Strona główna » Kryminał » Malarz obłędu

Malarz obłędu

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-529-5

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Malarz obłędu

"Wnikliwe studium manipulacji, która doprowadza do obłędu… Znakomity nowy polski kryminał. Intrygująca i trzymająca w napięciu fabuła oraz charyzmatyczne postacie z krwi i kości. Młody dziennikarz, marzący o sławie i bogactwie, otrzymuje od losu życiową szansę. Właściciel dużego wydawnictwa, zainteresowany wydaniem biografii seryjnego mordercy i gwałciciela osadzonego w zakładzie karnym w Raciborzu, kładzie na stole zaliczkę, obok której nie można przejść obojętnie. Dziennikarz, Jan Kowalski, nawiązuje kontakt z przestępcą, licząc, że wydanie książki przyniesie mu uznanie środowiska oraz duże pieniądze. Wciągany w świat psychopaty, zatraca kontakt z rzeczywistością, a kiedy zaczyna mieć wątpliwości, na odwrót jest już za późno. Czy miłość okaże się silniejsza od fascynacji złem i traumatycznej przeszłości?"

Polecane książki

Prezentowana publikacja stanowi próbę całościowego, autorskiego, pierwszego w Polsce monograficznego ujęcia problematyki sztuki generatywnej (opartej na procedurach algorytmicznych) – ciekawego nurtu zarówno współczesnej sztuki nowych mediów, jak i w ogóle cyberkultury jako obszaru, w którym nowe me...
Dalsze losy Marii i jej dzieci, znanych już czytelnikowi z książki "Hanyska". Po latach skrajnej nędzy i upokorzeń rodzinie Brunów jako tako się żyje. Jest i co do garnka włożyć, i co przyodziać. Dzieci chodzą do szkoły. Ale mimo że już nawet języka niemieckiego zapomniały, dla miejscowych są wciąż ...
 Pragniesz żyć w zgodzie ze sobą i podążać za swoimi marzeniami? Ta książka podpowie ci, jak zrozumieć siebie, wprowadzać zmiany wewnętrzne i kształtować swoje otoczenie oraz spełniać marzenia.Autorka wskaże ci, jak:•          rozpoznać własne m...
„Poganka” to opowieść o dziejach Beniamina, który zakochawszy się pozostał w zamku pogańskiej Aspazji. Podjąwszy taką decyzję zdecydował, że porzuci dla niej dom, rodzinę, ojczyznę. „Poganka” to powieść romantyczna o cechach moralitetu z elementami fantastycznymi. Dość trudna do jednoznacznego sklas...
Emerycka Szajka powraca – ze zdwojoną siłą! Kontynuacja przezabawnej i zwariowanej czarnej komedii Seniorzy w natarciu! Märtha i jej przyjaciele przebywają w Las Vegas. Wyposażeni w elektryczne wózki inwalidzkie i sztuczne szczęki napadają na kasyno, żeby tak jak Robin Hood zdobyć pieniądze dla bi...
„Apelacje w sprawach gospodarczych na przykładach i wzorach” stanowią z jednej strony kontynuację „Pozwów w sprawach gospodarczych na przykładach i wzorach”, z drugiej zaś stanowią samodzielną publikację mającą na celu usystematyzowanie podstawowych kwestii dotyczących konstruowania apelacji w spraw...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Przemysław Wilczyński

MALARZ OBŁĘDU

Copyright © 2015 by Przemysław Wilczyński

Copyright © 2015 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Mariusz Kula

Redakcja: Bogumiła Ziembla-Ziembicka / Wydawnictwo JAK

Korekta: Maria Armata / Wydawnictwo JAK

ISBN: 978-83-7999-529-5

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2015

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Magdzie,

z przeprosinami za stracony czas

Prolog

Dożywocie nie zabija. Przynajmniej nie od razu.

Samotność również. Ale umysłowe odrętwienie…

W życiu zawsze robiłem to, co przynosiło mi satysfakcję. Aż do teraz. Bo teraz mogę jedynie spacerować, czytać… spacerować, czytać… i jeszcze od czasu do czasu odbierać korespondencję. Oczywiście tylko wówczas, gdy ktoś zechce do mnie napisać.

Czasem, gdy nie mogę zmrużyć oka, choć zapewne już dawno wybiła godzina duchów, leżę na pryczy i sięgam pamięcią wstecz. Wszystko, co robiłem, było napędzane pragnieniem zapewnienia sobie umysłowej stymulacji…

Bo świat jest taki… szary, bezwzględny, brudny…

Umieram. Wciąż…

Wstaję, ścielę pryczę, przemywam twarz, oddaję mocz, zjadam kanapki lub owsiankę…

Nie żyję, raczej wegetuję…

Za możliwość opuszczenia tego zamkniętego kręgu rutynowych czynności dałbym wiele, może nawet wszystko, co mam…

Naprawdę wszystko… i… jeszcze więcej.

Poszukuję czegoś, co wbija w fotel i wysysa powietrze z płuc. Czegoś, co zagwarantuje moc wspomnień do grobowej deski. Czegoś, dzięki czemu ponownie zacznę żyć. Może tylko na chwilę, może na mgnienie oka, ale jednak…

Umieram. Wciąż…

W moim wypadku umieranie to powolny, wyczerpujący proces…

Dzień po dniu. Godzina po godzinie. Ba, nawet minuta po minucie…

Czas przestaje mieć znaczenie. Przynajmniej tu, gdzie przebywam…

Bo nie biegnie. Stoi w miejscu…

Nawet gdybym mógł śledzić ruch wskazówek zegara… ale nie mogę… nie dostrzegłbym nic prócz stagnacji. O tak, stagnacja to słowo idealnie odzwierciedlające moje położenie. I jeszcze marazm…

Stagnacja i marazm…

Marazm i stagnacja…

Tkwienie w szambie bierności zabija… powoli, bo powoli, ale zabija. Lepiej iść do piachu szybko i bezboleśnie, niż męczyć się przez całą wieczność. Wiem coś o tym… Wiem o tym więcej niż inni…

O niebo więcej… Wszystko…

Istnieje dla mnie jeszcze cień nadziei?

Tak, niewielki, ale istnieje…

Taki, dzięki któremu chociaż na chwilę zapomnę o schematach i o udręce codzienności…

Zresztą… nadzieja, czymże ona jest?

Brzytwą przecinającą delikatną skórę dłoni. Gwoździem wbitym w sam środek czaszki… tworzącym otwór, przez który wycieka rozum. Nadzieja jest dla słabych, pozbawionych poczucia własnej wartości…

A mimo to wciąż trzyma mnie przy życiu…

Zabawne…

Doprawdy…

Nadzieja…

Do diabła z nią!

Umieram. Wciąż.

Szukam kogoś, kto pozwoli mi znowu żyć.

1

O własnej działalności gospodarczej marzyła w zasadzie od zawsze. Na razie urządziła biuro w wynajętej kawalerce, miała jednak nadzieję, że po jakimś czasie, może po dwóch, trzech latach, przeniesie firmę do bardziej odpowiedniego lokalu. Biurowiec w centrum miasta. Stylowe meble, w niczym nieprzypominające gratów kupionych na wyprzedaży. Wykafelkowana podłoga. Wielki skórzany fotel, w którym mogłaby siedzieć jak na tronie Kazimierza Wielkiego lub jakiegoś innego Władysława Jagiełły. Ale przede wszystkim olbrzymia niezależność. O tak, to właśnie uzyskanie zawodowej autonomii stanowiło główny bodziec do opuszczenia grubych murów magistratu i rozpoczęcia pracy na własny rachunek.

Wcześniej, gdy nosiła na piersi plakietkę z danymi osobowymi i nazwą stanowiska (ANNA KOWALSKA, Wydział Kultury i Edukacji, podinspektor), musiała słuchać poleceń szefowej, wiekowej, pomarszczonej, oblanej tłuszczem suki, która z dogryzania pracownikom uczyniła cel swojej marnej egzystencji. Smutne, ale prawdziwe. Dlaczego w tym cholernym kraju jest tak, że ktoś, kogo los wypchnął na wyżyny pozycji społecznej, zamiast świecić przykładem, swoim zachowaniem wyłącznie odpycha?

Zaraz, moment, co robić? Świecić przykładem? Dobry żart nie jest zły! Chyba przyszła na świat z chromosomem naiwności, bo przecież każdy (KAŻDY, bez wyjątku), gdy tylko dorwie się do władzy, pokazuje już nie rogi, lecz wielkie poroże obrośnięte chamstwem i megalomanią.

Teraz, gdy spełniła marzenia, musiała przesiadywać w robocie od rana do wieczora… i znowu, oczywiście z tego powodu, czuła frustrację. Własna działalność gospodarcza miała przynieść nie tylko poprawę sytuacji finansowej, ale również samopoczucia, tymczasem wszystko, co dała, można było określić słowem „rozczarowanie”. Cholera, nie po to rzuciła pracę w urzędzie miejskim, żeby tyrać jak wół po dwanaście godzin na dobę, sześć dni w tygodniu, i na dodatek wypełniać papiery w domu! Ale skoro już zdecydowała się na ten krok, skoro złożyła wypowiedzenie i zorganizowała firmę od podstaw, musiała zacisnąć zęby i przetrwać trudne chwile. Podobno najtrudniej jest zacząć, później jest już z górki. Tak, świetnie, tylko czemu na horyzoncie wciąż nie dostrzegała tego cholernego szczytu, z którego mogłaby zacząć schodzić?

Wypiła łyk zimnej kawy. Spojrzała na stos dokumentów spiętrzony wiecznym brakiem czasu. Zaklęła w myślach. Za oknem majaczył zmierzch, który powinien stanowić wystarczający powód do opuszczenia biura… ale te wstrętne papierzyska… Jezu, chyba będzie trzeba zatrudnić dodatkową osobę, bo obrabianie księgowości dwudziestu czterech firm przez dwie głowy zakrawa na ponury żart. Dobrze, że mąż wykazywał zrozumienie, w innym wypadku już dawno zasięgnąłby opinii prawnika i złożył odpowiednie dokumenty w miejscowym sądzie.

– Skończyłaś? – zapytała, gdy zobaczyła, że Katarzyna wyłącza komputer.

