Strona główna » Humanistyka » Magma i inne próby zrozumienia, o co tu chodzi

Magma i inne próby zrozumienia, o co tu chodzi

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-62467-84-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Magma i inne próby zrozumienia, o co tu chodzi

Agnieszka Graff stawia te pytania minionemu dwudziestoleciu – epoce liberalnej demokracji i wolnego rynku. Pytania niewygodne, bo skoro jest rynek i demokracja, to musi być także wolność i równość. Tymczasem już dziesięć lat temu autorka pisała, że Polska to „świat bez kobiet”, w którym życie publiczne zdominował męski konserwatyzm.

Magma to nie tylko opowieść o Polsce nierówności i wykluczenia – płciowego, klasowego i religijnego. To diagnoza polskiego (i nie tylko) ruchu feministycznego, jego sukcesów, klęsk i perspektyw. To wreszcie manifest polityczny – wezwanie do wspólnej walki na wielu frontach: w parlamencie, na wiecu, na Manifie, w dyskursie publicznym i w popkulturze.

 

Nie ma sytuacji bez wyjścia. Zawsze można walić głową w mur, aż w końcu mur się zawali. Agnieszka od lat wzbudza mój szacunek i podziw za to, że odważnie, spokojnie, konsekwentnie i racjonalnie wali głową w polski mur.
Kinga Dunin

Agnieszkę Graff zawsze warto czytać. I trzeba! Nie ma w polskiej publicystyce osoby tak wnikliwej, tak oryginalnej, a do tego piszącej z takim poczuciem humoru. Doskonała analityczka rzeczywistości wszelakiej, badaczka gender, wrażliwa feministka i bezkompromisowa intelektualistka. Kto nie zna prac Agnieszki Graff, ten nie wie, co tak naprawdę dzieje się w Polsce i dlaczego. Jej artykuły są nie tylko bogate i pożywne, ale też wyrafinowane smakowo.
Magdalena Środa

Polecane książki

Po kilku nieudanych związkach młoda fotograficzka wymyśla projekt #Delete i pisze o nim na swoim blogu. Chce pokazać kobietom, jak powinny się zachowywać, kiedy facet je lekceważy – po prostu trzeba wyrzucić go ze swojego życia. Ale jeden sms, który wysyła na niewłaściwy numer, stawia jej życie na g...
Data mining ma wiele zastosowań, jednym z nich jest automatyzacja w budowie baz danych. Gromadzona wiedza umożliwia między innymi: oszacowanie ryzyka wystąpienia niekorzystnego dla firmy zjawiska biznesowego, np. spadek popytu w jednej branży można przewidzieć na podstawie wyników innej branży. Odkr...
W magazynie „Zarządzanie Placówką Medyczną” znajdziesz praktyczną wiedzę dla menedżerów i kadry zarządzającej placówkami medycznymi, aktualne zagadnienia, sprawdzone porady, konkretne wskazówki, dobre praktyki do wdrożenia w prowadzonej jednostce. Eksperci magazynu doradzają, jak utrzymać równowagę ...
Najmłodszy w historii sędzia Trybunału Konstytucyjnego zostaje publicznie oskarżony o zabójstwo człowieka, z którym nic go nie łączy. Ofiara pochodzi z innego miasta i nigdy nie spotkała swojego rzekomego oprawcy, mimo to prokuratura zaczyna zabiegać o uchylenie immunitetu. Spisek na szczytach władz...
Z ebooka można dowiedzieć się m.in.:• Z kim można zawrzeć umowę o praktykę?• Jakie korzyści dla firmy wynikają z umowy o praktykę?• Ile płaci się praktykantowi i co trzeba mu zapewnić?• W jaki sposób można wcześniej zakończyć praktykę?• Czy okres praktyki wlicza się do stażu?• Czy umowa o praktykę m...
Pierwsza część trylogii umiejscowionej w hiszpańskim średniowieczu. Fascynujący opis zwyczajów i ówczesnej techniki, wpleciony w niezwykle zręcznie poprowadzoną opowieść o miłości, wojnie i przezwyciężaniu trudności. Między Tierra Llana a Pirenejami Aragońskimi leży najważniejszy zabytek wojskowy w ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Agnieszka Graff

Agnieszka GraffMagma i inne próby zrozumienia,
o co tu chodzi Ilustracje Anna NiesterowiczWydawnictwo Krytyki Politycznej

Dla B. iS.

