wszystko jest inaczej i bardziej. Ten nowy orientalizm jest jednak subtelniejszy, często skrywa się za parawanem wrażliwości społecznej. Kiedy załamujemy teatralnie ręce nad utrzymującymi się podziałami kastowymi i jednocześnie oburzamy, gdy obok slumsów wyrastają luksusowe siedziby potentatów IT, nie przejdzie nam przez myśl, że moglibyśmy z indyjskich przykładów dowiedzieć się na przykład czegoś o polskiej transformacji.

Zgromadzone w numerze teksty wypełniają tę lukę. Chcemy budować gospodarkę opartą na wiedzy? To zobaczmy, jak Indie modernizują się dzięki kultowi nauki (pisze o tym Marcin Zaród) i na jakie problemy natykają się radykalne projekty walki z wykluczeniem cyfrowym (opowiada o tym w reportażu o „komputerze Gandhiego” Siddhartha Deb). Wierzymy, że lekarstwem na fanatyzm religijny jest kapitalistyczna prosperity? Prześledźmy nakreśloną przez Vinoda K. Jose karierę polityczną Narendry Modiego, pupilka zagranicznych inwestorów, kandydata hinduistycznej prawicy na premiera, którego obarcza się odpowiedzialnością za krwawe pogromy antymuzułmańskie. A może pocieszamy się, że choć Polska ma jeszcze wiele do zrobienia w kwestii równouprawnienia kobiet i mężczyzn, to przynajmniej u nas rozwija się ruch feministyczny? Urvashi Butalia pokazuje, że choć do nas docierają jedynie informacje o kolejnych brutalnych gwałtach w Delhi, Mumbaju czy Kalkucie, to indyjski ruch feministyczny ma w ostatnich latach na swoim koncie wiele znaczących sukcesów w działaniu na rzecz zmiany sytuacji kobiet.

„Indie są tak niepodobne do Polski! Te same pojęcia tu i tam nie znaczą to samo” – notował 24-letni Kapuściński. Jeśli zastanawiamy się dziś nad kondycją demokracji i kapitalizmu nad Wisłą, sprawdźmy, jak reformy wolnorynkowe i demokratyczna polityka sprawdziły się w Indiach. Może nie są one dziś wcale tak niepodobne do Polski, jak się wydawało w 1956 roku początkującemu reporterowi?

1 Cytaty z indyjskich korespondencji Ryszarda Kapuścińskiego za jego biografią autorstwa Artura Domosławskiego Kapuściński non–fiction, Świat Książki, Warszawa 2010.

Rysunki Prabhakara Pachpute (ur. w 1986 roku w Ćandrapur w stanie Maharasztra) odkryliśmy rok temu wraz z Łukaszem Rondudą podczas wizyty w Clark House w Mumbaju. Clark House to niezależna galeria, a jednocześnie kolektyw kuratorski i świetlica, ukryta w starej kamienicy na tyłach Old Wodehouse Road. Zasha Colah i Sumesh Sharma, założyciele Clark House, interesują się aktualnymi kwestiami politycznymi, napięciami etnicznymi, religią i ekonomią. Prezentują zarówno dzieła uznanych współczesnych artystów, jak i prace twórców nieprofesjonalnych, rzemiosło i tym podobne. Kiedy odwiedziliśmy to miejsce w lutym 2012 roku, w wilgotnym dusznym pomieszczeniu prezentowano wystawę Estetyka proletariacka, na którą składała się wyeksponowana wśród licznych roślin doniczkowych seria akwarel z ptakami i ogrodami autorstwa 90-letniego Mahandasa NN, członka komunistycznej grupy samokształceniowej Nila Reading Group.

Jak zauważyliśmy podczas spaceru po budynku, Colah i Sharma nie zawsze demontują wystawy po ich zakończeniu lub robią to tylko częściowo, tak więc Clark House – były antykwariat i siedziba niedziałającej już firmy Thakur Shipping Company – powoli wypełnia się kolejnymi warstwami, pozostałościami po poprzednich ekspozycjach. W jednym z bocznych pomieszczeń Clark House pokazano nam wykonane kilka miesięcy wcześniej rysunki węglem na ścianach i suficie autorstwa indyjskiego artysty, Prabhakara Pachpute, jednego z młodych współpracowników Colah i Sharmy. Aby zobaczyć rysunki na ścianach, musieliśmy posłużyć się światłem latarki. Pachpute zajmuje się przede wszystkim warunkami pracy górników oraz kwestiami własności ziemi w Indiach. Studiował na akademii sztuki Indira Kala-Sangeet Vishwvidyalaya w Khairagarh (pierwszy uniwersytet artystyczny w Azji) oraz Gujrat w Pakistanie. Artysta pochodzi z regionu Vidarbh, w szybkim tempie uprzemysłowionego, znanego dziś między innymi z bardzo wysokiego wskaźnika samobójstw wśród rolników tracących swoją ziemię. Region ten niegdyś rolniczy, dziś jest mocno zdewastowany przez górnictwo. Większość członków rodziny i sąsiedzi Pachpute pracuje pod ziemią – jego dziadek zamienił ziemię uprawną na etat w kopalni. Dla artysty bryłka węgla jest naturalnym narzędziem pracy. Jego rysunki mają charakter publicystyczny – zaludniają je postaci górników-robotów, z głowami w postaci wtyczek, kowadeł, domów.

Pierwszą zagraniczną wystawą, w jakiej wziął udział Pachpute, była ekspozycjaBlack and White w Van Abbemuseum w Eindhoven, poświęcona politycznemu komiksowi i animacji (pierwsza odsłona tej wystawy odbyła się w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, 2011). Pachpute jest też autorem plakatu reklamującego nadchodzące biennale sztuki w São Paulo, którego tematem będzie  p o l i t y c z n a   w y o b r a ź n i a .  Wkrótce zamieszka na dwa miesiące w Brazylii, aby przygotować serię nowych prac poświęconą górnikom w Ameryce Łacińskiej.

To dom czy tylko budynek? Świątynia wzniesiona na cześć nowych Indii czy siedlisko upiorów przeszłości? Antilla roztacza czar tajemnicy i niemej groźby. Odkąd wzniesiono ją przy Altamount Road w Mumbaju, nic nie jest już takie samo. – Jesteśmy na miejscu – powiedział przyjaciel, który postanowił mi ją pokazać. – Pokłoń się nowemu Władcy.

