Strona główna » Poradniki » Lekcja miłości

Lekcja miłości

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-64776-53-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Lekcja miłości

Lekcja miłości ... to zbiór rozmów o rodzicielstwie, które nie podlega standaryzacji, nie da się go ująć w schematy i modele.

 

Rozmówcy autorki są osobami powszechnie znanymi, ludźmi z pierwszych stron gazet i telewizji. Równocześnie – są rodzicami nieszablonowymi. Popularność nie sprawiła, że uniknęli prozy życia i nie ułatwiła im ona podejmowania decyzji, czasem bardzo trudnych. W rozmowach poruszają tematy skomplikowane, mówią o sprawach uznawanych za wstydliwe – kwestiach, które najczęściej nie wychodzą poza domowe zacisze.

 

Padają w nich pytania: Jak poradzić sobie z rolą samotnego rodzica? Czy trudno jest wychować gromadkę dzieci? Jak pogodzić wykonywanie zawodu i realizację pasji z życiem rodzinnym? Czy dziecko adoptowane można kochać tak jak własne? Czy nadchodzi chwila, w której można pogodzić się ze śmiercią dziecka?  W rozmowach tych odnajdziecie wiele emocji - radość, rozpacz, szczęście, złość, żal i pogodzenie się z losem.

 

Wśród rozmówców: Katarzyna Bosacka, Ałbena Grabowska, Barbara Falandysz, Paulina Smaszcz-Kurzajewska, Bartosz Bonk, Gromosław Czempiński, Tomasz Jastrun, Roman Polko.

 

Rozmowy prowadzi Magdalena Łyczko, dziennikarka związana z mediami od ponad 16 lat. Pracowała m.in. w Teleexpressie i Dzień Dobry TVN, magazynie „Gala” oraz w onet.pl. Najważniejsze są dla niej ostatnie cztery lata, bo wtedy została mamą. Wówczas otworzyła portal zaradna-mama.pl.

 

Polecane książki

Leandro Sanchez jest zaskoczony, że dziewczyna, z którą właśnie chciał zerwać, urządza w jego domu przyjęcie zaręczynowe. Rozgniewany wyrzuca wszystkich gości, a gdy po chwili przyjeżdża spóźniony kurier z pierścionkiem zaręczynowym, Leandro przeżywa kolejny szok. Kurierem jest Abigail...
Najlepsi eksperci omawiają skutki podatkowe zorganizowania imprezy firmowej. Pokażemy, jak bezbłędnie rozliczyć wyjazd integracyjny czy wigilię pracowniczą. Będziesz wiedział, które wydatki można bezpiecznie zaliczyć w koszty, a od jakich można odliczyć VAT. Wyjaśniamy, co lepiej się opłaca ; przeka...
W książce przedstawiono rozwiązania najczęściej spotykanych w praktyce problemów dotyczących opodatkowania nieruchomości. Opracowanie zawiera prezentację właściwej procedury postępowania organu podatkowego lub podatnika na etapie sporu podatkowego. .. Autor krytycznie analizuje orzecznictwo poda...
To historia o tym, co najważniejsze. O tym, co jest w każdym z nas, czasem ukryte, czasem zapomniane. O miłości, przebaczaniu, zrozumieniu i tolerancji. O tym, że święta mogą się udać, pod warunkiem, że pozwolimy sobie na szczerość. Co wywołuje prawdziwego, dickensowskiego ducha świąt? Kolejna po...
„(...) historia nie zna przykładu, aby jeden człowiek włożył tyle nienawiści w swój stosunek do sąsiedniego narodu, ile jej przez pół wieku wydzielił z siebie Fryderyk zwany Wielkim. Potężne nienawiści wzbierały nieraz w duszach krzywdzonych wobec zdobywców i ciemiężycieli: tak patrzał na Rzymi...
  „Serce wie najlepiej” Urszuli Lemańskiej to  współczesna powieść romantyczna z elementami „duchowych” przeżyć o prostej fabule, zawiera filozoficzne spojrzenie na odwieczne ludzkie pytania: życie i śmierć, wiara i nadzieja, a przede wszystkim przeznaczenie, którym kieruje Miłość… Wanda, bohaterka...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Magdalena Łyczko

Redakcja: MelanżKorekty: MelanżOkładka i projekt graficzny: SYLWESTER DOMOWSKI / Novimedia Sp. z o.o.Skład: BEATA RUKAT / KatkaRedaktor prowadzący: MAGDALENA CHORĘBAŁADyrektor produkcji: ROBERT JEŻEWSKIZdjęcia: I strona okładki – Profimedia / CorbisŚrodek – Mój stróż na treningach – archiwum rodzinne Barbary i Bartłomieja Bonków; Matka karmiąca – Anna Powierża; Cisza, teraz mówi generał… – Mariusz Hernik; Pudzian w spódnicy, s. [55], [65] – Zenon Zyburtowicz, s. [66] – Paweł Kula, s. [69] – Bogdan Krężel / archiwum rodzinne Barbary Falandysz; Dzieci, cuda natury s. [88], [91] – Miro Bestecki / archiwum Ałbeny Grabowskiej; Metafizyczny oszust – Diana Domin / archiwum rodzinne Ewy i Tomasza Jastrunów; Miłość na cztery takty – archiwum rodzinne Agaty i Marka Kościkiewiczów; Malena – promyczek szczęścia – archiwum rodzinne Aleksandry Kurzak; Trzeba dalej żyć – s. [141], [156] – Michał Obrycki / archiwum rodzinne Jacka Olszewskiego; „ON” jest ze mną… s. [163] – TVP / archiwum rodzinne Macieja Orłosia; Tata zawodowiec – archiwum rodzinne Pauliny i Romana Polko; Gwiazdka z nieba – archiwum rodzinne Renaty Przemyk; Dzieci – najpiękniejsze dzieła sztuki – archiwum rodzinne Joanny Sarapaty; Ja nie chcę do śmietnika – archiwum rodzinne Pauliny i Macieja Kurzajewskich.IV strona okładki – archiwum rodzinne Magdaleny Łyczko© Copyright by Wydawnictwo Zwierciadło Sp. z o.o., Warszawa 2015
Text © copyright by Magdalena Łyczko 2015Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.ISBN 978-83-64776-53-3Wydawnictwo Zwierciadło Sp. z o.o.
ul. Karowa 31a, 00-324 Warszawa
tel. (22) 312 37 12
Dział handlowy:handlowy@grupazwierciadlo.plKonwersja:eLitera s.c.