CZĘŚĆ PIERWSZA

trochę rocznicowa i nostalgiczna,

a trochę nie
20 LAT MINĘŁO, A PATRIARCHAT CIĄGLE
SIĘ TRZYMA. WSPOMNIENIA NIECO ZGORZKNIAŁEJ FEMINISTKI

Naprawdę aż tyle? Nie dwanaście
na przykład, tylko dwadzieścia? Ten upływ czasu to rzecz dla
mnie drażliwa. Niedawno stuknęła mi czterdziestka, a przecież
właściwie dopiero się rozkręcam. Z moim środowiskiem
– feministycznym czy szerzej – „wolnościowym” (tak
właśnie, nieskromnie, lubimy się określać) jest chyba
podobnie. Dojrzewaniu czy wręcz starzeniu się towarzyszy
rozkoszne złudzenie wiecznej młodości. Tak się nosimy, tak
mówimy, tak nam w zbiorowej duszy gra. Że niby tacy młodzi
jesteśmy, młoda lewica. Dobrze to czy niedobrze? Dobrze, bo
z młodością łączy się rozmach, fantazja, gotowość do
podejmowania ryzyka, a także pewna intensywność przeżywania
świata, której nigdy za wiele. I wrażliwość na krzywdę,
zwana też empatią, o której Kinga Dunin pisała, że to cecha
raczej lewicowa niż prawicowa. W garniturze czy garsonce niby
też można współczuć słabszym i wykluczonym, ale… Sami
wiecie, młodość jest fajna. Z drugiej strony czas mija i
trudno nie zauważyć, że to ci w garniturach i garsonkach
(z przewagą tych pierwszych) mają w Polsce władzę. Ci,
którzy się za młodzież nie uważają. Ich czas to teraz. A
nasz czas jest czasem wiecznie przyszłym. Może dlatego tak
lubimy używać słowa „utopia”, że z realnością mamy
jakby na bakier?

My, czyli kto?

Środowisko, o którym tu piszę,
nie jest bytem obiektywnym – to po prostu kilkaset osób o
poglądach podobnych do moich. Ludzie, których e-maile mam w
skrzynce adresowej, których twarze kojarzę z nazwiskami, a
nazwiska z jakimś zdarzeniem czy tekstem. I kolejnych kilkaset
osób, które znam z widzenia. To ludzie z kilku zachodzących
na siebie kręgów. Po pierwsze, feministki: te akademickie,
piszące, studiujące i nauczające na rozmaitych Genderach
(czyli studiach, zwykle podyplomowych, poświęconych płci
kulturowej), kobiety działające w rozsianych po Polsce NGO-sach,
organizatorki i bywalczynie manif, autorki i autorzy tekstów
i debat na portalu Feminoteka.pl, czytelniczki wydawanej
przez krakowską eFKę „Zadry”, a przedtem „Pełnym
Głosem”. Członkinie i członkowie Porozumienia Kobiet 8
Marca – grupy organizującej warszawskie manify. Po drugie
szeroko pojęta „młoda lewica”: osoby związane z Krytyką
Polityczną, członkowie i sympatycy partii Zieloni 2004, ludzie,
których pamiętam z dramatycznych chwil obrony klubu Le Madame
czy z „białego miasteczka”. Po czwarte, aktywiści związani
z walką o prawa mniejszości seksualnych – nazwiska i twarze
znane mi ze spotkań w siedzibie Kampanii przeciw Homofobii,
z lektury „Repliki”, z parad równości. Te środowiska
oczywiście się zazębiają, wiele osób można zaliczyć do
wszystkich kategorii naraz.

