Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Maestra

Maestra

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-833-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Maestra

Judith Rashleigh pracuje w prestiżowym londyńskim domu aukcyjnym, ale w konfrontacji z bezceremonialnym snobizmem i demoralizacją musi zweryfikować swoje wyobrażenia o świecie sztuki. Podejmuje pracę jako hostessa w jednym z nie do końca przyzwoitych barów West Endu. Gdy klient lokalu zaprasza Judith na Lazurowe Wybrzeże, kobieta może w końcu cieszyć się życiem sławnych i bogatych. Zwłaszcza że trafia na trop oszustwa w domu aukcyjnym i traci posadę. Niestety, nierozważne podanie środków usypiających swojemu towarzyszowi prowadzi do nieoczekiwanego dramatu, a Judith musi uciekać. Zdana na siebie, w wielkim niebezpieczeństwie, ma do dyspozycji jedynie swoją zdolność wykorzystywania mężczyzn do własnych celów i wiedzę na temat światowego rynku sztuki… Maestra, której akcja rozgrywa się w egzotycznych pałacach i na pokładach jachtów największych bogaczy, to na pewno thriller nietuzinkowy, który czyta się z zapartym tchem i zawrotem głowy. Judith Rashleigh jest diabolicznie przenikliwa jak Amy Dunne z Zaginionej dziewczyny i piekielnie niebezpieczna jak Lisbeth Salander. Spektakularne oszustwo w londyńskim domu aukcyjnym KIM Bosy kochanek biegnący ulicami Paryża JEST Zuchwała kradzież na jachcie miliardera Maestra? Brutalne morderstwo pod mostem w Rzymie Oni to zaczęli. Ona to dokończy.

Polecane książki

Ren Colter należy do najbogatszych osób w okolicy, ale nie afiszuje się z majątkiem. Zamknięty w sobie i zdystansowany, leczy rany po nieudanym związku. Kiedy pod wpływem impulsu proponuje pomoc nękanej przez stalkera Meredith, w kolejnej sekundzie już żałuje tej decyzji. Ta drobna, śliczna b...
Książka Wyprawa psim zaprzęgiem przez Kamczatkę autorstwa Stena Bergmana – szwedzkiego podróżnika, członka Królewskiej Szwedzkiej Akademii Nauk w Sztokholmie – stanowi relację z podróży na Kamczatkę w 1920 roku. Ekspedycja pod kierownictwem Bergmana zaplanowana na trzy lata miała charakter naukowy i...
Czym jest cukrzyca? Jak wygląda życie diabetyka? Kiedy mierzyć poziom cukru? Jakie insuliny są dostępne na polskim rynku? Na te i wiele innych pytań odpowiada doświadczona edukatorka i pielęgniarka diabetologiczna.Jeśli u Ciebie lub kogoś z Twoich bliskich zdiagnozowano cukrzycę, ta książka pomoże C...
W Baryszczu mieszka małżeństwo 30-latków. Bardzo chcą mieć dziecko, jednak mąż okazuje się bezpłodny. Oboje uznają adopcję za najlepsze wyjście. Po wyjściu od koleżanki żona zostaje napadnięta i zgwałcona. Po pewnym czasie okazuje się, że jest w ciąży. Mąż namawia ją do przerwania ciąży, a rodzice, ...
Pierwszy tom dwuczęściowej powieści Stefana Dardy, nawiązującej klimatem do dzieł Stephena Kinga. Bohaterem książki jest pewien dziennikarz, który postanawia rozwikłać tajemnicę przeklętej wioski na Roztoczu. W tej sielskiej okolicy pojawiają dziwne postacie i mają miejsce przerażające incydent...
Ważna dla upamiętnienia życia i działalności ludności żydowskiej w Staszowie (obecne woj. świętokrzyskie) publikacja naukowa obejmująca okres od 1918 do 1939 roku. Autor skupia się przede wszystkim na faktografii. Nie tylko przedstawia ogólne zjawiska zachodzące w międzywojniu w Staszowie i okol...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa L.S. Hilton

Tytuł oryginału:

MAESTRA

Copyright © L S Hilton 2016

Originally published in the English language as Maestra by

Bonnier Publishing Fiction, London

The moral rights of the author have been asserted.

Copyright © 2016 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2016 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: © Gray318 & Blacksheep-uk.com

Wykonanie okładki: Monika Drobnik-Słocińska

Redakcja: Marcin Grabski i Olga Rutkowska

Korekta: Iwona Wyrwisz, Joanna Rodkiewicz, Magdalena Bargłowska

ISBN: 978-83-7999-833-3

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2016

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Nordyckiemu bogu wszystkiego – z podziękowaniami

Prolog

Suknie sunęły z szelestem, zabójcze obcasy stukotały po parkiecie. Przeszliśmy przez hol do dwuskrzydłowych drzwi – dobiegający zza nich cichy szmer zdradzał, że panowie są już w środku. W sali płonęły świece, między kanapami a niskimi krzesłami ustawiono stoliki. Czekający mężczyźni byli ubrani w czarne piżamy z grubej satyny, do tego kurtki z sutaszami. Połyskująca na zagięciach tkanina kontrastowała z krochmalonymi koszulami. Gdzieniegdzie w wielkiej spince od mankietu albo w zegarku odbił się złotem błysk płomienia świecy, wyszywany monogram zmarszczył się pod ekstrawagancką jedwabną chusteczką. Wyglądałoby to głupio i sztucznie, gdyby detale nie były tak perfekcyjne, a mnie wręcz zahipnotyzowały – serce biło mi powoli, miarowo. Do Yvette podszedł partner z pawim piórem wpiętym w mankiet. Podniosłam wzrok i ujrzałam, że do mnie zbliża się inny mężczyzna. W klapie marynarki miał gardenię, taką samą jak moja.

– Czyli tak to się odbywa?

– Do końca posiłku właśnie tak. Później można wybierać. Bonsoir.

– Bonsoir.

Był wysoki i szczupły, jego twarz – pomarszczona, o ostrych rysach – wydawała się starsza niż ciało. Siwe włosy miał zaczesane do tyłu nad wysokim czołem, ogromne oczy lekko przymknięte, niczym bizantyjski święty. Zaprowadził mnie do sofy, zaczekał, aż usiądę, i podał mi kryształowy kieliszek z białym winem, czysty i twardy jak krzemień. Cała ta ceremonia sprawiała wrażenie sztucznej, ale ja lubię choreografię. Julien wyraźnie cenił sobie przewidywalność. Niemal nagie kelnerki wróciły, niosąc niewielkie talerze z maleńkimi pasztecikami z homara, następnie podały kawałeczki piersi kaczki w miodzie i paście imbirowej oraz tuile z malinami i truskawkami. Symboliczne jedzenie – nic, czym moglibyśmy się nasycić.

– Od czerwonych owoców cipka nabiera wybornego smaku – zauważył mój towarzysz.

– Wiem.

Toczono ciche rozmowy, ale wszyscy głównie patrzyli i pili, taksowali wzrokiem siebie nawzajem i przemykające kelnerki o ciałach tancerek, smukłe, ale silnie umięśnione, o pełnych łydkach w wysokich, opinających kostki butach. Czyżby dorabiały sobie tutaj tancerki z baletu? Po drugiej stronie sali mignęła mi Yvette, karmiona za pomocą srebrnego widelczyka o ostrych zębach figami z migdałem. Jej ciało ułożyło się niczym wąż, ciemne udo wyłaniało się spomiędzy czerwonego jedwabiu. Kelnerki uroczyście okrążyły salę z gasidłami do świec, wzbijając chmurę o zapachu wosku pszczelego, a wówczas na moim udzie zagościła męska dłoń. Krążyła, sunęła i głaskała, całkowicie niespiesznie, aż poczułam napięcie między udami. Dziewczęta podały lakowe tace z prezerwatywami, niewielkie kryształowe karafki z olejkiem monoi, lubrykanty przelane do maleńkich naczynek. Niektóre pary się całowały, zadowolone z doboru partnerów, inni goście podnosili się niespiesznie i ruszali na obchód, aby znaleźć swoją zdobycz. Suknia Yvette kotłowała się wokół jej rozsuniętych nóg, głowa mężczyzny pochylała się nad nią. Uchwyciłam jej spojrzenie – uśmiechnęła się lubieżnie, zanim jej głowa w narkotycznej ekstazie opadła do tyłu między poduszki.