Głupie pytanie. Jasne, że skończyła, albo raczej nie skończyła, tylko miała już tego dość. Przyszła do biura o szóstej rano i zamiast po zmroku pójść na randkę z jakimś facetem (do diabła, przecież tydzień właśnie wszedł w tak wyczekiwaną fazę weekendu!), spędziła trzynaście godzin w pomieszczeniu wielkości publicznej toalety!

– Tak. Wiesz, co sobie myślę? Nie powinniśmy brać takiej drobnicy. Na prowadzeniu księgowości płotek nie sposób zarobić, więc czemu nadal babramy się w tym szambie? Cholera, jak tak dalej pójdzie, to wyniosą nas stąd nogami do przodu.

Katarzyna, atrakcyjna trzydziestolatka o wielkich brązowych oczach, na które potrafiła poderwać wielu miejscowych przystojniaków (kiedyś flirtowała z obecnym prezydentem miasta, ale podziękowała mu po trzeciej czy czwartej randce, bo – jak twierdziła – facet nosił w spodniach wydmuszki), wstała i przeciągnęła się. Gdyby Anna musiała wybrać jeden dominujący atrybut urody przyjaciółki, nie postawiłaby na krótkie czarne włosy, na pełne usta ani na seksowne dołeczki w policzkach (mogłaby za nie zabić!), lecz właśnie na wielkie brązowe oczy i magnetyczne spojrzenie.

– Dopóki nie wygramy dużego przetargu na obsługę poważnej firmy – oznajmiła – musimy zadowolić się tym, co jest. Przynajmniej nie wykonujemy głupich poleceń jeszcze głupszych szefów. Jak to mówią…

– Wiem, wiem, lepsze gówno przyklejone do buta niż złoto za szybą.

– Myślałam raczej o rydzu, ale twoja wersja też jest niezła.

Katarzyna spojrzała na zegarek.

– Cholera – powiedziała szorstkim, nieco ochrypłym głosem. – Nadciąga czas wiadomości. Zasuwamy po dwanaście godzin na dobę, a ledwo wychodzimy na swoje. Zmieńmy to, skarbie, bo inaczej znowu będę zmuszona odwiedzić okulistę.

Zdjęła okulary, których używała tylko do pracy przy komputerze. Oprócz urody Katarzyna miała jeszcze dwie charakterystyczne cechy. Po pierwsze, często traciła kontrolę nad zapędami krnąbrnego języka. Po drugie, używała określenia „skarbie” nawet w stosunku do nieznajomych.

– Nie żartuj, przecież ostatnio zmieniałaś szkła.

Katarzyna wstawiła pusty kubek po kawie do zlewu. Zanim wyszła, włożyła płaszcz. Chwyciła torebkę, stanęła przed drzwiami i pokręciła głową. Posłała Annie szeroki uśmiech, od szóstki do szóstki albo jeszcze szerszy, wetknęła papierosa w kącik ust, po czym oznajmiła:

– Właśnie, ale przez te cholerne cyferki znowu dostaję oczopląsu. Dwanaście godzin spędzonych w tej norze. Trochę ci zazdroszczę, wiesz? Ty przynajmniej masz do kogo wracać… i do kogo się przytulić.

– Janek nie jest idealny – odparła Anna, choć doskonale wiedziała, że u faceta, z którym przed dwoma laty stanęła na ślubnym kobiercu, próżno szukać choćby najmniejszej skazy. Pracowity. Uczciwy. Troskliwy. Kochający. No dobra, może nie zarabiał kroci, może od czasu do czasu zostawiał na łóżku przepocony podkoszulek i brudne skarpetki, ale… Tak, nie był ideałem, jednak chodziła po tym świecie już dwadzieścia osiem lat i wiedziała, że osobnik płci męskiej pozbawiony wad po prostu nie istnieje.

Najcudowniejsze, że wiele razy, w zasadzie już od czasu, gdy chodzili na randki do kawiarni i do kina, śpiewał piosenkę Juniora Stressa, której słów Anna nie zapomni do końca swoich dni:

Nie spodziewałbym się nigdy tego po tobie, że będziesz w mej osobie widziała kogoś lepszego, niż jestem. Ja nie muszę wiedzieć, dlaczego tak wybrałaś, chciałaś być obok tego, którego przyszłość nie widziała, nie chciała go takiego znać i czuć, bo on umiał sobie dobrze życie psuć, myśli truć.

Katarzyna zapaliła papierosa. Wydmuchała z ust wielki kłąb dymu.

– Cholera, nie zgrywaj się, dobra? – poprosiła ochrypłym głosem, przywodzącym na myśl warkot rozklekotanego silnika. – Metr osiemdziesiąt wzrostu. Dziewięćdziesiąt kilogramów wagi…

– Nie przypuszczałam, że w nowych szkłach okulista wmontował ci skaner.

– …ciało jak u Apolla. Kędzierzawa czupryna. Spojrzenie prawdziwego twardziela. Oczy… W tych oczach można by się przejrzeć, wiesz?

Anna machnęła ręką. Niechcący strąciła kilka papierów na podłogę.

– Daj spokój. – Zaczęła zbierać dokumenty. – Mówiłam, że nie jest idealny. Rozrzuca bieliznę po domu, nie gotuje, nie potrafi włączyć pralki. Ba, nigdy nie wyjął z szafki odkurzacza. Też mi ideał!

– Chrzanisz.

– Może, ale tylko trochę.

– Posłuchaj, skarbie, nigdy nie myślałaś o rozwodzie?

Anna parsknęła śmiechem. Katarzyna często żartowała, że z chęcią przytuliłaby Janka do swojej niewielkiej piersi („Ale za to sprężystej!” – dodawała zawsze), gdyby między nim a Anną wyrosła ściana nieporozumienia. Niedoczekanie! Znali się z mężem jak łyse konie, darzyli szacunkiem oraz zaufaniem i w tej materii nic nie zapowiadało zmian. Oczywiście niekiedy rozmawiali podniesionymi głosami, czasami również wymieniali najróżniejsze złośliwości, ale wszystko z powodu łączącego ich uczucia. Kto się czubi, ten się lubi, czyż nie?

– Jeszcze nie, ale kto wie?

– Gdy już dostaniesz podpisane papiery, zadzwoń do mnie, dobrze?

– Urządzimy stypę?

– Nie, głupia, raczej wieczorek zapoznawczy!

Anna udała obrażoną, choć obie wiedziały, że nic nie jest w stanie zepsuć ich przyjaźni. Już prędzej świat obróciłaby w proch rozpędzona kometa lub inwazja zielonych ludzików z oczyma wielkości piłek lekarskich.

– Zapomnij.

Katarzyna wzruszyła ramionami.

– Nigdy nie mów „nigdy”, skarbie. Na razie.

Wyszła z biura, ciągnąc za sobą smugę białego dymu.

Anna wypełniała papiery jeszcze przez trzy kwadranse, po czym uznała, że musi nadrobić małżeńskie zaległości. Nie mogła wystawiać anielskiej cierpliwości Janka na zbyt ciężką próbę, bo już i tak robiła to za często. Cóż, praca księgowej wymagała poświęceń, lecz tylko do pewnego stopnia. Wiedziała, że jeśli przekroczy magiczną granicę, jeżeli uczyni ten jeden krok za daleko, narazi się na nieprzyjemności. Niekiedy lepiej dmuchać na zimne. O tak, o niebo lepiej.

Dopiła kawę i wstawiła kubek do zlewu. Pozmywa jutro… nie tylko swoje, lecz również te zostawione przez przyjaciółkę. Cholerna Katarzyna. Czemu nigdy po sobie nie posprząta?

Stanęła przed lustrem. Przeczesała dłonią krótkie jasne włosy, przeciągnęła po ustach błyszczykiem, a na policzki nałożyła odrobinę różu. Mimo że Katarzyna, „dupa pierwsza klasa”, jak sama o sobie mówiła, mogła przyciągać facetów jak wyprzedaż w supermarkecie, ona również miała sporo atutów. Wciąż młoda, nadal atrakcyjna, wpadła Jankowi w oko już na pierwszym spotkaniu. Może urodą nie dorównywała panienkom z okładek, ale za to miała w sobie coś, co mąż określał mianem „pociągającego”.

Włożyła płaszcz, po czym wyszła z biura. Gdy szła po chodniku skąpanym w świetle ulicznych latarni, czuła na twarzy podmuchy zimnego wiatru. Listopad. Miesiąc najgorszy z możliwych. Wilgoć dominująca w powietrzu. Szarość. Brud. Całe szczęście, że tego wieczoru nie padało, bo nie wzięła parasola. Gdyby po dwunastu godzinach spędzonych za biurkiem (i to z haczykiem, albo raczej wielkim rzeźnickim hakiem!) wracała do mieszkania w strugach deszczu, chyba zaczęłaby wrzeszczeć. Tak dla rozładowania targających nią emocji. I pewnie nawet nie zwracałaby uwagi na zdumione spojrzenia przechodniów.

Weszła do niewielkiego, jednak pozbawionego świateł parku. Otaksowała wzrokiem okolicę. Nikogo. Zupełna pustka. Cholera. Nienawidziła przechodzić tędy po zmroku. Wyjątek stanowiła zima, kiedy ziemię przykrywa spora warstwa białego puchu, gwarantująca lepszą widoczność. Bała się. Tak po prostu. Choć nigdy nie natrafiła na żadnego zboczeńca, co najwyżej na kilku niegroźnych pijaczków, za każdym razem gdy tędy szła, czuła irracjonalne ukłucie lęku. Może w poprzednim wcieleniu została napadnięta przez bandę oprychów?

Może.

Do przejścia miała jakieś pięćset metrów. Do zrobienia w pięć, góra sześć minut. Zaklęła. Sześć minut, czyli trzysta sześćdziesiąt sekund niepewności, obawy o zdrowie, może nawet życie. Nie wiedziała, skąd to poczucie zagrożenia, skąd niewytłumaczalny, paranoiczny lęk, przemieniający się w przerażenie wraz z pokonywanym dystansem. Z każdym wykonanym krokiem zbliżała się nie tylko do świateł otaczających ulicę Opawską (w oddali majaczyły oświetlone wystawy sklepowe), lecz również do czegoś, co mogła określić mianem „szaleństwa”. Jeśli nie wrzuci na luz, jeżeli nie zacznie łykać pigułek na uspokojenie, to kiedyś wyciągnie kopyta w tym przeklętym parku! I do tej tragicznej śmierci (myślała o zawale serca) nie przyłoży ręki żaden zamaskowany psychopata!

Westchnęła.