Moim Rodzicom

KIEDY URODZIŁAM CÓRKĘ, MYŚLAŁAM, ŻE UMRĘ. W stosie nieekologicznych pieluch i z wrzaskiem niemowlaka w uszach. We własnym mieszkaniu, które stało się więzieniem. Czarna dziura depresji wsysała mnie coraz bardziej. Specjaliści informowali, że terapia będzie długa, ale zapewniali, że przyniesie efekty. Najlepszą terapią, na jakiej do tej pory byłam, i faktycznie pomogła, jest tych czternaście rozmów. Każdą z nich mogę porównać do rejsu. Przeżyłam wiele sztormów, czasami miałam wrażenie, że utonę we łzach, bo tego, co usłyszałam od wielu spośród moich rozmówców, nie można porównać z niczym innym. Słuchałam ich i nie wierzyłam, jak zdołali unieść ciężar losu, jak i gdzie znajdują siłę, by cieszyć się życiem. Czuję się jak Kolumb, który dobił właśnie do nowego lądu. Jeśli po przeczytaniu zbioru wywiadów choć jedna osoba poczuje to, co ja teraz, znaczy, że było warto.

Dziękuję moim rozmówcom, że odważyli się opowiedzieć historie życia. Zgodzili się „wystawić” na krytykę. I tym, którzy odmówili, dziękuję również.

Największe podziękowania kieruję do córki Poli. Dzięki niej w moim życiu dokonała się najpiękniejsza rewolucja, w której z dziką radością biorę udział od ponad czterech lat. Bywa, że przegrywam, ale liczba zwycięstw jest znacznie bardziej imponująca. Pola jest najdoskonalszym dziełem, jakie stworzyłam.

Dziękuję wszystkim za motywację. Burczy, Bartku, Mike’u, Pawle, Joasiu, Krzysztofie, Natalio, Hubercie, Rachelo, Mariuszu, Krysiu, Magdaleno, Sławku – bez Was nie dałabym rady.

Mój stróż na treningach

BARTŁOMIEJ BONK

Proponując rozmowę, byłam przygotowana, że Bartłomiej Bonk rzuci słuchawką albo powie coś niemiłego… Ze spokojem odpowiedział, że musi przedyskutować sprawę z żoną. Długo czekałam na rozmowę. W trakcie zgrupowania w Spale Bartłomiej Bonk przyjeżdża na badania do Warszawy. To jedyny moment, kiedy możemy się spotkać, bo potem znów zacznie treningi przed kolejnymi zawodami. Siedzimy w kantynie jednej z klinik. Jest przygaszony. Ożywia się, gdy mówi o dzieciach: Mateuszu i Mai. Nadal panuje powszechne przekonanie, że prawdziwy mężczyzna nigdy nie płacze. Kiedy widzę, że jego oczy wypełniają się łzami, łapię go za przedramię i mówię: „Wystarczy”.

JAK PAN WSPOMINA DZIECIŃSTWO? Od najmłodszych lat spędzałem dużo czasu na dworze, dzisiaj wszyscy młodzi ludzie siedzą przed komputerami i bardzo ciężko ich wysłać na dwór. Ja wracałem do domu, jadłem obiad, odrabiałem lekcje i szedłem na podwórko! Później, w wieku dziesięciu lat, zafascynowało mnie żeglarstwo. Trenowałem, jeździłem na zawody, regaty… To była cudowna przygoda, wspaniałe doświadczenie dla każdego młodego człowieka. Później, jeszcze w szkole podstawowej, odnosiłem sukcesy w lekkoatletyce, to samo robi mój syn i też przynosi medale ze szkoły. Na razie szuka siebie, swojej dyscypliny. Chodził już na karate, tenisa, teraz zaczął grać w siatkówkę, ale czy to będzie właśnie to, nie wiem. Do niczego go nie zmuszam, tak jak mnie nikt nie zmuszał. To musi być jego decyzja. Z kolei ciężary to bardzo ciężki sport. Zaczynałem w wieku trzynastu lat. Początkowo była to zabawa, dopiero około dziewiętnastego-dwudziestego roku życia trzeba było podjąć decyzję, czy robimy z tym coś dalej czy nie. Stwierdziłem, że tak, zresztą zawsze czułem, że uda mi się zajść w tym daleko. Czy iść do jednej szkoły czy do pracy – zawsze wiedziałem, że będę sportowcem, i na razie jakoś to wychodzi.

ZAWODOWO ZAJMUJE SIĘ PAN PODNOSZENIEM CIĘŻARÓW, JAKO OJCU PRZYSZŁO PANU PODNIEŚĆ TEN NAJCIĘŻSZY… Czy podnoszę ciężary czy nie, tak naprawdę to nie ma żadnego znaczenia, rodzin jak my – skrzywdzonych przez innych ludzi – jest cała masa. Jeżeli jest w życiu poważny problem, to człowiek znajduje w sobie siłę, by mu sprostać. Nie chodzi o siłę fizyczną, wytrenowaną, ale o tę wewnętrzną. Wszystko pamiętam. Jak było w momencie, gdy Julcia była z nami w domu. To były nieprzespane noce – przeze mnie lub przez moją żonę – cały czas trzeba było czuwać, zawsze jedno z nas nie spało. Oczywiście mieliśmy do pomocy przeszkolone pielęgniarki, ale siła wewnętrzna przyszła nie wiadomo skąd. Zmęczenie poczuliśmy dopiero po kilku miesiącach po odejściu Julci. Dopóki żyła, wiedzieliśmy, że musimy o nią walczyć. Widzieliśmy też jej walkę i cierpienie, robiliśmy wszystko, żeby jej pomóc, żeby było lepiej.

JAK ZAREAGOWALIŚCIE NA WIADOMOŚĆ, ŻE TO BĘDZIE „PODWÓJNE SZCZĘŚCIE”? Pozytywnie. Cieszyłem się. Julka i Maja były zdrowymi dziewczynkami, które normalnie rozwijały się w brzuchu mamy, nie miały żadnych wad genetycznych, zrobiliśmy wszystkie możliwe badania rozszerzone i wszystko było dobrze. Wiedziałem, że skoro poradziliśmy sobie z jednym dzieckiem, poradzimy sobie z trójką. Sam mam czwórkę rodzeństwa, więc wiem, jaki po latach może być z nim fajny kontakt. Cieszyliśmy się oboje, do momentu porodu.