CZĘŚĆ PIERWSZANA ZEWNĄTRZRozdział 1

Gdyby mnie ktoś zapytał, jak to się zaczęło, musiałabym zgodnie z prawdą odpowiedzieć, że przypadkiem. Dochodziła osiemnasta, miasto wierciło się i drżało w posadach, na górze po ulicach hulał ostry wiatr – jak przystało na typowy żałosny dzień majowy – ale na dole, w metrze, panował obrzydliwy wilgotny zaduch. Kłębiło się tu od darmowych gazet i opakowań po fast foodach, a także od drażliwych turystów w jaskrawej odzieży sportowej, wciśniętych między zrezygnowanych szarych mieszkańców. Na peronie stacji Green Park czekałam na pociąg linii Piccadilly po bajecznym początku kolejnego bajecznego tygodnia w mojej megabajecznej pracy, w której nieustannie mnie dręczono i pouczano. Gdy odjechał skład zmierzający w drugim kierunku, przez tłum przebiegł cichy zbiorowy jęk. Tablice informacyjne właśnie obwieściły, że następny skład utknął na Holborn. Pewnie człowiek na torach. „Oczywiście” – odmalowało się na twarzach czekających osób. Dlaczego oni zawsze muszą się zabijać w godzinach szczytu? Pasażerowie z tamtego peronu zaczęli się rozchodzić, wśród nich zaś dziewczyna w obezwładniających obcasach i żarówiastoniebieskiej sukience bandażowej. Ostatnia kolekcja Azzedine’a Alaïa dla Zary. Pewnie zmierzała na Leicester Square z innymi przegranymi ćwokami. Miała niesamowite włosy – wspaniałą, spływającą kaskadami śliwkową grzywę z przedłużkami przeplecionymi chyba złotymi nićmi, od których odbijało się światło jarzeniówek.

– Judy! Judy! To ty?

Machała do mnie entuzjastycznie. Udawałam, że nie słyszę.

– Judy! Tutaj!

Ludzie już się zaczęli gapić. Dziewczyna, kolebiąc się na wysokich obcasach, dokuśtykała do żółtej linii.

– To ja! Leanne!

– Koleżanka panią woła – powiedziała usłużnie kobieta stojąca obok mnie.

– Spotkajmy się na górze! – Rzadko już słyszałam takie głosy jak jej. I się nie spodziewałam, że jej głos jeszcze kiedyś usłyszę. Skoro najwyraźniej ani myślała zniknąć, pociąg zaś ani myślał się pojawić, przewiesiłam sobie przez ramię ciężką skórzaną aktówkę i ruszyłam przez tłum. Leanne czekała w przejściu między peronami.

– Hej! Tak sądziłam, że to ty!

– Cześć, Leanne – wydukałam nieufnie.

Potknęła się na ostatnich stopniach i padła w moją stronę, rozrzucając ramiona, żeby objąć mnie niczym odnalezioną po latach siostrę.

– Ale wyglądasz! Profesjonalnie że ho, ho. Nie miałam pojęcia, że mieszkasz w Londynie!

Powstrzymałam się od trafnej uwagi, że pewnie dlatego, że od dziesięciu lat ze sobą nie rozmawiałyśmy. Przyjaźnie facebookowe nie były w moim typie, nie potrzebowałam także powrotów do przeszłości ani korzeni.

Nagle poczułam się jak ostatnia suka.

– Doskonale wyglądasz, Leanne. Masz świetne włosy.

– Tak szczerze, to nie używam już imienia Leanne. Teraz jestem Mercedes.

– Mercedes? O… ładnie. Ja na ogół używam Judith. Wydaje mi się bardziej dorosłe.

– O tak, właśnie! No proszę, co? Nagle takie jesteśmy dorosłe.

Wtedy chyba wcale nie wiedziałam, na czym polega dorosłość. Zastanawiałam się, czy ona wie.

– Słuchaj, mam wolną godzinę przed robotą. – Słyszałam w jej słowach wyraźny akcent liverpoolski. – Może skoczymy na drinka? Pogadamy?

Mogłam powiedzieć, że jestem zajęta, że się spieszę, mogłam wziąć od niej numer telefonu, jakbym rzeczywiście zamierzała zadzwonić. Dokąd jednak miało mi się spieszyć? I było coś w tym głosie, mile znajomym, że w jednej chwili poczułam się samotna i spragniona otuchy. Mój majątek sprowadzał się do dwóch banknotów dwudziestofuntowych, do wypłaty zostały zaś trzy dni. Niemniej zawsze mogło się coś nieoczekiwanie poprawić.

– Pewnie – odrzekłam. – Ja stawiam. Chodźmy do Ritza.

Dwa koktajle z szampana w barze Rivoli – trzydzieści osiem funtów. Zostało mi dwanaście funtów na karcie Oyster i dwa funty gotówką. Do końca tygodnia chyba pogłoduję. Było to może głupie, tak się popisywać, ale czasami człowiek musi się trochę światu postawić. Leanne – Mercedes – swoim fuksjowym tipsem wyłowiła ruchliwą maraschino i radośnie ją wsiorbnęła.

– To było megamiłe, dzięki. Chociaż osobiście ostatnio wolę roederera.

I miałam za swoje, nie trzeba było szpanować.

– Pracuję tu niedaleko – zaczęłam opowiadać o sobie niepytana. – W domu aukcyjnym. Zajmuję się dawnym malarstwem. – W zasadzie się nie zajmowałam, choć przecież nie miałam powodu się obawiać, że Leanne odróżniłaby Rubensa od Rembrandta.

– Górna półka – odparła. Sprawiała już wrażenie znudzonej, bawiła się mieszadełkiem. Zastanawiałam się, czy żałuje, że mnie zawołała. Zamiast się jednak złościć, poczułam się żałosna, że chciałam jej dogodzić.

– Tak mogłoby się wydawać – odparłam poufałym tonem, czując, jak brandy i cukier docierają do mojej krwi, łagodząc mi nastrój – ale płacą gównianie. Zwykle jestem bez grosza.

„Mercedes” z kolei wyznała, że jest w Londynie od roku. Pracowała w barze szampanowym w St James’s.

– Uchodzi za luksusowy, ale przychodzą tam takie same brudne stare dupki jak gdzie indziej. Nic szemranego – dodała pospiesznie. – Bar jak bar. Za to napiwki są powalające.

Twierdziła, że wyciąga dwa tysiące tygodniowo.

– Tylko że przez to całe picie można się roztyć – dodała smętnie, wypychając chudy brzuch. – Przynajmniej nie musimy za nie płacić. Olly mówi, że w razie potrzeby możemy wylewać drinki do roślinek.

– Olly?

– To właściciel. Wiesz, powinnaś kiedyś wpaść, Judy. Dorobisz sobie, skoro jesteś spłukana. Olly stale szuka dziewczyn. Chcesz jeszcze drinka?

Przy stoliku naprzeciwko usiadła starsza wiekiem para w strojach wieczorowych, zapewne zmierzająca do opery. Kobieta otaksowała krytycznym wzrokiem traktowane samoopalaczem nogi mojej koleżanki i jej błyszczący dekolt. Mercedes obróciła się na krześle, po czym powoli zmieniła ułożenie nóg, prezentując i mnie, i nieszczęsnym staruszkom czarne koronkowe stringi, cały czas patrząc kobiecie prosto w oczy. Nie trzeba było pytać, czy ktoś ma tutaj jakiś problem.

– Jak mówiłam – podjęła, gdy spąsowiała kobieta zajęła się kartą alkoholi – super się bawimy. Dziewczyny są właściwie zewsząd. Ty, jak się trochę odpicujesz, wyglądasz rewelacyjnie. Chodź, mówię ci!

Spojrzałam po sobie – na czarny tweedowy kostium od Sandro. Dopasowany w talii żakiet, krótka plisowana spódniczka. Z założenia miałam wyglądać nieco kokieteryjnie, na pewno profesjonalnie, trochę zaś mój wygląd miał sugerować artystyczną duszę – przynajmniej tak sobie mówiłam, gdy nieporadnie po raz enty cerowałam rąbek – ale przy Mercedes wyglądałam żałośnie i wieśniacko.

– Teraz?

– Pewnie, czemu nie? Mam w torbie zapasowe ciuchy.

– No nie wiem, Leanne.

– Mercedes.

– Przepraszam.

– Chodź! Możesz włożyć mój koronkowy top. Super będzie wyglądał na twoich cyckach. Chyba że masz randkę…

– Nie – odparłam, odchylając głowę, żeby wysączyć ostatnie krople bąbelków i angostury. – Nie mam randki.