Właścicielem Antilli jest Mukesh Ambani, najbogatszy człowiek Indii. Już wcześniej czytałam o tej najkosztowniejszej rezydencji na świecie: dwadzieścia siedem pięter, trzy lądowiska dla helikopterów, dziewięć wind, wiszące ogrody, sale balowe, przeszklone tarasy, gimnazjony, sześciopoziomowy parking samochodowy, obsługa licząca sześćset osób. Nie mogłam uwierzyć w to, że dwadzieścia siedem pięter porasta pionowy trawnik, podtrzymywany jedynie przez metalową konstrukcję. Tu i ówdzie kępki trawy pousychały, w kilku miejscach równe prostokąty darni całkiem odpadły. Jak widać, w tym wypadku teoria skapywania nie bardzo się sprawdziła.

Za to teoria wysysania działa w najlepsze. Dlatego w kraju, w którym mieszka 1,2 miliarda ludzi, własność stu najzamożniejszych obywateli jest równa jednej czwartej PKB.

Jeżeli wierzyć plotkom (i artykułom w „New York Times”), Ambani nie zamieszkał w Antilli, choć zakończono już prace budowlane i ogrodnicze. Ale nikt nie wie tego na pewno. Ludzie wciąż powtarzają sobie historie o duchach i fatum, Vaastu1 i feng shui. Może to wina Karola Marksa. (Całe to utyskiwanie). Kapitalizm, jak pisał, „wyczarował tak potężne środki produkcji i wymiany, że stał się podobny do czarnoksiężnika, który nie może już opanować wywołanych przez się potęg podziemnych”2.

W Indiach 300 milionów ludzi tworzących rynek, nową klasę średnią powstałą po „reformach” Międzynarodowego Funduszu Walutowego, żyje tuż obok tych potęg podziemnych, obok poltergeistów wyschniętych rzek i studni, obdartych szczytów, ogołoconych lasów, obok duchów 250 tysięcy zadłużonych rolników, którzy odebrali sobie życie, obok 800 milionów biedaków usuniętych ze swojej ziemi, by zrobić miejsce bogatszym. Obok tych, którzy potrafią przeżyć za mniej niż 20 rupii dziennie.

Majątek Mukesha Ambaniego wycenia się na 20 miliardów dolarów. Posiada pakiet kontrolny w Reliance Industries Limited (RIL), koncernie naftowym o wartości 47 miliardów dolarów, inwestującym na całym świecie w petrochemię, ropę, gaz, specjalne strefy ekonomiczne, tworzywa sztuczne, handel żywnością, szkoły średnie, badania przyrodnicze i magazyny komórek macierzystych. Ostatnio RIL wykupił 95 procent udziałów w konsorcjum telewizyjnym Infotel, kontrolującym 27 kanałów informacyjnych i rozrywkowych, w tym CNN-IBN, IBN Live, CNBC, IBN Lokmat i ETV, dostępnych w niemal każdym języku lokalnym. Infotel posiada jedyną ogólnokrajową licencję na 4G, błyskawiczny „informacyjny rurociąg”, który – jeżeli ta technologia się sprawdzi – może okazać się przyszłością wymiany informacji. Pan Ambani jest również właścicielem drużyny krykieta.

RIL należy do grona korporacji rządzących Indiami. Pozostałe to: Tata, Jindal, Vedanta, Mittal, Infosys, Essar i to drugie Reliance [Reliance Anil Dhirubhai Ambani Group – ADAG], którego właścicielem jest brat Mukesha, Anil. Rywalizują ze sobą w Europie, Azji Środkowej, Afryce i Ameryce Południowej, konkurują na wielu frontach, są zarazem rozpoznawalni i niewidoczni, działają jawnie, jak i w podziemiu. Dla przykładu firma Tata posiada 100 firm w 80 krajach. Są jednym z najstarszych i największych koncernów działających w prywatnym sektorze. Posiadają kopalnie, pola naftowe, huty, sieci komórkowe, telewizję kablową i łącza internetowe, zarządzają całymi miastami. Produkują ciężarówki i samochody osobowe, są właścicielami sieci hoteli Taj, Jaguara, Land Rovera, Daewoo, herbaty Tetley, domu wydawniczego, sieci księgarni, znanej marki soli jodowanej i giganta kosmetycznego Lakme. Mogliby reklamować się hasłem: „Bez nas nie da się żyć”.

Wedle Ewangelii Wysysania, im więcej masz, tym więcej możesz kupić.

Era Prywatyzacji Wszystkiego sprawiła, że indyjska gospodarka stała się jedną z najszybciej rozwijających się na świecie. Jednak jak każda porządna dawna kolonia eksportuje głównie kopaliny. Nowe indyjskie megakorporacje – Tata, Jindal, Essar, Reliance, Sterlite – to te, którym udało się dorwać do kurka z pieniędzmi pompowanymi z głębi ziemi. Ich działalność jest spełnieniem marzeń każdego biznesmena – sprzedają to, czego nie musiały wpierw kupić.

Innym źródłem korporacyjnych majątków są banki ziemi [land-banks]. Na całym świecie słabe, skorumpowane władze lokalne pomagają maklerom z Wall Street, firmom agrobiznesowym i chińskim miliarderom gromadzić olbrzymie tereny (oczywiście oddając im przy okazji kontrolę nad wodą). W Indiach tereny należące do milionów ludzi są wykupywane i „w interesie publicznym” przekazywane prywatnym koncernom – na rzecz specjalnych stref ekonomicznych, projektów infrastrukturalnych, tam, autostrad, fabryk samochodów, zakładów chemicznych i torów Formuły 1. (Gdy chodzi o biedaków, własność prywatna przestaje być święta). Jak zawsze, mieszkańców zapewnia się, że przesiedlenia i konfiskata wszystkiego, co posiadali, służy ograniczeniu bezrobocia. Choć dziś już wiemy, że wzrost PKB wcale nie oznacza nowych miejsc pracy. Po dwudziestu latach „wzrostu” 60 procent indyjskich pracowników jest na samozatrudnieniu, a 90 procent siły roboczej pracuje w sektorze nieuregulowanym3.

Po odzyskaniu niepodległości aż do lat 80. ruchy społeczne – od naksalitów po Sampoorna kraanti (Totalną rewolucję) Jayaprakasha Narayana – próbowały wywalczyć reformę własności ziemskiej i redystrybucję terenów zgromadzonych przez feudalnych panów na rzecz bezrolnych chłopów. Dziś rozważania nad redystrybucją terenów czy majątków uznane byłyby od razu za „niedemokratyczne” czy wręcz szalone. Nawet najbardziej wojownicze ruchy ograniczyły swoje postulaty do ochrony skrawków ziemi, które wciąż należą jeszcze do ludzi. Z radykalnego dyskursu zniknęły miliony ludzi bezrolnych, w większości dalitów i adiwasich, wyrzuconych z wiosek, zaludniających slumsy i dzielnice nędzy miasteczek i metropolii.