KIEDY DOWIEDZIAŁ SIĘ PAN, ŻE COŚ JEST NIE TAK, I USŁYSZAŁ SŁOWA, ŻE ORDYNATOR JEST NAJWAŻNIEJSZY, NIE MIAŁ PAN OCHOTY ZAŁATWIĆ SPRAWY PO MĘSKU, PO PROSTU PRZYWALIĆ MU Z PIĘŚCI? Później miałem taką ochotę, ale to by już nic nie zmieniło. Powinienem był to zrobić wcześniej, zanim on podjął złą decyzję. To na pewno mogłoby coś zmienić. Do dziś nie wiem, czym się ci ludzie kierowali, by w taki sposób potraktować żonę i moje dzieci. Może kiedyś się dowiem. Wiem natomiast, że pana ordynatora już kara dosięga – jest poważnie chory, ale na pewno z moją Julcią się nie spotka. Na pewno nie będzie tam, gdzie jest moje dziecko.

MIAŁ PAN WYRZUTY SUMIENIA, ŻE GDYBY OD RAZU ZAREAGOWAŁ, TO MOGŁO BYĆ INACZEJ? Oczywiście, że tak. Zawsze można było zrobić coś inaczej, ale nie da się cofnąć czasu. Gdyby się dało, to zrobiłbym wszystko, by go cofnąć i mieć teraz dwie zdrowe córeczki w domu. Nie ma się co obwiniać, bo to nie nasza wina. Tłumaczyłem też żonie. To nie nasza wina, to wina lekarzy. Oni podejmowali decyzje, zdając sobie sprawę z tego, jak bardzo ryzykują i na nich spoczywa odpowiedzialność za ludzkie życie. A oni nie zrobili niczego, by było lepiej, czekali tylko na rozwiązanie, a nie działali. A teraz musimy spędzać czas w sądzie. Gdyby podjęli jedną słuszną decyzję, toby teraz wszystko było inaczej.

TRUDNO BYŁO ZACHOWAĆ ZIMNĄ KREW? Najtrudniejsze przede wszystkim było stawić temu czoła. Ja nie mogłem się załamywać, bardzo to przeżywałem głęboko w środku, ale musiałem być twardy na zewnątrz, tak jak teraz. Oczywiście na samym początku żaden z lekarzy nie powiedział nam, w jak ciężkim stanie jest moja córka, co może być później… Nie wiem, dlaczego nie chcieli niczego powiedzieć. Na początku to przypominało wieczną walkę z lekarzami. Pamiętam przewożenie Julci z jednego szpitala do drugiego. Lekarze stwarzali takie śmieszne problemy, że to się w głowie nie mieści. Musiałem z Opola zabrać dziecko do Krakowa. Kiedy moja żona chodziła do córki i widziała ordynatora, on z nią rozmawiał, ale w taki sposób, że wracała do domu z płaczem i przez kolejne trzy dni dochodziła do siebie. To był lekarz, który w normalny sposób nie umiał przekazać informacji, tylko miał syndrom boga – sam wiedział wszystko najlepiej, w ogóle nie brał pod uwagę naszych sugestii, wszystkie pomysły i propozycje odprawiane były z kwitkiem. W końcu przewieźliśmy córkę do Krakowa do Szpitala Uniwersyteckiego, gdzie trafiliśmy na wspaniałych lekarzy, którzy potrafili rozmawiać z rodzicami ciężko chorego dziecka. Czuliśmy, że cały personel świetnie funkcjonuje i jest tam dobra atmosfera. Nie było tak jak w innych szpitalach, że ordynator był wszystkim, a reszta personelu jedynie narzędziem w jego rękach. Jedna córka była w domu, druga w szpitalu, żona ściągała mleko dla Julci, a ja je woziłem. Co drugi dzień z Opola do Krakowa lub Katowic.

Pamiętam sytuację, kiedy jeden z rodziców opowiadał mi, że miał dziecko na oddziale w Katowicach, tym samym co Julcia, i że kiedy ona miała robione badania genetyczne, dzwonili lekarze z Opola, nie po to, żeby dowiedzieć się, czy stan Julci się poprawił, tylko żeby sprawdzić, czy już coś wyszło w badaniach genetycznych, czy już znaleźli wady. Zdarzają się więc lekarze, którzy już dawno temu zagubili wszystko to, czego się uczyli.

Proszę sobie wyobrazić, że kiedy sami zaczęliśmy załatwiać leczenie w Krakowie za pomocą komórek macierzystych, to lekarz z Opola nie tylko wszystko krytykował, ale i wstrzymywał, mówiąc, że to nie ma sensu. Wiem, że ciężko się tego słucha. Ale lekarz na oddziale intensywnej terapii mówił nam, że sobie nie poradzimy, pytał, dlaczego chcemy wziąć dziecko do domu, że lepiej by było oddać ją do ośrodka specjalnego, w którym miałaby zapewnioną opiekę. Nie chodziło o przepychanki słowne, my walczyliśmy o Julcię!

Siostrzany uścisk dłoni Mai i Julci

DOSTALIŚCIE JAKIEŚ WSPARCIE? Dostawaliśmy wiele wiadomości od ludzi, którzy są w podobnej sytuacji. Trafiliśmy na wspaniałego prawnika z Poznania, dla którego ważniejsze niż pieniądze są sprawiedliwość i wyjaśnienie całej sprawy. Jeżeli chodzi o znajomych, to ich krąg bardzo szybko się przewietrzył. Momentalnie – kiedy byliśmy w bardzo trudnej sytuacji – potrzebowałem pieniędzy, żeby kupić dom, bo w dotychczasowym nie było warunków do opieki nad małą. Pomogła mi tylko jedna osoba. Kolega bez wahania wziął kredyt dla mnie. Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie, i to się sprawdziło. I nie mam tu na myśli wyłącznie pieniędzy. Ludzie, którzy wcześniej byli dookoła, nagle przestali się odzywać, pisać, pytać, kontaktować się. Pojawili się też nowi przyjaciele… Dzięki temu dowiedziałem się, na kogo mogę liczyć, a z kim nie warto utrzymywać więcej kontaktu.

