Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Mamy dusze muszkieterów

Mamy dusze muszkieterów

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-64523-07-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Mamy dusze muszkieterów

To najlepsza książka o Legii Cudzoziemskiej napisana przez Polaka. Autor cały czas spod swego białego kepi puszcza do czytelnika oko, a jego opowieść nawiązuje do konwencji wypracowanej niegdyś przez Aleksandra Dumasa oraz Jaroslava Haška.
Andrzej Wojtas, redaktor naczelny MMS „Komandos”


To coś więcej niż typowa historia w stylu „maszeruj albo zdychaj”. To raczej łotrzykowska opowieść, pełna bijatyk, barowych eskapad i obyczajowych ekscesów; słowem – Legia na wesoło.
Przeczytaj relację chłopaka wywodzącego się z polskiego prowincjonalnego miasteczka, który by przeżyć przygodę i zwiedzić świat, wstąpił do Legii Cudzoziemskiej!


Różowe szkiełka, przez które autor pozwala nam patrzeć na przygody legionisty Nowaka, mają na celu jedynie złagodzenie obrazu brutalnej rzeczywistości, z jaką nasz łowca przygód zetknął się w sercu Czarnego Lądu.


To „Afryka od kuchni”, w której przez całe dekady rządzili zwyrodnialcy w rodzaju Jeana-Bédela Bokassy, cesarza-ludożercy z Afryki Środkowej, czy też nieobliczalni warlordowie , tacy jak Hissen Habré, Idriss Déby czy Goukouni Oueddei w Czadzie.
W tych konfliktach zza kurtyny pociągali za sznurki politycy francuscy oraz osławiony libijski pułkownik Kadafi. Książka, mimo iż niemal w całości zbudowana jest z obyczajowych anegdot, zawiera sporo informacji na temat współczesnych konfliktów zbrojnych toczących się w Afryce oraz historii Legii Cudzoziemskiej. 


Książka ukazała się wcześniej pod tytułem "Afrykańskie wędrówki z Legią Cudzoziemska". 

 

Polecane książki

Pamiętacie, jak w dzieciństwie wasza matka chciała trzymać was blisko siebie, zachowując się przy tym, jak kwoka? Przypominacie sobie chwile, gdy wasz ojciec chciał wiedzieć o was wszystko, a wy tak bardzo pragnęliście swobody i prywatności? Poznajcie zatem Anię, dziewczynkę z "wolnego chowu", zm...
Mówiąc najprościej, jest to opowieść o chłopcu w wieku do dziesięciu lat i jego młodszej siostrze – którą znamy tylko z relacji brata – oraz o drugim chłopcu, nieco starszym i takiej samej młodszej siostrze. Są też ich ojcowie. Nie zabawy jednak wypełniają głowy tych dzieci. Pierwsza dwójka ocze...
  Jak wykazały najnowsze badania, to stres odpowiada za największą liczbę zgonów we współczesnym świecie. Należy go rozumieć jako czynniki środowiskowe powodujące, że nasz organizm nie czuje się optymalnie. Przy nawale pracy i nieustannym przesuwaniu granic własnych możliwości jest on wszechobecny, ...
Od 1 stycznia 2016 r. w związku z nowelizacją ustawy o rachunkowości (ustawa z 23 lipca 2015 r. o zmianie ustawy o rachunkowości i innych ustaw, Dz.U. z 2015 r. poz. 1333) zmieni się sposób prezentacji w zakresie kapitałów własnych. Dla wszystkich jednostek, niezależnie od tego, czy będą one sporząd...
Poradnik do gry Orcs Must Die! 2 zawiera solucję objaśniającą 15 dostępnych w grze etapów. Do każdej z misji przygotowana została mapa z oznaczeniami kluczowych elementów. W opracowaniu znalazły się też opisy broni, pułapek, artefaktów i przeciwników. Orcs Must Die! 2 - poradnik do gry zawiera poszu...
Pełna sarkastycznego humoru opowieść o rozterkach kobiet dojrzałych Alex, Alicja i Jill, koleżanki z czasów szkolnych, odnowiły znajomość w chwili gdy każda z nich śmiało może się nazwać kobietą po przejściach. Jill od paru lat nieustannie manifestuje radość z powodu śmierci męża, która zakończył...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Zbigniew Truszczyński

© 2014 WARBOOK Sp. z o.o.

© 2014 Zbigniew Truszczyński

Książka została wydana w 2002 roku pod tytułem „Afrykańskie wędrówki z Legią Cudzoziemską”.

Wydawca: WARBOOK Sp. z o.o.
ul. Bładnicka 65
43-450 Ustrońwww.warbook.pl

ISBN 978-83-64523-07-6

Redaktor serii: Andrzej Wojtas

Redakcja i korekta: MMS „Komandos”

Projekt graficzny, skład i eBook:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux

Okładka: Hevi Sp. z o.o.

Mapy: Wydawnictwo Gaus

Zdjęcia: archiwum autora

As-tu vu le fanion du légionnaire,

As-tu vu le fanion de la Légion,

On nous appelle les fortes têtes,

On a mauvaise réputation,

Mais on s’enfout comme d’un musette,

On est fiers d’être à la Légion, à la Légion,

Et ce qu’ignore le vulgaire,

C’est que du soldat au colon,

Ils ont une âme, de mousquetaire,

Les légionnaires…1)

Refren piosenki z 1930 r. – Proporczyk Legii

1) Czy widziałeś proporczyk legionisty,
Czy widziałeś proporczyk Legii.
Nazywają nas twardogłowymi,
Mamy złą reputację,
Ale my sobie z tego kpimy,
Jesteśmy dumni służąc w Legii.
I nie wie o tym pospólstwo,
Że od szeregowego do pułkownika
Mająduszę muszkieterów
Ci legioniści…

WSTĘP

Lu­dzie dzie­lą się za­sad­ni­czo – na stwo­rzo­nych do gry na for­te­pia­nie i do je­go prze­no­sze­nia.

Żoł­nie­rze Le­gii Cu­dzo­ziem­skiej za­li­cza­ją się do tej dru­giej ka­te­go­rii. Nie jest to to­wa­rzy­stwo na­da­ją­ce się do chó­ru pa­ra­fial­ne­go. Gru­bo jed­nak prze­sa­dzał ad­ju­dant-chef1) Lec­lerc2), do­wód­ca 1. plu­to­nu z 2. szwa­dro­nu, mó­wiąc:

1) Od­po­wied­ni­kiem te­go stop­nia w pol­skim woj­sku jest cho­rą­ży szta­bo­wy.

2) „Ju­ju” Lec­lerc po 35. la­tach służ­by w Le­gii prze­szedł na eme­ry­tu­rę. Utrzy­mu­je­my kon­takt ma­ilo­wy.

– Kie­dy pa­trzę na wa­sze gę­by, na­bie­ram pew­no­ści, że pod­czas woj­ny, gdy­by­śmy zdo­by­li ja­kieś mia­sto, to by­ście tyl­ko kra­dli, gwał­ci­li i ty­le bym miał z was po­cie­chy.

Gdy zjed­no­czo­na Eu­ro­pa po­sze­rza swo­je gra­ni­ce, a świat sta­je się glo­bal­ną wio­ską, Le­gia (przyj­mu­jąc w swo­je sze­re­gi męż­czyzn z ca­łe­go świa­ta) już daw­no po­łą­czy­ła wszyst­kie ra­sy, ję­zy­ki i re­li­gię w jed­nym garn­ku. Zu­pa, któ­ra się w tym ko­tle go­tu­je, jest straw­na.

Wszyst­kie wy­stę­pu­ją­ce w tej książ­ce oso­by i fak­ty są praw­dzi­we.

Ko­le­gom z Le­gii te wspo­mnie­nia po­świę­cam.

Wspo­mi­nam tyl­ko do­bre chwi­le, o złych nie chcę pa­mię­tać.

Au­tor

REPUBLIKA ŚRODKO­WO­AFRY­KAŃ­SKA i CZAD

1. REPUBLIKA ŚRODKOWOAFRYKAŃSKAPierwsza połowa maja 1983 r.

W dzień wy­jaz­du le­gio­ni­sta No­wak obu­dził się z ka­cem, mi­mo że noc spę­dził w swo­im łóż­ku w bu­dyn­ku 2. szwa­dro­nu3)1. Re­gi­men­tu Ka­wa­le­rii Cu­dzo­ziem­skiej4), skła­da­ją­ce­go się z 1,2. i 3. szwa­dro­nu pan­cer­ne­go, 4. szwa­dro­nu com­man­do oraz szwa­dro­nu do­wo­dze­nia i za­opa­trze­nia, sta­cjo­nu­ją­ce­go w Oran­ge na po­łu­dniu Fran­cji. W cza­sach sta­ro­żyt­nych sta­cjo­no­wa­ły tu le­gio­ny rzym­skie. Ja­ko pa­miąt­ka po nich po­zo­stał te­atr an­tycz­ny i łuk trium­fal­ny. Obec­nie, po de­fi­ni­tyw­nym opusz­cze­niu Al­gie­rii w 1967 ro­ku, są tu ko­sza­ry jed­ne­go z re­gi­men­tów Le­gii Cu­dzo­ziem­skiej – re­gi­men­tu ka­wa­le­rii. Do­tych­czas nie ma po nim jesz­cze żad­nych pa­mią­tek. No, mo­że po­za zwięk­szo­ną ilo­ścią ba­rów w mie­ście. Słu­żą­cy w tym re­gi­men­cie No­wak miał po­za so­bą rok i osiem mie­się­cy służ­by.