Ile nas jest? Czasem myślę, że śmiesznie
mało. Marginalność to właściwie już część naszej
tożsamości – narzekamy na nią, ale bez niej… kto wie,
czy nie poczulibyśmy się nieswojo. Nie mamy swojej gazety,
telewizja mówi do nas obcym głosem, wciąż słyszę zdanie:
„Nie mam na kogo głosować”. Kiedy indziej wydaje mi
się jednak, że jest nas całkiem sporo. Pomyślałam tak na
przykład, wracając z

manify 2009, a

także 2010 (było na nich około 10 tys. osób – ba rwny
tłum po horyzont, radosna ekscytacja i

niedowierzanie).

Owe „środowiska wolnościowe” to w

większości wielkomiejska inteligencja, lewicowa czy
lewicująca, studenci, naukowcy, artyści, dziennikarze,
osoby zawodowo związane z

ruchem NGO. Z

biegiem lat pojawiały się osoby z

zupełnie skądinąd, my zaś uczyliśmy się z

nimi rozmawiać, a

niekiedy – wspólnie działać. Związkowcy, pielęgniarki,
kobiety z
TESCO, które parę lat temu tłumnie wzięły udział w

manifie czy górnicy, którzy wspierali protest
pielęgniarek. Częścią naszego środowiska jest na przykład
Alicja Tysiąc – od 2001 roku, gdy jej historia pojawiła
się podczas Trybunału o

prawie do aborcji organizowanego przez Federację na rzecz
Kobiet i

Planowania Rodziny. Ala bywa na pikietach i

manifestacjach, a

my dbamy o

to, by nie stracić jej z

oczu.

Na tym między innymi
polegał rozwój naszej świadomości, że zobaczyliśmy
granice inteligenckiego getta i zapragnęliśmy je
przekroczyć. Lewicowość zaczęliśmy definiować szerzej
niż przez feminizm, ekologię czy walkę z homofobią –
jako krytykę systemowych wykluczeń i niesprawiedliwości
związanych z funkcjonowaniem wolnego rynku, a nie tylko
walkę z „dyskryminacją” jako swoistym błędem
w systemie. Nasze myślenie się zmienia, ale nasza
uprzywilejowana pozycja i nieufność osób ze środowisk
robotniczych wobec części naszych poglądów i postulatów
– pozostają. Różnice w stylu bycia, języku, stosunku
do rzeczywistości są po prostu faktem. A my nadal jesteśmy
raczej środowiskiem niż ruchem społecznym i nie potrafimy
przejść od debatowania i protestowania, od organizacji
pozarządowych i grup nieformalnych do… no właśnie,
do czego? Walki politycznej. Reprezentacji. Obecności
w mainstreamie. Władzy. Niby wszystko przed nami… ale
czasem chciałoby się przyspieszenia. Bo dwadzieścia lat
minęło.

O protestowaniu i podpisywaniu

Nasze środowisko nie jest i

nigdy nie było zorganizowane. Nie ma przywódców
(ani przywódczyń), choć dałoby się wymienić kilka
autorytetów. Nie ma dużych organizacji członkowskich ani
wielkich list adresowych. Gdyby ktoś chciał nas poznać,
podpowiem metodę: nasze nazwiska powtarzają się wśród
sygnatariuszy rozmaitych słusznych (i

zwykle bezskutecznych) protestów, petycji oraz listów
otwartych. Pamiętacie List Stu Kobiet do Parlamentu
Europejskiego? To ten z

2002 roku, autorstwa Marii Janion, przeciwko kupczeniu prawami
kobiet, blokowaniu przez Kościół katolicki dyskusji o

prawach reprodukcyjnych i

wypowiedzi biskupa Pieronka o

„feministycznym betonie”. Inny pamiętny protest
zainicjowała w

2003 roku Krytyka Polityczna – to List Otwarty do Europejskiej
Opinii Publicznej (głos proeuropejski sprzeciwiający się
absurdalnej alternatywie „Nicea albo śmierć”).