MOŻE PO PROSTU STCHÓRZYLI, NIE WIEDZIELI, JAK SIĘ ZACHOWAĆ? Pewnie tak, nie zastanawiałem się nad tym. Być może tak było, że bali się zareagować, nie wiedzieli jak się zachować, co powiedzieć, nie wnikam w to. To było, minęło. Teraz przynajmniej wiem, na kim mogę polegać.

KUPIŁ PAN DOM Z MYŚLĄ O CÓRCE. DOSTOSOWAŁ, ŻEBY MOGŁA W NIM FUNKCJONOWAĆ, A POTEM… Tak to właśnie było… Całe piętro miało coś na kształt oddziału szpitalnego, w tym przede wszystkim pokój wyposażony we wszystkie sprzęty, których potrzebowała Julka. Tam zawsze coś klikało, piszczało, trzeba było to sprawdzać, być czujnym, czy jest wszystko dobrze, reagować. Ten pokój cały czas jest pokojem Julci, na ścianach wiszą jej zdjęcia. Nikt z nas tam nie mieszka, swoje pokoje mamy piętro wyżej. Lubimy tam z żoną przyjść, posiedzieć i pogadać. Kiedy cała aparatura została wyłączona, nastała głucha, przerażająca cisza. I pustka.

ODESZŁA W DOMU… Tak. Z tego wszystkiego, co ją spotkało, to odejście w domu było czymś najlepszym. Kiedy Maja raczkowała, potrafiła podejść do pulsometru, który mierzył tętno Julci, podchodziła do niego i go wyłączała. Maja na pewno była bardzo związana z Julcią. Kiedy przychodziła pani rehabilitantka, to Majka nie opuszczała jej na krok, zaczepiała Julcię, cały czas była w pobliżu.

„Mała blondyneczka, śliczna, piękna, wspaniała Maja”

JAK SIĘ CZUJE DRUGA Z BLIŹNIACZEK – MAJA? Bardzo dobrze. Pomimo tego, że na ostatniej rozprawie lekarze neonatolodzy uznali, że się urodziła w stanie miernym. Na szczęście rozwija się prawidłowo. Na początku była rehabilitowana, potrzebowała tego jako wcześniak, by nadgonić rówieśników, ale teraz jest wszystko dobrze. Na szczęście.

POWIEDZIAŁ PAN, ŻE MUSIAŁ BYĆ SILNY. W KTÓRYM MOMENCIE WSZYSTKO PUŚCIŁO I OKAZAŁ PAN SŁABOŚĆ? Tak naprawdę wszystko puściło w momencie, kiedy Julcia odeszła. Wtedy czułem się bezsilny. Mimo że zrobiłem wszystko, próbowałem, ona i tak odeszła. Nie udało nam się, ale wiemy, że też walczyła, że chciała żyć i że zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy. Z drugiej strony, jak na to spojrzeć… Każdego dnia widziałem, jak moje dziecko cierpi. W ten dzień, w którym odeszła, rok po chrzcinach, mogę powiedzieć, że przestała cierpieć. Najważniejszą decyzją życia było to, że zabraliśmy ją do domu. Większość czasu spędziła na naszych rękach, przytulając się. Czuła naszą bliskość i miłość. Wiele dzieci leży latami w szpitalu, my stawiliśmy temu czoła. Wiedzieliśmy, że to będzie dla niej właściwe i dobre.

JAK RADZICIE SOBIE TERAZ? Nie powiem, że jest lekko, bo cały czas to tkwi w nas, jednak inaczej, bo możemy wspólnie pójść, z żoną, synem i córką na grób Julci. Maja przynosi jej maskotki na cmentarz… To, co przeżyliśmy, wiemy tylko my. To nie było łatwe. Życie toczy się dalej, musimy być twardzi i dalej żyć. Mimo że to wszystko było bardzo ciężkie i nikomu tego nie życzę.

JAKA JEST MAJA? Mała blondyneczka, jest śliczna, piękna i wspaniała. Nie jest spokojna – to wulkan energii, dziecko, które nie potrafi usiąść na chwilę w jednym miejscu. Wszędzie jest jej pełno.

Synek był już w domu. Chciałem mieć córkę i dowiedziałem się, że będą dwie. Jeździłem bardzo często na obozy szkoleniowe, więc syn zżywał się z żoną… Z kolei Maja zawsze chce do taty, co na pewno jest fajnym i miłym doświadczeniem. Mogę sobie tylko wyobrazić, jak to by było, gdyby dwie takie piękne dziewczynki biegły do mnie. Teraz Maja pójdzie do przedszkola, pewnie będzie tam rządzić, bo kiedy coś jest nie po jej myśli, od razu zaczyna działać, radzi sobie, jest bardzo fajnym, żywiołowym dzieckiem.

MAJA PYTA CZASAMI O JULKĘ? Maja, idąc z nami na cmentarz, śpiewa Julce „Kotki dwa”, mówi: „Biedna Julcia śpi”. Mamy piękne zdjęcie na ścianie, ja trzymam Julkę na rękach, żona Majkę, a obok nas stoi Mateusz. Czasami Majka patrzy na to zdjęcie i mówi: „Julcia, moja Julcia…”.

KIEDY MAJA DOROŚNIE, OPOWIECIE JEJ HISTORIĘ JULCI? Oczywiście, że tak. Chociaż raczej dużo nie będziemy musieli jej mówić, raz, że Julka cały czas jest obecna w naszej rodzinie i historiach, dwa, że w dzisiejszych czasach wszystko jest już zapisane, nagrane i wystarczy tylko poszukać w Internecie, by znaleźć materiały. Musi znać prawdę, oczywiście, że będzie świadoma tego, co się stało i dlaczego nie ma dzisiaj siostry bliźniaczki.