Gdy Wysysanie gromadzi fortuny na główce błyszczącej szpilki, a indyjscy miliarderzy kręcą na niej piruety, fale pieniędzy zalewają demokratyczne instytucje – sądy, parlament, ale też i media, które zgodziły się na poważne ograniczenie swojej działalności. Im głośniejszy przedwyborczy karnawał, tym szybciej topnieje wiara w to, że demokracja faktycznie istnieje.

W Indiach każda kolejna afera korupcyjna sprawia, że poprzednia wydaje się dziecinną igraszką. Latem 2011 roku wybuchł skandal z telefonią komórkową 2G. Dowiedzieliśmy się, że korporacje wypompowały z kieszeni podatników 40 miliardów dolarów, dzięki wprowadzeniu na stanowisko ministra telekomunikacji „życzliwej osoby”, która znacznie nie doszacowała wartości licencji na użycie technologii 2G i nielegalnie przydzieliła je swoim kumplom. Ujawnione przez media nagrania rozmów telefonicznych pokazują, jak dzięki zmowie przedsiębiorców zarządzających fasadowymi firmami, ministrów, wysoko postawionych redaktorów i prezenterów telewizyjnych, możliwy stał się rozbój w biały dzień. Te taśmy były jak wynik rezonansu magnetycznego, który jedynie potwierdził już od dawna stawianą diagnozę.

Prywatyzacja i nielegalna sprzedaż licencji telekomunikacyjnych nie prowadzi do wojen, przesiedleń czy zniszczenia środowiska naturalnego. Ale prywatyzacja indyjskich gór, rzek i lasów już tak. Mimo to nie rezonuje tak w wyobraźni klasy średniej. Może dlatego, że nie da się w takich przypadkach jasno i przejrzyście wykazać malwersacji finansowych. A może dlatego, że środowisko prywatyzuje się w imię indyjskiego postępu.

W 2005 roku rządy stanów Chhattisgarh, Orisa i Dźharkhand podpisały setki porozumień z grupą prywatnych firm i ignorując nawet pokrętną logikę wolnego rynku, zamieniły złoża boksytu, żelaza i innych minerałów warte biliardy dolarów na nędzne ochłapy. (Rządowe „tantiemy” wynosiły od 0,5 do 7 procent).

Zaledwie kilka dni po podpisaniu przez rząd Chhattisgarhu porozumienia o współpracy z Tata Steel w kwestii budowy huty zintegrowanej w Bastarze, powołana została Salwa Judum (dosł. Oczyszczające łowy), czyli miejscowa milicja obywatelska. Rząd oświadczył, że to spontaniczna inicjatywa mieszkańców, którzy nie mogli już znieść „represji” maoistycznych partyzantów z lasu. Okazało się jednak, że była to operacja „czyszczenia” terenu, a działaczy opłacały i zbroiły władze pospołu z korporacjami wydobywczymi. W innych stanach powołano podobne milicje obywatelskie, tyle że dostały inne nazwy. A premier ogłosił, że to maoiści stanowią najpoważniejsze zagrożenie dla bezpieczeństwa kraju. Tym samym wypowiedział im wojnę.

Prawdopodobnie po to, by potwierdzić powagę rządowych deklaracji, 2 stycznia 2006 roku do huty koncernu Tata Steel w Kalinganagarze, położonym w stanie Orisa, wysłano dziesięć oddziałów policji. Otworzyły ogień do mieszkańców protestujących przeciw zaniżonym rekompensatom za ziemię. Zginęło 13 osób, w tym jeden policjant, 37 zostało rannych. Choć minęło sześć lat, a mieszkańców pilnują uzbrojeni policjanci, protestu nie udało się stłumić.

W tym samym czasie w Chhattisgarze, Salwa Judum paliła, gwałciła i mordowała, „oczyszczając” lasy, wysiedlając mieszkańców 600 wiosek, zmuszając 50 tysięcy ludzi do przeniesienia się do obozów policyjnych, a 350 tysięcy do ucieczki. Gubernator ogłosił, że tych, którzy nie wyjdą z lasu, będzie traktował jak „maoistycznych terrorystów”. W ten oto sposób, w niektórych częściach współczesnych Indii oranie pól i dbanie o uprawy stało się synonimem działalności terrorystycznej. Jednak okrucieństwo Salwa Judum doprowadziło jedynie do wzmocnienia oporu i zasilenia maoistycznych bojówek. W 2009 roku rząd ogłosił operację o kryptonimie „Zielone łowy”. Oddziały rządowe w liczbie 200 tysięcy ruszyły przeczesywać stany Chhattisgarh, Orisa, Dźharkhand i Bengal Zachodni.

Gdy po trzech latach „konfliktu o niskim natężeniu” nie udało się „wykurzyć” z lasu rebeliantów, rząd centralny postanowił włączyć do akcji siły indyjskiej armii i lotnictwa. W Indiach nie nazywamy tego wojną. Mówimy o „tworzeniu klimatu sprzyjającego inwestycjom”. W operacji biorą udział tysiące żołnierzy. Centra dowodzenia i bazy lotnicze postawiono w stan gotowości bojowej. Jedna z największych armii na świecie opracowuje właśnie „Zasady Użycia Sił”, aby bronić się przed najbiedniejszymi, najgłodniejszymi i najbardziej niedożywionymi ludźmi na Ziemi. Czekamy tylko na ustawę o specjalnych prerogatywach sił zbrojnych (the Armed Forces Special Powers Act – AFSPA), która zapewni armii pełną bezkarność i prawo do zabijania podejrzanych o wspieranie buntu. Dziesiątki tysięcy nieoznaczonych grobów i anonimowych stosów kremacyjnych w Kaszmirze, Manipurze i Nagalandzie dowodzą, jak podejrzliwa bywa ta armia.

Wojska przygotowują się do działania, dżungle środkowych Indii nadal trwają w oblężeniu, a mieszkańcy obawiają się nawet wypraw na rynek po jedzenie czy leki. Na mocy drakońskich, niedemokratycznych praw skazuje się biedaków za wspieranie maoistów. Setki niewinnych ludzi trafiają do więzień. Cele pełne są adiwasich, którzy nawet nie wiedzą, czym zawinili. Ostatnio aresztowano i torturowano nauczycielkę z Bastaru, też adiwasi, Sonię Sori. Wpychano jej do pochwy kamienie, by „przyznała się”, że była kurierką maoistów. Dopiero gdy rozpoczęły się masowe protesty, trafiła do szpitala w Kalkucie, gdzie usunięto kamienie. Na ostatnim posiedzeniu Sądu Najwyższego aktywiści przedstawili sędziemu dowody w postaci kamieni w plastikowej torebce. Efekt jest taki, że Sonia dalej siedzi w więzieniu, a naczelnik policji Ankit Garg w Dniu Republiki został odznaczony Medalem Prezydenta za Odwagę.