Czterysta metrów.

Słyszała zwykły zgiełk otulający miasto, ale nieco wytłumiony przez odległość i barierę utkaną z rosnących w parku drzew. Wzrokiem przyzwyczajonym już do ciemności lustrowała otoczenie. „Gdzie jesteś, dupku? No, do ciebie mówię, zboczeńcu!” Wiedziała, że wyobraźnia płata jej figle, lecz nic nie mogła na to poradzić. Umysł karmiony adrenaliną wytwarzał najróżniejsze warianty starcia z jakimś obleśnym brudasem, któremu musiałaby stawić czoło. Walka o życie w samym centrum Raciborza. Czyż to nie zakrawa na ironię?

Usłyszała coś.

Przystanęła. Spojrzała tam, skąd dochodził dźwięk. Szuranie? Trzeszczenie? Chrzęst? Dostrzegła, że coś poruszyło pobliski krzew. Poczuła, jak szpikulec strachu dziurawi jej pierś. Wiedziała, że powinna dać nogę, ale trwała w bezruchu, jakby ktoś wlał jej do mięśni stygnący beton. „Na co czekasz? Na co, do ciężkiej, jasnej, ciasnej cholery, czekasz!?” Oczyma duszy zobaczyła wielkiego obdartusa, faceta po pięćdziesiątce, w brudnej kufajce i gumowcach, który wyjmuje ze spodni…

Potrząsnęła głową.

Jeszcze przez krótką chwilę stała jak wmurowana, po czym ruszyła dalej. Odepchnęła od siebie niepożądaną wizję. Znowu westchnęła. Spokojnie, przecież nic jej nie grozi…

Dwieście metrów.

Zgiełk miasta przybierał na sile. Wystawy sklepów przyciągały wzrok. Już niedaleko. Jeszcze dwie minuty. Sto dwadzieścia sekund lęku i po wszystkim. Gdyby mogła wyłączyć myślenie, zrobiłaby to bez wahania. Dlaczego żaden z bubków siedzących w magistracie nie wpadnie na pomysł, żeby zamontować w tym przeklętym miejscu rząd latarni? Koszty, panie, koszty! Prezydent miasta ogląda każdą złotówkę po kilka razy, i to z każdej strony, zanim ją wyda. Dupek. Nic dziwnego, że Katarzyna podziękowała kolesiowi po paru spotkaniach.

Sięgnęła do kieszeni płaszcza. Zacisnęła palce na owalnym pojemniku zawierającym gaz łzawiący. Kupiła to dziadostwo jakieś trzy, cztery tygodnie temu, kiedy dzień zaczynał ustępować pola nocy już o siedemnastej z minutami. Teraz, gdy brnęła przez mrok ogarniający park, zastanawiała się, czy zdołałaby prysnąć jakiemuś sukinsynowi prosto w oczy. Wystarczy położyć kciuk na przycisku, wcisnąć i…

Sto metrów.

Powinna wybrać inną drogę, przecież mogła iść nie skrótem, lecz oświetlonymi ulicami. Straciłaby trochę czasu, ale najwyżej tyle, żeby nie zdążyć na prognozę pogody. Czemu zawsze, gdy miała wybór, wykazywała taki upór i brnęła przez park, w którym wielokrotnie omal nie zeszła na zawał? Masochistka pozbawiona krztyny zdrowego rozsądku.

– Paniusiu!

Zerknęła w stronę, z której dochodził głos. Z ciemności wyłoniła się olbrzymia sylwetka. Tylko tyle. A może aż tyle. Nie dostrzegła żadnych szczegółów, bo każda sekunda zwłoki mogła oznaczać poważne kłopoty. Gwałt. Rabunek. Pobicie. Gwałt połączony z pobiciem. Pobicie z rabunkiem. Do diabła, wszystko naraz! Zapomniała o pojemniku z gazem łzawiącym. Ba, w zasadzie zapomniała o całym świecie. Napędzana adrenaliną, zaczęła biec.

– Paniusiu, może…

Nie zwróciła uwagi na wypowiedziane słowa. Słyszała tylko szum pracujących silników (cywilizacja! światło!) i bicie swego serca. Odniosła wrażenie, że ten kawałek mięsa, który miała gdzieś w piersi, zaraz rozkruszy żebra, rozerwie skórę i wyskoczy na zewnątrz. Pomyślała, że gdyby teraz straciła równowagę, gdyby upadła…

Nie, nie, nie!

– …poratuje panienka drobnymi? Hej, paniusiu…

Wybiegła na ulicę. Samochód prowadzony przez mężczyznę z wąsem zahamował z piskiem opon. Facet wyskoczył z wozu i zaczął krzyczeć:

– Kurwa, co robisz!? Zrobić ci z dupy zajezdnię mercedesów!?

Nie zważała na przekleństwa, nie zwracała uwagi na zdumione spojrzenia przechodniów. Liczyło się tylko to, że umknęła gwałcicielowi, że ten przeklęty zboczeniec musi odejść z niczym.

Niewiele brakowało.

Zwolniła. Odetchnęła.

O tak, brakowało naprawdę niewiele.

2

Biegł. Nie zważał na żar trawiący płuca, na igły wnikające w każde włókno mięśniowe nóg. Pędził przed siebie na złamanie karku, choć nie uciekał przed bandą oprychów ani przed zgrają odrzuconych kochanek. Powód szaleńczego wysiłku spoczywał w kieszeni płaszcza. Rozpakowany. Przeczytany. Skonsumowany… Chociaż może nie do końca, bo przecież na przyswojenie każdego zdania, na analizę każdego słowa potrzeba czasu i chłodnej głowy. Właśnie dlatego nie włożył czapki. Pragnął, żeby zimny jesienny deszcz studził targające nim emocje.

Do pokonania pozostało mu sześćset, może siedemset metrów. Potrącił kilku przechodniów. Nie przeprosił. Wpadł w kałużę, rozbryzgując wodę na wszystkie strony. Wielkie krople wylądowały na kurtce staruszki idącej po zakupy. Uwaga o chamstwie panoszącym się po ulicach rozmyła się nie tylko w zgiełku miasta, lecz również w rytmicznym łomocie ogarniającym jego czaszkę.

Nie zareagował na klakson samochodu ani na przekleństwa rzucane pod jego adresem, gdy przeciął ulicę w niedozwolonym miejscu. Chrzanić to! Zajęty własnymi sprawami, pewnie nie zauważyłby nawet portfela leżącego na chodniku ani wielkiej reklamy z wizerunkiem półnagiej blondynki. Nie dzisiaj. Nie w momencie, gdy wreszcie dostał coś, czego tak bardzo pragnął.

Minął budynek raciborskiej uczelni. Przebiegł koło czterech wyrastających z ziemi wieżowców. Przystanął przy niewielkim markecie, jednym z niewielu obiektów handlowych miasta nietkwiących w prywatnych łapskach. Wszedł pod daszek, żeby skryć się przed wciąż siekącym deszczem. Najpierw wytarł drżące dłonie o spodnie, następnie pogrzebał w kieszeni płaszcza. Wyjął kopertę zaadresowaną do Jana Kowalskiego zamieszkałego na ulicy Katowickiej. Przemknęło mu przez myśl, że powinien zmienić lokum na coś większego, o czym nieraz wspominała Anna, ale zaraz o tym zapomniał. Wszystko przestało się liczyć. Wszystko prócz listu, kartki papieru zapisanej starannymi drukowanymi literami.

SZANOWNY PANIE!

A MOŻE POWINIENEM ZWRACAĆ SIĘ DO PANA Z NIECO WIĘKSZĄ DOZĄ POUFAŁOŚCI? NA PRZYKŁAD „DROGI JANKU”? ALBO… WIESZ, MAM JUŻ SWOJE LATA, DLATEGO PROPONUJĘ NEUTRALNY ZWROT: „CHŁOPCZE”. CO TY NA TO, CHŁOPCZE? PRZYZNAJ, ODPOWIADA CI, PRAWDA?

ZATEM, CHŁOPCZE, PRZEPRASZAM, ŻE ODPISUJĘ DOPIERO TERAZ. WYBACZ, ALE MUSIAŁEM PRZEMYŚLEĆ TWOJĄ PROPOZYCJĘ. CÓŻ, JEST DOPRAWDY INTERESUJĄCA I WARTA… JAK TO SIĘ MÓWI… GRZECHU. O TAK, JEST WARTA GRZECHU. ZADZWOŃ DO MNIE, TO USTALIMY SZCZEGÓŁY. TAK NA POCZĄTEK. JEŚLI WYPADNIESZ OBIECUJĄCO, TO KTO WIE, MOŻE DOCZEKASZ SIĘ NASTĘPNEJ RUNDY… I KOLEJNEJ?

Z POWAŻANIEM

Antoni Filip Grzęda

Wytarł mokre czoło rękawem płaszcza. Schował list do kieszeni z należytą starannością, tak żeby żadna kropla nie zmoczyła papieru. Nie odpowiadał mu ten protekcjonalny ton, ale ekscytacja powodowała, że zbytnio nie zaprzątał sobie nim głowy. Przecież dostał list od Malarza, jednego z najgroźniejszych seryjnych morderców w tym kraju!

Jezusie kochanieńki!

Kontakt z Malarzem nawiązał przed miesiącem. Albo raczej dopiero teraz, bo przecież wtedy tylko wysłał list z płonną nadzieją na odpowiedź. Wpadł na pomysł, żeby zrobić wywiad z kimś, z kim jeszcze nikt nie rozmawiał, z oryginałem sporego kalibru. Traf chciał, że w raciborskim więzieniu przebywał osadzony za trzynaście morderstw. Facet najpierw gwałcił, później zabijał. Prasa nazwała szaleńca Malarzem, bo na ciałach swoich ofiar wycinał nożem krwawy wzór.