Żona Barbara z córką Mają, w środku syn Mateusz i Bartłomiej Bonk z córką Julią

POWIEDZIELIŚCIE MATEUSZOWI, ŻE JEGO MALUTKA SIOSTRZYCZKA JEST CHORA? JEST W TAKIM WIEKU, ŻE ZDAJE SOBIE SPRAWĘ, CO TO JEST CHOROBA, ŚMIERĆ… Tak, od razu mu to powiedziałem po powrocie ze szpitala, miał wtedy dziewięć–dziesięć lat. To jest bardzo mądry chłopak, czasami prosił mnie, bym mu ją podał, by mógł potrzymać ją na kolanach, przytulić. Przez całą sytuację musiał bardzo szybko dorosnąć. Kiedy Julcia była w szpitalu, a potem w domu, on został w pewien sposób odsunięty na drugi tor. Na pewno to przeżył, ale bardzo dzielnie to znosił. Jest bardzo mądrym chłopakiem, bardzo dobrze się uczy. On to rozumiał, czuł, że nie mogło być inaczej. Były miesiące, w których byliśmy strasznie zmęczeni, więc może nie zawsze byliśmy dla niego w 100 procentach, chociaż kiedy nas potrzebował, to byliśmy gotowi przyjść i wesprzeć jako rodzice.

JAK Z SYTUACJĄ PORADZIŁ SOBIE MATEUSZ? W SZKOLE NIKT MU NIE DOKUCZAŁ? Z tego, co wiem, to nie, chociaż myślę, że gdyby coś było, powiedziałby mi o tym. Teraz jest w czwartej klasie szkoły podstawowej. Zmienił wprawdzie szkołę, bo się przeprowadziliśmy. Ale on sobie świetnie ze wszystkim radzi. Poza tym nie pozwoli, by mu dokuczano.

CZYM INTERESUJE SIĘ MATEUSZ? Ma różne zainteresowania. Chodzi na różne kółka matematyczne, na robotykę, interesują go takie rzeczy, jest bardzo dobry z matematyki, miał wysokie miejsca w Kangurze (konkurs matematyczny – przyp. red.). Lubi też posiedzieć przy komputerze, ale ograniczamy to, jak tylko można. Przy komputerze czas jest określony, a potem koniec. Więc to nie jest tak, że tylko na nim gra. Lubi też grać w gry planszowe, czasami gram z nim.

OJCIEC, MISTRZ, SIŁACZ… JEST PAN AUTORYTETEM DLA SYNA? Na pewno jest ze mnie dumny, z moich sportowych osiągnięć, to wiem. Czasami przychodzi ze szkoły i mówi, że kolega prosi o autograf – i podpisuję. Jest mu miło, gdy zapraszają mnie do szkoły na apele. Część rówieśników inaczej na niego patrzy. Ale to jest życie. To, że mam sukcesy sportowe, wynika tylko i wyłącznie z mojej determinacji.

ZDARZA SIĘ, ŻE PROSI PANA O INTERWENCJE SIŁOWE? Nie, nie, absolutnie, on jest bardzo grzeczny. Rzadko mi mówi, że coś się dzieje, ale on wie, jak sobie w takich sytuacjach radzić. Kiedy był jakiś chłopak, który zaczepiał wszystkich, doradziłem mu wtedy, żeby zebrali się w grupę i poradzili sobie z „problemem”. Staram się nie mieszać w jego sprawy. Prędzej wyślę żonę do wychowawczyni, by coś powiedziała. Podobnie było ze mną, w dzieciństwie sam radziłem sobie w takich sytuacjach.

WIEDZĄC, ŻE CIĘŻARY TO TRUDNA PRACA, POZWOLI PAN SYNOWI PÓJŚĆ TĄ SAMĄ DROGĄ? To musiałby być jego świadomy wybór, on musiałby chcieć to robić, ja mógłbym nauczyć go technik, co się ze wszystkim robi, ale z doświadczenia wiem, że gdy ma się ojca za trenera, to relacje z treningów przenoszą się do domu. Dlatego nie chciałbym być trenerem, jestem zdania, że roli trenera i ojca nie powinno się łączyć.

W MĘŻCZYŹNIE OJCOSTWO BUDZI SIĘ POWOLI, W KOBIECIE NAJCZĘŚCIEJ WYBUCHA NATYCHMIAST… JAK TERAZ CZUJE SIĘ ŻONA? Wiadomo – od samego początku przywiązanie matki do dziecka jest całkowicie inne, bo tata dopiero po porodzie je widzi. Kobieta przeżywa to całkowicie inaczej. Wiem, że była bardzo przywiązana do dziewczynek, chwile po porodzie przeżywała ciężko. Wspieraliśmy się, cała sytuacja nas do siebie zbliżyła. Zawsze mieliśmy dobrą relację, ale nasz związek jest teraz silniejszy. Już chyba nic nas nie zaskoczy i nie załamie.

BYLIŚCIE POD OPIEKĄ PSYCHOLOGA? Ja nie. Ale psycholog był potrzebny żonie, była w ciężkim stanie. Powoli zaczyna wychodzić do ludzi, wróciła do pracy, na siłownię. Kiedyś była medalistką mistrzostw Polski i Europy w podnoszeniu ciężarów. Teraz w jednym z klubów uczy zawodników crossfitu. Sprawia jej to dużo radości i satysfakcji.

CZYM DLA PANA JEST OJCOSTWO? Wydaje mi się, że jest to bardzo odpowiedzialne. Zostałem ojcem w bardzo młodym wieku, bo kiedy miałem dwadzieścia lat, więc musiałem szybko dorosnąć. Dla mnie rodzina zawsze jest i była najważniejsza. Dużo czasu poświęcam ciężarom, ale to moja praca. Rodzina jest dla mnie najwyższą wartością, to, że wspólnie z żoną stworzyliśmy ją… To jest dla mnie najważniejsze w życiu.

JEST PAN DOBRYM OJCEM? O to by trzeba było zapytać moje dzieci. W zależności od sytuacji czasami jestem dla nich kumplem do zabawy, a innym razem wymagającym tatą. Wydaje mi się, że jestem dobrym ojcem, staram się zapewnić rodzinie wszystko, czego potrzebuje.

ZDARZAJĄ SIĘ MOMENTY KRYZYSOWE, KIEDY WSZYSTKO WRACA JAK BUMERANG? Oczywiście, że tak. Tego nie da się wymazać, wszystko, co się stało, jest w nas i będzie dalej. Nigdy nie będzie jak przed porodem.

CO DZISIAJ SPRAWIA PANU NAJWIĘKSZĄ RADOŚĆ? Przede wszystkim sport i sytuacje, kiedy wracam do domu i patrzę na rodzinę – jestem szczęśliwy i radosny, kiedy widzę ich uśmiechniętych. Pustka w sercu jest i na zawsze zostanie.