O próbach ekologicznej i społecznej przebudowy środkowych Indii dowiadujemy się tylko dzięki masowym powstaniom i wojnie. Rząd nie udziela w tej sprawie żadnych informacji. Wszystkie porozumienia o współpracy są tajne. Część mediów starała się zwrócić uwagę opinii publicznej na to, co dzieje się w środkowych Indiach. Jednak większość indyjskich koncernów medialnych nie może sobie na to pozwolić, bo ich dochody zależą w dużej mierze od reklam wielkich korporacji. Jakby tego było mało, granica między mediami a wielkim biznesem zaczyna się niepokojąco zacierać. Jak już wspomniałam, RIL jest właścicielem 27 kanałów telewizyjnych. Ale ta zależność działa również w drugą stronę. Niektóre media mają własne interesy korporacyjne i biznesowe. Na przykład jeden z największych dzienników w regionie „Dainik Bhaskar” ma 17,5 miliona czytelników w czterech językach, ukazuje się po angielsku i w hindi w 13 stanach. A równocześnie jest właścicielem 69 firm z udziałami w górnictwie, energetyce, tekstyliach i na rynku nieruchomości. Ostatnio do Sądu Najwyższego Chhattisgarhu wpłynął pozew oskarżający DB Power Ltd (jedną z firm grupy) o to, że należąca do koncernu gazeta świadomie wykorzystała nielegalne metody manipulacji, by wpłynąć na wyniki konsultacji społecznych dotyczących otwarcia odkrywkowej kopalni węgla. Nie ma już znaczenia, czy rzeczywiście próbowano wpłynąć na wynik konsultacji. Chodzi o to, że korporacje medialne w ogóle mają taką możliwość. Prawo zezwala im na działalność, która prowadzi do poważnego konfliktu interesów.

Z niektórych części kraju nie docierają żadne wieści. Na przykład z mało zaludnionej, ale wysoce zmilitaryzowanej północno-wschodniej części stanu Arunachal Pradeś. Powstaje tam 168 wielkich tam, w większości prywatnych. Wysokie tamy, które zatopią olbrzymie tereny, buduje się też w zmilitaryzowanym Kaszmirze i Manipurze, gdzie można zginąć za protest przeciwko przerwom w dostawach prądu. Jak taki protest miałby powstrzymać budowę tamy?

Najbardziej szaloną ze wszystkich tam jest Kalpasar w Gudźaracie. Ma rozciągać się na 34 kilometry przez Zatokę Kambajską, górą ma pójść dziesięciopasmowa autostrada i linia kolejowa. Pomysł polega na tym, by dzięki odgrodzeniu słonej wody morskiej stworzyć słodkowodny rezerwuar dla rzek Gudźaratu. (Nikt się jakoś nie przejmuje tym, że te rzeki są już obstawione tamami i zanieczyszczone ściekami). Tama Kalpasar, która podniesie poziom morza i zmieni ekosystem setek kilometrów wybrzeża, została dziesięć lat temu uznana za bardzo zły pomysł. Nagle ten projekt wrócił, by dostarczyć wodę Specjalnej Strefie Inwestycyjnej (Special Investment Region – SIR) Dholera, leżącej w regionie o największych problemach z wodą nie tylko w Indiach, ale i na świecie. SIR to inna nazwa specjalnych stref ekonomicznych, czyli niezależnie zarządzanych korporacyjnych dystopii parków technologicznych, okręgów miejskich i metropolii. Dholera SIR ma zostać połączona z innymi miastami Gudźaratu siecią dziesięciopasmowych autostrad. Tylko skąd na to wszystko pieniądze?

W styczniu 2011 roku w Mahatma (Gandhi) Mandir gubernator Gudźaratu Narenda Modi przewodził spotkaniu 10 tysięcy biznesmenów ze 100 krajów. Według doniesień medialnych zamierzali oni zainwestować w Gudźaracie 450 miliardów dolarów. Spotkanie zaplanowano tak, by odbyło się w dziesiątą rocznicę masakry dwóch tysięcy muzułmanów z 2002 roku. Modiego oskarża się nie tylko o zlekceważenie sytuacji, ale też o świadome podżeganie do pogromów. Muzułmanie, którzy widzieli jak ich najbliższych gwałcono, patroszono i palono żywcem, którzy musieli porzucić swoje domy, nadal nie doczekali się gestu oddającego im sprawiedliwość. Ale Modi przehandlował swój szafranowy szal i cynobrową przepaskę na elegancki, biznesowy garnitur i liczy na to, że te 450 miliardów dolarów wystarczy, by wyrównać rachunki. Może i tak będzie. Wielki biznes entuzjastycznie popiera Modiego. Algebra bezgranicznej sprawiedliwości działa w tajemniczy sposób.

Dholera SIR to tylko jedna z mniejszych wewnętrznych matrioszek zaplanowanej już dystopii. Będzie połączona z Korytarzem Przemysłowym Delhi–Mumbai (Delhi Mumbai Industrial Corridor – DMIC) długim na 1,5 tysiąca kilometrów i szerokim na 300 km. W skład DMIC wejdzie dziewięć megastref przemysłowych, szybka kolej towarowa, trzy porty morskie, sześć lotnisk, sześciopasmowa droga ekspresowa z bezkolizyjnymi skrzyżowaniami i elektrownia o mocy 4000 megawatów. DMIC to wspólne przedsięwzięcie rządów Indii i Japonii oraz ich prywatnych partnerów, realizowane z inspiracji Globalnego Instytutu McKinsey.

Strona DMIC informuje, że projekt będzie miał „wpływ” na życie około 180 milionów ludzi. Jaki to będzie wpływ, niestety nie wspomina. Przewiduje stworzenie wielu nowych miast i szacuje, że populacja na tym obszarze wzrośnie z dzisiejszych 231 milionów do 319 milionów w roku 2019. To znaczy w ciągu siedmiu lat. Kiedy ostatni raz kraj, tyran czy dyktator przeprowadził transfer milionów ludzi? Czy to możliwe, by przeprowadzić go pokojowo?

Indyjska armia powinna zacząć szybko prowadzić rekrutację, zanim przyjdą rozkazy o rozmieszczeniu oddziałów w całym kraju. W ramach przygotowań do akcji w środkowych Indiach opublikowano zrewidowaną doktrynę Wojskowych Operacji Psychologicznych, która zakłada „opracowanie metod przekazywania pewnych informacji wybranej grupie odbiorców i promowanie określonych tematów, co doprowadzi do pożądanego nastawienia i zachowań, co z kolei będzie miało wpływ na osiągnięcie politycznych i wojskowych celów kraju”. Ten proces „zarządzania postrzeganiem” ma zostać przeprowadzony przy „użyciu mediów dostępnych do wykonania takich zadań”.