Malarz, czyli Antoni Filip Grzęda, działał w okolicach Raciborza przez blisko dekadę. Polował wyłącznie na młode, atrakcyjne kobiety. Brunetki, szatynki, blondynki. Szczupłe i przy kości. Wysokie i niskie. Śledczy ustalili, co łączy ofiary, dopiero po siódmym zabójstwie. Okazało się, że Malarz, miłośnik szczupłych talii i sterczących biustów, gustuje tylko w mężatkach, i to takich, które uwielbiają spędzać czas na stadionach lub w siłowniach. Gdyby nie zasuwały po bieżni lub nie machały hantlami, dzisiaj pewnie nadal chodziłyby po tym świecie. A tak…

Jako dziennikarz specjalizujący się w kontrowersyjnych tematach i wolny strzelec – od kilku lat nie pracował dla nikogo konkretnego, po prostu wysyłał swoje artykuły do najróżniejszych czasopism, z nadzieją że w końcu trafi w dziesiątkę, zgarnie branżowe nagrody i kupę szmalu – wziął na tapetę działalność Malarza. Po pierwsze, facet siedział w pobliżu, miał więc typa na wyciągnięcie ręki. Po drugie, o kolesiu nie napisał jeszcze nikt, a przynajmniej nikt nie porozmawiał z nim w cztery oczy. Nagrać wywiad z groźnym seryjnym mordercą, spłodzić rozsądny reportaż, sklecić książkę. Oczyma wyobraźni już widział puchnące konto bankowe, choć szczerze mówiąc, nie wierzył w to aż do dzisiaj. Ruszył. Wrócił myślami do tego, co przeczytał już chyba sto razy. Oprócz protekcjonalnego „chłopcze” zwrócił uwagę na jeszcze jeden szczegół. Malarz zastrzegł, że pozwoli mu przeprowadzić rozmowę pod jednym warunkiem – jeśli wypadnie obiecująco. Tak właśnie napisał: „Jeśli wypadniesz obiecująco, to kto wie”. O co chodziło? Nie miał bladego pojęcia. Może chciał dostać paczkę? Na samą myśl o wrzuceniu do kartonu po butach kostki masła, opakowania kabanosów, ptasiego mleczka i dwóch piw wygiął usta w uśmiechu. Nie, to zbyt trywialne, zbyt oczywiste.

Dotarł do celu. Wszedł do wiatrołapu. Koleś czegoś oczekuje, to jasne. Pytanie: czego? Szczerze mówiąc, nie przypuszczał, że wysunie jakieś żądania. Chociaż, tak Bogiem a prawdą, to jeszcze żadnych nie wysunął. „Jeśli wypadniesz obiecująco”. O co tu chodzi? Czego od niego chce? Prezerwatyw? Narkotyków? Kobiety? A może sam powinien nadstawić tyłka temu choremu sukinsynowi?

Wcisnął przycisk domofonu. Rzucił krótkie: „Janek”, po czym wszedł do środka. Adrenalina wciąż demolowała mu krwiobieg, nadal pustoszyła organizm nieludzkim wręcz podnieceniem. Złapał kontakt z Malarzem. Dostał list od seryjnego mordercy. Nie spodziewał się odzewu, tymczasem facet poprosił o telefon! Wystarczy chwycić za komórkę, wybrać odpowiedni numer i… Czy to wydarzyło się naprawdę? Czy za moment nie usłyszy charakterystycznego dźwięku wydawanego przez budzik, po czym wstanie, włoży kapcie i rozpocznie kolejny szary dzień, taki sam jak tysiące poprzednich?

Nie, stary, nie tym razem.

Stanął przed drzwiami jednego z mieszkań. Zapukał. Odczekał chwilę, po czym usłyszał szczęk klucza obracanego w zamku. Darek, jedyny przyjaciel, któremu mógł powierzyć każdy sekret, nigdy nie zapominał o zamykaniu drzwi na cztery spusty. Zamontował nawet specjalny czujnik ruchu sygnalizujący obecność intruza na korytarzu. Paranoja. Ale kiedy człowiek pracuje w jednym z najcięższych zakładów karnych w kraju, popada w najróżniejsze obsesje, od oglądania się za siebie za każdym razem, gdy słyszy podniesiony głos, poprzez noszenie kamizelki kuloodpornej nawet w trakcie oglądania telewizji, do chowania broni pod poduszkę. Praca klawisza potrafiła wepchnąć największego twardziela w silne ramiona obłędu.

– Coś się stało? – zapytał Darek, gdy wreszcie otworzył drzwi.

Miał na sobie dżinsowe spodnie i taką samą kurtkę, pod którą mógł ukrywać nóż, pistolet, strzelbę z obciętą lufą i tuzin granatów. Kiedyś żartował, że gdy wchodzi pod prysznic, na pralce kładzie kastet i szpikulec do lodu, tak na wszelki wypadek. Człowiek nigdy nie wie, kiedy przyjdzie mu stoczyć walkę o życie, czyż nie?

Janek wyciągnął z kieszeni list.

– Zobacz.

– Co to?

Janek podsunął mu kopertę prawie pod nos.

– No zobacz!

– Spokojnie, bez nerwów.

Darek posturą przypominał małego niedźwiedzia. Sto dziesięć kilogramów mięśni rozłożonych na masywnym szkielecie. Idealny kandydat na więziennego strażnika. Podobno gdy stanął przed komisją egzaminacyjną, nawet nie musiał otwierać gęby. Czteroosobowa komisja jednogłośnie uznała, że człowieka takich rozmiarów trzeba brać w ciemno, choćby mu brakowało kilku klepek. Darek zresztą miał wszystkie, choć teraz, po latach służby w zakładzie karnym, niektóre uległy obluzowaniu, głównie wskutek permanentnego stresu. Obcowanie z największymi zbrodniarzami musiało odcisnąć piętno nawet na kimś tak twardym jak on.

Przeczytał list, po czym zapytał:

– Wejdziesz czy będziemy gadali na korytarzu?

Janek spojrzał na ubłocone buty i upaćkane nogawki spodni.

– Nie chcę zapaskudzić podłogi.

– Nie pieprz. Wchodź.

Zanim powiesił płaszcz na wieszaku, Darek zdążył przynieść do salonu dwa mocne drinki. Tylko takie przyrządzał. Stosunek alkoholu do soku, zazwyczaj pomarańczowego, wynosił dwa lub nawet trzy do jednego, w zależności od sytuacji, nastroju i pory dnia. Duża i mocna głowa niekiedy jest przyczyną frustracji, innym zaś razem potrafi zagwarantować właścicielowi możliwość spożycia takiej ilości procentów, o jakiej inni nawet nie śnili.

Usiedli w wygodnych skórzanych fotelach. Darek jednym haustem wypił zawartość szklanki i odstawił ją na stół. Powtórnie rzucił okiem na list, po czym spojrzał Jankowi w oczy.

– Odezwał się – oznajmił suchym, pozbawionym emocji głosem więziennego strażnika, jakby mówił nie do przyjaciela, lecz do seryjnego mordercy, na przykład do Malarza.

Najwyraźniej przesiąkł atmosferą zakładu karnego do tego stopnia, że zaczynał tracić kontakt z rzeczywistością. Od problemów dręczących cię w pracy nie uciekniesz, chyba że wlejesz w siebie tyle wódy, że odpłyniesz do krainy rządzonej przez brak świadomości. Właśnie dlatego pił, chociaż nigdy, przenigdy nie przyznał się do tego, że przyczynę nałogu wyniósł zza grubych murów pudła.

– Tak.

– I chce się spotkać.

– Tak.

– Dzwoniłeś?

– Jeszcze nie. Co muszę zrobić?

Darek pozwolił sobie na nikły uśmiech.

– I nie zadzwonisz, bo centrala w pierdlu obsługuje tylko połączenia wychodzące.

– Nie o to pytam. Co muszę zrobić, żeby uzyskać zgodę dyrektora na wizytę? Pamiętasz, gadaliśmy już o tym…

– Tak, tak…

Co z tego, że rozmawiali, skoro mózg Darka, regularnie dokarmiany procentami, z roku na rok, a może już z dnia na dzień, funkcjonował coraz gorzej, bo zaczynał przypominać ser pochodzący z wioski położonej gdzieś na szwajcarskim zadupiu.

– Pomożesz?

– Posłuchaj… Od początku byłem temu przeciwny. Facet zgwałcił i zamordował trzynaście kobiet. Przynajmniej o tylu wiemy. Prawdopodobne jest to, że załatwił drugie tyle. Może i więcej, bo zakopał zwłoki gdzieś… nawet trudno powiedzieć gdzie, i… Chłopie, po jakiego grzyba chcesz stanąć oko w oko z takim popaprańcem?

Janek wzruszył ramionami. Anna pytała o to samo, a on nie potrafił udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Po prostu chciał. Tak trudno to zrozumieć? Szansa na zaistnienie. Na nagrody. Na kupę szmalu. Na poprawę sytuacji życiowej, bo przecież zajmowali dwupokojowe mieszkanie. Na prezent dla ukochanej, coś luksusowego, coś, czym mogłaby się pochwalić w gronie znajomych. Co za różnica?

– Mam swoje powody – oznajmił.

– Artykuł do gazety? – Darek wziął do ręki pustą szklankę i zaczął ją obracać w drżącej dłoni, a Janek pomyślał, że ten kawałek szkła zaraz zapikuje na spotkanie z podłogą i roztrzaska się na dziesiątki okruchów. – Kiepski argument. Stać cię na dużo więcej.

– Najlepszy, jaki zdołałem wymyślić.

Darek wskazał palcem drinka, którego przygotował Jankowi.

– Nie skorzystasz?

– Nie, dziękuję.

– Mogę?

– Nie krępuj się.

– Dzięki.

Wlał w siebie następną porcję alkoholu. Już drugą, chociaż Janek się domyślał, że zaliczył więcej podobnych strzałów. Gdy dzień przygasał, jak teraz, krwiobieg kumpla zaczynał przypominać rury gorzelni pracującej na pełnych obrotach.

– Słuchaj, ten facet jest…

Darek urwał i odstawił szklankę na stół. W tych wielkich rozdygotanych łapskach pewnie ledwo utrzymywał wacka, gdy zamierzał opróżnić pęcherz. A co z paralizatorem lub gnatem albo czymś, czym mógłby zdzielić w łeb niebezpiecznego sukinsyna, kogoś takiego jak Malarz?

– Nie wiem, jak to powiedzieć – ciągnął. – Jest niezłym cwaniakiem, naprawdę niezłym, i ma szerokie kontakty poza murami więzienia. Przynajmniej kiedyś miał. Ten wywiad… artykuł, czy co tam sobie wymyśliłeś, nie jest tego wart, kapujesz?

– Sugerujesz, że koleś zechce mnie dopaść? Niby dlaczego?

– Dla zabawy?

– Nigdy nie zabił mężczyzny, wziąłeś to pod uwagę?

– Nie przekonuje mnie to.