3) Szwa­dron – tra­dy­cyj­na na­zwa kom­pa­nii w puł­ku ka­wa­le­rii.

4) 1. REC – 1. Régi­ment Étran­gère de Ca­va­le­rie.

Po­przed­nie­go dnia 2. szwa­dron hucz­nie świę­to­wał wy­jazd na czte­ry mie­sią­ce do Re­pu­bli­ki Środ­ko­wo­afry­kań­skiej. By­ła to ru­ty­no­wa wy­mia­na od­dzia­łów, na­zy­wa­nych com­pa­gnies to­ur­nan­tes– kom­pa­nia­mi ro­ta­cyj­ny­mi. Zgod­nie z obo­wią­zu­ją­cą w ar­mii fran­cu­skiej re­gu­łą co ja­kiś czas po­je­dyn­cze kom­pa­nie z re­gi­men­tów sta­cjo­nu­ją­cych w me­tro­po­lii wy­jeż­dża­ją na czte­ry mie­sią­ce do baz woj­sko­wych roz­sia­nych w daw­nych ko­lo­niach fran­cu­skich w Afry­ce lub te­ry­to­riach za­mor­skich Fran­cji: w Gu­ja­nie Fran­cu­skiej, Po­li­ne­zji, na wy­spie May­ot­ta i in­nych. Wy­jeż­dża­ją­ca kom­pa­nia za­stę­pu­je już tam sta­cjo­nu­ją­cą, któ­ra wra­ca do Fran­cji, do ma­cie­rzy­ste­go re­gi­men­tu. Ce­lem tych eg­zo­tycz­nych wy­jaz­dów, oprócz utrzy­my­wa­nia tam sta­łej obec­no­ści wojsk fran­cu­skich, jest akli­ma­ty­za­cja i szko­le­nie żoł­nie­rzy w od­mien­nych wa­run­kach po­go­do­wych, na wy­pa­dek gdy­by kie­dyś mu­sie­li in­ter­we­nio­wać na da­nym te­re­nie.

Le­gio­ni­ści za­wsze z nie­cier­pli­wo­ścią ocze­ki­wa­li ta­kich wy­jaz­dów. Wią­za­ło się to z pod­wyż­szo­nym żoł­dem, a ode­rwa­nie się od mo­no­ton­nych za­jęć ko­sza­ro­wych i zmia­na oto­cze­nia po­pra­wia­ło im mo­ra­le.

Pod­eks­cy­to­wa­nie zwią­za­ne z wy­jaz­dem prze­la­ło się pro­por­cjo­nal­nie na ilość wy­pi­te­go w foy­er5) le­gio­ni­stów pi­wa. Nie oby­ło się przy tym bez chó­ral­nych śpie­wów i, jak by­wa przy ta­kich oka­zjach, kil­ku utar­czek słow­nych i fi­zycz­nych.

5)Foy­er – kan­ty­na, miej­sce spo­tkań na te­re­nie ko­szar. Bar, w któ­rym w go­dzi­nach wol­nych od za­jęć pi­wo aż do godz. 22.00 la­ło się sze­ro­kim stru­mie­niem.

Naj­le­piej, jak zwy­kle, ba­wi­ła się „ma­fia bry­tyj­ska”. Tak le­gio­ni­ści na­zy­wa­ją trzy­ma­ją­ce się ra­zem an­glo­ję­zycz­ne na­cje: Szko­tów, An­gli­ków, Wa­lij­czy­ków itd. Bri­tish, gdy już się tro­chę roz­krę­ci­li, uci­szy­li w ich mnie­ma­niu za gło­śno śpie­wa­ją­cych przy swo­im sto­le, w oj­czy­stym ję­zy­ku, Niem­ców. Po­le­cia­ło w ich stro­nę kil­ka bu­te­lek po pi­wie i zo­sta­ło wy­mie­rzo­nych kil­ka „klap­sów”.

Niem­cy bo­wiem ma­ją to do sie­bie, że są gło­śni w gę­bie, do­pó­ki w nią nie do­sta­ną. Kie­dy nie by­ło już ko­go tłuc,fuc­kers– tak też na­zy­wa się w Le­gii an­glo­ję­zycz­nych, z po­wo­du no­to­rycz­ne­go nad­uży­wa­nia sło­wa fuck6), wzię­li się mię­dzy so­bą za łby. Po za­koń­cze­niu te­go punk­tu pro­gra­mu, kie­dy wszyst­kie nie­sna­ski to­wa­rzy­skie zo­sta­ły ure­gu­lo­wa­ne, prze­szli do bar­dziej wy­ra­fi­no­wa­nych roz­ry­wek. By­ły to ty­po­we za­ba­wy, cha­rak­te­ry­stycz­ne dla przed­sta­wi­cie­li by­łe­go bry­tyj­skie­go im­pe­rium. Jed­na po­le­ga­ła na tym, że na stół wcho­dzi­ło kil­ku ro­ze­bra­nych od pa­sa w dół za­wod­ni­ków; wkła­da­li so­bie w tył­ki przy­go­to­wa­ne przez sę­dziów, rów­nej dłu­go­ści skrę­co­ne ga­ze­ty. Na sy­gnał sę­dzio­wie jed­no­cze­śnie pod­pa­la­li je od do­łu. Wy­gry­wał ten, któ­ry naj­póź­niej od­rzu­cił pło­ną­cą ga­ze­tę. Za­wo­dy za­koń­czy­ły się w chwi­li, gdy je­den z ki­bi­ców, po pod­pa­le­niu ga­zet, wy­lał na jed­ną ja­kąś moc­ną whi­sky. Buch­nął du­ży ogień. Za­wod­ni­ka z czer­wo­ny­mi jak u pa­wia­na, po­pa­rzo­ny­mi po­ślad­ka­mi trze­ba by­ło od­nieść na izbę cho­rych na okła­dy.

6) Każ­da na­cja ma swo­je, cha­rak­te­ry­stycz­ne, ulu­bio­ne sło­wo. An­glo­ję­zycz­ni ma­ją swo­je fuck. Dla Fran­cu­za wszyst­ko jest to mer­de – gów­no. Dla Niem­ca każ­dy to schwe­in – świ­nia. Po­la­cy są roz­po­zna­wa­ni w mię­dzy­na­ro­do­wym tłu­mie i sa­mi się w nim od­naj­du­ją, po czę­sto i gę­sto uży­wa­nym sło­wie „kur­wa”.

Przy­stą­pio­no do na­stęp­nych kon­ku­ren­cji. Ko­lej­na po­le­ga­ła na tym, że za­wod­ni­cy wcho­dzi­li na stół, sta­wia­li na gło­wach otwar­te bu­tel­ki pi­wa i za­czy­na­li praw­dzi­wie mę­ski strip­tiz. Wy­gry­wał ten, któ­re­mu uda­ło się ro­ze­brać „do ro­so­łu” od do­łu do pa­sa (za­czy­na­jąc od bu­tów), utrzy­mu­jąc przy tym na gło­wie bu­tel­kę z pi­wem. To­wa­rzy­szy­ły te­mu sto­sow­ne przy­śpiew­ki. We­so­ły to lu­dek ci Bry­tyj­czy­cy. Jej Kró­lew­ska Mość Elż­bie­ta II ma po­wo­dy, że­by być dum­na ze swo­ich pod­da­nych, z za­pa­łem pod­trzy­mu­ją­cych tra­dy­cje im­pe­rial­nej ar­mii.

Kie­dy to­wa­rzy­stwo by­ło już do­brze za­pra­wio­ne, naj­bar­dziej „roz­grza­ni” wy­szli przed foy­er. Znaj­du­je się tam nie­wiel­ka fon­tan­na, ze zło­ty­mi ryb­ka­mi. Po­środ­ku le­ży ku­pa ka­mie­ni, z któ­rej try­ska wo­da. Roz­po­czę­ła się ostat­nia kon­ku­ren­cja. By­ły to sko­ki na głów­kę. Tu li­czył się styl oraz dłu­gość roz­bie­gu. God­ne uwa­gi jest to, że wo­da w fon­tan­nie się­ga le­d­wo do ko­lan. Tym ra­zem tyl­ko je­den za­wod­nik roz­ciął so­bie czo­ło o ka­mie­nie na środ­ku fon­tan­ny. Wy­star­czy­ło pięć szwów i po krzy­ku. Znie­czu­lać miej­sco­wo nie by­ło po­trze­by. Dzia­ła­ło za­apli­ko­wa­ne wcze­śniej „znie­czu­le­nie ogól­ne”.