Armia ma świadomość, że sama siła przymusu nie pozwoli zarządzać inżynierią społeczną na skalę, jaką sobie wymarzyli indyjscy planiści. Wojna z biedakami to jedna rzecz. Ale dla całej reszty – klasy średniej, białych kołnierzyków, intelektualistów i „autorytetów” – potrzebne będzie właśnie „zarządzanie postrzeganiem”. By to zrozumieć, musimy przyjrzeć się lepiej wyrafinowanej sztuce filantropii korporacyjnej.

Ostatnio główne konsorcja wydobywcze wzięły pod swoje skrzydła Sztukę – filmy, instalacje i wiele festiwali literackich, które zastąpiły ubóstwiane w latach 90. konkursy piękności. Vedanta, która właśnie wydobywa boksyt w samym sercu terenów zamieszkałych przez starożytne plemię Dongria Kondh, jednocześnie sponsoruje konkurs filmowy „Tworzymy szczęście” i tym samym zachęca młodych studentów szkół filmowych do tworzenia produkcji o zrównoważonym rozwoju. Slogan Vedanty to „Wydobywamy szczęście”. Z kolei Grupa Jindal wydaje magazyn poświęcony sztuce współczesnej i wspiera kilku znanych indyjskich artystów (oczywiście wszyscy wykonują swoje prace ze stali nierdzewnej). Essar był głównym sponsorem Tehelka Newsweek Think Fest, który obiecywał „wysokooktanowe debaty” z najlepszymi z pisarzami, aktywistami i myślicielami z całego świata. Gościem był nawet architekt Frank Gehry. (A to wszystko na Goa, gdzie dziennikarze ujawnili istnienie olbrzymich nielegalnych kopalń, a rola Essaru w czasie wojny w Bastarze miała wkrótce wyjść na jaw). Tata Steel i Rio Tinto (z własną niechlubną przeszłością) znaleźli się w gronie głównych sponsorów festiwalu literackiego w Dżajpurze (jego pełna nazwa to: Darshan Singh Construction Jaipur Literary Festival). Koneserzy twierdzą, że to „najwspanialsze literackie wydarzenie na Ziemi”. Counselage, „strategiczny menedżer marki” Tata, sponsorował namiot prasowy na festiwalu. Do Dżajpuru przyjechało wielu światowej klasy pisarzy, by rozmawiać o miłości, literaturze, polityce i poezji sufickiej. Niektórzy próbowali bronić Salmana Rushdiego i jego prawa do wolności wypowiedzi, odczytując fragmenty zakazanych Szatańskich wersetów. W każdym telewizyjnym kadrze, na każdym zdjęciu zamieszczonym w gazecie znalazło się miejsce dla logo Tata Steel (i ich hasła „Wartości trwalsze niż stal”). Zawsze byli w tle, niczym łagodny, życzliwy gospodarz. Wrogami Wolności Słowa mieli być rzekomi muzułmańscy chuligani, którzy, jak poinformowali organizatorzy festiwalu, gotowi byli nawet skrzywdzić zgromadzone tam dzieci. (Już nie raz byliśmy świadkami, jak bezradny bywa indyjski rząd i policja, jeżeli chodzi o muzułmanów).

To prawda, że ortodoksyjna szkoła koraniczna Darul-Uloom Deobandi oprotestowała zaproszenie Rushdiego na festiwal. I faktycznie, część islamistów zebrała się na terenie festiwalu, by demonstrować. I ja też uważam za skandaliczne, że władze stanu nie zrobiły nic, by zabezpieczyć festiwal. To dlatego, że cały incydent miał tyle samo wspólnego z islamskimi fundamentalistami, co z demokracją, zdobywaniem poparcia i wyborami w Uttar Pradeś. Jednak gazety na całym świecie opisały walkę o wolność słowa z muzułmańskimi fanatykami. I dobrze. Niepokoi jednak to, że dziennikarze nie zainteresowali się sponsorami festiwalu i ich rolą w trwającej po lasach wojnie, rosnącymi stosami ciał i przepełniającymi się więzieniami. Nie pisano też o ustawie o przeciwdziałaniu nielegalnej aktywności czy ustawie o nadzwyczajnym bezpieczeństwie publicznym stanu Chhattisgarh, według których już sama krytyczna wobec rządu myśl jest możliwym do wytropienia przestępstwem. Nikt nie wspomniał też o przymusowych konsultacjach społecznych dla huty Tata Steel w Lohandiguda. Miejscowa ludność skarżyła się, że zorganizowano je w oddalonym o setki kilometrów Jagdalpurze, na terenie należącym do poborcy podatkowego i że z bronią w ręku pilnowano 50 osób, opłaconych, by udawały publiczność. Gdzie wtedy była Wolność Słowa? Nikt jakoś nie zająknął się o Kalinganagarze. Nikt nie napisał, że odmówiono wydania wiz i deportowano z lotniska dziennikarzy, naukowców i producentów filmowych zajmujących się tematami niewygodnymi dla indyjskiego rządu – jak choćby potajemną rolą, jaką odegrał w ludobójstwie Tamilów w czasie wojny na Sri Lance czy nieoznakowanymi grobami, jakie niedawno odnaleziono w Kaszmirze.

Lecz kto z nas jest bez winy i pierwszy rzuci kamieniem? Ja nie, bo żyję z tantiem wypłacanych mi przez wielkie domy wydawnicze. Wszyscy oglądamy telewizję Tata Sky, korzystamy z internetu dzięki Tata Photon, jeździmy taksówkami Tata, zatrzymujemy się w hotelach Tata, pijemy herbatę Tata z porcelany Tata i mieszamy ją łyżeczkami wyprodukowanymi przez Tata Steel. Kupujemy książki Tata w księgarniach Tata. Hum Tata ka namak khate hain4. Zostaliśmy otoczeni.

Jeżeli tylko ludzie o nieskazitelnej moralności mogą rzucać kamieniami, to kwalifikowaliby się jedynie ci, których i tak już uciszono. Ci, którzy żyją poza systemem. Banici ukrywający się w lesie czy uczestnicy protestów, o których nigdy nie piszą media, spolegliwi wysiedleni, którzy chodzą od sądu do sądu, składają zeznania, dając świadectwo.

Dzięki Litfestowi doznaliśmy też chwilowego olśnienia. Przyjechała Oprah. Powiedziała, że zakochała się Indiach i że na pewno tu jeszcze wróci. Jacy byliśmy wtedy dumni.

To tylko wodewilowy koniec Wyrafinowanej Sztuki.