Rozdział 2

Przeczytałam gdzieś, że przyczyna i skutek to zabezpieczenie przed przypadkiem – przerażająco chaotyczną zmiennością losu. Dlaczego tamtego dnia poszłam z Leanne? Gorzej być nie mogło. Tak już jednak jest, że najpierw dokonujemy wyboru, a dopiero później szukamy wyjaśnień. W świecie sztuki liczą się tylko dwa domy aukcyjne, o pozostałych można nie mieć pojęcia. To te dokonujące transakcji na setki milionów funtów, zajmujące się kolekcjami zubożałych książąt i zakompleksionych oligarchów, którzy przepuszczają tysiącletnie piękno przez swoje pokoje ciche niczym muzea i zamieniają je w twardą, seksowną gotówkę. Gdy trzy lata temu podłapałam robotę w British Pictures, wreszcie poczułam, że mi się udało. W każdym razie czułam tak przez dwa, trzy dni. Szybko zrozumiałam, że obrazami przejmują się wyłącznie ochroniarze i faceci, którzy wszystko dźwigają. Pozostali mogliby handlować zapałkami albo masłem. Chociaż decyzja o moim zatrudnieniu była podyktowana względami merytorycznymi, chociaż ciężko i pilnie pracowałam, mogłam się również pochwalić dość imponującą wiedzą o sztuce, musiałam przyznać, że – według standardów obowiązujących w British Pictures – zdecydowanie nie byłam bóg wie czym. Po kilku tygodniach pracy zdałam sobie sprawę, że nikogo właściwie nie obchodzi, czy odróżniasz Bruegla od Bonnarda, że muszę złamać inne, ważniejsze kody.

Po trzech latach nadal sporo rzeczy w swojej pracy lubiłam. Podobał mi się pachnący orchideami hol, gdzie mijałam odźwiernego w liberii. Podobały mi się pochlebcze, pełne czci spojrzenia klientów zarezerwowane dla „ekspertów”, gdy wspinałam się po okazałych dębowych schodach, ponieważ oczywiście wszystko w domu aukcyjnym wyglądało na okazałość zgoła trzystuletnią. Podobało mi się podsłuchiwanie rozmów identycznych eurosekretarek, biegle władających eleganckim francuskim i włoskim – i równie elegancko zarzucających włosami. Podobało mi się, że w przeciwieństwie do nich się nie gimnastykuję, żeby schwytać mijanego samca w pasma wymodelowanych włosów. Byłam dumna ze swoich osiągnięć – że po roku stażu w British Pictures zostałam asystentem. Co prawda nie zamierzałam zabawić tutaj długo. Nie chciałam przez resztę życia gapić się na obrazy psów i koni.

Tamten dzień – dzień, gdy wpadłam na Leanne – zaczął się od maila od Laury Belvoir, zastępcy szefa działu. Nosił nagłówek Pilne!, ale nie zawierał żadnej treści. Podeszłam do jej gabinetu, zapytać, czego dokładnie chce. Szefostwo było niedawno na szkoleniu z zarządzania i Laura pojęła ideę komunikacji cyfrowej w zakładzie pracy, ale niestety, jeszcze sobie nie radziła z klawiaturą.

– Chcę, żebyś zrobiła atrybucje dla dzieł Longhiego.

Na nadchodzącą aukcję dzieł włoskich przygotowywaliśmy serię portretów conversation piece pędzla weneckiego artysty.

– Mam sprawdzić tytuły w magazynie?

– Nie, Judith. To działka Ruperta. Idź do Heinza, może będziesz w stanie zidentyfikować modeli. – Rupert był szefem działu, rzadko pojawiającym się w firmie przed jedenastą.

Archiwum Heinza to wielki katalog portretów – miałam sprawdzić, którzy konkretnie angielscy panicze zażywający uciech osiemnastowiecznego gap year mogli pozować Longhiemu, ponieważ identyfikacja poszczególnych osób zwykle podnosiła atrakcyjność obrazów w oczach klientów.

– Dobra. Możesz mi dać komplet zdjęć?

Laura westchnęła.

– Są w bibliotece. Oznaczone jako Longhi-wiosna.

Ponieważ dom aukcyjny British Pictures zajmował cały budynek, wyprawa z naszego działu do biblioteki zajmowała cztery minuty, ja zaś spacer ten podejmowałam kilka razy dziennie. Wbrew pogłoskom o nastaniu dwudziestego pierwszego wieku nasza firma wciąż właściwie funkcjonowała jak bank epoki wiktoriańskiej. Wielu pracowników całymi dniami włóczyło się po korytarzach, dostarczając sobie jakieś świstki. Archiwum i biblioteka nie były nawet prawie wcale skomputeryzowane – często można się było natknąć na małe dickensowskie upiory wciśnięte w mroczne klitki między sterty pokwitowań a fotokopie rachunków sporządzone w trzech egzemplarzach. Wzięłam kopertę ze zdjęciami i wróciłam do biurka po torebkę. Zadzwonił mój telefon.

– Halo? Mówi Serena z recepcji. Mam tutaj spodnie Ruperta.

Powlokłam się więc do recepcji, odebrałam wielką torbę od krawca Ruperta, przesłaną kurierem z odległej o pół kilometra Savile Row, a następnie zaniosłam ją do swojego działu. Laura podniosła wzrok.

– Judith?! Jeszcze nie poszłaś? Co ty wyrabiasz, na litość boską? Skoro jednak już tu jesteś, mogłabyś mi przynieść cappuccino? Ale nie z bufetu, tylko z tej knajpeczki w Crown Passage. I weź paragon.

Po przyniesieniu kawy wyruszyłam do archiwum. Miałam w torebce pięć zdjęć – sceny z teatru La Fenice, z Zattere i kawiarnię w Rialto, a po kilkugodzinnym przetrząsaniu pudeł przygotowałam listę dwunastu rozpoznanych modeli, którzy przebywali we Włoszech w okresie powstania portretów. Skonfrontowałam dane z katalogu Heinza z obrazami, żeby nadawały się do katalogu, i zaniosłam to Laurze.

– Co to jest?

– Obrazy Longhiego, o które mnie prosiłaś.

– To są obrazy Longhiego z aukcji sprzed sześciu lat. Naprawdę, Judith. Zdjęcia przesłałam ci mailem dziś rano.

Czyli miały być w tym pustym mailu…

– Ależ, Lauro! Powiedziałaś, że są w bibliotece.

– Miałam na myśli bibliotekę elektroniczną.

Zmilczałam. Zalogowałam się do naszego katalogu online, znalazłam właściwe zdjęcia (w katalogu nazwanym oczywiście Longhi), pobrałam je na swój telefon i wróciłam do Heinza, nasłuchawszy się jeszcze od Laury na temat marnowania czasu. Skończyłam drugą partię atrybucji, zanim ona wróciła z lunchu w Caprice, i zajęłam się obdzwanianiem gości, którzy nie potwierdzili obecności na prywatnej prezentacji dzieł. Następnie napisałam biogramy i wysłałam je mailem Laurze i Rupertowi, pokazałam Laurze, jak otwierać załącznik, wsiadłam do metra, pojechałam do składnicy sztuk użytkowych niedaleko Chelsea Harbour, żeby sprawdzić próbkę jedwabiu, która – zdaniem Ruperta – powinna pasować do prezentacji płócien Longhiego, stwierdziłam, zgodnie z oczekiwaniami, że nie pasuje, pokonałam większość drogi piechotą, ponieważ linia Circle dojeżdżała tylko do Edgware Road, i zboczyłam do Lillywhite’s na Piccadilly Circus po śpiwór dla syna Laury wybierającego się na plenerową wycieczkę szkolną, wróciłam wykończona i brudna o siedemnastej trzydzieści po kolejną reprymendę, że nie było mnie, gdy nasz dział w komplecie oglądał obrazy, nad którymi pracowałam całe przedpołudnie.

– Naprawdę, Judith – mówiła Laura. – Nigdy nie ruszysz do przodu, jeśli będziesz biegać po mieście, zamiast patrzeć na dzieła sztuki.

Pomijając inne względy – może nic w tym dziwnego, że gdy jakiś czas później wpadłam na stacji metra na Leanne, poczułam, że muszę się napić.

Rozdział 3

W rozmowie kwalifikacyjnej w Gstaad Club tego wieczoru uczestniczył Olly, wielki posępny Fin, który był właścicielem przybytku, maître d’ i bramkarz – wszyscy taksowali mnie wzrokiem, odzianą w koronkową kremową bluzkę, którą pospiesznie wciągnęłam w toalecie w Ritzu.

– Możesz pić? – zapytał mnie Olly.

– Ona jest z Liverpoolu – zachichotała Mercedes. Cóż więcej dodać?