No­wak znał an­giel­ski, zo­stał za­ak­cep­to­wa­ny przez „ma­fię” i czę­sto spę­dzał wie­czo­ry przy ich sto­le. Nie lu­bił za to, do cze­go był czę­sto na­ma­wia­ny, wy­cho­dzić z Bry­tyj­czy­ka­mi do mia­sta. Koń­czy­ło się to za­wsze bi­ja­ty­ką w ja­kimś ba­rze, w trak­cie któ­rej nie­od­wra­cal­nie nad­cho­dzi­ła chwi­la po­ja­wie­nia się we­zwa­nej przez wła­ści­cie­la po­li­ce mi­li­ta­ire7). Nie­odmien­nie koń­czy­ło się to zgar­nię­ciem ca­łe­go to­wa­rzy­stwa i w kon­se­kwen­cji ade­kwat­ną do stop­nia roz­ba­wie­nia licz­bą dni aresz­tu, przy­dzie­lo­ną każ­de­mu roz­ryw­ko­wi­czo­wi przez do­wód­cę szwa­dro­nu lub, je­śli to by­ła grub­sza spra­wa, przez do­wód­cę re­gi­men­tu. Nie zda­rzy­ło się No­wa­ko­wi wyjść do mia­sta z „ma­fią” i nie wy­lą­do­wać w aresz­cie.

7)PM – po­li­cja woj­sko­wa, po pol­sku żan­dar­me­ria. Każ­dy re­gi­ment Le­gii po­sia­da swo­ją. Słu­żą w niej naj­więk­sze osił­ki. Za­da­nia jej, to pil­no­wa­nie po­rząd­ku w ko­sza­rach i w mie­ście. Nie­ste­ty, nie zna­ją się na żar­tach.

Przy in­nych mie­sza­nych, mię­dzy­na­ro­do­wych sto­łach też ba­wio­no się nie­źle. Na przy­kład ta­ki Misz­ka, Ro­sja­nin, do­brze już wsta­wio­ny, za­brał z ze­sta­wu prze­ciw­po­ża­ro­we­go sie­kie­rę i uparł się, że za­tań­czy z nią na sto­le ka­za­czo­ka. Wi­dząc, w ja­kim jest sta­nie, co trzeź­wiej­si ko­le­dzy ode­bra­li mu ją si­łą. Sta­nę­ło na tym, że jak chce ro­bić „pry­siu­dy”, to mo­że, ale z ki­jem bi­lar­do­wym. Nie trwa­ło to dłu­go. Misz­ka zwa­lił się na pod­ło­gę i trze­ba by­ło go cu­cić.

Nie­ste­ty, wszyst­ko co do­bre szyb­ko się koń­czy. O 21.50, jak co wie­czór, pod foy­er pod­je­cha­ła dżi­pa­mi po­li­ce mi­li­ta­ire i trze­ba by­ło koń­czyć im­pre­zę. To­wa­rzy­stwo, acz­kol­wiek nie­chęt­nie, ale grzecz­nie za­czę­ło się roz­cho­dzić. Na­wet roz­ocho­ce­ni i moc­ni w gru­pie Bry­tyj­czy­cy do­brze wie­dzie­li, że z PM nie ma co za­dzie­rać. Słu­ży­li w niej by­li bok­se­rzy, za­pa­śni­cy itp. Więk­szość le­gio­ni­stów uda­ła się na za­słu­żo­ny od­po­czy­nek. Ta część, któ­ra nie chcia­ła koń­czyć tak do­brze roz­po­czę­te­go wie­czo­ru, po­prze­bie­ra­ła się w mun­du­ry wyj­ścio­we i przez mur, bo tej no­cy 2. szwa­dron, ze wzglę­du na wy­jazd, miał wstrzy­ma­ne prze­pust­ki, uda­ła się na ob­chód ba­rów, znaj­du­ją­cych się na ochrzczo­nej przez nich rue de so­if– uli­cy spra­gnio­nych.

Wy­pa­da­ło­by tu wspo­mnieć, że 2. szwa­dron, a szcze­gól­nie 3. plu­ton, do któ­re­go na­le­żał No­wak, miał jesz­cze jed­ną oka­zję do ob­le­wa­nia. Uda­ło im się wresz­cie po­zbyć pa­nien­ki, któ­ra „za­po­mnia­ła” opu­ścić ich po­ko­je po za­koń­cze­niu „Ca­me­ro­nu”8).

8)Świę­to Le­gii – co­rocz­nie hucz­nie ob­cho­dzo­ne w rocz­ni­cę bi­twy sto­czo­nej 30 kwiet­nia 1863 r. na ha­cjen­dzie we wsi Ca­ma­ron w Mek­sy­ku. Od­dział 65 le­gio­ni­stów wal­czył prze­ciw­ko oko­ło 2000 Mek­sy­ka­nów. Bi­lans strat – 2 ofi­ce­rów i 22 le­gio­ni­stów zo­sta­ło za­bi­tych. Ofi­cer i 8 je­go pod­wład­nych, śmier­tel­nie ran­nych, umar­ło na miej­scu; 19, wzię­tych do nie­wo­li, zmar­ło od ran; 12 (pra­wie wszy­scy ran­ni) wzię­ci do nie­wo­li; tyl­ko do­bosz, na wpół ży­wy, zo­stał od­na­le­zio­ny przez swo­ich na dru­gi dzień po bi­twie. Mek­sy­ka­nie przy­zna­li się do po­nad 300 za­bi­tych. Sza­cu­je się, że ogól­ne ich stra­ty wy­nio­sły po­nad 500 lu­dzi. Ale po ty­lu la­tach – kto to mo­że spraw­dzić.

Bi­twa na ha­cjen­dzie trwa­ła po­nad 10 go­dzin. Za to te­raz co­rocz­na ba­lan­ga w ce­lu jej uczcze­nia trwa dwa dni: 30 kwiet­nia i 1 ma­ja. Jest to urzą­dza­ny na te­re­nie ko­szar fe­styn do­stęp­ny dla cy­wi­lów. Na koń­czą­cym im­pre­zę ba­lu wy­bie­ra­na jest miss képi blanc9).

9)Képi blanc – cha­rak­te­ry­stycz­na, no­szo­na przez le­gio­ni­stów, bia­ła czap­ka.

Zda­rza­ło się, że nie­do­ce­nio­ne w kon­kur­sie uczest­nicz­ki zo­sta­wa­ły w ko­sza­rach, że­by udo­wod­nić, że nie­słusz­nie zo­sta­ły po­mi­nię­te przy de­ko­ra­cji na miss i dwie wi­ce­miss.

W tym ro­ku dwie dziew­czy­ny tra­fi­ły do izb 4. szwa­dro­nu, jed­na do 1. i jed­na do 2. szwa­dro­nu, do plu­to­nu No­wa­ka. By­ła nie­wąt­pli­wą atrak­cją. Świet­nie ba­wi­ła się w po­ko­jach le­gio­ni­stów i pod prysz­ni­ca­mi, któ­re mia­ły peł­ną fre­kwen­cję. Po dwóch-trzech dniach za­in­te­re­so­wa­nie jej oso­bą wy­raź­nie jed­nak osła­bło. W ce­lu za­pew­nie­nia jej to­wa­rzy­stwa wy­szu­ki­wa­no w in­nych plu­to­nach naj­młod­szych le­gio­ni­stów, wo­bec któ­rych za­cho­dzi­ło po­dej­rze­nie, że są „nie­win­ni”. Pod czuj­nym okiem star­szych ko­le­gów prze­cho­dzi­li „chrzest bo­jo­wy”.

Za­czę­to wresz­cie oba­wiać się, że do­dat­ko­wy „le­gio­ni­sta” w szwa­dro­nie zo­sta­nie od­kry­ty przez ka­drę. Pa­nien­ka, któ­rej po­byt w ko­sza­rach wy­raź­nie przy­padł do gu­stu, bar­dzo nie­chęt­nie słu­cha­ła su­ge­stii o wy­pro­wadz­ce. Za­pro­po­no­wa­ła, że je­śli prze­dłu­ży się jej jesz­cze trosz­kę po­byt, to za­pre­zen­tu­je ze swo­ją ko­le­żan­ką, któ­ra zo­sta­ła w 4. szwa­dro­nie, mi­łość les­bij­ską. Na nic się to zda­ło. 3. plu­ton – po na­ra­dzie – pod­jął de­cy­zję o eks­mi­sji. Za­da­nie to zo­sta­ło po­wie­rzo­ne star­sze­mu ka­pra­lo­wi10) Wan­tie­zo­wi.