Janek westchnął. Od samego początku Darek wykazywał daleko idącą powściągliwość w udzielaniu mu pomocy, bo twierdził, że rozmowa z kimś, kto gwałcił i zabijał, może dać wyłącznie zgniłe plony. Szczególnie że każdy, kto miał kontakt z Malarzem, uważał drania za zręcznego manipulatora. Na czym ta manipulacja polegała? Darek nigdy tego nie powiedział, choć powtarzał, że robienie ludziom wody z mózgu ten facet uczynił swoim drugim fachem.

„Jeśli wypadniesz obiecująco”…

Manipulator.

Hmm…

– Człowieku, koleś jest seryjnym mordercą – powiedział Janek, przerywając krępujące milczenie. – A seryjni mordercy nigdy nie zmieniają swoich upodobań, łapiesz? Przenigdy!

– Skąd pewność?

– Nie rozumiem… Facet jest idealnym przykładem obłąkanego sukinsyna. Ruchy takich ludzi zawsze można przewidzieć. Nie tknie mężczyzny. Zresztą, przecież będę z nim rozmawiał w jednym z najpilniej strzeżonych zakładów karnych. To nie wystarczy?

– Nie słuchasz, co mówię.

– Nie, do diabła, to ty nie słuchasz! – odparł podniesionym głosem, bo zabawa w kotka i myszkę przestawała przynosić mu satysfakcję. Urządzali sobie pogawędkę o Malarzu już któryś raz z kolei i znowu nie mogli osiąg­nąć kompromisu. Szlag! – Załatwisz mi wizytę u dyrektora czy nie?

Darek poczłapał do kuchni. Po chwili wrócił nie z drinkiem, lecz z butelką i ze szklanką pełną wódki. Skierował wzrok na podłogę, jak gdyby sprawdzał stan kremowej wykładziny poprzecieranej w wielu miejscach, lecz nadal idealnie dopasowanej do wiekowych mebli, przynajmniej pod względem koloru, po czym powiedział:

– Przed przybyciem Malarza do więzienia nie mieliśmy wewnątrz żadnego zabójstwa. Żadnego, kapujesz? Zdarzały się pobicia, kradzieże, gwałty… Ale zabójstwo? Nie. Od kiedy Malarz siedzi na oddziale dla niebezpiecznych, wynieśliśmy w plastikowych workach trzech wielkich facetów. Największych kozaków w pierdlu. Facetów, którzy wyciągali nóż nawet wtedy, gdy ktoś krzywo na nich spojrzał.

– Sugerujesz, że ich załatwił?

Darek najpierw zamoczył usta w wódce, a po chwili za jednym zamachem wypił połowę zawartości szklanki i nawet się nie skrzywił. Lata treningu zrobiły swoje.

– Nie sam – odparł głosem wypranym z emocji: suchym, brzęczącym zimną stalą, takim, który mógłby należeć właśnie do Malarza. – Albo raczej on nie brał w tym udziału osobiście, łapiesz? Nie zabrudził sobie rąk.

– Manipulator.

– Nareszcie chwytasz.

Chwytał? Nie, prędzej uważał opowieści Darka za legendarne, pozbawione krztyny autentyczności. Nikt, absolutnie nikt, zwłaszcza zabójca odsiadujący w więzieniu karę dożywocia, nie posiada umiejętności pozwalających na popychanie innych do jakichkolwiek czynów, tym bardziej że siedzi w pojedynczej celi, a na spacery wychodzi pod czujnym okiem przynajmniej dwóch strzelb.

– Nie wierzę w to – oznajmił.

– Skaranie boskie z tobą, wiesz?

– Wiem. Za to mnie lubisz.

Darek spojrzał na szklankę, po czym dopił resztę wódki. Podniósł wzrok na Janka, jakby w nieruchomej twarzy szukał śladu chęci uczynienia kroku wstecz, może nawet wywieszenia białej flagi. Westchnął.

– Mam jeszcze trzy dni wolnego, później robię na pierwszą zmianę. Pogadam ze starym, choć nic nie obiecuję. Do południa powinienem coś ustalić. Wtedy do ciebie zadzwonię. Nie oczekuj cudów, jesteś pismakiem, nie prawnikiem, ale…

– …stary lubi rozgłos.

Darek wziął w dłoń butelkę. Spojrzał na etykietę. Od jakiegoś czasu, gdy naciął się na ulubionym dotychczas absolwencie, stawiał wyłącznie na żołądkową gorzką.

– Otóż to.

Przytknął szyjkę do ust. Zaczął pić.

3

Uwielbiała wieczory spędzane z mężem. Po ciężkim dniu pracy marzyła tylko o gorącej kąpieli, o kieliszku czerwonego wina i cieple męskiego ciała. Nie chodziło wyłącznie o seks, choć o to również, ale przede wszystkim o bliskość. Gdy padasz na twarz, kiedy świat cyferek i liczb zaczyna przysłaniać twój własny, ten rzeczywisty, nic tak nie przywraca do normalności jak dotyk i pocałunek. Znała to z autopsji, przecież nie raz i nie dwa oddawała się w ręce męża, nie tylko czułego kochanka, ale także zręcznego masażysty.

Dzisiaj nie robili niczego związanego z cielesnością. Po prostu rozmawiali, siedząc na kanapie. List od seryjnego zabójcy spowodował, że zaczął między nimi rosnąć mur. Wiedziała oczywiście, że za tydzień lub miesiąc, a może nawet dzisiaj, sytuacja wróci do normy, ale w tym momencie nie potrafiła zrozumieć motywów, którymi kierował się Janek. Wywiad z jednym z największych zwyrodnialców, jakich matka ziemia przyjęła na swoje łono. Po co? Z ludźmi takiego pokroju nie można utrzymywać choćby namiastki kontaktu – trzeba ich zamknąć gdzieś w lochach i zakuć w kajdany, ewentualnie stracić na krześle elektrycznym. Facet gwałcił, zabijał, może nawet zjadał swoje ofiary, bo wielu ciał nie odnaleziono, tymczasem Janek chciał usiąść naprzeciwko tego potwora i słuchać opowieści o tych wszystkich okropnościach.

Mówiła mężowi o swoich obiekcjach już kilkakrotnie, lecz tylko wzruszał ramionami i twierdził, że jakoś to będzie. Ale w kontakcie z Malarzem, z kimś tak przeżartym przez zło, nie można zdawać się na przypadek. O nie, potrzeba raczej pewności. Bo przecież zawsze coś może pójść nie tak, zawsze mogą stracić kontrolę nad sytuacją… a w zasadzie Janek może. Co wówczas zrobi? Do ciężkiej, jasnej, ciasnej cholery, co zrobi, gdy ten psychopata rzuci się na niego i… Nawet nie chciała myśleć, do czego zdolny jest człowiek, który zabijał z zimną krwią nie w obronie ojczyzny, nie w obronie rodziny, nawet nie w imię wyższych ideałów, lecz dla chorej satysfakcji. Ktoś, kto podrzynał gardła, ale najpierw zmuszał ofiary do seksualnej uległości. Po prostu gwałcił. Prawdziwa krwiożercza bestia.

– Wciąż mam spore wątpliwości – powiedziała, ubierając myśli w najbardziej dyplomatyczne słowa, na jakie mogła się zdobyć.

Do tej pory dogadywali się bez najmniejszych problemów, zostawiając kłótnie innym, tym bardziej temperamentnym lub niedopasowanym. Budowali małżeństwo na fundamentach zgody, odpychając od siebie każdy brak porozumienia. Szczerze mówiąc, nie chciała, aby w tej materii coś uległo zmianie.

– Jak wszyscy.

Powiedział to tak beznamiętnym tonem, że poczuła skurcz żołądka. Zrobiłaby wszystko, dosłownie wszystko, żeby zapomniał o Malarzu i poszedł w inną, mniej niebezpieczną stronę. Ale wiedziała, że wywiad z tym potworem traktuje nie tylko jak wyzwanie, lecz także spełnienie najskrytszych marzeń. Nigdy nie kierował się bezsensownym uporem, aż do teraz. I zawsze miał otwarty umysł – aż do dzisiaj.

Westchnęła.

– Może wszyscy chcą dla ciebie jak najlepiej?

– Nie żartuj. To dla mnie wielka szansa. Jeśli trafię w punkt, jeśli artykuł spotka się z szerokim odzewem, to zarobię kupę szmalu. Pieniądze są nam potrzebne jak jeszcze nigdy wcześniej.

Postanowiła podchwycić temat i kontratakować.

– Nie zarobisz tej kupy szmalu na artykule. Ile zapłacą gazety? Tysiąc? Półtora? Ile dostawałeś do tej pory? Musiałbyś nawiązać współpracę z jakimś wydawnictwem.

Pokiwał głową.

– Tak, wiem, ale rozmawiałem z Heńkiem… Pamiętasz naczelnego „Niesamowitych Historii”, który piał z zachwytu nad moim ostatnim artykułem o karze śmierci? Heniek obiecał, że zainteresuje tematem swojego kumpla, dyrektora jednego z większych wydawnictw.

– Którego?

– Tego nie powiedział, ale umowa z takim molochem może przynieść nam majątek. Słyszałem o facecie, który dostał sto patyków zaliczki za powieść o gadającym psie. Rozumiesz coś z tego? Gadający pies! Też mi rewelacja. Takie coś jestem w stanie napisać w ciągu kwadransa – oznajmił z pewnością w głosie. – A przecież tu chodzi o Malarza! Kasa wisi w powietrzu, trzeba tylko po nią sięgnąć.

Otaksowała wzrokiem ich dwupokojowe mieszkanie. Najtańsze meble kupowane albo na wyprzedażach, albo w marketach stawiających na cięcie kosztów produkcji, nie na jakość. Wykładziny zamiast paneli lub desek, o których zawsze marzyła. Kuchnia błagająca o zainteresowanie ze strony zarówno malarza (pisanego z małej litery), jak i fachowca od kafelków. Kaloryfery starego typu. W pokojach tapety, w miarę czyste i zadbane (przynajmniej tyle), lecz powoli zmierzające do punktu zwanego końcem żywota. I przede wszystkim tylko czterdzieści dwa metry kwadratowe powierzchni. Nie cierpiała na klaustrofobię, ale musiała przyznać, że przestrzeń jest tym, czego im brakuje. Gdyby dysponowali gotówką, pewnie zrobiliby rozeznanie na rynku nieruchomości i wyłowili z morza kiepskich ofert jedną konkretną, taką, że… jak to mówią, mucha nie siada.