Tak więc przez następne osiem tygodni w czwartkowe i piątkowe wieczory pracowałam w klubie. Dla większości osób w moim wieku nie były to ulubione godziny, ale ja drinków po pracy z kolegami nigdy nie postrzegałam jako ważnych dla własnej kariery zawodowej. Nazwa lokalu, jak wszystko, co się z nim wiązało, świadczyła o niemodnym już podszywaniu się pod szyk i klasę – jedyne, co było w tym klubie prawdziwe, to rzeczywiście powalająca marża na szampana. Gstaad Club niewiele się nawet różnił od Annabel’s, nieistniejącego już nocnego klubu kilka ulic dalej, na Berkeley Square. Takie same żółte ściany dla nadętych przedstawicieli socjety, identyczne nijakie obrazy, ten sam tłum tragicznych starszych panów z brzuszkiem, to samo stado wysiadujących dziewcząt, które nie były może dziwkami, ale nie wystarczało im na czynsz. Praca była prosta. Pół godziny przed otwarciem klubu, o dwudziestej pierwszej, około dziesięciu dziewcząt stawiało się na łyczek dla kurażu wymierzany przez barmana Carla w nieskalanie odprasowanej, choć nieświeżej białej marynarce. Pozostały personel tworzyli zasuszona staruszka, która zajmowała się szatnią, i Olly. Punktualnie o dwudziestej pierwszej otwierał on drzwi od ulicy i z powagą rzucał zawsze tym samym dowcipem:

– Dobra, dziewczęta! Majtki w dół.

Po otwarciu siedziałyśmy przez godzinę, rozmawiając, wertując magazyny plotkarskie albo pisząc esemesy, aż zaczęli nadciągać klienci, niemal wszyscy samotnie. Według założeń mieli oni sobie wybrać dziewczynę, która im się podoba, i wraz z nią siąść w którejś z obitych różowym aksamitem wnęk, co określano mianem zajmowania. Gdy już byłaś zajęta, twoim zadaniem było dopilnowanie, aby klient zamówił jak najwięcej absurdalnie drogich butelek szampana. Nie dostawałyśmy pensji, tylko dziesięć procent od każdej butelki i to, co klient zechciał zostawić. W pierwszą noc chwiejnym krokiem oddaliłam się od stolika w trakcie opróżniania trzeciej butelki i musiałam poprosić staruszkę, żeby przytrzymała mi włosy, gdy będę u siebie wywoływać wymioty.

– Niemądra dziewczyna – staruszka kręciła głową z ponurą satysfakcją. – Ty wcale nie masz tego pić.

Później już to opanowałam. Carlo podawał szampana w ogromnych kielichach wielkości wazonu, my zaś miałyśmy je opróżniać do wiaderka na lód albo do kwiatów, gdy tylko klient oddalał się od stolika. Inna strategia polegała na przekonaniu klienta, żeby zaprosił do spożycia trunku „przyjaciółkę”. Dziewczęta nosiły czółenka – sandały były wykluczone – ponieważ w ramach jeszcze innej sztuczki można było sprowokować klienta, aby napił się z twojego buta. W Louboutin rozmiar trzydzieści dziewięć wchodzi zadziwiająca ilość szampana. Jeśli już wszystko inne zawiodło, po prostu wylewałyśmy trunek na podłogę.

Z początku wydawało mi się cudowne, że lokal działa aż do świtu. Całe to niezdarne flirtowanie i wygórowana opłata za twoje towarzystwo wydawały mi się iście edwardiańskie. Po co facet sobie zadawał tyle trudu, skoro mógł zamówić dowolną prostytutkę przez aplikację na iPhone’a? To wszystko było takie boleśnie staromodne. Po pewnym czasie zrozumiałam jednak, że to właśnie przyciąga tych gości, dlatego wracają. Nie chodziło im o seks, chociaż wielu bardzo się ośmielało po kilku wazonach szampana. Nie byli to żadni wyjadacze, nawet nie mieli takich aspiracji. Byli to zwyczajni żonaci kolesie w średnim wieku, którzy przez kilka godzin chcieli poudawać przed sobą, że są na prawdziwej randce, z prawdziwą dziewczyną, śliczną dziewczyną, ładnie ubraną, o porządnych manierach, szczerze zainteresowaną rozmową z nimi. Mercedes ze swoimi tipsami i przedłużkami była zakładową niegrzeczną dziewczynką – dla klientów, którzy chcieli czegoś bardziej pikantnego, ale Olly wolał, żeby reszta z nas ubierała się w proste, dopasowane sukienki, nie malowała się przesadnie, miała czyste włosy i dyskretną biżuterię. Klienci nie chcieli ryzykować, nie chcieli kłopotów, nie chcieli, żeby żona się dowiedziała, nie chcieli nawet narażać się na potencjalnie kłopotliwą sytuację, gdy musiałby im stanąć. Choć wydawało się to niewiarygodnie żałosne, oni chcieli po prostu poczuć się pożądani.

Olly znał rynek i doskonale zaspokajał jego potrzeby. W klubie znajdował się niewielki parkiet do tańca, Carlo robił za didżeja, żeby stworzyć wrażenie, że nasz towarzysz w każdej chwili może porwać nas do tańca, chociaż miałyśmy do tego absolutnie nie zachęcać. Było menu, w nim zaś całkiem dobry stek, przegrzebki i desery lodowe – panowie w średnim wieku lubią patrzeć, jak dziewczęta jedzą tuczące łakocie. Oczywiście deser lodowy z owocami i śmietaną zwracałyśmy, gdy tylko zdołałyśmy się wymknąć do kibla. Dziewczyny, które brały albo za bardzo kojarzyły się z dziwkami, znikały po jednej nocy – panów obowiązywał kategoryczny, dyskretnie przekazywany zakaz proponowania towarzystwa młodym damom poza klubem. Oni mieli się o nas starać.

Szybko stwierdziłam, że nie mogę się doczekać czwartkowych i piątkowych wieczorów. Wszystkie dziewczyny z wyjątkiem Leanne (naprawdę nie byłam jeszcze w stanie myśleć o niej Mercedes) były neutralne – ani wrogie, ani przyjazne. Miłe, ale obojętne. Sprawiały wrażenie niezainteresowanych moim życiem. Może dlatego, że jeśli same zdradzały jakieś szczegóły dotyczące swojego życia, to żadne nie były prawdziwe. Pierwszej nocy, gdy dość niepewnym krokiem podążałyśmy Albemarle Street, Leanne zasugerowała, żebym wybrała sobie imię do pracy w klubie. Na drugie miałam Lauren. Neutralne, nawet nijakie.

Powiedziałam, że studiuję zaocznie historię sztuki. Wyglądało na to, że wszystkie dziewczyny coś studiują, przy czym większość zarządzanie, i może niektóre rzeczywiście studiowały. Żadna z nich nie była Angielką. Klienci lubili chyba myśleć, że dziewczyny pracują w klubie, żeby coś w życiu osiągnąć – może kojarzyło im się to z Elizą Doolittle. Leanne mówiła z akcentem liverpoolskim, ja swój tymczasem poprawiłam – w pracy mówiłam głosem moich marzeń – aby nie od razu można się było zorientować, że to wymowa wyuczona, ale ku ewidentnemu zadowoleniu Olly’ego i tak sprawiałam wrażenie osoby z wyższych sfer.

Na Prince Street, w mojej pracy dziennej, obowiązywały miliony drobnych kodów. Do określenia miejsca zajmowanego na drabinie społecznej wystarczało jedno spojrzenie, przyswojenie zasad było zaś o wiele trudniejsze niż rozpoznawanie obrazów, ponieważ cały problem z tymi zasadami polega na tym, że jeśli należysz do właściwej klasy, niczego nie musisz się uczyć – wszystko wiesz. Na owoce wielogodzinnej pilnej nauki, jak mówić i jak chodzić, wiele osób mogło się nabrać. Na przykład Leanne z rozbawieniem, choć niechętnie, okazywała, że moja transformacja robi na niej wrażenie – ale gdzieś tam w firmie stała ukryta szkatułka kluczy Alicji w Krainie Czarów dla mnie niedostępna, kluczy, które otwierały drzwi do każdego najmniejszego ogrodu o murach niezdobytych, przede wszystkim niewidocznych. W Gstaad Club uchodziłam jednak za przedstawicielkę socjety i dziewczyny, jeśli w ogóle się nad tym zastanawiały, uważały, że nie ma żadnej różnicy między WAGs a podstarzałymi debiutantkami, które zajmowały sąsiednie strony w magazynie „OK!”. Oczywiście w pewnym sensie może miały rację.