Jaki jest sens naszych słusznych
protestów? Były ich w ciągu tych lat dziesiątki: o
dyskryminacji kobiet, o homofobii, o rasizmie, o łamaniu
zasady rozdziału Kościoła i państwa, o ratowaniu Rospudy,
o neonazistach w telewizji publicznej… Ostatnio nie trzeba
już nawet zbierać podpisów, protesty przybierają formę
zautomatyzowanych petycji internetowych. Podpisałam ich
dziesiątki i kolejne też podpiszę, choćby dlatego, że
integrują środowisko. W 2008 roku podpisywałam na przykład
zainicjowany przez Sergiusza Kowalskiego list poparcia dla
nowojorskich gejów, których zdjęcie ślubne wykorzystał w
swoim telewizyjnym orędziu prezydent Lech Kaczyński. Pamiętam,
że dopisałam swoje nazwisko do listy z poczucia środowiskowej
więzi, myśląc jednak, że ten podpis to nie działanie,
lecz jego namiastka, że jest w tym jakaś jałowość i
bezradność.

Czy to nasze podpisywanie ma
jakiś wpływ na rzeczywistość? Czy te nasze protesty ktoś
czyta? Czy ktoś nas w ogóle słucha? Czy podpisując słuszny
protest, wpływamy na rzeczywistość, czy tylko polepszamy
sobie samopoczucie? Raz tylko zdarzyła mi się z powodu podpisu
wymierna przykrość – moje dane, wraz z danymi wielu innych
sygnatariuszy protestu po tzw. wypadkach poznańskich w 2005
roku (gdy policja brutalnie spacyfikowała tamtejszy Marsz
Równości), trafiły na stronę internetową faszystowskiej
organizacji Redwatch. Motto tej strony brzmi: „PAMIĘTAJ MIEJSCA, TWARZE ZDRAJCÓW RASY, ONI
WSZYSCY ZAPŁACĄ ZA SWOJE ZBRODNIE” (Ian Stuart
Donaldson). Przez moment zrobiło się groźnie, a policja do
dziś wzywa nas na przesłuchania jako „poszkodowanych”,
chociaż Redwatcha jakoś usunąć się z internetu nie
udaje.

Słusznie jest mieć słuszne
poglądy. Słusznie i raczej przyjemnie. Ale czy nie lepiej
byłoby mieć wpływ na kształt sceny politycznej? Mieć swoją
reprezentację tam, gdzie podejmowane są decyzje? Realny wpływ
na to, kto rządzi telewizją publiczną i gdzie powstają
obwodnice?

Garść wspomnień – gdzie mnie nie było i co z tego wynika

Początek lat 90. spędziłam w
Stanach, gdzie studiowałam od 1988 roku. Narastało we mnie
poczucie, że to, co miało być emigracją, powoli zamienia
się w wygnanie. W Polsce działy się rzeczy przełomowe, Niemcy
rozwalili swój mur, moi przyjaciele z liceum zakładali gazety,
a ja czytałam Szekspira i Virginię Woolf w małym miasteczku
pod Bostonem. Ominęły mnie czerwcowe wybory z 1989, początki
wolności, początki wolnego rynku. I początki feminizmu w
nowej Polsce, pierwsze spotkania, demonstracje. Ominęło mnie
też zbieranie podpisów pod petycjami w sprawie referendum
w kwestii aborcji. Ten epizod dwudziestolecia był ważny
i tragiczny zarazem, bo wprowadzona bez debaty publicznej
ustawa antyaborcyjna (1993) to zarazem policzek wymierzony
społeczeństwu obywatelskiemu. Zebrano grubo ponad milion
podpisów – i nic. Potężny ruch społeczny został po prostu
zignorowany. Okazało się – nie po raz ostatni zresztą –
że demokracja w Polsce kończy się tam, gdzie zaczyna sprzeciw
Episkopatu. To była ważna lekcja bezradności – wiele kobiet
uznało wtedy, że nic się nie da zrobić, że nie warto walić
głową w mur. I zajęły się czym innym. Ja tej lekcji nie
przerobiłam i czasem myślę, że stąd wziął się mój naiwny
optymizm, wiara, że Polska demokracja dotyczy zarówno kobiet,
jak i mężczyzn. Tytuł mojej książki Świat bez
kobiet[1] miał być ironiczny. Dziś myślę, że okazał się
realistyczny.