– Tak, ale…

– Żadnych „ale”, błagam! Chcemy powiększyć rodzinę, tak? Chcemy zmienić mieszkanie na większe, tak? Chcemy, żebyś pracowała po osiem godzin na dobę, nie po dwanaście, tak?

Skinęła głową.

– Tak, ale…

– Czyli muszę zrobić ten wywiad. Po prostu muszę!

Mogła postawić mężowi ultimatum. Mogła oznajmić, że pod żadnym pozorem nie pozwala mu na spotkanie z tym psychopatą, i zagrozić rozwodem lub przynajmniej separacją, ale nie widziała w tym ani grama sensu. Do tej pory szło im jak po maśle, głównie dlatego że szukali porozumienia i nigdy nie stawiali spraw na ostrzu noża. Czy jeden artykuł jest wart wywracania małżeństwa do góry nogami? Czy rozmowa z zabójcą, nawet tak okrutnym jak Malarz, powinna stanowić bodziec do burzenia tego, co udało im się zbudować przez te wszystkie lata wspólnego życia?

– Wziąłeś pod uwagę, że ten świr gwałcił i zabijał?

Janek błysnął uśmiechem, jakby chciał rozładować napięcie wiszące w powietrzu.

– Gdyby tego nie robił, nie wziąłbym drania na celownik.

– Mógłbyś napisać o kimś innym… Nie wiem… Może o kimś, kto czyni dobro, zamiast zła – powiedziała, próbując go przekonać. – Myślałeś o tym? Może powinieneś pójść tą drogą?

– Idę nią od kilku lat i nic nie potrafię osiągnąć. Popatrz na to… – Wskazał na salon, mniejszy od wielu kuchni w domu jednorodzinnym. – No popatrz. Nie sądzisz, że zasługujemy na coś więcej? Zresztą, zło przyciąga, powoduje, że czytelnicy sięgają po gazetę znacznie częściej niż wtedy, gdy z okładki szczerzy do nich zęby w uśmiechu jakiś poczciwy staruszek. Pomyśl, ilu ludzi kupi wydanie z wizerunkiem Malarza!

Wzruszyła ramionami.

– Pewnie mnóstwo – odparła.

Ona nigdy nie otworzyłaby czasopisma z wywiadem przeprowadzonym z jakimś psychopatą. Co więcej, nie oglądała filmów zawierających choćby niewielką dawkę brutalności i nie sięgała po książki z dziedziny szeroko pojętej literatury grozy. Życie jest wystarczająco podłe i nie trzeba zaśmiecać sobie głowy takim paskudztwem.

– Właśnie! A przecież sama mówiłaś, że praca od świtu do zmierzchu zaczyna wychodzić ci bokiem. Zmieńmy coś. Pójdźmy na całość. Może się uda, może nie, ale nie możemy siedzieć z założonymi rękoma i czekać.

– Mógłbyś mi pomóc.

Westchnął.

– Nie znam się na księgowości i nigdy nie czułem pociągu do cyferek, dobrze o tym wiesz. Jak zarobię górę forsy, będziesz mogła nieco zwolnić lub nawet rzucić tym w diabły.

– Widzę, że wszystko zaplanowałeś – odparła, czując ukłucie rozczarowania. Odniosła wrażenie, że ich drogi zaczynają się rozchodzić niczym końcówki postrzępionego sznurowadła. Kiedyś wszystko planowali wspólnie, każdy ruch omawiali wielokrotnie, jeśli wymagała tego sytuacja. – Szkoda tylko, że bez mojego udziału.

– To nie tak…

– Przepraszam, masz rację. Po prostu się martwię. Co zrobimy, jeśli facet wyrządzi ci krzywdę? Co zrobimy, albo raczej co zrobisz, jeśli rzuci się na ciebie? Jesteś dziennikarzem, nie zapaśnikiem.

– Spokojnie. Koleś będzie skuty łańcuchami, skrępowany lepiej niż Hannibal Lecter. Uwierz, wizyta w więzieniu jest bezpieczniejsza od spaceru po mieście. Tam nikt nie włoży ci noża między żebra, nikt nie pobije do nieprzytomności.

Mówił z taką pewnością w głosie, że zaczynała mu wierzyć. Nigdy nie mieli do czynienia z kimś tak złym, z potworem w ludzkiej skórze, stąd wiele znaków zapytania. Lęk przed nieznanym każdy człowiek wysysa z mlekiem matki. A później okazuje się, że strach, ten koleś z wielkimi oczyma, umyka gdzieś w kąt i nie wykazuje żadnych oznak życia.

– No nie wiem…

– Co mogę zrobić, żebyś wreszcie dostrzegła w tym sens?

Położyła dłoń na dłoni męża.

– Obiecaj, że będziesz ostrożny.

– Oczywiście, przecież nie chcę skończyć w plastikowym worku.

– Dzwoniłeś do niego?

Pokręcił głową.

– Centrala więzienna obsługuje tylko połączenia wychodzące. Wprawdzie mają kilka aparatów, ale nie można tam telefonować. Muszę też wiedzieć, czy dyrektor zakładu wpuści mnie za mury. Gdybym zamiast dyktafonu i koszuli w kratę miał aktówkę i prawniczą togę, wszedłbym na teren więzienia bez najmniejszych problemów. A tak jestem zdany wyłącznie na dobrą wolę starego.

– Starego?

Wyszczerzył zęby. Miał szeroki uśmiech rozświetlający całą twarz. Ideał? Do tej pory tak sądziła… i w tej materii chyba nic nie powinno ulec zmianie. Upór, który wykazywał, świadczył jedynie o determinacji w dążeniu do celu, co powodowało, że sprawiał wrażenie jeszcze bardziej męskiego. Czasami facet musi postawić na swoim, takie jest prawo natury. Lubiła silnych i dominujących mężczyzn, dlatego zarzuciła sieci właśnie na Janka, któremu testosteron parował nie tylko uszami, lecz również każdym porem skóry.

– Tak mówią na dyrektora.

– Aha.

Złożyła mu na ustach czuły pocałunek. Nie chciała ciągnąć rozmowy o Malarzu. Nie teraz, kiedy doszli do względnego porozumienia. Niech zrobi wywiad z tym psychopatą… i po krzyku. Obiecał zachować ostrożność, to już coś. Żadnej brawury, żadnego nadstawiania karku. Wprawdzie nie przypominał typowego gryzipiórka, bo miał skłonności do podejmowania najróżniejszego ryzyka, ale… do ciężkiej, jasnej, ciasnej cholery, obiecał! A przecież nigdy nie złamał danego słowa. Przenigdy!

– Z tym powiększeniem rodziny mówiłeś poważnie? – zapytała, gdy oderwała wargi od warg męża.

Smakował tak jak zwykle, czyli odrobiną goryczy. Uwielbiał czekoladę o ponadprzeciętnej zawartości kakao, tak od sześćdziesięciu procent wzwyż. Innych nałogów nie posiadał. Nie sponsorował koncernów tytoniowych, pił tylko od przypadku do przypadku, i to w zasadzie wyłącznie słabe alkohole (oboje preferowali białe wino), nie uprawiał pozamałżeńskiego seksu… Uśmiechnęła się do swoich myśli. Niechby tylko spróbował! Ideał? No… prawie.

– Jasne! – powiedział figlarnym głosem. – Chcesz się przekonać?

Samopoczucie Anny zepsuła wieczorna, albo raczej nocna, wiadomość od Katarzyny: „Jestem mocno niedysponowana. Nie wiem, o co chodzi, ale jutro na pewno nie przyjdę do biura. Przepraszam. Mam nadzieję, że to tylko chwilowe niedomaganie. Będziemy w kontakcie”. Odłożyła telefon na szafkę. Zaklęła w duchu. Na samą myśl o narastającym stosie papierów poczuła ukłucie w dołku. Katarzyna prawie nigdy nie chorowała, nigdy nie brała wolnego bez wyraźnego powodu. A teraz…

Choroba? Wolne żarty! Wszyscy, tylko nie ona!

Raz cierpiała na poważne zatrucie pokarmowe i przeleżała w łóżku trzy dni, rzygając jak kot, ze dwa razy musiała zbijać gorączkę lekami i zimnymi okładami, ale to wszystko. Przez wiele lat pracy zawodowej, nie tylko tej związanej ze wspólnym prowadzeniem firmy – kiedyś przeliczała cyferki w Raciborskiej Fabryce Kotłów – korzystała z usług lekarza sporadycznie, i to głównie tego, który zajmuje się zaglądaniem kobietom między nogi. Prowadząc dość swobodny tryb życia, potrzebowała pigułek antykoncepcyjnych i przenigdy nie zapominała o codziennej porcji.

Herbatka. Tabletka.

Przezorny zawsze ubezpieczony, co?

Tak, ale żeby poległa w starciu z bakteriami lub wirusami?

Cóż, niekiedy choróbsko zmoże nawet najsilniejszego.

Nawet Katarzynę.

Jasny gwint!

4

Dzwonił do Darka już kilka razy, ale bez rezultatu. Wyłączony telefon? Co on sobie wyobraża?

Dobra, może i wiedział, że klawisze muszą zostawiać prywatne komórki w depozycie, ale – „Odbierz, po prostu odbierz!” – chęć zasięgnięcia informacji o stanowisku dyrektora przykrywała zdrowy rozsądek czarną płachtą irytacji.

Do diabła z tym!

Zaostrzony rygor… No tak, gdyby każdy pracownik więzienia przychodził do roboty z masą elektronicznego paskudztwa, nad skazanym nie wisiałby żaden bat. Daj człowiekowi zabawkę, a zapomni o całym świecie, nawet o tym, że zostawił potrawkę z dzika na ogniu, że musiał wypełnić ważne dokumenty, że na naprawienie czeka zepsuta spłuczka.

Przyłożył telefon do ucha, próbując jeszcze raz. Gdy nic nie wskórał, poszedł do kuchni, żeby zaparzyć kawę. Postawił czajnik na gazie. Spojrzał na zegarek. Czternasta jeden, czyli minutę temu Darek skończył służbę. Teraz pozostał mu tylko prysznic, zmiana łachów i wyjście na świeże powietrze. Za kwadrans powinien włączyć komórkę i odebrać. A wtedy wszystko stanie się jasne.