Pogawędki w klubie na ogół dotyczyły ciuchów oraz nabywania markowych butów i torebek, a także mężczyzn. Niektóre dziewczyny twierdziły, że mają stałych chłopaków, często żonatych (w takim wypadku należało narzekać bez końca na chłopaków), inne chodziły na randki (w takim wypadku należało bez końca narzekać na randki). Dla Natalii, Anastasii, Martiny i Karoliny wydawało się oczywistą prawdą, że mężczyźni są złem koniecznym, które trzeba znosić w imię butów, torebek i sobotnich wieczornych wypadów do japońskich restauracji w Knightsbridge. Bez końca analizowały esemesy, ich częstotliwość i szczerość, ale emocje okazywały tylko wtedy, gdy się zastanawiały, czy mężczyźni spotykają się z jakimiś innymi kobietami albo czy przynoszą odpowiednie prezenty. W rezultacie knuto intrygi i kontrintrygi, prowadzono rozmowy o mężczyznach z jachtami, nawet o mężczyznach z samolotami, ale nigdy nie odniosłam wrażenia, że tym wszystkim sprawom towarzyszy jakaś przyjemność. Żadna z nas nie władała biegle takim narzędziem jak miłość – naszą walutą były świeża skóra i jędrne uda, stanowiące wartość jedynie dla tych, którzy byli zbyt starzy, żeby uważać to za oczywistość. Wszystkie dziewczęta zgodnie twierdziły, że starsi panowie to znacznie mniejszy kłopot, głośno jednak krytykowały ich niedostatki fizyczne. Choć łysiny, cuchnący oddech czy seks na viagrze były na porządku dziennym, trudno było znaleźć ślad tej rzeczywistości w kokieteryjnych esemesach, którymi dziewczyny komunikowały się ze swoimi facetami. Tak funkcjonował ich świat, wzgardę i okazjonalne łzy rezerwowały dla nas.

W Gstaad po raz pierwszy w życiu znalazłam przyjaciółki, i trochę się wstydziłam, że sprawia mi to taką radość. W szkole mnie to ominęło. Miałam często podbite oczy, byłam wyniosła i agresywna, wagarowałam i bez ograniczeń poznawałam radość seksu, ale na przyjaciółki brakowało mi czasu. O mnie i Leanne koleżanki wiedziały, że znamy się z północy, że jesteśmy kumpelkami z czasów szkolnych (jeśli bierne uczestnictwo we wpychaniu czyjejś twarzy do kibla mieściło się w definicji kumplowania), o reszcie nigdy zaś nie wspominałyśmy. Oprócz Frankie, sekretarki w British Pictures, jedynymi kobietami obecnymi w moim życiu były moje współlokatorki – dwie poważne Koreanki studiujące medycynę w Imperial College. Sumiennie przestrzegałyśmy harmonogramu porządków wiszącego w łazience, poza tym w zasadzie nie miałyśmy potrzeby rozmawiać. Z wyjątkiem kobiet, które spotykałam na specyficznych przyjęciach, na które lubiłam chodzić, ze strony przedstawicielek mojej płci zawsze się spodziewałam wrogości i pogardy. Nigdy się nie nauczyłam, jak plotkować, jak doradzać, jak wałkować w kółko sprzeczne pragnienia. Tutaj jednak odkryłam, że potrafię w tym uczestniczyć. W metrze przestałam czytać „Burlington Magazine” i „The Economist”, zaczęłam zaś „Heat” i „Closer” – dzięki temu, gdy nudziła się nam rozmowa o facetach, miałam coś do powiedzenia na temat nieskończonych telenoweli i gwiazd filmowych. Zmyśliłam zawód miłosny (i wynikłą z tego aborcję), aby uzasadnić niechodzenie na randki. „Nie byłam gotowa”, za to chętnie słuchałam, że nadejdzie czas na domknięcie i życie potoczy się dalej. O moich nocnych eskapadach nie wiedział nikt. Ten dziwny, mały i skoncentrowany świat mi odpowiadał – tu świat zewnętrzny wydawał się daleki, tu nic nie było do końca prawdziwe. Tu czułam się bezpieczna.

Leanne nie kłamała w kwestii zarobków. Może trochę przesadziła, ale i tak były one nadzwyczajne. Mój udział w butelkach szampana szedł na opłatę za taksówki, zarabiałam więc na czysto sześćset funtów, czasami więcej, w napiwkach, zmiętych dwudziestkach i pięćdziesiątkach. Już po dwóch tygodniach zlikwidowałam żałosny debet na koncie, kilka tygodni później wsiadłam zaś w niedzielny pociąg do outletu pod Oksfordem, żeby poczynić kilka inwestycji. Czarna spódniczka Moschino z żakietem miała zastąpić wysłużone Sandro, do tego kupiłam prostą białą sukienkę koktajlową od Balenciagi, buty na niskim obcasie Lanvina i dzienną sukienkę we wzorki DVF. W końcu wybieliłam sobie również laserowo zęby na Harley Street, umówiłam się do Richarda Warda na strzyżenie – moje włosy wyglądały niemal tak samo, ale na pięć razy droższe. To wszystko nie miało nic wspólnego z klubem. Do Gstaad kupiłam kilka prostych sukienek ze zwykłego sklepu i dopełniłam je oczywistymi czółenkami Louboutin, tak że całość prezentowała się szykownie. Opróżniłam półkę w szafie i starannie rozłożyłam tam większość zakupów zawiniętych w bibułkę. Lubiłam na nie patrzeć, lubiłam je przeliczać jak archetypiczny sknera. Kiedy byłam mała, pochłaniałam książki Enid Blyton o szkole z internatem, St Clare’s, Whyteleafe i Malory Towers. Nowe ciuchy były moim mundurkiem i kijem do lacrosse, mundurkiem osoby, którą zamierzałam się stać.

Zaczął przychodzić, gdy pracowałam w klubie od miesiąca. W czwartki w Gstaad zawsze panował największy ruch, nazajutrz bowiem biznesmeni ruszali do swoich wiejskich posiadłości. Tego dnia jednak lało, w środku siedziało tylko dwóch gości. Kolorowe magazyny i telefony były zakazane, dopóki więc do lokalu nie wszedł jakiś gość, dziewczęta siedziały apatyczne lub wyskakiwały pod markizę, aby skulone wypalić papierosa, niezgrabnie chroniąc fryzury przed wilgocią. Zadzwonił dzwonek i wszedł Olly.

– Głowy do góry, drogie panie! To wasz szczęśliwy wieczór!

Kilka minut później do pomieszczenia wtoczył swój wielki brzuch jeden z najbardziej spasionych mężczyzn, jakich w życiu widziałam. Nawet nie próbował się przymierzać do stołka barowego, tylko padł natychmiast na najbliższą ławę, z irytacją odganiając Carla, aż rozwiązał krawat i otarł twarz chustką. Miał flejtuchowaty wygląd, z którym może sobie poradzić jedynie naprawdę nadzwyczajne krawiectwo, jego krawiec najwyraźniej jednak nie podołał zadaniu. Spod rozpiętej marynarki wyłaniała się kremowa koszula napięta na brzuchu, który spoczywał na rozsuniętych kolanach, nad kołnierzykiem kołysały się fałdy tłuszczu, nawet buty wyglądały na wypchane do granic możliwości. Poprosił o szklankę zimnej wody.

– Czegoś takiego jeszcze nie widziałem – ktoś syknął.

Dziewczęta miały rozmawiać z ożywieniem, często zarzucając włosami i zerkając spod rzęs – miałyśmy wyglądać tak, jakbyśmy wpadły do lokalu przypadkiem, samotne w swoich szykownych sukienkach, dopóki klient nie dokona wyboru. Grubas nie zwlekał. Kiwnął na mnie, a jego sflaczałe żyłkowane policzki zakołysały się w uśmiechu. Gdy podeszłam do niego, zauważyłam, że zdjęty krawat ma uczelniane paski, a w głębinach tłustego małego palca kryje się sygnet. Oho!

– Jestem Lauren – uśmiechnęłam się nieśmiało. – Mam do pana dołączyć?

– James – odrzekł.

Usiadłam skromnie, z nogami skrzyżowanymi w kostkach, i patrzyłam na niego cała promieniejąca oczekiwaniem. Żadnych rozmów, dopóki klient nie złoży zamówienia.

– Pewnie mam ci postawić drinka? – zapytał niechętnie, jakby wiedział, na jakich zasadach klub działa, ale i tak uważał je za nadużycie.

– Dziękuję. Byłoby miło.

Nie spojrzał na menu.

– Który jest najdroższy?

– Myślę… – zawahałam się.

– Miejmy to już za sobą.

– Cóż, Jamesie. Cristal 2005. Masz ochotę?

– Zamów. Ja nie piję.

Ruchem głowy dałam znak Carlowi, zanim klient się rozmyśli. Cristal 2005 kosztował całe trzy tysiące. Zarobiłam więc już trzy stówy. James miał gest.

Carlo przyniósł butelkę z taką rewerencją, jakby niósł syna swojego pierworodnego, ale James odprawił go ruchem ręki, odkorkował butelkę i pewnym ruchem napełnił kielichy.

– Lubisz szampana, Lauren? – spytał.

Pozwoliłam sobie na lekko drwiący uśmiech.

– No, może się znudzić.

– A więc może przekażesz go koleżankom, a sama zamówisz coś, co lubisz?