10) Wła­ści­wie bri­ga­dier-chef. Dla wy­go­dy czy­tel­ni­ka, za­miast fran­cu­skich stop­ni uży­wa­nych w kul­ty­wu­ją­cym ka­wa­le­ryj­skie tra­dy­cje 1. Re­gi­men­cie Ka­wa­le­rii Cu­dzo­ziem­skiej, bę­dę uży­wał ich od­po­wied­ni­ków z pol­skich puł­ków pie­cho­ty. Dla przy­kła­du za­miast ma­re­chal des lo­gis bę­dzie to sier­żant; cho­ciaż po­win­no być wach­mistrz.

Wan­tiez, Belg prze­zy­wa­ny „Łę­łę”, gdyż miał wa­dę wy­mo­wy z po­wo­du uszko­dzo­nych ust, miesz­kał ze swo­ją ko­bie­tą po­za ko­sza­ra­mi.

Umó­wio­ne­go dnia, kie­dy ma­ją­cy w szwa­dro­nie dy­żur sier­żant po­szedł na ko­la­cję, „Łę­łę” pod­je­chał swo­im sa­mo­cho­dem pod bu­dy­nek. Za­wi­nię­tą w dwie woj­sko­we pa­łat­ki dziew­czy­nę, że­by ją uchro­nić przed nie­po­żą­da­nym wzro­kiem, za­pa­ko­wa­no do ba­gaż­ni­ka i bez przy­gód wy­wie­zio­no po­za bra­mę ko­szar. Wszy­scy ode­tchnę­li z ulgą.

Wi­dać te­raz, że kac No­wa­ka wy­ni­ka­ją­cy ze świę­to­wa­nia dwóch waż­nych zda­rzeń: wy­jaz­du do Afry­ki i szczę­śli­we­go po­zby­cia się pa­nien­ki, był uza­sad­nio­ny. No­wak, nie pod­no­sząc gło­wy z po­dusz­ki, się­gnął rę­ką pod łóż­ko. Miał tam za­wsze na ka­ca kil­ka bu­te­lek pi­wa. Od­głos otwie­ra­nej bu­tel­ki wy­wo­łał gwał­tow­ną re­ak­cję po dru­giej stro­nie po­ko­ju, gdzie spał na wpół ro­ze­bra­ny Plan­chon. Fran­cuz z po­gra­ni­cza fran­cu­sko-bel­gij­skie­go, po­słu­gu­ją­cy się tak fa­tal­ną fran­cusz­czy­zną, że wpra­wiał w osłu­pie­nie na­wet cu­dzo­ziem­ców.

Plan­chon był zna­ny z te­go, a zo­sta­ło to kil­ka­krot­nie spraw­dzo­ne w te­re­nie, że jak był na ba­ni (a był co­dzien­nie) ni­jak nie da­wa­ło ra­dy go obu­dzić. Moż­na mu by­ło strze­lać mu nad gło­wą i nic. Ale wy­star­czy­ło tyl­ko otwo­rzyć pi­wo. Ci­chy „psyk”, ja­ki wy­da­je od­kap­slo­wy­wa­na bu­tel­ka, mo­men­tal­nie sta­wiał go na no­gi.

Tak by­ło i tym ra­zem. Ze­rwał się z łóż­ka, za­wa­dza­jąc o śpią­ce­go z gło­wą na sto­le Cha­pu­is’ego, Fran­cu­za, z oj­ca Al­gier­czy­ka i mat­ki Hisz­pan­ki, i pod­szedł do No­wa­ka.

– Masz dla mnie pi­wo?

No­wak po­dał mu bu­tel­kę. Pi­jąc, z za­cie­ka­wie­niem spo­glą­da­li na ma­ją­ce­go swo­je łóż­ko obok No­wa­ka Nar­vi­na.

Nar­vin, Fran­cuz (sko­śno­oki po ma­mu­si Wiet­nam­ce), spał na pod­ło­dze obok łóż­ka. Naj­cie­kaw­sze by­ło to, że obie no­gi od bu­tów do ko­lan miał na łóż­ku. Za­iste prze­dziw­na to by­ła po­zy­cja. Prze­zwa­ny przez śpią­ce­go te­raz przy sto­le Cha­pu­is’ego, „Ma­łą na­tu­rą”, ze wzglę­du na dar szyb­kie­go upi­ja­nia się i za­sy­pia­nia w róż­nych naj­dziw­niej­szych miej­scach, miał jesz­cze jed­ną ce­chę. Wy­cho­dząc z ko­le­ga­mi do mia­sta, szyb­ko wpro­wa­dzał się w ja­kimś ba­rze w stan upo­je­nia. Na­stęp­nie, bę­dąc ni­skie­go wzro­stu, wy­pa­try­wał so­bie naj­więk­sze­go osił­ka kon­su­mu­ją­ce­go al­ko­hol i wsz­czy­nał z nim awan­tu­rę. Sam zni­kał, a cię­żar bój­ki spa­dał na sta­ją­cych w je­go obro­nie ko­le­gów. Naj­czę­ściej od­naj­dy­wa­no go po­tem śpią­ce­go spo­koj­nie w ki­bel­ku.

Plan­chon do­pił pi­wo, wziął do rę­ki zde­for­mo­wa­ne ke­pi le­żą­ce na sto­le obok Cha­pu­is’ego. Za­klął, gdy po­znał, że jest je­go. Nada­wa­ło się bo­wiem do ko­sza. Dra­piąc się po gło­wie, ode­zwał się do No­wa­ka:

– Za­czy­nam po­wo­li ko­ja­rzyć. Chy­ba do­brze zro­bi­łeś, że nie po­sze­dłeś z na­mi do mia­sta. „Ma­ła na­tu­ra” jak zwy­kle szu­kał za­czep­ki, a zresz­tą – mach­nął rę­ką – nie ma o czym ga­dać.

No­wak wyj­rzał przez okno.

– Plan­chon, trze­ba ich szyb­ko bu­dzić, wy­no­szą już ple­ca­ki, nie­dłu­go bę­dzie zbiór­ka.

Do­brze po­wie­dzieć – obu­dzić. Z Cha­pu­is’em po­szło względ­nie ła­two, do­stał kil­ka klap­sów w po­ty­li­cę i za­czął oka­zy­wać ozna­ki ży­cia. Go­rzej by­ło z Nar­vi­nem. Po po­sta­wie­niu go pod ścia­ną za­raz zjeż­dżał w dół. Na nic się zda­ło bi­cie po gę­bie, trze­ba by­ło za­wlec go do umy­wal­ni pod kran z zim­ną wo­dą. Po­skut­ko­wa­ło. Nar­vin chwiej­nym kro­kiem, ale na wła­snych no­gach, wró­cił do po­ko­ju. Przy sto­le sie­dział Cha­pu­is dra­piąc się po gło­wie, usil­nie pró­bo­wał so­bie coś przy­po­mnieć. Męt­nym wzro­kiem spo­glą­dał to na Plan­cho­na, to na Nar­vi­na, to­wa­rzy­szy wczo­raj­szej eska­pa­dy do mia­sta, i ode­zwał się:

– Plan­chon, przy­po­mi­nasz so­bie jak to się sta­ło, kie­dy wra­ca­jąc wleź­li­śmy do ja­kie­goś pry­wat­ne­go do­mu, a ta ba­ba za­czę­ła się drzeć, że jest żo­ną ofi­ce­ra z 1. szwa­dro­nu i dzwo­ni po po­li­ce mi­li­ta­ire?

– To wszyst­ko przez was – od­po­wie­dział Plan­chon – za­miast prze­leźć przez mur ko­szar ko­ło sta­re­go bur­de­lu11), prze­szli­śmy przez mur po dru­giej stro­nie uli­cy. Tak się wam we łbach po­chrza­ni­ło.

11) Zo­stał za­mknię­ty w 1978r. Wię­cej na te­mat bur­de­li zwa­nych przez le­gio­ni­stów z nie­miec­kie­go puf­fa­mi – w dal­szej czę­ści wspo­mnień.

– Pew­nie dla­te­go, że był niż­szy – ode­zwał się po raz pierw­szy Nar­vin.

– Al­bo uzna­li­ście, że wszyst­kie mu­ry pro­wa­dzą do ko­szar – wtrą­cił fi­lo­zo­ficz­nie No­wak, któ­re­mu kac na­su­nął ja­kieś dziw­ne sko­ja­rze­nie.

– Mnie od ra­zu wy­da­ło się to po­dej­rza­ne – kon­ty­nu­ował Cha­pu­is.