Wrzucił do ust trzy kostki gorzkiej czekolady. Wyjął z tylnej kieszeni dżinsów list od Malarza. Przebiegł wzrokiem po ciągu wyrazów. I znowu. I jeszcze raz. Dopiero wtedy, gdy przeczytał wiadomość od mordercy po raz… któryś tam, odłożył papier na stół. Nareszcie dopnie swego. Przeprowadzi wywiad z jednym z najniebezpieczniejszych ludzi w kraju. A później zgarnie szmal i nagrody. Kto wie, może nawet zostanie redaktorem naczelnym jakiegoś dużego czasopisma?

A wtedy… żyć, nie umierać!

Gdy czajnik zagwizdał, Janek zalał kawę, po czym wrócił do salonu. Usiadł na krześle z dymiącym kubkiem. Odczekał, aż zegar wskazał czternastą trzydzieści siedem. Kumpel zapewne potrzebuje trochę czasu, żeby się zebrać… albo raczej żeby zebrać myśli nieskażone alkoholem. Najpierw spacerek do domu, później szklaneczka wódki, a dopiero na końcu rozmowa. Gdyby Janek chciał zmienić kolejność ustaloną od lat, pewnie naraziłby się tylko na gniew. A przecież to on występował z prośbą, nie odwrotnie.

Chwycił za telefon. Zadzwonił. Po drugiej stronie linii usłyszał znajomy głos:

– Cześć. Masz coś ważnego, bo…

„Bo znowu chlejesz i wszystko, co nie dotyczy wódki, olewasz ciepłym moczem”, dokończył za kumpla w myślach. Napięcie związane z oczekiwaniem powodowało, że w żyłach płynęła mu nie krew, lecz adrenalina w najczystszej postaci. Aż dziw, że nie zszedł na zawał lub inne paskudztwo.

– Ziemia do Darka, odbiór! – Niemal wypluł te słowa. Odstawił kubek na stół, bojąc się, że nie utrzyma go w dłoni tańczącej w rytm przyspieszonego bicia serca. – Obiecałeś pogadać ze starym, pamiętasz? Minęły trzy dni, wróciłeś do roboty, powinieneś coś wiedzieć, a nie dajesz znaku życia! Skaranie boskie z tobą, wiesz?

– Chyba to samo powiedziałem o tobie?

Stoicki spokój. Coś, co powinno charakteryzować każdego klawisza. Świetnie jest posiąść umiejętność trzymania nerwów na wodzy, tylko jak to zrobić, gdy twoim kumplem jest ochlapus zapominający o obietnicach?

– Ustaliłeś coś?

– Dzwoniłeś do niego?

Jezu!

– Przecież facet nie może nawet pierdnąć bez pozwolenia, a co dopiero chwytać za telefon! Cholerny cwaniak z ciebie. Ciekawe, czy byłbyś taki do przodu, gdybyś chciał spełnić jedno ze swoich marzeń, a ktoś rzucałby ci kłody pod nogi… Poza tym najpierw muszę wiedzieć, na czym stoję!

– Spuść wzrok.

Chryste!

– Bardzo zabawne. Naprawdę. Nigdy w życiu nie słyszałem lepszego dowcipu. Chowasz w rękawie podobne? Dawaj, to się pośmiejemy. Albo nie, poczekaj chwilę, bo muszę się wytarzać po podłodze. Już się tarzam, słyszysz?

– Tylko nie podrzyj ubrania.

Boże.

– Nie pij więcej, dobra? Zrób to dla mnie.

– Więcej, to znaczy ile?

Odniósł wrażenie, że alkoholowe wyziewy przepłynęły na drugą stronę linii, wyskoczyły ze słuchawki i zaatakowały mu nozdrza. Poczuł intensywną woń procentów, chociaż wiedział, że pada ofiarą wyobraźni.

Rozmowa zmierzała do miejsca, które mógłby nazwać sceną kabaretową, dlatego postanowił trzymać się raz obranego kierunku i nie wdawać w zbędne dyskusje. Koniec z dygresjami, dość głupich komentarzy. Pora na wyciągnięcie od przyjaciela określonych informacji, na zabawę w gierki słowne przyjdzie czas w innych okolicznościach, najlepiej przy butelce piwa.

– Ustaliłeś coś?

– Tak. Stary nie wykazał specjalnego entuzjazmu, ale wyraził zgodę na rozmowę. Wciśnij mu kit o okładce jakiejś gazety lub tym podobne bzdury, a może osiągniesz cel. Facet jest łasy na popularność jak Freddy Mercury.

– Freddy nie żyje.

– Koniec koszmaru.

Jezusie Chrystusie z brodą i z wąsami!

– Tak, koniec.

– Chociaż z drugiej strony, twój dopiero się zaczyna.

– Bredzisz. – Uciął temat w zarodku, bo rozmowa o ryzyku związanym z wizytą u Malarza przestawała go bawić. Ile można pieprzyć o bezpieczeństwie, o ostrożności i zachowaniu zdrowego rozsądku. – Kiedy mogę się zgłosić u starego?

– W każdej chwili. Ale najlepiej po obiedzie.

Janek wygiął usta w uśmiechu.

– Żarcie łagodzi obyczaje.

– Chyba muzyka.

– Co za różnica?

– Spora. Dobra, koniec żartów. Rozmawiałem nie tylko ze starym… sukinsyn pozwolił, żeby Malarz odebrał telefon, mówiłem już o tym?…

Ach, te procenty.

– …lecz również ze znajomą nadzorującą telefony. Masz coś do pisania?

– Mam.

– To zapisz sobie numer. – Podyktował mu ciąg cyfr. – Odbierze dziewczyna o miłym głosie. Powiesz, do kogo dzwonisz i kim jesteś. To powinno wystarczyć. Obiecała, że nie będzie robiła problemów. Tylko uzbrój się w cierpliwość. Zanim ten psychopata weźmie do łapy telefon, minie sporo czasu.

Janek westchnął.

– Dzięki za pomoc.

– Wisisz mi flaszkę.

– Spadaj.

– Robi się.

Odłożył słuchawkę, w której wybrzmiewał sygnał przerwanego połączenia. Pewnie Darek osuszył pierwszą szklaneczkę i zaczął zabierać się za drugą. Alkohol potrafi zmienić normalnego człowieka w nałogowca myślącego wyłącznie o tym, ile pieniędzy wydać na wódę, ile butelek zostało w szafce oraz co jeszcze można wynieść z mieszkania, żeby dorobić do skromnej wypłaty. Dobrze, że kumpel nie zrezygnował z pracy, choć i taki pomysł przyszedł mu do głowy, bo gdyby nie kierat codzienności, już dawno skończyłby w brudnym ubraniu gdzieś na dworcu kolejowym lub parkowej ławce.

Wrócił do kuchni z kubkiem w dłoni. Wypił parę łyków kawy. Zjadł kolejne trzy kostki gorzkiej czekolady. Spojrzał na list leżący na stole. Morderca prawie doskonały. Koleś został ochrzczony przez prasę Malarzem, gdy odkryto trzecie zwłoki. Gdy już zgwałcił porwaną, nacinał jej ciało wielkim nożem myśliwskim, kawałek po kawałku, jakby wykonywał na skórze skomplikowany wzór. Nigdy nie kneblował porwanym dziewczynom ust, bo chciał słyszeć, jak krzyczą, jak skomlą, jak błagają o litość. Oczywiście używał dwudziestocentymetrowego ostrza na żywym organizmie, tak żeby karmić chorą wyobraźnię nie tylko jękami, lecz również widokiem rozpaczy, poczucia beznadziei, żalu do losu, może nawet do Boga. A potem, gdy już nasycił zwichrowany umysł, zostawiał ofiarę w piwnicy do momentu całkowitego wykrwawienia.

Skurwysyn.

Usiadł na krześle, po czym wybrał numer. Odebrała kobieta, tak jak mówił Darek. Dźwięczny sopran wskazywał, że dość młoda, pewnie niespełna trzydziestoletnia. Może nawet młodsza. Kiedy powiedział, kim jest i z kim chce pogadać, zapadła chwila krępującego milczenia, po czym w słuchawce wybrzmiała irytująca melodyjka, coś jak skrzyżowanie disco z bluesem.

Czekał dobry kwadrans, który ciągnął się niemal w nieskończoność. Piętnaście minut nerwów i obaw o powodzenie całego przedsięwzięcia. Nie musiał brać do ręki listu, żeby przeczytać zdanie, które zajmowało mu umysł od samego początku: „Jeśli wypadniesz obiecująco”… Co, jeśli nie wypadnie?

W końcu, gdy w kubku zamajaczyło dno, gdy pochłonął całą tabliczkę czekolady, gdy raz po raz musiał wycierać spocone czoło, chociaż temperatura w mieszkaniu nie przekraczała dwudziestu stopni, słuchawka ożyła. Usłyszał tylko jedno słowo: „SŁUCHAM”. Poczuł się tak, jakby dostał cios w żołądek, ale tym razem zaciągnął emocjom hamulec ręczny, oczywiście tylko na tyle, na ile pozwalała adrenalina buzująca we krwi.

– Witam, z tej strony Jan Kowalski – powiedział.

Usiłował wtłoczyć do swojego głosu tyle pewności siebie, ile mógł, żeby zamaskować stres, ale przypuszczał, że poniósł druzgocącą klęskę. Szlag! Trudno, najwyżej wyjdzie na największego dupka na świecie, chociaż z drugiej strony Malarz powinien wiedzieć, że wzbudza w ludziach najróżniejsze uczucia, zwłaszcza te związane z wszelkimi odmianami strachu. Stąd odrobina lęku… No dobra, może trochę więcej niż odrobina, przecież gra toczyła się o najwyższą stawkę.

– Proszę, proszę, mój chłopiec.

Żadnego metalicznego brzmienia. Wyłącznie ciepło i serdeczność.

– Wolałbym… – Odniósł wrażenie, że mała kuchnia kurczy się do rozmiarów trumny, dlatego zamknął oczy, wziął kilka głębokich oddechów, po czym ciągnął z nieco większą wiarą we własne słowa: – Wolałbym, żeby zwracał się pan do mnie inaczej.

– Na przykład jak?

Zero złośliwości czy też drwiny, wyłącznie ciekawość.

– Może… panie Kowalski?

– Nie uważasz, że masz nieco pretensjonalne nazwisko, mój chłopcze?