Podbił tym moje serce. Fizycznie był odpychający, to prawda, ale podobało mi się, że nie wymaga ode mnie udawania. Zamówiłam hennessey i popijałam go powoli, a James opowiedział mi trochę o tym, czym się zajmował, czyli oczywiście pieniędzmi, po czym dźwignął się i poczłapał do wyjścia, zostawiwszy na stoliku pięćset funtów w nowych pięćdziesiątkach. Następnego wieczoru wrócił i uczynił to samo. W środę rano dostałam esemesa od Leanne, że pojawił się we wtorek i pytał o Lauren, w czwartek zaś przyszedł ponownie, kilka minut po otwarciu. Kilka dziewcząt miało stałych klientów, ale żaden nie dorównywał Jamesowi szczodrością, co zapewniło mi wśród nich nową pozycję. O dziwo, nie odczułam z ich strony zazdrości. W końcu biznes to biznes.

Rozdział 4

Odkąd zaczęłam pracować w klubie, lepiej znosiłam codzienne upokorzenia związane z pracą w British Pictures. W Gstaad towarzyszyło mi przynajmniej złudzenie, że mam wszystkie atuty w ręku. Wmawiałam sobie, że to mnie bawi, że moje zwyczajne życie – moje „prawdziwe” życie, które dzieli raptem kilka ulic od Olly’ego i dziewczyn – nie ma żadnej wartości ani mocy. W klubie czułam się wartościowa za każdym razem, gdy zakładałam nogę na nogę, podczas gdy w swojej rzeczywistej pracy, tej, która oznaczała podobno moją karierę zawodową, nadal byłam właściwie chłopcem na posyłki. Prawdę mówiąc, Gstaad i najbardziej elitarny przybytek sztuki na świecie miały ze sobą tyle wspólnego, że dla zachowania komfortu psychicznego lepiej było o tym nie myśleć.

Praca w British Pictures mogła wydawać się rozczarowująca, ale ja wciąż żywo pamiętałam dzień, gdy po raz pierwszy widziałam obraz. To wspomnienie paliło się we mnie jasnym płomieniem. Alegoria Bronzina Zwycięstwo Czasu nad Miłością czyAlegoria z Wenus i Kupidynem w National Gallery na Trafalgar Square. Obraz ten do dziś ma dla mnie ogromne znaczenie, nie tylko ze względu na manieryczną, tajemniczą elegancję kompozycji – żartobliwą i niewinnie erotyczną lub mrocznie przypominającą o przemijaniu i śmierci – ale także dlatego, że do tej pory żaden badacz nie przedstawił jego przekonującej interpretacji. Piękno tego dzieła polegało na frustracji, którą wywoływał.

Przeżyłam to podczas szkolnej wycieczki do Londynu – gorące godziny w autokarze wypełnionym zapachem pasztecików i serowych czipsów, klasowe gwiazdy paplające i handryczące się na tylnych siedzeniach, nasze nauczycielki wyglądające jakoś bezbronnie w swoich niecodziennych codziennych ubraniach. Pogapiliśmy się na bramy pałacu Buckingham, po czym powlekliśmy się przez The Mall do galerii, ubrane w granatowe bluzy – wystarczy tylko przypiąć plakietkę z imieniem i już możesz pracować w call center. Chłopcy ślizgali się po parkietach, dziewczęta hałasowały, przy każdym mijanym akcie padały ordynarne uwagi. Próbowałam się oddalić od klasy, pochodzić sama – chciałam się zatracić w nieskończonych, zdawałoby się, salach ekspozycyjnych, gdy przypadkiem wpadłam na Bronzina.

Czułam się tak, jakbym się potknęła i wpadła do dziury – najpierw zaparło mi dech, następnie szybko wychodziłam z szoku, umysł nie nadążał jednak za ciałem. Na obrazie byli bogini i jej synek, a nad nimi tajemniczy starzec. Wtedy nie wiedziałam, kim są, ale od razu zyskałam pewność, że skoro już ujrzałam te delikatne kolory, jak lśnią, jak się przenikają, nigdy już nie zaznam spokoju. Wówczas poznałam także pożądanie – po raz pierwszy miałam poczucie, że wiem, czego chcę, i wiem, czego nie mam. Nie podobało mi się to uczucie. Nie podobało mi się, że wszystko, co znam, nagle wydawało mi się brzydkie, i że źródło tego uczucia, jego tajemnicze przyciąganie i powab promienieją na mnie z tego obrazu.

– Rashers się podnieca tą gołą babą!

Dopadła mnie Leanne ze swoją bandą.

– Jebana lesba!

– Lesba-a-a! Lesba!

Ich chropawe, piskliwe głosy przeszkadzały innym zwiedzającym, kolejne osoby odwracały głowy w naszą stronę. Moja twarz zapłonęła ze wstydu. Leanne miała wówczas włosy w kolorze pomarańczowy blond, katowane trwałą i tak nażelowane, że tworzyły kask na czubku głowy. Podobnie jak przyjaciółki nakładała na twarz grubą warstwę ciemnego podkładu, czarną kreską podkreślała powieki.

– Skoro nie potrafią się zachować, nie powinni być wpuszczani – usłyszałam czyjś głos. – Wiem, że tu jest darmowy wstęp, ale…

– To prawda – przerwał inny głos. – Zachowują się jak zwierzęta.

Patrzyli na nas, jakbyśmy śmierdzieli. Zastanawiałam się, czy dla nich rzeczywiście śmierdzimy. Nienawidziłam wzgardy w ich gładkich, kulturalnych głosach. Nienawidziłam, kiedy się mnie stapiało z innymi. Ale Leanne również je usłyszała.

– Weźcie się odpierdolcie! – warknęła napastliwie. – Czy także jesteście lesbami?

Dwie kobiety tylko patrzyły zbulwersowane. Nie protestowały, odeszły spokojnie do innych sal. Odprowadziłam je pożądliwym wzrokiem. Odwróciłam się do dziewczyn.

– Mogą złożyć skargę. I jeszcze nas wyrzucą.

– Co z tego? Już i tak skończyliśmy. Co z tobą, Rashers?

W bójkach nabrałam już znacznej biegłości. Moja matka, gdy w ogóle zadała sobie trud, żeby zwrócić na mnie uwagę, delikatnie traktowała moje podbite oczy i siniaki, na ogół jednak starałam się ukrywać ślady. Mimo to uważała mnie za napastliwą. Mogłam się rzucić na Leanne bez wahania, ale – może to przez obraz, może przez te kobiety za plecami – nie chciałam. Nie zamierzałam się tak poniżać, już nie. Nic więc z tym nie zrobiłam. Próbowałam oblec się we wzgardę niczym w futro, pokazać im, że są tak daleko poniżej mojego poziomu, że nie zasługują na moją uwagę. Do końca szkoły ciężko pracowałam, żeby utwierdzić się w tym przekonaniu. Oszczędzałam dwa lata na swoją pierwszą podróż do Włoch, pracując na stacji benzynowej, zamiatając te wszystkie larwy odciętych włosów w salonie piękności, przecinając sobie palce na kartonikach z jedzeniem w chińskiej knajpie, kapiąc krwią do wieprzowiny w sosie słodko-kwaśnym zamawianej przez pijaków w piątkowe wieczory. Zarobiłam na gap year w Paryżu i na miesięczny kurs przygotowawczy w Rzymie.

Sądziłam, że na uniwersytecie wszystko będzie wyglądało inaczej. Nigdy nie widziałam takich osób, nie mówiąc o takim miejscu. Oni należeli do jednego świata: te istoty i te budynki – te wszystkie pokolenia, które korzystały z należnych z urodzenia przywilejów, łączyły miodowy kamień z miodową skórą w architektoniczną doskonałość widoczną w każdym dopracowanym przez czas szczególe. Miałam w college’u romanse, owszem, ale gdybyście wyglądali jak ja i naprawdę lubili takie rzeczy jak ja, może dziewczyny by was nie interesowały. Powiedziałam sobie, że ich nie potrzebuję, poza tym między biblioteką a pracami dorywczymi nie miałam za dużo czasu na cokolwiek poza czytaniem.

Nie poprzestawałam na lekturach obowiązkowych – wraz z Gombrichem i Bourdieu przeczytałam setki powieści, gorączkowo poszukując szczegółów na temat obcego mi świata klasy wyższej. Chciałam się dowiedzieć, jak mówić, poznać zasób słów, które odróżniają należących do niewidzialnego klubu od tych nienależących. Pracowałam niezłomnie nad językami: francuski i włoski to języki sztuki. Czytałam „Le Monde” i „Foreign Affairs”, „Country Life” i „Vogue’a”, „Opera Magazine” i „Tatlera”, magazyny dla graczy w polo i „Architectural Digest” oraz „Financial Times”. Uczyłam się o winie, o oprawach starych książek i starym srebrze. Chodziłam na wszystkie możliwe darmowe recitale, najpierw z obowiązku, później dla przyjemności. Nauczyłam się posługiwać widelczykiem do ciast i naśladować Bóg wie jaki akcent. Wiedziałam już, że nie ma sensu udawać kogoś, kim nie jestem, ale sądziłam, że jeśli zostanę dostatecznie dobrym kameleonem, nikomu nie przyjdzie do głowy zadawać mi pytań.