Wróciłam do Polski w 1994
roku i zanim zorientowałam się, co w trawie piszczy,
ominęło mnie kolejne kluczowe wydarzenie – IV Światowa
Konferencja w sprawie Kobiet, która we wrześniu 1995 roku
obradowała w Pekinie. Zorganizowanym przez ONZ pociągiem
pojechało wtedy do Chin około 40 polskich feministek
(m.in. Teresa Oleszczuk, Barbara Limanowska, Wanda Nowicka,
Kinga Lohman). Wróciły natchnione i jakby odmienione –
rozmiar i międzynarodowy rozmach tego wydarzenia były dla
nich szokiem. Uświadomiły sobie, że polski feminizm nie
jest wysepką na morzu rodzimego konserwatyzmu, lecz częścią
większej całości, barwnej, różnorodnej – światowego ruchu
kobiecego. Z przygotowań i udziału w konferencji wyrosło
wiele inicjatyw, m.in. działająca do dziś Koalicja Karat,
a uchwalona tam Platforma Działania nadal wyznacza kierunek
aktywności wielu kobiecych NGO-sów. To stamtąd wziął
się język, którym do dziś się posługujemy – język
uniwersalistyczny, ponadnarodowy, w którym prawa kobiet to
prawa człowieka. W Pekinie zatem nie byłam, czego do dziś
żałuję – gdybym pojechała, byłabym zapewne kimś innym,
a moje teksty miałyby szerszy oddech. W Polsce łatwo popada
się bowiem w zaściankowość i lokalność. Nawet krytykując
tę kulturę i jej wąskie horyzonty, wciąż przecież gadamy
tylko o niej.

Mój feminizm miał w tym okresie
wymiar seminaryjny – patriarchat obalałam, czytając książki
i chodząc na zajęcia w Szkole Nauk Społecznych PAN (zajęcia
prof. Małgorzaty Fuszary i prof. Anny Titkow wywarły na mnie,
i nie tylko na mnie, ogromny wpływ). W 1996 roku zaproszono
mnie do prowadzenia zajęć na nowo powstałych podyplomowych
Gender Studies UW – razem z Kazią Szczuką nauczałyśmy z
zapałem o miłości, władzy i literaturze. Analizowałyśmy
Panią Bovaryi Annę
Kareninę, a przy okazji przedarłam się przez
kilkadziesiąt romansów Harlequina. O ich głębokiej strukturze
(oraz o tym, dlaczego bohaterki romansów nigdy nie mają matek)
napisałam mój pierwszy artykuł. Kolejne zajęcia prowadziłam
z Bożeną Umińską (Keff). Wspominam te spotkania jako wielką
intelektualną przygodę. Nasze przyjaźnie miały w sobie jakiś
niebywały napęd, elektryczność. I te więzi przetrwały do
dziś, choć wypaliło się ówczesne poczucie, że stoimy na
krawędzi wielkiej zmiany.

Ówczesne akcje uliczne miały
charakter odosobnionych wyskoków – ot, taki niezobowiązujący
feministyczny mikrosabotaż. W 1996 roku brałam udział w
kobiecej „bojówce”, która białą farbą zamalowywała
literę „A” na seksistowskiej reklamie pewnego oleju
silnikowego. Chodziło o to, by „Nawet ona” w haśle „Nawet
ona nie zaszkodzi twojemu silnikowi” zamieniło się w „Nawet
ON”. Billboardów było wtedy na tyle mało, a feminizm wydawał
się na tyle egzotyczny, że nasz sabotaż został odnotowany w
mediach. Agencja reklamowa za seksizm przeprosiła, zaklinając
się obłudnie, że miała zamiar dokuczyć mężczyznom, ale
nie zdążyła. Poczułyśmy się dowartościowane. Dekadę
później nikt już za seksizm w reklamie nie przeprasza,
przeciwnie, pewna telefonia komórkowa próbowała niedawno
sprowokować nasz protest, żeby zdobyć darmowy rozgłos. Inna
wczesna akcja, ściśle tajna i niezwykle ekscytująca, polegała
na tym, że wraz z Kazią Szczuką nalepiałyśmy na słupach
ogłoszeniowych domowej produkcji plakaty z napisami „Kapera
nam doskwiera” oraz „Patriarchat skona”. Nie wiem, czy
ktoś efekty naszego nocnego bohaterstwa zauważył. Patriarchat
w każdym razie ma się nieźle.