– Wcho­dzi­my do bu­dyn­ku, ciem­no jak w du­pie, ja­kieś bu­ty prze­wa­la­ją się pod no­ga­mi, a tam­ta wo­ła:

– To ty, Ju­liu­szu? Za­koń­czy­li­ście po­że­gna­nie ofi­ce­rów 2. szwa­dro­nu?

– Dla­cze­go te bu­ty prze­wa­la­ją się w ho­lu szwa­dro­nu? Co ta dziw­ka jesz­cze tu ro­bi, prze­cież Wan­tiez już ją wy­wiózł? Jak za­pa­li­ła świa­tło i za­czę­ła się drzeć, to za­czą­łem ko­ja­rzyć, że po­my­li­li­śmy ad­res i nie je­ste­śmy u sie­bie. Nar­vin oczy­wi­ście po­wie­dział jej, gdzie go mo­że po­ca­ło­wać, a ta jesz­cze bar­dziej w krzyk. Trze­ba by­ło się zwi­jać. Przy za­pa­lo­nym świe­tle oka­za­ło się, że bra­ma po­se­sji jest sze­ro­ko otwar­ta. Świń­skim truch­tem wy­bie­gli­śmy przez nią i po dru­giej stro­nie uli­cy zde­rzy­li­śmy się, tym ra­zem z wła­ści­wym, mu­rem.

– Cięż­ko by­ło na tym mu­rze – mruk­nął Plan­chon – za mu­rem ciem­no, jak ze­ska­ki­wa­łem spa­dło mi ke­pi, szu­kam na czwo­ra­ka, zna­la­złem „Ma­łą na­tu­rę”. Oczy­wi­ście już przy­sy­piał,

– Mo­że wiesz, po­kra­ko, na czym wy­lą­do­wa­łeś bu­cio­ra­mi? – zwró­cił się do Nar­vi­na.

– Od­pieprz się! – zie­wa­jąc od­po­wie­dział za­py­ta­ny.

– A na tym! – wrza­snął Plan­chon, po­ka­zu­jąc swo­je roz­dep­ta­ne ke­pi.

– Ciii­choo – jęk­nął Cha­pu­is – mam re­zo­nans w gło­wie, cier­pię.

Do po­ko­ju wszedł ka­pral Aco, Ma­ce­doń­czyk. Sil­ne, zdro­we chło­pi­sko, ale jak­by isto­ta z in­nej pla­ne­ty; ab­so­lut­nie nie pa­su­ją­ca do te­go to­wa­rzy­stwa. Nie pił, nie pa­lił, sło­wem ory­gi­nał. Miał w tym po­ko­ju swo­ją szaf­kę z ubra­nia­mi i łóż­ko, z któ­re­go nie ko­rzy­stał. Z po­wo­du abs­ty­nen­cji nie miał ko­le­gów i źle się czuł w ko­sza­rach. Zna­lazł so­bie pod Awi­nio­nem, dwa­dzie­ścia pa­rę ki­lo­me­trów od Oran­ge, ja­kąś roz­wód­kę z na­sto­let­nią cór­ką i za­miesz­kał z ni­mi. Do­jeż­dżał co­dzien­nie w tę i z po­wro­tem swo­im sa­mo­cho­dem, któ­ry trzy­mał ukry­ty w któ­rejś z bocz­nych uli­czek ko­ło ko­szar.

– Czuć tu bi­zo­nem.

Tak Aco okre­ślał wy­zie­wy al­ko­ho­lo­we śpią­cych w tym po­ko­ju, wy­mie­sza­ne z dy­mem pa­pie­ro­sów i smro­dem skar­pe­tek Plan­cho­na.

– Ru­szaj­cie du­py, ban­do pi­ja­ków, za­raz bę­dzie zbiór­ka, a tu syf! Je­ste­ście nie ubra­ni, po­kój nie po­sprzą­ta­ny, ist­ny chlew!

– Sra­łeś już dzi­siaj? – spy­tał Nar­vin.

Aco, mi­mo że tu nie no­co­wał, po­ran­ną ka­wę i śnia­da­nie jadł w plu­to­nie12) i co­dzien­nie za­raz po­tem szedł do to­a­le­ty. Chło­pa­ki za je­go ple­ca­mi na­bi­ja­li się z nie­go, że ma pew­nie ki­bel za­pcha­ny w do­mu i do ko­szar przy­jeż­dża się wy­srać.

12) W 1. REC le­gio­ni­ści po po­bud­ce w swo­ich po­ko­jach pi­ją ka­wę i je­dzą śnia­da­nie przy­no­szo­ne ze sto­łów­ki przez dy­żur­ne­go plu­to­nu.

Aco już zmie­rzał do Nar­vi­na, że­by go zdzie­lić przez łeb. W tym mo­men­cie do po­ko­ju wpa­ro­wał star­szy ka­pral Wan­tiez.

– Pa­no­wie co jest gra­ne!? Za­raz tu bę­dzie Y-Khlo­ot!

Star­szy sier­żant Y-Khlo­ot, za­stęp­ca do­wód­cy 3. plu­to­nu był Kam­bo­dża­ni­nem lub La­otań­czy­kiem. Nikt praw­dy w plu­to­nie nie znał. Ty­po­wy Azja­ta, na­wet pry­wat­ny sa­mo­chód miał żół­ty. W plu­to­nie prze­zy­wa­ny był, z po­wo­du sko­ja­rze­nia z brzmie­niem na­zwi­ska, Klip-Klop. Osob­nik ra­czej spo­koj­ny, nie­szko­dli­wy. Za­po­wiedź je­go przy­by­cia zak­ty­wi­zo­wa­ła jed­nak to­wa­rzy­stwo.

Mi­mo obiek­tyw­nych trud­no­ści, zwią­za­nych ze zmę­cze­niem po wczo­raj­szym dniu, No­wak i je­go ko­le­dzy w ostat­nich se­kun­dach zdą­ży­li na zbiór­kę szwa­dro­nu.

Przy for­mo­wa­niu plu­to­nu w dwu­sze­reg po­wsta­ło ma­łe za­mie­sza­nie i prze­py­chan­ka. Nikt nie chciał stać w pierw­szym sze­re­gu, na­ra­żo­ny na bez­po­śred­ni kon­takt ze wzro­kiem do­wód­cy plu­to­nu cho­rą­że­go Bryc­ke­ar­ta – Bel­ga, wy­jąt­ko­wo ma­ło dow­cip­ne­go, nie zna­ją­ce­go się na żar­tach, upier­dli­we­go służ­bi­sty; ko­lek­cjo­ne­ra we­hr­mach­tow­skich pa­mią­tek. Miał ich peł­no na biur­ku oraz na ścia­nie w swo­jej kan­ce­la­rii do­wód­cy plu­to­nu. Bryc­ke­art przy­jął ra­port i prze­ni­kli­wym wzro­kiem zlu­stro­wał zza oku­la­rów plu­ton. Wi­dok był nie­cie­ka­wy.

– Wszy­scy pi­ja­cy zdech­ną pod afry­kań­skim słoń­cem.

Po tym bar­dzo bu­du­ją­cym stwier­dze­niu do­łą­czył do czo­ła plu­to­nu.

Na scho­dach bu­dyn­ku szwa­dro­nu po­ja­wił się star­szy cho­rą­ży Bu­bla, szef szwa­dro­nu i do­wód­ca plu­to­nu do­wo­dze­nia w jed­nej oso­bie. Wę­gier, chłop jak sza­fa z pię­ścia­mi jak boch­ny chle­ba, zna­ny z cięż­kiej rę­ki, po­strach wszyst­kich, któ­rzy zro­bi­li coś, co nie li­co­wa­ło w je­go mnie­ma­niu z ho­no­rem le­gio­ni­sty.

Mo­gło to być np. to, co się przy­tra­fi­ło ostat­nio pew­ne­mu Szwaj­ca­ro­wi z plu­to­nu No­wa­ka. Upił się wie­czo­rem w mie­ście. Wy­cho­dząc z bi­stra wła­mał się do sa­mo­cho­du ja­kie­goś cy­wi­la, że­by wró­cić do ko­szar. Usiadł za kie­row­ni­cą i za­snął. Tak go za­stał wła­ści­ciel sa­mo­cho­du. Po­tur­bo­wał nie­przy­tom­ne­go ama­to­ra cu­dzych po­jaz­dów i we­zwał PM. Szwaj­car zo­stał zwi­nię­ty na noc do aresz­tu. Ra­no, po po­wro­cie na szwa­dron, mu­siał się sta­wić zwy­cza­jo­wo przed ob­li­cze „pa­py” Bu­bli. Ten, jak zwy­kle przy ta­kich oka­zjach, uprzej­mym ge­stem za­pro­sił go­ścia do swo­je­go ga­bi­ne­tu. Zdjął oku­la­ry, de­li­kat­nie po­ło­żył na biur­ku i ka­zał za­mknąć drzwi. Po chwi­li pod­słu­chu­ją­cy pod drzwia­mi usły­sze­li dźwię­ki jak z rin­gu bok­ser­skie­go, a po chwi­li zmal­tre­to­wa­ny de­li­kwent wy­padł z ga­bi­ne­tu i chwiej­nym kro­kiem po­szedł do­pro­wa­dzić ja­ko ta­ko do po­rząd­ku swój wy­gląd przed ra­por­tem u do­wód­cy szwa­dro­nu, któ­ry za­apli­ko­wał mu od­po­wied­nią licz­bę dni aresz­tu.