Mateusz i Maja Bonkowie

CZY JEST PAN SIŁACZEM…? Nie wiem, jestem normalnym człowiekiem, siła jest efektem mojej ciężkiej pracy. W domu nie jestem siłaczem, raczej spokojnym chłopakiem, który stara się pomóc rodzinie.

ŚNI SIĘ PANU CZASEM JULCIA? Już nie. Córka śniła mi się tylko raz, była uśmiechnięta, ale przeżyłem parę bardzo dziwnych sytuacji, zupełnie dla mnie niezrozumiałych. Jakiś czas temu mieliśmy rodzinną uroczystość, w pokoju wisiało kilka balonów, w tym jeden w kształcie serca, tuż obok ściany, na której wisi zdjęcie – jesteśmy na nim wszyscy, również Julcia. I ten balon pękł. Pomyślałem wtedy, że ona nadal jest z nami. Innym razem siedziałem z zimną herbatą w pokoju, kiedy zaczęliśmy rozmawiać o Julci – pękł mi w ręku kubek. Wierzę, że ona daje nam o sobie znać, wiemy, że gdzieś jest i czuwa. Mówię sobie, że to jest mój stróż na treningach.

A NA JAKIM ETAPIE JEST TERAZ SPRAWA? Toczą się dwie sprawy – karna przeciwko lekarce, która była przy porodzie, i cywilna o odszkodowanie. Ta druga jest na etapie zbierania opinii biegłych, sprawa karna idzie bardzo szybko, mamy rozprawy co miesiąc. Powoli wszystkie fakty wychodzą na jaw. Ludzie, którzy wcześniej zeznawali przed sądem w sprawie cywilnej, teraz śmielej mówią prawdę na sprawie karnej – bo zmienili pracę, bo zmienił się dyrektor szpitala, bo już się nie boją o swoje stanowiska.

Wiem, że od momentu porodu żony aż po dziś dzień żadna ciąża bliźniacza w Opolu nie kończyła się porodem naturalnym – wszystkie cesarskim cięciem. I wiem, że Julcia przez to już niejedno dziecko uratowała. Teraz lekarze są dużo bardziej ostrożni. Ale to niczego nie zmienia w sytuacji mojej rodziny. Mogę tylko powiedzieć, że dzięki Julci inne dzieci mogą przyjść na świat w bezpieczniejszy sposób.

Ta zarozumiałość lekarzy jest zdumiewająca. Niedawno w czasie rozprawy usłyszałem, że praca na oddziale wygląda tak: jest jeden mistrz – ordynator – i uczniowie – reszta personelu. A ja ze sportu wiem, że mistrzem tylko się bywa. Dzisiaj wygrałem – jestem mistrzem – ale jutro już nie, po prostu zaczynam od nowa. Oni mają przekonanie o sobie, że są mistrzami. To chore. Ale jest naprawdę wielu wspaniałych lekarzy, którzy wiedzą, po co i dla kogo to robią. Przekazują też z pokolenia na pokolenie miłość do zawodu, a oddanie przekazują pacjentom, ich rodzinom itd. Jest różnica między lekarzami, którzy uważają się za nietykalnych i zdystansowanych mistrzów, a takimi, którzy kochają swój zawód, kochają niesienie pomocy innym, są dostępni dla pacjentów i ich rodzin i przede wszystkim nie traktują ich z góry.

JAK TERAZ WYGLĄDA WASZA CODZIENNOŚĆ? Jestem sportowcem, trenuję ciężary, więc skupiam się na swojej pracy. Teraz jestem na przykład na obozie szkoleniowym w Spale – te obozy trwają po dwa–trzy tygodnie – a żona w domu. Mam ścieżkę indywidualną, to pozwala mi spędzać więcej czasu z rodziną. Powoli, bardzo powoli wracamy do normalnego życia.

NA POCZĄTKU WSPOMNIAŁ PAN, ŻE TAKICH WYPADKÓW JAK TEN Z JULKĄ JEST BARDZO WIELE. CO POWIEDZIAŁBY PAN LUDZIOM, KTÓRZY PRZECHODZĄ LUB PRZESZLI PODOBNĄ DROGĘ? Takie rzeczy się dzieją i będą się działy, dopóki lekarze na porodówkach będą uważali, że są bogami. Sam ordynator powiedział: „To jest mój oddział, moje zdanie jest najważniejsze”. Teraz okazuje się – w trakcie procesów – że jego zastępczyni, która poród odbierała, nie mogła zmienić decyzji ordynatora bez jego wiedzy. Kiedy widziała, że się coś dzieje, powinna od razu działać i ratować. Natomiast zgodnie z procedurami powinna najpierw zawiadomić ordynatora. Takie panowały zwyczaje w tym szpitalu.

Rodzicom powiedziałbym przede wszystkim, żeby się nie poddawali, bo bywają momenty zwątpienia, żeby walczyli o sprawiedliwość, aby winni zostali osądzeni. Wiem, że moja walka sądowa będzie trwała jeszcze kilka lat. Zresztą teraz już wiem, co potwierdzili biegli sądowi, że to nie było tylko moje gadanie, a nieprawidłowe zachowanie w trakcie porodu bliźniaczego! Lekarze od samego początku próbowali nas nastawić tak, żebyśmy myśleli, że wszystko dobrze zrobili. Nie, to jest ciemnota, którą chcieli nam wcisnąć, wmówić, a rodzice bardzo często w to wierzą. Radzę zaczerpnąć opinii innych ludzi i się z nimi skontaktować. Przede wszystkim nie ufać lekarzom albo mieć umiarkowane zaufanie. Idziesz do lekarza, oddajesz się pod opiekę specjalisty, a i tak zdarza się, że on się myli, a pomimo tego, że się pomylił, że popełnił błąd, wmawia rodzicom, że wszystko zrobił dobrze. Trzeba dużo czytać, badać dokumentację lekarską, sprawdzać, czy gdzieś nie popełniono błędu. Przede wszystkim walczyć, by wyjaśnić, by podobnych przypadków było jak najmniej.

CZY TERAZ POTRZEBUJECIE JAKIEJŚ POMOCY? Nie, teraz radzimy sobie dobrze.