Manifa my love

Przełomem był marzec 2000 roku,
czyli pierwsza manifa. To było przejście od feministycznego
chałupnictwa do prawdziwego działania, co prawda dość
chaotycznego, ale jednak grupowego. Zaczął się też rysować
nieostry, ale istotny podział na feminizm uliczny, nieformalny,
spontaniczny i ten instytucjonalny, profesjonalny, NGO-sowy. Nie
była to i nie jest wrogość, a wiele osób funkcjonuje w obu
obiegach jednocześnie, ale czuje się pewne napięcie na linii
„sformalizowane” – „niesformalizowane”.

Bezpośrednim impulsem do pierwszej
manify było wkroczenie policji do gabinetu ginekologicznego w
Lublińcu – pacjentkę, która przerywała tam ciążę, poddano
przymusowym badaniom w szpitalu. Nasz protest dotyczył jednak
nie tylko prawa kobiety do wyboru. Chodziło o całokształt
tzw. polityki prorodzinnej rządu AWS: dyskryminację na rynku
pracy, zakaz aborcji, brak edukacji seksualnej w szkołach,
brak częściowej bodaj refundacji środków antykoncepcyjnych
(wyjaśniano, że nie są to leki, a ciąża nie jest
chorobą). Ówczesny rząd zablokował kampanię przeciwko
przemocy wobec kobiet, a przedstawiciele władz nazywali samotne
macierzyństwo „patologią”. Manifie towarzyszyły hasła:
„Demokracja bez kobiet to pół demokracji” i „Mam tego
dość – Matka Polka” (z doklejanym dopiskiem na osobnej
kartce: „Jestem z Tobą – Ojciec Polak”). Było nas sto,
może dwieście. Wielkim emocjom, przekonaniu, że robimy coś
ważnego, towarzyszyło poczucie osamotnienia. Gdyby ktoś nam
wtedy powiedział, że manifa stanie się coroczną imprezą
przyciągającą tysiące osób, że podobne imprezy odbywać
się będą w kilku miastach, że za parę lat trafimy na
okładkę tygodnika „Polityka”, a kobiecy protest pokazywać
będą wieczorne wiadomości, stuknęłybyśmy się zgodnie
w czoła.

Nie opowiem tu historii kolejnych
manif, nie przypomnę happeningów, przebrań, przemówień,
katastrof z nagłośnieniem, awantur i rozłamów w manifowym
środowisku. Nie opiszę haseł, plakatów, wlepek, znaczków,
gazetek, ulotek, majtek, koszulek, gadżetów – całej tej
okołomanifowej kobiecej manufaktury, którą rozwinęły
kolejne pokolenia organizatorek. To materiał na książkę, a
właściwie album – taki z setkami zdjęć, ze wspomnieniami
organizatorek, wycinkami z prasy… (Osobną, równie barwną
historią – na inny kolorowy album – są oczywiście parady
równości). Tegoroczna manifa – dziesiąta! – uświadomiła
mi, że jestem częścią ważnego ruchu społecznego. Ruchu,
którego przyszli historycy okresu „przemian” nie będą
mogli pominąć.