Oczy­wi­ście, każ­dy ta­ki nie ho­no­ro­wy pod­pa­dzioch bar­dziej bał się spo­tka­nia z sze­fem szwa­dro­nu niż głu­pie­go aresz­tu.

Dla Bu­bli w tym przy­pad­ku nie do przy­ję­cia by­ło to, że je­go czło­wiek był tak pi­ja­ny, iż dał się po­tur­bo­wać cy­wi­lo­wi, czy­li po­śled­niej­szej od­mia­nie męż­czy­zny.

Bu­bla był chy­ba tro­chę mi­li­tar­nym szo­wi­ni­stą. Swój po­gląd na te­mat róż­ni­cy mię­dzy woj­sko­wym a cy­wi­lem wy­ja­wił, bę­dąc już lek­ko na ba­ni i w do­brym hu­mo­rze, pod­czas ubie­gło­rocz­nej ko­la­cji wi­gi­lij­nej.

Wi­gi­lia Bo­że­go Na­ro­dze­nia jest naj­więk­szym świę­tem w Le­gii Cu­dzo­ziem­skiej i hucz­nie się ją świę­tu­je. Mi­mo że w Le­gii słu­żą nie tyl­ko chrze­ści­ja­nie, ale i przed­sta­wi­cie­le wszyst­kich więk­szych re­li­gii świa­ta, obo­wią­zu­je tu tra­dy­cyj­nie ob­rzą­dek ka­to­lic­ki do któ­re­go przy­zna­ję się więk­szość ka­dry ofi­cer­skiej. W re­gi­men­tach są ka­pli­ce i ksiądz ka­pe­lan na eta­cie. W ka­pli­cy od­pra­wia­ne są co nie­dziel­ne msze.

Le­gio­ni­ści nie są to męż­czyź­ni, któ­rzy gre­mial­nie w każ­dą nie­dzie­lę cho­dzą na mszę. Wo­lą się spo­wia­dać mię­dzy so­bą i za­miast się prze­że­gnać wo­lą stuk­nąć się szkla­necz­ką whi­sky. Wie­lo­let­ni ka­pe­lan re­gi­men­tu ks. Je­rzy Cho­rzem­pa że­by mieć w ka­pli­cy Po­la­ków, po mszy wy­cią­gał z ba­gaż­ni­ka sa­mo­cho­du zgrzew­kę pi­wa i in­te­gro­wał się z ro­da­ka­mi.

W ka­pli­cy wy­sta­wia­ne są, gdy zaj­dzie ta­ka oko­licz­ność, za­mknię­te trum­ny ze zwło­ka­mi le­gio­ni­stów, któ­rzy zgi­nę­li w ak­cji, w wy­ni­ku wy­pad­ku lub po­peł­ni­li sa­mo­bój­stwo. Obo­jęt­nie, ja­kie­go by­li wy­zna­nia. Świę­ty An­to­ni jest pa­tro­nem ca­łej Le­gii. Oprócz te­go po­szcze­gól­ne for­ma­cje ma­ją swo­ich pa­tro­nów, któ­rych świę­to jest co ro­ku hucz­nie ob­cho­dzo­ne. Ka­wa­le­rzy­ści ma­ją swo­je­go świę­te­go Je­rze­go, spa­do­chro­nia­rze świę­te­go Mi­cha­ła, a sa­pe­rzy – świę­tą Bar­ba­rę. Na­wet or­kie­stra Le­gii ma swo­ją świę­tą – Ce­cy­lię.

Od po­cząt­ku grud­nia w ca­łej Le­gii trwa­ją in­ten­syw­ne przy­go­to­wa­nia do Wi­gi­lii. Każ­dy plu­ton, w spe­cjal­nie na tę oka­zję opróż­nio­nym po­ko­ju sy­pial­nym, bu­du­je na kon­kurs szop­kę bo­żo­na­ro­dze­nio­wą. 24 grud­nia ju­ry pod prze­wod­nic­twem do­wód­cy re­gi­men­tu oce­nia po­mysł i wy­ko­na­nie wszyst­kich szo­pek. Zwy­cię­skim plu­to­nom przy­zna­wa­ne są na­gro­dy pie­nięż­ne. Wie­czo­rem od­by­wa się w naj­więk­szej sa­li re­gi­men­tu msza. Bie­rze w niej udział ka­dra ofi­cer­ska i pod­ofi­cer­ska z ro­dzi­na­mi i wy­zna­cze­ni przez do­wód­ców plu­to­nów le­gio­ni­ści (że­by po­pra­wić fre­kwen­cję). Wy­glą­da to w ten spo­sób, że z przo­du, przy oł­ta­rzu stoi ka­dra z ro­dzi­na­mi bio­rą­ca ak­tyw­nie udział w ce­re­mo­nii re­li­gij­nej. Z ty­łu sto­ją wy­zna­cze­ni mło­dzi le­gio­ni­ści, prze­waż­nie nie Fran­cu­zi i czę­sto nie ka­to­li­cy, któ­rzy nic nie ro­zu­mie­ją.

Po mszy kom­pa­nie za­sia­da­ją do uro­czy­stej ko­la­cji, każ­da w swo­jej sa­li, ka­dra i le­gio­ni­ści w kom­ple­cie. Do­wód­cy kom­pa­nii roz­da­ją wszyst­kim pre­zen­ty i po od­śpie­wa­niu hym­nu Le­gii roz­po­czy­na się bie­sia­da. Do ko­la­cji pi­je się wi­no. Na spe­cjal­nie przy­go­to­wa­nej sce­nie każ­dy plu­ton wy­sta­wia przy­go­to­wa­ne wcze­śniej ske­cze. Jest we­so­ło i fa­mi­lij­nie.

Na ostat­niej Wi­gi­lii je­den z plu­to­nów 2. szwa­dro­nu przy­go­to­wał scen­kę zło­że­nia da­rów Dzie­ciąt­ku przez trzech mę­dr­ców. Ja­kież by­ło roz­ba­wie­nie wi­dzów, kie­dy się oka­za­ło, że trzech kró­li gra­ją naj­więk­sze mo­czy­mor­dy w szwa­dro­nie. Mię­dzy in­ny­mi Misz­ka; ten sam, któ­ry pró­bo­wał za­tań­czyć na sto­le ka­za­czo­ka. Ca­ła eki­pa przed wy­stę­pem na­pi­ła się; na tre­mę. Misz­ka, za­raz na po­cząt­ku przed­sta­wie­nia, spadł ze sce­ny. Po­zo­sta­li kró­lo­wie po­spie­szy­li mu na ra­tu­nek, za­raz po­tem po­kłó­ci­li się. Spek­takl za­czął żyć wła­snym ży­ciem, nie trzy­ma­jąc się w ogó­le sce­na­riu­sza. Trzej kró­lo­wie tak by­li za­ję­ci so­bą, że cał­ko­wi­cie za­po­mnie­li o Dzie­ciąt­ku, któ­re za­czę­ło się nu­dzić w żłob­ku. Do­brze, że mia­ło pod po­dusz­ką prze­zor­nie ukry­tą bu­tel­kę wi­na, z któ­rej za­czę­ło ma­ło dys­kret­nie po­cią­gać. Wi­dow­nia ma­ło nie po­pę­ka­ła ze śmie­chu. Po­gu­bie­ni ak­to­rzy za­czę­li w nie­praw­do­po­dob­ny spo­sób zmie­niać bi­blij­ne dzie­je. Wresz­cie nie wy­trzy­mał do­wód­ca szwa­dro­nu, wpadł na sce­nę i prze­pę­dził Pa­na Je­zu­sa oraz trzech kró­li, przy gło­śnych pro­te­stach wi­dow­ni.

– O Świę­ta Dzie­wi­co! Na szczę­ście nie wi­dzia­ła te­go na­sza mar­ra­ine – pół żar­tem pół se­rio sko­men­to­wał ka­pi­tan, skła­da­jąc rę­ce jak do mo­dli­twy – spa­lił­bym się ze wsty­du przez was, a z to­bą to by po­roz­ma­wia­ła po ro­syj­sku, że aż by ci w pię­ty po­szło – skie­ro­wał się do Misz­ki gro­żąc mu pal­cem.