WRAZ Z ŻONĄ POSTANOWIŁ PAN POMAGAĆ INNYM RODZICOM, ZAŁOŻYLIŚCIE FUNDACJĘ… Tak, założyliśmy Fundację imienia Julki Bonk „Walcz o Mnie”. Jesteśmy na początku drogi. Będziemy pomagać rodzinom, które znalazły się w podobnej sytuacji co my. Początkowo osoby same zgłaszały się z chęcią pomocy, ale chyba tylko część była wiarygodna, ludzie mówili o odszkodowaniach, prawnikach, myślę, że znacznej części chodziło o pieniądze, a nie sprawiedliwość. Dlatego radzę rodzinom w podobnych sytuacjach, by zwrócić się do nas – mamy już przetarte szlaki, swoich prawników, można się z nami kontaktować, będziemy się starali pomóc. Parę dzieci, dzięki kontaktom z nami, już dotarło do innych lekarzy czy rehabilitantów, a rodzice do prawników. Fundacja będzie się przede wszystkim zajmowała kompleksową pomocą, również sprawami prawnymi, ale będą tam także lekarze, którzy dokładnie przejrzą całą dokumentację medyczną i sprawdzą, czy były błędy, czy ich nie było. Wtedy, jeżeli rodzina będzie chciała, będzie mogła wstąpić na drogę sądową. Tak nam się życie potoczyło… Nie wolno się poddawać. Wiem, co czują rodzice, trzeba stawić temu czoła i walczyć o sprawiedliwość, o to, żeby dziecko, które zostało skrzywdzone, miało lepiej. Często rodzice powtarzają, że nie mają szans i sił na walkę z lekarzami, bo „z nimi się nie da wygrać”, ale takie podejście na pewno nie jest właściwe. Trzeba próbować. I my im w tym pomożemy.

CHCIELIBYŚCIE MIEĆ JESZCZE JEDNO DZIECKO? Rozmawialiśmy o tym i doszliśmy do wniosku, że nie chcemy, trauma jest zbyt wielka. Nie chcemy przez to jeszcze raz przechodzić. Czasami słyszę głosy: „Przecież jesteście młodzi, możecie jeszcze sobie zrobić dziecko”. Nie, to nie jest takie proste.

Matka karmiąca

KATARZYNA BOSACKA

Wywiad przekładałyśmy kilka razy. Najczęściej „przegrywałam” z pracą. Kiedy udało się dograć termin, Kasia zaprosiła mnie do swojego mieszkania w Wilanowie. Od razu zapowiedziała: „Będzie z nami Franek, ale on jest mało inwazyjny”. Faktycznie, przez niemal całą naszą rozmowę bawił się w gotowanie zupy. Miał drewnianą łyżkę i plastikową chochelkę, mieszał w garnkach jak prawdziwy szef kuchni. W pewnym momencie usiadł Kasi na kolanach i coraz bardziej opadały mu powieki… Kiedy słodko spał, my nadal rozmawiałyśmy o wielkiej rodzinie. O Franku (rok i dziesięć miesięcy) i pozostałej trójce dzieci: Zosi (dziesięć lat), Marysi (dwanaście lat) i Janku (lat siedemnaście). To duża rodzina – jej głową jest nie byle kto, ambasador polski w Kanadzie. Jest też pies, mieszaniec Brownie, czekoladowy jak słynne amerykańskie ciastko. Siedziałyśmy oczywiście w kuchni, piłyśmy aromatyczną kawę i, gdyby nie nasz zdrowy rozsądek, skończyłybyśmy rozmawiać nad ranem.

PAMIĘTASZ SWOJE REAKCJE, KIEDY PO RAZ PIERWSZY ZOBACZYŁAŚ JANKA, MARYSIĘ, ZOSIĘ I FRANKA? Nie do końca. Pamiętam, że to było bardzo przyjemne, jeden z najwspanialszych, najszczęśliwszych momentów życia. Pamiętam, jak byliśmy w szoku przy Janku – kiedy pokazała się główka we mnie i zaczęła gadać – potem ktoś nam powiedział, że u Azteków kobiety z głowami w kroczu to znak siły, płodności. To było bardzo metafizyczne. Bardzo dobrze wspominam porody. Jestem czołgiem, który jest w stanie znieść wiele. Myślę, że dzielność jest w życiu bardzo ważna, poza tym staram się nie narzekać, nie myśleć o rzeczach przykrych i bardzo wierzę w to, że jak się jest dobrym i porządnym człowiekiem i myśli się o innych, to dobro do ciebie wraca.

WSZYSTKIE DZIECI URODZIŁAŚ NATURALNIE? Trójkę dzieci urodziłam naturalnie, bez znieczulenia. W sumie poza ostatnim porodem można powiedzieć, że mam dar do rodzenia dzieci. Jedynie Franek był źle ułożony i niestety musiałam mieć cesarskie cięcie. Bardzo tego żałowałam, bo czwarty poród poszedłby pewnie jak z płatka. A tak miałam przecięty cały brzuch. To było dla mnie traumatyczne przeżycie. Bardzo długo dochodziłam do siebie, chociaż i tak pielęgniarki twierdziły, że od razu skakałam po łóżku. Ten szew, który się trudno goił, i czucie odrętwienia… Ogólnie źle się czułam, nie wracała kobiecość, chęć i energia. Nie rozumiem, jak można to sobie fundować na życzenie.