Firma Tata już od ponad stu lat zajmuje się filantropią korporacyjną, rozdaje stypendia, wspiera najlepsze instytucje naukowe i medyczne, jednak dopiero niedawno indyjskie korporacje zostały zaproszone do Gwiaździstej Izby, Camera stellata, do błyszczącego świata korporacyjnych władz, zabójczych dla swoich przeciwników, a zarazem tak sprawnych, że można zupełnie nie zauważyć ich działań.

To, co zaraz przeczytacie, niektórym może wydać się trochę za bardzo krytyczne. Jednak zgodnie z tradycją szanowania swoich adwersarzy można interpretować te słowa również jako uznanie dla rozmachu, elastyczności, wyrafinowania oraz nieugiętej woli tych, którzy postanowili poświęcić swoje życie, by kapitalizm był bezpieczny.

Ta pasjonująca historia, dziś już zapomniana, zaczyna się w Stanach Zjednoczonych na początku XX wieku, kiedy to filantropia korporacyjna, przybierając formę sponsorowanych fundacji, zaczęła zastępować misjonarzy w roli wysłanników kapitalizmu (i imperializmu) wytyczających dla niego nowe szlaki i konserwujących system. Jednymi z pierwszych fundacji założonych w USA były Korporacja Carnegie, którą w 1911 roku swoimi dochodami wsparł koncern Carnegie Steel, i Fundacja Rockefellera, którą wsparł finansowo J.D. Rockefeller, założyciel koncernu Standard Oil. To byli Tata i Ambani tamtych czasów.

Do grona instytucji finansowanych, wspieranych czy założonych dzięki dotacjom Fundacji Rockefellera, należą ONZ, CIA, Rada Stosunków Międzynarodowych (CFR), wspaniałe nowojorskie Muzeum Sztuki Nowoczesnej (MoMA) i oczywiście Centrum Rockefellera w Nowym Jorku (gdzie mural Diego Rivery trzeba było usunąć ze ściany, bo bezczelnie przedstawiał zatwardziałych kapitalistów i odważnego Lenina; tego dnia Wolność Słowa akurat miała wolne).

J.D. Rockefeller był pierwszym amerykańskim miliarderem i najzamożniejszym człowiekiem na świecie. Był abolicjonistą, zwolennikiem Abrahama Lincolna i abstynentem. Wierzył, że swoją fortunę otrzymał w darze od Boga, co musiało być całkiem przyjemne.

Oto fragment jednego z wczesnych wierszy Pabla Nerudy, zatytułowanego Standard Oil Company:

Jej tłuści imperatorzy

żyją w Nowym Jorku

i uśmiechnięci mordercy;

kupują jedwab, nylony, cygara,

tyrańczyki, dyktatorzy

Kupują kraje, ludy, morza,

policje i parlamenty

odległe krainy, gdzie biedni

strzegą pól kukurydzianych,

jak skąpiec złota pilnuje

Standard Oil ich budzi w nocy,

stroi w mundury, wskazuje,

który brat stał się wrogiem.

I Paragwajczyk wojuje

a Boliwijczyk marnieje

ze swymi maszynkami w lesie5.

Gdy fundacje wpierane przez koncerny po raz pierwszy pojawiły się w Stanach Zjednoczonych, wywołały gorące debaty nad ich proweniencją, statusem prawnym czy brakiem wiarygodności. Sugerowano, że skoro korporacje mają tyle niepotrzebnych pieniędzy, to powinny po prostu więcej płacić swoim pracownikom. (W tamtych czasach ludzie zdolni byli do stawiania tak bezczelnych postulatów, i to w Ameryce). Fundacje, dziś już wszechobecne, były realizacją biznesowych marzeń. Zwolnione z podatku podmioty prawne z potężnymi zasobami, z zupełnie nieograniczonymi celami – nieodpowiadające przed nikim, całkowicie nieprzejrzyste. Jak lepiej pomnażać majątek, niż przekuwając go na kapitał polityczny, społeczny i artystyczny i tym samym zamieniając pieniądze na władzę? Czy lichwiarze mogliby sobie wymarzyć lepszą sytuację, niż ta, w której wykorzystują mikroskopijną część swoich zysków, by rządzić światem? Inaczej jakim cudem Bill Gates, który faktycznie zna się nie najgorzej na komputerach, uczestniczyłyby w tworzeniu planów edukacyjnych, zdrowotnych czy rolniczych i to nie tylko dla amerykańskiego rządu, ale dla rządów na całym świecie?

Z biegiem lat ludzie przyzwyczaili się do korzystania z udogodnień, jakie dały im fundacje (przecież prowadzą biblioteki, pokonują groźne choroby), a bezpośredni związek łączący wielkie firmy i fundacje, które sponsorują, zaczął się zacierać. Aż w końcu zniknął zupełnie. Dziś nawet ci, którzy uważają się za lewicowców, nie mają oporów, by korzystać ze szczodrości fundacji.

W latach 20. amerykański kapitalizm zaczął już rozglądać się dookoła, szukając surowców i zamorskich rynków zbytu. Wtedy też fundacje stworzyły ideę światowego ładu korporacyjnego. W 1924 roku fundacje Rockefellera i Carnegie wspólnie stworzyły najbardziej dziś wpływową na świecie grupę nacisku – Radę Stosunków Międzynarodowych (CFR). Nieco później zaczęła ją również wspierać fundacja Forda. W 1947 roku powołane właśnie do życia CIA otrzymywało wsparcie od CFR i prowadziło z nią ścisłą współpracę. Na przestrzeni lat do CFR należało 22 sekretarzy stanu USA. Pięciu członków CFR zasiadało w komitecie wykonawczym, który w 1943 roku planował powstanie ONZ, i to grant o wartości 8,5 miliona dolarów od Rockefellera pozwolił na zakup terenu, na którym stoi dziś główna siedziba ONZ w Nowym Jorku.

Każdy z jedenastu prezesów Banku Światowego od 1946 roku należał do CFR, choć woleli nazywać się apostołami najbiedniejszych. (Wyjątkiem był George Woods, członek zarządu Fundacji Rockefeller i wiceprezes Chase-Manhattan Bank.).

W Bretton Woods Bank Światowy i MFW zdecydowały, że rezerwy walutowe będą gromadzone w dolarach amerykańskich oraz że konieczne jest ujednolicenie i standaryzacja praktyk biznesowych na wolnym rynku, aby wzmocnić penetrację światowego kapitału. Dopiero pod koniec szczytu przeznaczono pokaźne sumy na promocję Dobrego Zarządzania (pod warunkiem, że to oni będą pociągać za sznurki), koncepcję Rządów Prawa (z zastrzeżeniem, że będą mieli wpływ na jego kształt) oraz setki programów antykorupcyjnych (żeby zwiększyć efektywność stworzonego przez siebie systemu).