Nasza historia, zapomniana historia, czyli po co ten Kongres

Zagalopowałam się. Ojej,
jak się zagalopowałam. Tak na mnie działa wspomnienie
pierwszej manify. Jasne, że przyszli historycy pominą
naszą historię. Nawet się o niej nie zająkną. Napiszą o
wojnie na górze i o aferze Rywina, o Rydzyku i o lustracji, o
Lepperze i o dziesiątkach innych postaci, o których wolałabym
zapomnieć. Ale o polskich kobietach nie napiszą ani słowa. A
już na pewno nie o feminizmie. Bo historia, tak samo zresztą
jak polityka, ma dziwną skłonność do pomijania kobiet,
ich doświadczeń, zmagań, losów. Zbiorowa pamięć jest
wybiórcza i zwykle wybiera mężczyzn. Tak właśnie zadziało
się z obchodami 20-lecia, i to nawet w prorównościowej,
zdawałoby się, „Gazecie Wyborczej”.

Ta skłonność do pomijania połowy
społeczeństwa w obchodach 20-lecia wspólnej wolności jest w
gruncie rzeczy rozbrajająca. Nie wiadomo: płakać czy śmiać
się? A może zmienić zajęcie: z feminizmu na dziewiarstwo lub
gastronomię? Spójrzmy prawdzie w oczy: 20 lat gadania, pisania,
manifestowania – i nic. Hasło przewodnie pierwszej manify nadal
jest aktualne: demokracja bez kobiet to pół demokracji.

Odpowiedzią środowisk kobiecych
na męskocentryczne obchody 20-lecia był Kongres Kobiet
Polskich. Odbył się w Sali Kongresowej w czerwcu 2009
roku. Była to impreza mainstreamowa, huczna… i niemal
czysto kobieca. Czy Kongres zmienił postrzeganie feminizmu
w Polsce? Sądzę, że zmienił radykalnie, choć wśród
feministek zdania w tej kwestii są podzielone (wrócimy do tego
jeszcze). Nic tak nie przykuwa męskiej uwagi jak pominięcie
mężczyzn przez kobiety. W wiadomościach wybrzmiało więc
kilka niechronnych uwag o braku męskich toalet w Pałacu Kultury
(podczas tych paru dni część z nich stała się, o zgrozo,
toaletami damskimi), jednak media odnotowały również,
że w Polsce jest coś takiego jak ruch kobiecy. Niektóre
nawet zauważyły, że ten ruch, postawił sobie konkretny cel
– walkę o parytety na listach wyborczych. Dla medialnego
wizerunku tej sprawy, od lat pogardliwie zbywanej jako dziwactwo
feministek, którego nikt przecież nie popiera, kluczowa była
publikacja sondażu „Gazety Wyborczej”. Okazało się, że 60
proc. badanych popiera postulat parytetu (52 proc. mężczyzn i
70 proc. kobiet). O masowym poparciu dla parytetów wiedziałam
od dawna (sondaże robiono kilka lat wcześniej, pisała o tym
Małgorzata Fuszara), ale co innego zobaczyć tę wiedzę na
pierwszej stronie „Gazety”. „Naród za kobietami” –
krzyczała czołówka „Gazety” z 10 lipca 2009 – wycięłam
sobie to cudo i schowałam tam, gdzie trzymam najcenniejsze
pamiątki z pierwszych manif. Dla wnucząt płci obojga.

Ale chodziło przecież nie tylko
o aktualną politykę. Równie istotny dla idei Kongresu jest
wymiar historyczny, rocznicowy. Szło nam o to, by do zbiorowej
świadomości trafiła wreszcie ta prosta prawda: to jest
także nasz kraj. Oprócz mężczyzn – tych w swetrach,
tych w garniturach i tych w sutannach, tych w redakcjach,
w fundacjach i w komisjach, tych z wąsami i tych bez wąsów
– ktoś jeszcze w Polsce budował demokrację. Ta prawda nie
była tematem żadnego z paneli. A jednak to nie przypadek,
że centralną postacią, żywym symbolem Kongresu stała się
Henryka Krzywonos, bohaterka pierwszej „Solidarności”.

[1] Agnieszka Graff, Świat
bez kobiet, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2001 i
2009.