Katarzyna Bosacka w ciąży z Frankiem

CZYLI NIE POPIERASZ CESARKI NA ŻYCZENIE… Nie popieram, bo dużo na ten temat czytałam i wiem, że po coś dziecko wychodzi tamtą stroną ciała kobiety, zostało to zaplanowane przez naturę. Oczywiście w sytuacjach, w których lekarz rozkłada ręce – tak jak to było w moim przypadku – i mówi: „No niestety, musi pani! Ma pani poród pośladkowy, dziecko leży jak w hamaku i albo wyrwiemy bark, albo weźmiemy kleszcze, albo panią przetniemy całą, w dodatku pępowina jest poplątana, za krótka, więc może się jeszcze łożysko odkleić i dziecko się może udusić – czy pani chce jeszcze słuchać o możliwych zagrożeniach?”. W takiej sytuacji od razu zgodziłam się na cesarkę. Myślę, że w dawnych czasach – w XVIII czy XIX wieku – nie przeżylibyśmy. Cesarskie cięcie z powodu uzasadnionych przypadków medycznych rozumiem. Porodów pośladkowych od jakiegoś czasu nie przyjmuje się drogą naturalną, by nie ryzykować, ale dotyczy to czterech–pięciu procent dzieci. Lista powikłań jest długa, m.in. większe ryzyko wystąpienia porażenia mózgowego. Natomiast jeśli wszystko jest w porządku z kobietą i nic złego się nie dzieje, dziecko jest dobrze ułożone i w takiej sytuacji matka chce mieć cesarskie cięcie, to powinna rozważyć to, że dzieci, które rodzą się po nim, są zwykle słabsze. Dlaczego? Mogą mieć wiotkość karku, słabsze mięśnie podtrzymujące główkę, nierzadko muszą chodzić na zajęcia rehabilitacyjne. Poza tym dzieci, które przechodzą przez kanał rodny, podejmują wysiłek – z górnych dróg oddechowych wyciskane są wody płodowe. Ze statystyk wynika, że rzadziej zapadają na alergie i choroby górnych dróg oddechowych. I jeszcze jedno: cesarka na życzenie powoduje również zmiany w kobiecie. Byłam umówiona na cesarkę z małym na trzydziestego pierwszego maja, a trzydziestego odeszły mi wody. W szpitalu lekarka bardzo się ucieszyła, ponieważ w momencie odejścia wód kobiecie uaktywniają się hormony. Bez tego kobieta jest cięta „na sucho” – nie ma hormonów wywołujących laktację, skurcze macicy, które powodują, że kobieta w naturalny sposób się „czyści”. Dochodzą do tego problemy z laktacją. U mnie mleko pojawiło się dopiero w piątej dobie. Jestem maniaczką karmienia piersią, robię to zazwyczaj przeszło rok, to wygodne, mądre, najlepsze i najzdrowsze jedzenie dla dziecka. Poza tym dzięki karmieniu więź dziecka z matką jest silniejsza. Oczekiwanie na pojawienie się pokarmu było trudne, myślałam, że oszaleję! Mogłabym powiedzieć, że miałam depresję poporodową, wszystko mnie bolało, były różne problemy.

ZAWSZE CHCIAŁAŚ MIEĆ WIELKĄ RODZINĘ? Tak, chciałam mieć trójkę dzieci. Kiedy się poznaliśmy, mąż rozważał czwórkę, i mamy czwórkę. Zawsze chciałam mieć dużo dzieci, bo mam niesamowity instynkt macierzyński, sama się śmieję, że matkuję wszystkim. Nie lubię spóźniać się na umówione spotkania. Na planie „Wiem, co jem” stworzyłam sobie rodzinę zastępczą. Na początku pracy w firmie wszyscy mówili, że to będzie niemożliwe, że telewizja to siedlisko żmij. Po trzech latach przyznają mi rację – mam rodzinę również na planie, jest spokój, nikt się nie spóźnia, nie gwiazdorzy, pracujemy szybko i o przyzwoitej porze idziemy do domu, do swoich rodzin. Bywa, że robimy zdjęcia na wysypisku śmieci czy w chlewie i to trwa nawet po sześć godzin. A umówmy się – nikt normalny nie siedzi po sześć godzin w chlewie, nawet rolnik do niego wchodzi i wychodzi. Zresztą zdjęcia są nie tylko w oborze, ale i w przeróżnych zakładach pracy, sklepach, to są bardzo ciężkie zdjęcia. Dlatego nie wyobrażam sobie, by w tak wymagających warunkach zdjęciowych były kłótnie i tarcia w zespole. Do pracy przychodzimy z przyjemnością.

KTO W DOMU JEST DOBRYM POLICJANTEM, A KTO ZŁYM? Ja jestem tym dobrym, mąż jest bardziej stanowczy w stosunku do dzieci, ale to jest bardzo im potrzebne. Zasady są ważne w każdej rodzinie, tym bardziej w dużej, bo bez nich wszystko się po prostu rozłazi. Np. zasada: „Kocham, ale wymagam”. Szacunku, obowiązkowości, pracowitości. Albo inna zasada: „Rodzice są blisko wtedy, kiedy potrzeba, ale zwykle są dalej, byś poradził sobie sam” – jeżeli rodzice są w pewnym dystansie, to dzieci stają się bardziej samodzielne, ubierają się same, jedzą, są w stanie odnaleźć się w każdej sytuacji. Znam matki ośmio–dziewięciolatków, które nadal zapinają dziecku kurtkę lub wiążą sznurówki. I to nie tylko matki jedynaków. Często w rodzinach wielodzietnych jest tak, że matka sprowadzana jest wyłącznie do roli pokojówki i opiekunki.

CZY JESTEŚ NADOPIEKUŃCZA? Nie, zresztą w rodzinie wielodzietnej nie można być nadopiekuńczym. Marysia miała około dwóch lat, kiedy zaczęła się ubierać, bo w domu było niemowlę, czyli Zosia. Nie chciała czekać, aż ubiorę malutką, tylko sama się ubierała. Na początku pokracznie, sweterek na lewą stronę, lewy but na prawą stopę, ale powoli uczyła się robić to dobrze. W ogóle w rodzinach wielodzietnych dzieci szybciej i lepiej uczą się samodzielności, dzielenia się, współżycia w grupie, oddawania czy rezygnowania z czegoś…

KTÓRE DZIECKO BYŁO NAJTRUDNIEJSZE? Pierwsze. Janek nie spał w nocy, krzyczał w ciągu dnia, był wymagający, miał nietolerancję na wiele produktów. Kiedyś była taka moda, że kobieta w ciąży powinna być na diecie – teraz jednak wraca się do tego, że powinna jeść wszystko – więc ja jadłam prawie same ziemniaki. To był trudny czas, mieszkaliśmy wtedy z mężem w dziewięciometrowym pokoju w mieszkaniu moich rodziców. Mąż miał dyżury w gazecie, chodził do pracy w różnych godzinach, więc dzieliliśmy się opieką nad dzieckiem. Nie przespaliśmy ani jednej nocy przez dziesięć miesięcy, ale słyszeliśmy od znajomych, że każde następne dziecko jest łatwiejsze, spokojniejsze. Może dlatego, że rodzice są bardziej dojrzali, spokojniejsi, bardziej pewni siebie? Może dlatego, że kobieta już się mniej denerwuje niż przy pierwszej ciąży?

PRZY KOLEJNYCH TEŻ BYŁO CIĘŻKO?