To nie snobizm mną kierował. Częściowo była to ulga, że znajduję się w otoczeniu, w którym przyznanie się do zainteresowania czymkolwiek oprócz pieprzonych reality show nie jest zachętą do bójki. Jeśli urywałam się ze szkoły, wsiadałam w autobus do miasta, żeby odwiedzić Picton Reading Room w Central Library albo Walker Art Gallery, ponieważ w tych tchnących spokojem przybytkach obcowałam z czymś więcej niż piękno. Tam było miło i kulturalnie. A bycie kulturalnym oznaczało wiedzieć co trzeba. Jakkolwiek wielu ludzi udaje, że to nie ma znaczenia – to nieprawda. Zaprzeczanie temu jest równie głupie jak twierdzenie, że uroda nie ma znaczenia. Żeby trafić gdzie trzeba, osiągnąć co trzeba, należy obcować z właściwymi ludźmi. W ich gronie nie zaszkodziło zaś znać różnicy między markizem dziedzicznym a honorowym.

Gdy zatrudniłam się w domu aukcyjnym, wydawało mi się, że mam już właściwą wiedzę i stosowne obycie. Krawędzie zostały wygładzone. Miałam dobre układy z Frankie, sekretarką działu. Mówiła jak biała pani rozkazująca swoim sługom, a jej przyjaciele nosili kontrowersyjne przydomki. Frankie pasowała do tego świata w sposób dla mnie nieosiągalny, ale jednocześnie trochę się miotała w krzykliwej nowej fali pieniędzy, które ostatnio napływały do British Pictures. Świat sztuki budził się powoli ze swojego afektowanego snu na placu zabaw miliarderów, w którym dziewczyny w rodzaju Frankie zaliczały się do wymarłego gatunku. Kiedyś wyznała mi dość smutnym tonem, że wolałaby mieszkać na wsi, ale – zdaniem jej matki – ma większe szanse „poznać kogoś”, pracując w mieście. Chociaż Frankie należała do zagorzałych czytelników „Grazii”, można było odnieść wrażenie, że w ogóle nie nadąża za trendami – nosiła niemiłosierną aksamitną przepaskę do włosów, a jej tyłek wyglądał jak wielki jaśniepański grzyb. Kiedyś musiałam dyplomatycznie ją odciągnąć od naprawdę fatalnej turkusowej sukni balowej z tafty, gdy cichaczem wymknęłyśmy się do Petera Jonesa. Moim zdaniem jej matka w najbliższym czasie nie musiała się przejmować zamawianiem zdobnych zaproszeń, ale podziwiałam niezłomny styl Frankie, jej imponującą pogardę dla diet i niesłabnący optymizm, że pewnego dnia znajdzie mężczyznę swoich marzeń. Miałam szczerą nadzieję, że tak się stanie – widziałam ją już na plebanii georgiańskiego probostwa, jak swojej kochającej i zdrowej rodzinie serwuje zapiekankę rybną z agi.

Czasami jadłyśmy razem lunch i podczas gdy ja nie mogłam się nasłuchać o jej dzieciństwie w Pony Club, ona chyba lubiła słuchać (surowo ocenzurowanych) opowieści o wybrykach mojego dzieciństwa. Frankie zdecydowanie należała do tych elementów mojej pracy, które lubiłam. Innym był Dave, który pracował jako ochroniarz w magazynie. Dave był w zasadzie jedyną osobą oprócz Frankie, która – w moim odczuciu – rzeczywiście mnie lubiła. Stracił nogę w Bagdadzie w czasie pierwszej interwencji w Iraku, wracając zaś do zdrowia, oglądał filmy o sztuce. Miał niebywałe oko i bystry umysł – jego pasją był osiemnasty wiek. Powiedział mi kiedyś, że po tym, co widział w Zatoce, sztuka jako jedyna czasami trzyma go przy zdrowych zmysłach – obcowanie z wielkim malarstwem. Widziałam, że obchodzi się z dziełami sztuki z wielką miłością. Szczerość jego zainteresowania i jego wiedza budziły mój wielki szacunek, na pewno więc dowiedziałam się więcej o obrazach od Dave’a niż od któregokolwiek z moich przełożonych.

Oczywiście flirtowaliśmy. Nigdy tak się nie zangażowałam we flirty pracownicze, ale miałam pewność, że ze strony Dave’a nic mi nie grozi. Jeśli nie liczyć sporadycznych zuchwałych żarcików, okazywał mi raczej staromodne, rodzicielskie zainteresowanie. Przysłał mi nawet kartkę z gratulacjami, gdy dostałam dyplom. Wiedziałam jednak, że jest szczęśliwym mężem (o żonie zawsze mówił „moja pani”), i – powiem wprost – uważałam za odprężające towarzystwo faceta, który nie chciał mnie zerżnąć. Oprócz sztuki rokokowej Dave pasjonował się kryminalnymi opowieściami dokumentalnymi. Popularnym ich motywem był na przykład kanibalizm małżeński – mężowie spożywali swoje niezadowolone żony w formie pasztetu z należycie schłodzonym chardonnay. Dave, którego kontakt z bronią ograniczał się do wydajnej broni palnej, delektował się szekspirowską pomysłowością narzędzi zbrodni bohaterów tych historii. Zdumiewające, co można zrobić z lokówką elektryczną i scyzorykiem, jeśli się człowiek trochę postara. W zakurzonych rejonach magazynu spotykaliśmy się na fajce, aby radośnie analizować najnowsze tendencje w makabrycznych mordach, ja zaś czasami się zastanawiałam, czy Dave w pięknych bogach i boginiach hasających z wdziękiem po ukochanych płótnach znajduje pociechę po całej przemocy, której był świadkiem, czy też w ich nierzadko erotycznej urodzie dostrzega dowód, że świat antyczny był równie brutalny i okrutny jak wszystko, co widział na pustyni. Na mnie amatorskie ekspertyzy Dave’a robiły duże wrażenie, on zaś czasami okazywał aż krępujący szacunek do mojego statusu specjalisty.

Pewnego ranka po wieczorze z Jamesem, w piątek na początku lipca, mając kilka minut przed rozpoczęciem pracy, zajrzałam do magazynu, do Dave’a. Po długiej i pracowitej nocy w Gstaad oczy mnie bolały od dymu i bezsenności. Dave to zrozumiał, gdy tylko zobaczył, że o dziewiątej rano mam na nosie okulary przeciwsłoneczne.

– Ciężka noc, co, skarbie?

Zorganizował kubek słodzonej herbaty, dwa nurofeny i tabliczkę galaxy. Cholera, nie ma to jak czekolada na ból głowy. Dave w swojej życzliwości żywił głębokie przekonanie, że – podobnie jak wiele dziewcząt pracujących w British Pictures – prowadzę olśniewające życie towarzyskie w gronie rozrywkowych osób z wyższych sfer w Chelsea. Nie wyprowadzałam go z błędu. Gdy już poczułam się jak człowiek – na tyle, żeby zdjąć okulary – wyjęłam z teczki taśmę i notes i przystąpiłam do mierzenia niewielkiej serii neapolitańskich pejzaży na najbliższą aukcję Grand Tour.

– Jestem w szoku – zauważył Dave. – Dwieście tysięcy ceny gwarancyjnej, że niby to Romney. To nawet nie jest szkoła Romneya!

– Również jestem w szoku – wycedziłam przez zęby, w których trzymałam długopis. Na początku pracy w British Pictures nauczyłam się, że cena gwarancyjna to cena minimalna, której domaga się sprzedający, żeby w ogóle dostarczyć płótno. Ruchem głowy wskazałam kieszeń w spodniach Dave’a.

– Nowa książka?

– Tak, pożyczę ci, jeśli chcesz. Kapitalna.

– Przypomnij mi, kiedy Romney przebywał we Włoszech?

– Od tysiąc siedemset siedemdziesiątego trzeciego do tysiąc siedemset siedemdziesiątego piątego. Głównie w Rzymie i w Wenecji. W tej książce żona przerobiła męża w sprzęcie Cuisinart. W Ohio.

– Lipa, Dave.

– Lipny to jest ten Romney.

Telefon pingiem obwieścił nadejście esemesa od Ruperta, szefa działu. Miałam pojechać na wycenę, gdy tylko przygotuję notatki.