La mar­ra­ine, hra­bi­na Le­ila du Lu­art13) – mat­ka chrzest­na 1.Re­gi­men­tu Ka­wa­le­rii Cu­dzo­ziem­skiej, szczu­pła, wy­pro­sto­wa­na 85-let­nia da­ma by­ła iko­ną Le­gii Cu­dzo­ziem­skiej. Od lat by­ła obec­na na Wi­gi­lię w re­gi­men­cie wśród swo­ich ca­va­liers.

13) Hra­bi­na zmar­ła w stycz­niu 1985 ro­ku. 1.REC po­że­gnał swo­ją mat­kę chrzest­ną z naj­wyż­szy­mi ho­no­ra­mi pod­czas ce­re­mo­nii po­grze­bo­wej, któ­ra od­by­ła się w ko­ście­le św. Lu­dwi­ka u In­wa­li­dów w Pa­ry­żu. Zo­sta­ła po­cho­wa­na na cmen­ta­rzu ro­syj­skim pod Pa­ry­żem. Sta­ło się tak wbrew jej wo­li, gdyż ży­czy­ła so­bie być po­cho­wa­ną w kwa­te­rze le­gio­ni­stów w Oran­ge. Ale tak zde­cy­do­wa­ła ro­dzi­na.

Swo­ją oj­czy­stą Ro­sję opu­ści­ła przez Chi­ny ucho­dząc przed so­wiec­kim ter­ro­rem. Swój po­byt we Fran­cji za­czy­na­ła, ja­ko mo­del­ka u Co­co Cha­nel, by póź­niej zo­stać fran­cu­ską bo­ha­ter­ką II woj­ny świa­to­wej. Uro­dzo­na w St. Pe­ters­bur­gu, cór­ka kau­ka­skie­go ary­sto­kra­ty, car­skie­go ge­ne­ra­ła Ha­gun­do­ko­va, pod­czas I woj­ny świa­to­wej ja­ko mło­dziut­ka dziew­czy­na by­ła pie­lę­gniar­ką w ro­syj­skim szpi­ta­lu woj­sko­wym na Kau­ka­zie. Pod­czas woj­ny do­mo­wej w Hisz­pa­nii dzia­ła­ła w Czer­wo­nym Krzy­żu. W II woj­nę świa­to­wą do­łą­czy­ła w Afry­ce do sił Wol­nych Fran­cu­zów gen. de Gaul­le’a, gdzie sze­fo­wa­ła fran­cu­sko-ame­ry­kań­skie­mu mo­bil­ne­mu ze­spo­ło­wi chi­rur­gicz­ne­mu pod­czas kam­pa­nii afry­kań­skiej. Kam­pa­nie we Wło­szech, Fran­cji i Niem­czech prze­by­ła u bo­ku 1. Ar­mii fran­cu­skiej ge­ne­ra­ła de Lat­tre de Tas­si­gny i 5. Ar­mii ame­ry­kań­skiej ge­ne­ra­ła Clar­ka. Na fron­cie by­ła no­mi­no­wa­na na ho­no­ro­we­go star­sze­go ka­pra­la (za­szczyt za­re­zer­wo­wa­ny dla mar­szał­ków) 1.Re­gi­me­nu Ka­wa­le­rii Cu­dzo­ziem­skiej, któ­re­go mat­ką chrzest­ną zo­sta­ła w 1943 ro­ku. Wśród swo­ich licz­nych naj­wyż­szych or­de­rów fran­cu­skich mia­ła rów­nież pol­ski Zło­ty Krzyż Za­słu­gi za od­wa­gę i po­świę­ce­nie pod­czas bi­twy o Mon­te Cas­si­no.

Te­raz hra­bi­na aku­rat by­ła w od­wie­dzi­nach w in­nym szwa­dro­nie re­gi­men­tu, więc ka­pi­tan nie po­trzeb­nie in­ter­we­nio­wał, bo skecz był świet­ny.

W Wi­gi­lię nie obo­wią­zu­ją stop­nie woj­sko­we. Le­gio­ni­ści są na „ty” lub po imie­niu z ka­drą ofi­cer­ską. Po ko­la­cji wszy­scy wró­ci­li do swo­ich szo­pek i za­in­sta­lo­wa­nych na tę oka­zję przez każ­dy plu­ton ba­rów. Ży­cie to­wa­rzy­skie za­czy­na­ło kwit­nąć. Le­gio­ni­ści i ka­dra od­wie­dza­li in­ne szwa­dro­ny, by obej­rzeć szop­ki i na­pić się w każ­dym ba­rze, po­ga­dać z ko­le­ga­mi i z ka­drą in­nych szwa­dro­nów.

Jak już wspo­mi­na­łem, cho­rą­ży Bu­bla pod­czas ko­la­cji wi­gi­lij­nej wy­ło­żył swo­ją teo­rię do­ty­czą­cą róż­ni­cy mię­dzy woj­sko­wym a cy­wi­lem. Oto ona:

– Na po­cząt­ku stoi żoł­nierz – pra­wił Bu­bla – po­tem dłu­go, dłu­go nic. Po­tem, kie­dy już nie ma dłu­go, dłu­go nic, w szcze­rym po­lu stoi drew­nia­ny roz­wa­la­ją­cy się ze sta­ro­ści i wal­czą­cy z wia­trem ki­bel. Za tym ki­blem zno­wu dłu­go nic i sto­ją sta­re dziu­ra­we ka­lo­sze. Za ty­mi ka­lo­sza­mi, zno­wu dłu­go, dłu­go nic i le­ży ku­pa gów­na. A za tym gów­nem, gdzie koń­czy się ho­ry­zont i na­praw­dę nie ma już nic, stoi wresz­cie cy­wil. Ta­ki jest dy­stans mię­dzy na­mi a cy­wi­la­mi.

Sto­jąc te­raz na scho­dach okiem go­spo­da­rza Bu­bla prze­śli­znął się po pię­ciu plu­to­nach 2. szwa­dro­nu. Nor­mal­nie szwa­dron li­czył ich sześć. Czte­ry plu­to­ny pan­cer­ne, ma­ją­ce na swo­im wy­po­sa­że­niu od 1982 ro­ku po trzy no­wo­cze­sne lek­kie czoł­gi AMX-10 RC, z dzia­łem 105 mm i ka­ra­bi­nem ma­szy­no­wym 7,62 mm. Wy­po­sa­żo­ne w ce­low­nik optycz­ny o dzie­się­cio­krot­nym po­więk­sze­niu, w la­se­ro­wy dal­mierz mie­rzą­cy od­le­głość i pręd­kość ce­lów ru­cho­mych, na­stęp­nie wrzu­ca­ją­cy po­mia­ry do kom­pu­te­ra po­kła­do­we­go, któ­ry bły­ska­wicz­nie je prze­twa­rza i au­to­ma­tycz­nie ro­bi za strzel­ca czoł­gu ko­rek­tę w ce­lo­wa­niu. Te osiem­na­sto­to­no­we czoł­gi-am­fi­bie są w sta­nie znisz­czyć po­jaz­dy wro­ga na dy­stan­sie do 2500 me­trów, nie­za­leż­nie od po­go­dy, rów­nież w no­cy, dzię­ki ka­me­rze ter­mo­wi­zyj­nej wy­kry­wa­ją­cej źró­dła cie­pła, po­zwa­la­ją­cej na­mie­rzyć i zi­den­ty­fi­ko­wać wszyst­kie po­jaz­dy i pie­chu­rów znaj­du­ją­cych się w sek­to­rze. Oprócz czoł­gów każ­dy plu­ton pan­cer­ny miał trzy wil­ly­sy i lek­ką cię­ża­rów­kę. W skład szwa­dro­nu wcho­dził jesz­cze plu­ton com­man­do i plu­ton do­wo­dze­nia, za­bez­pie­cza­ją­cy: łącz­ność, trans­port i re­mont po­jaz­dów, a tak­że „biu­ro­kra­cję”.

Wy­jeż­dża­jąc do Afry­ki, plu­to­ny pan­cer­ne mia­ły się prze­siąść na cze­ka­ją­ce tam prze­sta­rza­łe tan­kiet­ki AML, z któ­ry­mi po­że­gna­no się w 1982 ro­ku, za­mie­nia­jąc je na AMX-y. Po­wró­co­no też na te czte­ry afry­kań­skie mie­sią­ce do sta­rej struk­tu­ry, czy­li trzech plu­to­nów pan­cer­nych po czte­ry AML-e w każ­dym, plu­to­nu com­man­do oraz plu­to­nu do­wo­dze­nia. 2. i 4. plu­ton pan­cer­ny po­łą­czy­ły się w je­den, zwięk­sza­jąc swój stan oso­bo­wy, gdyż miał on po przy­lo­cie do Re­pu­bli­ki Środ­ko­wo­afry­kań­skiej odłą­czyć się od szwa­dro­nu i po­zo­stać na sa­mo­dziel­nej pla­ców­ce w sto­li­cy te­go kra­ju, Ban­gi.