Nigdy nie widział Malarza i wielokrotnie się zastanawiał, jak wygląda jeden z najniebezpieczniejszych ludzi w kraju. Nie znał żadnych szczegółów jego fizjonomii, koloru włosów, oczu, rzeźby nosa, kształtu ust. Nie miał nawet pojęcia, czy facet musi się schylać, gdy przekracza próg mieszkania, czy też wchodzi pod stół na stojąco.

Sąd, przed którym stanął morderca, wyłączył jawność postępowania z obawy przed zemstą rodzin ofiar oraz przed wywołaniem powszechnego niepokoju społecznego. Ludzi fascynuje zabijanie, szczególnie to uznawane za seryjne, ale tylko wówczas, gdy sprawca pozostaje anonimowy. Ktoś, kto nie ma twarzy i nie może spoglądać na otoczenie z pierwszych stron wszystkich ważniejszych dzienników w kraju, staje się niegroźny jak widmo straszące na ekranach telewizorów. Ale kiedy możesz takiemu spojrzeć w oczy, kiedy możesz mu zajrzeć w głąb duszy, wówczas albo zaczynasz odczuwać dyskomfort, albo robisz pod siebie z przerażenia.

– Zostałem postawiony przed faktem dokonanym – odparł Janek.

– Wszystko można zmienić.

– Tak… Na przykład zmienić w piekło życie niewinnych kobiet.

– Skąd pewność, że były niewinne?

Tym razem wyczuł w głosie Malarza lekką drwinę. Manipulator? Nie, wykluczone, bo niby dlaczego miałby manipulować rozmową, z której nie wynikało nic konstruktywnego, przynajmniej na razie. Na konkrety przyjdzie jeszcze czas, a wtedy…

– Czytałem akta – powiedział.

Nie kłamał. Parę miesięcy temu złożył na ręce prezesa Sądu Okręgowego w Gliwicach wniosek o wydanie pozwolenia na przeglądnięcie dokumentów sprawy. Po uzyskaniu zgody spakował do torby termos z herbatą, kanapki i tabliczkę gorzkiej czekolady, po czym ruszył na spotkanie z przygodą, bo w takich kategoriach widział tę sprawę. To, co zobaczył, wertując papiery, spowodowało, że przez kilka następnych nocy nie mógł zmrużyć oka, a przez kolejnych parę tygodni miewał tak realistyczne koszmary, że budził się z krzykiem i koszulką przyklejoną do pleców.

Okaleczone ciało ostatniej ofiary Malarza.

Krwawy wzór wykonany nożem wielkości małej kosy.

Odcięte najróżniejsze członki.

Ślady cierpienia na pozbawionej życia twarzy.

I zakopane w ogrodzie zwłoki w daleko posuniętym stadium rozkładu.

Szczątki…

Jezu!

– Akta zawierają niewielki ułamek prawdy – oznajmił Malarz.

Janek wstrzymał oddech. Jeżeli zdjęcia ofiar stanowiły zaledwie wierzchołek góry lodowej, albo raczej tylko wycinek rzeczywistości, to jak wyglądała cała reszta?

– Dlatego chcę z panem porozmawiać.

Moment ciszy. A później:

– Piszesz artykuł do gazety…

– Tak – potwierdził, ale zaraz doszedł do wniosku, że kilka stron w czasopiśmie może nie stanowić wystarczającej zachęty dla kogoś pokroju Malarza, i dodał: – Albo nawet książkę.

– Książkę?

– Zależy od ilości zebranego materiału. Chcę przedstawić pana z innej strony, tej… bardziej ludzkiej. – Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że dłoń trzymającą telefon pokrywają wielkie krople potu. Zresztą, czoło również. Zrobił użytek z chusteczki wetkniętej do kieszeni spodni, po czym dodał: – Przecież oprócz… no wie pan… prowadził pan normalne życie… życie przeciętnego człowieka, prawda?

– Wszystko, co robiłem, było ponadprzeciętne, mój chłopcze.

– Tak… to znaczy, nie to miałem na myśli.

Milczenie. A po chwili:

– Jesteś żonaty, czyż nie?

Poczuł ukłucie irytacji. Facet usiłował wyważyć drzwi prowadzące na poletko przeznaczone tylko dla państwa Kowalskich, co podobało mu się mniej niż śnieg w drugiej połowie lipca. Po jaką cholerę pociąga za struny, które powinny pozostać poza sferą czyjegokolwiek zainteresowania? Sukinsyn.

– Nie pański interes.

– Jaka ona jest?

Nie potrafił odnaleźć drugiego dna w pytaniu zadanym beznamiętnym głosem. Może wyobraźnia płata mu figle, może Malarz pyta z czystej ciekawości? „Co zrobimy, jeśli facet wyrządzi ci krzywdę?” A później: „Obiecaj, że będziesz ostrożny”. Koleś jest niegroźny, przecież siedzi za grubymi murami więzienia i wszystko, co może zrobić bez pozwolenia, to skorzystać w kibla.

– Dlaczego pan zabijał?

– Wysoka? Niska? Szczupła? Przy kości?

„Jest cwaniakiem…”

Nie, jest tylko gamoniem, który dał się złapać nieudacznikom w mundurach.

– Czemu pan to robił? – zapytał, starając się ściągnąć lejce nerwom, przywodzącym mu teraz na myśl rącze konie.

Im dalej brnął w rozmowę z Malarzem, tym silniejsze odnosił wrażenie, że traci kontrolę nie tylko nad kierunkiem, w którym podąża, lecz również nad emocjami. Nie może pozwolić, żeby jakiś palant odziany w czerwony drelich pociągał za wszystkie sznurki, choć zdawał sobie sprawę z tego, że to on występuje z prośbą, że to on jest gościem Malarza, nie odwrotnie.

– Pewnie jest piękna, czyż nie? – powiedział Malarz głosem, który mógłby wydobywać się z gardła robota, nie człowieka.

No tak, skoro mordował z zimną krwią, to chyba oczywiste, że wnętrze skuwał mu lód. Jak wielkim zwyrodnialcem trzeba się urodzić, żeby napadać, porywać, gwałcić, a później, jak gdyby na dokładkę, bo przecież aperitif nie wystarcza, torturować? Jak mocno toczone przez raka degeneracji trzeba mieć komórki mózgowe, żeby w głowie kiełkowały myśli o zabijaniu… i to w taki sposób?

– Nie rozmawiajmy o mnie.

– Kobieta musi emanować wewnętrzną zmysłowością, musi przyciągać mężczyzn jak ogień ćmę… a później spalić żarem… spopielić – mówił przerywanymi zdaniami, jakby każde słowo, które zamierzał wypchnąć językiem z ust, musiał przemyśleć. – Jesteś spalony, chłopcze?

Janek ścisnął telefon tak bardzo, że aż pobielały mu knykcie. Zaczynał tracić nad sobą kontrolę i nic nie potrafił na to poradzić, choć wiedział, że taki cel przyświeca seryjnemu mordercy.

– Czy pan nie rozumie? – zapytał przez zaciśnięte zęby, wysyczał niemal. Gdyby mógł, przeskoczyłby na drugą stronę linii i wytarł brudną więzienną podłogę gębą tego drania. – Chcę rozmawiać o panu!

– Jako człowiek musisz być tak samo interesujący.

– Dlaczego pan zabijał? One nie zasłużyły na śmierć!

Milczenie. Znowu. A później, po krótkiej chwili:

– Jak pachnie?

Nie może stracić nad sobą kontroli. Nie może przegrać tej rundy, bo do następnej nigdy nie dojdzie. Wziął kilka głębokich oddechów. Kciukiem zasłonił mikrofon telefonu, drugą ręką uderzył w ścianę. Ból, coś na kształt impulsu elektrycznego, przeszedł mu od dłoni przez ramię aż do obręczy barkowej. Chciał jęknąć, może nawet zawyć, ale progu warg nie pokonał żaden dźwięk. Dobrze, bo każda oznaka słabości w kontakcie z kimś pokroju Malarza uszczuplała i tak mocno nadszarpnięte pokłady pewności siebie.

– Pan jest…

– Wyluzuj, chłopcze, przecież tylko sobie gawędzimy, prawda?

– Tak, gawędzimy…

Cisza. Tym razem nieco dłuższa, wybrzmiewająca szmerem dwóch oddechów.

– Jeśli chcesz zrobić ze mną wywiad, musisz odpowiedzieć na jedno pytanie.

„Jest zdolnym manipulatorem”…

Nie, jest obłąkanym skurwysynem!

– Proszę pytać.

– Dlaczego chcesz ze mną porozmawiać, chłopcze?

Mógł postawić na proste kłamstwo, przecież wiedział, że takie pytanie w końcu padnie, i przygotował kilka wariantów odpowiedzi. Po pierwsze: „Kasa, misiu, kasa”. Po drugie: „Seryjni mordercy zawsze mnie fascynowali” lub: „Zastępuję znajomego, który wpadł na ten pomysł jako pierwszy” albo wreszcie: „Dostałem zlecenie od naczelnego jednej z największych gazet w kraju, więc nie mogłem odmówić”. Jednak czuł, że jeśli nie powie prawdy, że jeśli tylko spróbuje oszukać Malarza, usłyszy gong zwiastujący koniec walki i nie dostanie szansy, żeby wyjść do kolejnej rundy. A przecież chciał doprowadzić zaczęty projekt do szczęśliwego finału. Nie dla żony, nie dla czytelników, nie dla potomnych. Dla siebie.

Wziął parę głębokich oddechów, po czym oznajmił:

– Chcę zrozumieć.

Po drugiej stronie linii zapadło milczenie. Janek wbił wzrok w zegar, patrząc, jak wskazówka gna przed siebie. A Malarz nie puszczał pary z ust… nie puszczał… nie puszczał… i w końcu powiedział głosem jeszcze bardziej wypranym z jakichkolwiek emocji:

– Załatw pozwolenie u starego. – I odłożył słuchawkę.

Janek wytarł chusteczką spocone czoło i dłonie. Poczłapał do salonu, żeby pogrzebać w niewielkim barku. Wyjął butelkę wódki. Nalał do szklanki, po czym wypił setkę za jednym zamachem. Alkohol darł ścianki gardła niczym papier ścierny, na co w ogóle nie zwracał uwagi. Myślał tylko o tym, że wygrał pierwsze starcie. Kolejna porcja wódki.

O tak, wygrał i nic innego nie miało znaczenia.