Dwie najbardziej nieprzejrzyste i nieodpowiadające przed nikim organizacje na świecie nagle roszczą sobie prawo, by wymagać transparentności i odpowiedzialności od rządów biedniejszych krajów.

Biorąc pod uwagę, że to Bank Światowy w pewnym sensie kierował polityką gospodarczą Trzeciego Świata, łamiąc i otwierając jeden za drugim krajowe rynki dla światowego kapitału, należałby stwierdzić, że filantropia korporacyjna okazała się najbardziej wizjonerskim biznesem wszechczasów.

Fundacje finansowane przez koncerny wprowadzają, zamieniają i kanalizują swoje wpływy i umieszczają swoje pionki na szachownicy dzięki sieci elitarnych klubów i think tanków angażujących tych samych ludzi, którzy z łatwością pojawiają się i znikają w drzwiach obrotowych tych organizacji. Wbrew różnym teoriom spiskowym, szczególnie popularnym w lewicowych środowiskach, nie ma w tym mechanizmie nic tajnego, szatańskiego czy masońskiego. W analogiczny sposób korporacje używają firm fasadowych i zagranicznych kont do transferów i zarządzania swoimi pieniędzmi – tyle że w tym wypadku walutą jest władza.

Ponadnarodowym odpowiednikiem CFR jest Komisja Trójstronna, założona w 1973 roku przez Davida Rockefellera, byłego doradcę do spraw bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych Zbigniewa Brzezińskiego (fundatora afgańskich mudżahedinów, pierwowzoru talibów), Chase-Manhattan Bank i kilka innych prywatnych znakomitości. Celem było stworzenie podwalin trwałej przyjaźni i współpracy elit Ameryki Północnej, Europy i Japonii. Teraz stała się właściwie komisją pięciostronną, bo dopuszcza również członków z Chin i Indii (Tarun Das z CII; N.R. Narayanamurthy, były dyrektor generalny Infosys; Jamsheyd N. Godrej, prezes Godrej; Jamshed J. Irani, prezes Tata Sons; i Gautam Thapar, dyrektor generalny Avantha Group).

Aspen Institute to międzynarodowy klub zrzeszający lokalne elity, biznesmenów, biurokratów i polityków, który ma swoje filie w wielu krajach. Tarun Das jest prezesem Aspen Institute India. Gautam Thapar jest jego przewodniczącym. Wielu wysoko postawionych urzędników Globalnego Instytutu McKinsey (wnioskodawca utworzenia Przemysłowego Korytarza Delhi–Mumbai) to członkowie CFR, Komisji Trójstronnej i Aspen Institute.

W 1936 roku powstała Fundacja Forda (liberalne oblicze bardziej konserwatywnej Fundacji Rockefellera, mimo różnic i tak stale działają ręka w rękę). Choć jest to często pomijane, Fundacja Forda ma bardzo jasną i precyzyjnie określoną ideologię i działa w ścisłej współpracy z amerykańskim Departamentem Stanu. Jej projekt pogłębiania demokracji i „dobrych rządów” to w ogromniej mierze kontynuacja planu standaryzacji praktyk biznesowych i promowania wydajności na wolnym rynku, który powstał w Bretton Woods. Po drugiej wojnie światowej, gdy wrogiem numer jeden rządu USA po faszystach stali się komuniści, potrzebne były nowe instytucje do spraw zimnej wojny. Ford powołał do życia wojskowy think tank – Korporację na rzecz Badań i Rozwoju (Research and Development Corporation – RAND), która zajęła się analizą uzbrojenia amerykańskich służb. W 1952 roku powstał Fundusz na rzecz Republiki (Fund for the Republic), aby udaremnić „nieugięte komunistyczne próby penetracji i zniszczenia wolnych narodów”. Fundusz przekształcił się wkrótce w Centrum Studiów nad Instytucjami Demokratycznymi (Center for the Study of Democratic Institutions), jego celem było inteligentne prowadzenie zimnej wojny bez ekscesów ery McCarthy’ego. To przez ten pryzmat musimy przyjrzeć się działalności Fundacji Forda, milionom dolarów, które inwestuje w Indiach, sponsorując artystów, filmowców i aktywistów, wspierając kursy uniwersyteckie i fundując stypendia naukowe.

Opracowane przez Forda „cele dla przyszłości rodzaju ludzkiego” zakładają ingerowanie w oddolne polityczne ruchy zarówno na lokalnym, jak i międzynarodowym poziomie. W USA oznaczało to milionowe granty i pożyczki wspierające Ruch Spółdzielni Kredytowych (Credit Union Movement) założony przez właściciela sklepu Edwarda Filene’a w 1919 roku. Filene wierzył, że można stworzyć społeczeństwo konsumpcyjne, dając robotnikom łatwy dostęp do kredytów – co wtedy było jeszcze radykalnym pomysłem. Choć tylko częściowo radykalnym, bo Filene wierzył też w bardziej sprawiedliwy podział dochodu narodowego. Kapitaliści zatrzymali się na pierwszym z pomysłów Filene’a i udzielając klasie robotniczej „tanich” kredytów opiewających na dziesiątki milionów dolarów, zamienili ją w grupę ludzi permanentnie zadłużonych, spłacających bez końca koszty swojego stylu życia.

Wiele lat później te pomysły przesączyły się na zubożałą prowincję Bangladeszu, gdzie Mohammad Yunus i Grameen Bank dali głodującym wieśniakom dostęp do mikrokredytów. Konsekwencje były przerażające. Firmy udzielające mikrokredytów są odpowiedzialne za setki samobójstw – w 2010 roku w samym stanie Andhra Pradesh zabiło się 200 ludzi. Ogólnokrajowy dziennik opublikował ostatnio list pożegnalny 18-latki, która musiała oddać swoje ostatnie 150 rupii z czesnego zastraszającym ją pracownikom firmy mikropożyczkowej. List był krótki: „Pracuj ciężko i zarabiaj pieniądze. Nie bierz kredytów”.

Bieda może przynieść spore zyski i kilka Nagród Nobla.

W latach 50. fundacje Rockefellera i Forda, finansując wiele organizacji pozarządowych i międzynarodowych instytucji naukowych, przyjęły de facto rolę pełnomocników amerykańskiego rządu, który zajmował się wtedy obalaniem demokratycznie wybranych rządów w Ameryce Łacińskiej, Iranie i Indonezji. (Mniej więcej w tym samych czasie podobne organizacje pojawiły się w Indiach, wtedy niezrzeszonych, ale sympatyzujących ze Związkiem Radzieckim). Fundacja Forda stworzyła kursy ekonomiczne na amerykańską modłę na Uniwersytecie Indonezyjskim. Elitarni indonezyjscy studenci, szkoleni w metodach walki z partyzantką przez oficerów amerykańskiej armii, odegrali kluczową rolę we wspartym przez CIA zamachu stanu, który wyniósł do władzy generała Suharto. Ten zrewanżował się swoim mentorom, wyżynając w pień setki tysięcy komunistycznych buntowników.