Rupert raczył się przy swoim biurku chyba właśnie trzecim śniadaniem, które stanowiła kanapka z kiełbasą. Wylała się już z niej musztarda na jego podwójne mankiety. „Znowu mnie czeka wyprawa do pralni” – pomyślałam żałośnie. Dlaczego ciągle musiałam się użerać z tymi grubasami? Podał mi adres w St John’s Wood i szczegóły klienta i polecił ruszyć natychmiast, ale gdy tylko dotarłam do drzwi gabinetu, zawołał mnie z powrotem.

– Uhm, Judith… – Jedna z wielu rzeczy, których szczerze nie znosiłam u Ruperta, to maniera, przez którą można było odnieść wrażenie, że na pierwsze imię mam Uhm.

– Słucham, Rupercie?

– Jeśli chodzi o te Whistlery…

– Poczytałam o nich wczoraj, tak jak prosiłeś.

– Uhm… właśnie, ale pamiętaj, proszę, że pułkownik Morris to bardzo ważny klient. Oczekuje bezapelacyjnego profesjonalizmu.

– Oczywiście, Rupercie.

Może jednak nie nienawidziłam Ruperta aż tak bardzo. Powierzał mi właśnie poważną wycenę. Wysyłano mnie już kilka razy w drobniejszych sprawach, kilkakrotnie nawet poza Londyn, ale oto po raz pierwszy musiałam rozmawiać z ważnym klientem. Odebrałam to jako dobry znak – że mój szef pokłada we mnie coraz większe zaufanie. Jeśli zdołam właściwie ustalić cenę – właściwie, ale atrakcyjnie dla sprzedającego – firma dzięki mnie będzie miała zapewnioną transakcję, nabywając dzieła do sprzedaży. Whistler był znanym artystą, takim, który przyciąga poważnych kolekcjonerów, i mógł oznaczać niebagatelny zysk.

Aby to uczcić, wzięłam taksówkę na koszt firmy, choć młodszemu personelowi nie wolno było jeździć taksówkami. Ten budżet był zarezerwowany na ważne okazje, takie jak przewiezienie Ruperta z Wolseley za róg, na Piccadilly. Wysiadłam kilka przecznic od celu, aby przejść się spokojnie pod pachnącymi latem drzewami nad kanałem. Głowa przestała mnie już boleć, zza murów ogrodów dolatywał zapach wilgotnych bzów. Mimowolnie uśmiechnęłam się na myśl o tym, że te rezydencje, z oddziałami poważnych filipińskich niań i polskich robotników instalujących wielkie baseny, kiedyś były tylko ogromnym popularnym burdelem dla wyższych sfer, gdzie za ciężkimi pluszowymi zasłonami, ułożone jak nagości Williama Etty’ego kurtyzany czekały, aż ich kochankowie wpadną w drodze z City do domu. Londyn zawsze był i zawsze będzie miastem kurew.

Gdy zadzwoniłam do mieszkania w suterenie pokrytego kremowym tynkiem budynku, przesunęło się po mnie laserowe oko. Klient osobiście otworzył drzwi. Chyba spodziewałam się gosposi.

– Pułkownik Morris? Jestem Judith Rashleigh – przedstawiłam się, wyciągając rękę. – Z British Pictures… Umówiliśmy się na spotkanie w sprawie prac Whistlera…

Prychnął coś na powitanie i wprowadził do holu swój zadek odziany w spodnie z diagonalu. Co prawda nie spodziewałam się szykownego oficera, ale mało się nie wzdrygnęłam, gdy żylastą łapą o żółtych szponach chwycił mnie szybkim ruchem za rękę. Złośliwe oczka drgały nad siwiejącym hitlerowskim wąsikiem, który przylgnął do górnej wargi niczym ślimak do rozbiegu skoczni narciarskiej. Nie zaproponował mi herbaty i poprowadził prosto do dusznego salonu, w którym jaskrawe zasłony tworzyły dziwny, prowincjonalny kontrast z nadzwyczajnymi obrazami na ścianach. Pułkownik odsunął zasłony, gdy ja wpatrywałam się w Sargenta, Knellera i maleńki wyborny rysunek Rembrandta.

– Jakie wspaniałe obrazy. – Warte co najmniej dziesięć milionów. To naprawdę będzie wypasiona wycena.

Kiwnął z wyższością głową, znowu prychając jak mors.

– Rysunki Whistlera mam w sypialni – wysapał, truchtem ruszając do drugich drzwi.

Ten pokój był jeszcze bardziej mroczny i ciasny, unosił się tu niemiły, gryzący zapach suchego potu zmieszanego z cierpką, staromodną wodą kolońską. Większość miejsca zajmowało wielkie łóżko zaścielone zgniłozielonym kocem o długim włosie. Musiałam przecisnąć się bokiem do sekretarzyka, nad którym wisiało pięć niewielkich obrazów. Wyjęłam latarkę i każdemu przyjrzałam się uważnie, badając zgodność podpisu, po czym bardzo delikatnie zdjęłam obrazy, aby sprawdzić znaki wodne na papierze.

– Cudowne – powiedziałam. – Studia do serii Sonata Tamizy, jak pan sugerował. – Całkiem mi się podobał fachowy ton, którym wygłosiłam swoją opinię.

– Nie potrzebowałem pani, żeby się tego dowiedzieć.

– Oczywiście. Zastanawia się pan jednak, czy wystawić je do sprzedaży? Na naszą włoską aukcję raczej nie byłyby odpowiednie, ale doskonale by pasowały do katalogu wiosennego. Oczywiście posiada pan proweniencje? – Proweniencja w tym biznesie była kluczowa, śledziła bowiem losy obrazu od sztalugi artysty przez rozmaitych właścicieli i sale aukcyjne. Był to papierowy ślad, który dowodził autentyczności dzieła.

– Naturalnie. Może zechciałaby pani zerknąć tutaj, podczas gdy ja ich poszukam? – Podał mi ciężki album. – To dzieła z końca epoki wiktoriańskiej. Absolutnie niezwykłe.

Może to przez zachłanne łapska gorączkowo sięgające do moich pośladków, ale miałam smętną pewność, jak będą wyglądać kwasoryty pułkownika. Potrafiłam sobie jednak poradzić z taką sytuacją. Odepchnęłam ręce i otworzyłam album. Niezłe jak na dziewiętnastowieczne porno. Przerzuciłam kilka kartek, jakbym rzeczywiście była zainteresowana. Profesjonalizm – tylko tego potrzebowałam. Wtem jednak poczułam, że jedna z łap sięga do moich piersi, i nagle pułkownik naparł na mnie, ja zaś pod ciężarem jego ciała padłam na łóżko.

– Pułkowniku! Proszę mnie natychmiast puścić! – Uraczyłam go swoim najlepszym głosem urażonej gospodyni klasy, ale sytuacja nie przypominała już pantomimy. Wyduszając mi powietrze z płuc, przesunął się odrobinę na bok, aby swoimi odrażającymi paluchami sięgnąć pod moją spódniczkę. Zielony koc mnie dławił. Nie mogłam podnieść głowy. Usiłowałam się z nim szarpać i te próby najwyraźniej mu się podobały, ponieważ złożył ohydny wilgotny pocałunek na mojej nagiej szyi i jeszcze bardziej przygniótł moje ciało.

Oddychałam szybko i płytko – nie mogłam zaczerpnąć powietrza, co zwykle sprawiało, że wpadałam w panikę. To mi się zupełnie nie podobało. Usiłowałam zaprzeć się dłońmi o łóżko, aby się dźwignąć i go zepchnąć, ale on przyszpilił do posłania mój prawy nadgarstek. Zdołałam przekręcić głowę na bok i wciągnęłam nosem cuchnące powietrze spod jego pachy. Pot pułkownika przemoczył przód koszuli Viyella, gęsta sieć zmarszczek na jego twarzy pulsowała przed moimi oczami. Z tej odległości widziałam, że zamiast zębów ma szkaradne brązowe pniaczki.

– Jak ci się podoba? – zapytał zdyszanym głosem, uwodzicielsko mrużąc zaropiałe oczy. – Mam tego dużo więcej. Mam również dużo wideo. Założę się, że takiej małej suce by się spodobało.

Poczułam, jak jego brzuch przelewa się po moich plecach, on zaś gmera przy rozporku. Diabli wiedzą, co spodziewał się tam znaleźć. Nagle ugryzłam go w rękę, z całych sił. Czułam, jak skóra ugina się pod moimi zębami. Gdy pisnął, po czym ryknął, chwyciłam swoją torbę, znalazłam w niej telefon i stanowczym ruchem wycelowałam go w jego krocze niczym pistolet.

– Ty mała…

– Suko? Już pan mówił. Z psami już tak jest, że gryzą. A teraz słuchaj: odpierdol się ode mnie.

Cackał się ze swoją ręką. Krew co prawda nie poleciała, ale na wszelki wypadek splunęłam na niego.

– Zaraz zadzwonię do Ruperta!

– Nie sądzę. Widzi