Osiem lat później zabrano do USA grupę chilijskich studentów. Milton Friedman przeszkolił ich z neoliberalnych zasad ekonomii na Uniwersytecie w Chicago (wspieranym przez J.D. Rockefellera), dlatego nazywano ich później Chicago Boys. Wszystko po to, by przygotować znów wsparty przez CIA przewrót, w czasie którego zginął Salvador Allende i zastąpiono go generałem Pinochetem. Rządy szwadronów śmierci, terror i porwania trwały siedemnaście lat. (Grzechem Allende było to, że był demokratycznie wybranym socjalistą oraz fakt, że nacjonalizował kopalnie).

W 1957 roku Fundacja Rockefellera ustanowiła Nagrodę im. Ramona Magsaysaya dla lokalnych azjatyckich liderów. Nazwana została tak na cześć prezydenta Filipin, kluczowego sojusznika Stanów Zjednoczonych w czasie antykomunistycznej kampanii w Azji Środkowej. W roku 2000 Fundacja Forda stworzyła Nagrodę im. Ramona Magsaysaya dla Obiecujących Liderów. Ta pierwsza uchodzi za prestiżową wśród indyjskich artystów, aktywistów i społeczników. Jej laureatami są między innymi: M.S. Subbulakshmi, Satyajit Ray, Jayaprakash Narayan i jeden z najlepszych indyjskich dziennikarzy P. Sainath. Ale to oni dali więcej nagrodzie, niż ona im. Stała się probierzem tego, co jest „akceptowalnym” aktywizmem, a co już nie.

Co ciekawe, przywódcami indyjskiego ruchu antykorupcyjnego byli trzej laureaci Nagrody Magsaysaya – Anna Hazare, Arvind Kejriwal i Kiran Bedi. Jedna z wielu organizacji pozarządowych, które prowadzi Kejriwal, jest szczodrze wspierana właśnie przez Fundację Forda. Z kolei organizacje Bediego są finansowane przez Coca-Colę i Lehman Brothers.

Choć Anna Hazare nazywa siebie gandystą, prawo, którego był zwolennikiem – ustawa Jan Lokpal – była sprzeczna z duchem nauk Gandhiego, elitarystyczna i niebezpieczna. Media ochrzciły go „głosem ludu”. W przeciwieństwie do ruchu Occupy Wall Street, ruch Hazare’a nie zająknął się nawet o kwestiach prywatyzacji, władzy korporacyjnej czy „reformach” gospodarczych. Co więcej, jego medialni poplecznicy skutecznie odwrócili uwagę od olbrzymich skandali korupcyjnych w korporacjach (w które uwikłani byli również dziennikarze) i wykorzystali publiczne szarpaniny polityków, by nawoływać do dalszego ograniczenia samowoli rządu, dalszych reform, dalszej prywatyzacji. (W 2008 roku Anna Hazare otrzymał nagrodę Banku Światowego za służbę publiczną). Bank Światowy wydał z Waszyngtonu oświadczenie, że działania ruchu „zazębiają się” z jego polityką.

Jak wszyscy porządni Imperialiści, Filantropi postawili sobie za cel stworzenie i wyszkolenie międzynarodowej kadry, która będzie święcie przekonana, że Kapitalizm, a co za tym idzie i hegemonia Stanów Zjednoczonych, są w ich własnym dobrze pojętym interesie. Kadry, która będzie gotowa wspierać sprawowanie Globalnych Rządów Korporacyjnych dokładnie w taki sam sposób, w jaki miejscowe elity od zawsze służyły kolonializmowi. I tak fundacje ruszyły na podbój instytucji edukacyjnych i kulturalnych, które miały stać się ich trzecią strefą wpływów, po zagranicznej i krajowej polityce gospodarczej. Dlatego wysłały już (i nadal wysyłają) miliony dolarów ośrodkom akademickim i pedagogicznym.

Joan Roelofs w swojej wspaniałej książce Foundations and Public Policy: The Mask of Pluralism pokazuje, jak fundacje zmieniły sposób, w jaki prowadzi się zajęcia z nauk politycznych i ukształtowały dyscypliny studiów „międzynarodowych” i „regionalnych”. Tym sposobem dostarczyły amerykańskiemu wywiadowi i służbom specjalnym sztabu ludzi znających obce języki i kultury, z których potem można było rekrutować pracowników. CIA i amerykański Departament Stanu nadal współpracują z wieloma studentami i profesorami z amerykańskich uniwersytetów, co stwarza poważne wątpliwości dotyczące etyczności niektórych stypendiów.

Zbieranie informacji, by mieć kontrolę nad ludźmi, którymi się rządzi, to fundament każdej władzy. Gdy w całym kraju narasta opór przed wykupem ziemi i pojawiają się nowe pomysły gospodarcze, a w środkowych Indiach trwa otwarta wojna, nasz rząd, zgodnie z doktryną powstrzymywania, uruchamia olbrzymi program biometryczny, być może jeden z najbardziej ambitnych i najdroższych projektów zbierania informacji na świecie – Indywidualny Numer Identyfikacyjny (Unique Identification Number – UID). Ludzie nie mają dostępu do czystej wody pitnej, toalet, jedzenia czy pieniędzy, ale wszyscy będą mieć kartę elektroniczną i numery UID. Czy to zbieg okoliczności, że projekt UID będzie prowadził Nandan Nilekani, były prezes Infosys, który pod pretekstem „dostarczania usług najuboższym”, wpompuje olbrzymie sumy w przeżywający lekki kryzys przemysł IT? (Wedle ostrożnych szacunków budżet projektu UID przekroczy roczne wydatki indyjskiego rządu na edukację).

„Cyfryzacja” kraju o tak olbrzymiej liczbie wykluczonych obywateli: mieszkańców slumsów, obnośnych handlarzy i adiwasich bez aktów własności ziemi może tylko prowadzić do ich kryminalizacji, zmieniając wykluczonych w nielegalnych. Pomysł polega na stworzeniu elektronicznej wersji grodzeń i przekazaniu potężnych narzędzi władzy w ręce i tak już represyjnego państwa policyjnego. Nilekani wykazuje przejawy technokratycznej obsesji zbierania danych, która bardzo przypomina fiksację Billa Gatesa na elektronicznych bazach danych, „celach ilościowych”, „wykresach postępu”. Tak jakby to brak dostępu do informacji był główną przyczyną głodu na świecie, a nie kolonializm, zadłużenie i wypaczona, zorientowana na zysk polityka korporacji.

Fundacje