Szef szwa­dro­nu zszedł ze scho­dów, przy­jął mel­du­nek o sta­nie oso­bo­wym i roz­ka­zał ła­do­wać ple­ca­ki, skrzy­nie z bro­nią i wy­po­sa­że­niem plu­to­nów na pod­sta­wio­ne cię­ża­rów­ki. Na pla­cu po­zo­sta­ły tyl­ko chle­ba­ki, w któ­rych każ­dy miał cy­wil­ne ubra­nie, ale bez bu­tów.

Pod­czas przy­go­to­wań dwu­krot­nie wa­żo­no ca­ły ba­gaż szwa­dro­nu. Każ­dą skrzy­nię, każ­dy ple­cak. Cho­dzi­ło o to, że­by nie prze­kro­czyć do­pusz­czal­nej wa­gi w ła­dow­ni sa­mo­lo­tu. Nie wia­do­mo, czy za­de­cy­do­wał li­mit wa­gi, czy (bar­dziej praw­do­po­dob­ne) prze­ko­na­nie do­wód­cy szwa­dro­nu, że woj­sko­we ran­ger­sy mo­gą uda­wać bu­ty cy­wil­ne. Pod­ję­to de­cy­zję, że bu­tów cy­wil­nych się nie za­bie­ra, a szwa­dron po­le­ci w cy­wil­nych ciu­chach i woj­sko­wych ka­ma­szach.

Po za­ła­do­wa­niu cię­ża­ró­wek, któ­re na­tych­miast ru­szy­ły na lot­ni­sko woj­sko­we pod Mar­sy­lią, od­gwiz­da­no po­now­nie zbiór­kę.

Po­ja­wił się ka­pi­tan Ne­ron-Ban­cel, do­wód­ca szwa­dro­nu. Wy­so­ki, chu­dy, w oku­la­rach, o wy­glą­dzie in­te­lek­tu­ali­sty. Przy­jął mel­du­nek od sze­fa szwa­dro­nu. Roz­kra­czył się i prze­mó­wił.

– Dzi­siaj wy­jeż­dża­my do Re­pu­bli­ki Środ­ko­wo­afry­kań­skiej. Tu­taj uży­ję skró­tów, że­by za­osz­czę­dzić czy­tel­ni­ko­wi ba­na­łów.

– Le­ci­my do Afry­ki z mi­sją… bla bla bla… ble ble ble… Mam na­dzie­ję, że… bla bla…ble… god­nie bę­dzie­cie re­pre­zen­to­wać ar­mię fran­cu­ską. Wy­peł­ni­cie po­wie­rzo­ne nam za­da­nie zgod­nie z de­wi­zą Le­gii Cu­dzo­ziem­skiej: „Z ho­no­rem i wier­no­ścią”.

Na roz­kaz ka­pi­ta­na Bu­bla wy­niósł z bu­dyn­ku pro­po­rzec szwa­dro­nu. Przy­je­chał służ­bo­wym peu­ge­otem z kie­row­cą, do­wód­ca re­gi­men­tu puł­kow­nik Ber­trand de La Pre­sle14).

14) Peł­ne na­zwi­sko Ber­trand Gu­il­lau­me de Sau­vil­le de La Pre­sle. Póż­niej do­słu­żył się stop­nia ge­ne­ra­ła ar­mii. Był mię­dzy in­ny­mi do­wód­cą UNPRO­FOR-u w eks-Ju­go­sła­wii i gu­wer­ne­rem w In­wa­li­dach w Pa­ry­żu.

Sto­ją­cy w sze­re­gu za No­wa­kiem Cha­pu­is oczy­wi­ście nie był­by so­bą gdy­by te­go po ci­chu te­go nie sko­men­to­wał.

– Szko­da, że nie przy­je­chał tą swo­ją wiel­ką po­nad dwu­dzie­sto­let­nią ame­ry­kań­ską lan­da­rą, by­ło­by bar­dziej uro­czy­ście.

Do­wód­ca re­gi­men­tu szpa­ko­wa­ty pan o ma­nie­rach ary­sto­kra­ty pry­wat­nie jeź­dził sta­rym ame­ry­kań­skim „krą­żow­ni­kiem szos”. Cha­pu­is twier­dził, że puł­kow­nik pew­nie ku­pił go so­bie po po­wro­cie z Al­gie­rii po za­koń­cze­niu woj­ny w 1962 gdzie słu­żył, ja­ko po­rucz­nik i tak się w swo­im au­cie za­ko­chał, że te­raz nie mo­że się z roz­stać z tym jeż­dżą­cym mu­zeum.

Po pre­zen­ta­cji szwa­dro­nu puł­kow­ni­ko­wi, do­wód­ca re­gi­men­tu prze­mó­wił w po­dob­nym to­nie, co przed­tem ka­pi­tan. Do­da­jąc jesz­cze kil­ka gór­no­lot­nych fra­ze­sów, ży­czył bon voy­age. Wsiadł do sa­mo­cho­du i od­je­chał.

Na roz­kaz le­gio­ni­ści za­rzu­ci­li na ra­mio­na chle­ba­ki z ubra­nia­mi cy­wil­ny­mi i sfor­mo­wa­li ko­lum­nę mar­szo­wą. Na cze­le sta­nął do­wód­ca, za nim szef z pro­por­cem na ra­mie­niu, da­lej do­wód­cy plu­to­nów, a na­stęp­nie ca­ły szwa­dron z ka­drą pod­ofi­cer­ską w pierw­szych sze­re­gach.

Przy­szła wresz­cie wy­cze­ki­wa­na chwi­la. 2. szwa­dron wol­nym mar­szo­wym kro­kiem Le­gii, z pie­śnią szwa­dro­nu na ustach wy­ru­szył do Afry­ki, kie­ru­jąc się w stro­nę bra­my ko­szar.

Za od­cho­dzą­cym szwa­dro­nem smęt­nym wzro­kiem pa­trzył sto­ją­cy w drzwiach bu­dyn­ku Wa­lij­czyk Wri­ght. Pod­pie­rał się na ku­lach. Pra­wą no­gę od kost­ki do uda miał w gip­sie. Zła­mał ją dwa ty­go­dnie te­mu ska­cząc nie­for­tun­nie z wy­so­kie­go mu­ru, spie­sząc za in­ny­mi na „eks­pe­dy­cję kar­ną”. By­ło to w so­bo­tę, póź­nym wie­czo­rem. No­wak nie brał udzia­łu w wy­pra­wie, gdyż po­je­chał na week­end do Pa­ry­ża po­że­gnać się przed wy­jaz­dem do Afry­ki ze swo­ją przy­ja­ciół­ką i znał szcze­gó­ły tyl­ko z re­la­cji ko­le­gów i bar­dzo ża­ło­wał, że omi­nę­ła go ta­ka fraj­da.

Za­czę­ło się po godz. 22.00. Do kwa­te­ry szwa­dro­nu przy­biegł ubra­ny po cy­wil­ne­mu sier­żant Le­goff z pierw­sze­go plu­to­nu. Prze­le­ciał się po po­ko­jach zaj­mo­wa­nych przez je­go plu­ton. Nie był głu­pi i upier­dli­wy, więc był lu­bia­ny. Z je­go re­la­cji nie­licz­ni le­gio­ni­ści, któ­rzy by­li na miej­scu, do­wie­dzie­li się, że był w bi­stro „Le Ro­ma­in”, kie­dy we­szła du­ża ban­da Ara­bów miesz­ka­ją­ca w Oran­ge i w oko­li­cy. Oprócz Le­gof­fa w cy­wi­lu w ba­rze nie by­ło in­nych le­gio­ni­stów. Arab­skie to­wa­rzy­stwo za­czę­ło się za­cho­wy­wać ha­ła­śli­wie i pusz­czać ja­kąś arab­ską mu­zy­kę z gra­ją­cej sza­fy. Na je­go uwa­gę, że ma dość te­go rzę­po­le­nia i wy­cia, je­den Arab coś mu brzyd­ko od­po­wie­dział. Do­stał za to od ra­zu w pysk. Resz­ta ban­dy rzu­ci­ła się na sier­żan­ta. Ten, dziel­nie się bro­niąc, wy­co­fał się do wyj­ścia. Prze­wa­ga Ara­bów by­ła jed­nak miaż­dżą­ca, więc Le­goff, chcąc unik­nąć ska­to­wa­nia, mu­siał sal­wo­wać się uciecz­ką. Przy­biegł do swo­je­go plu­to­nu, że­by zor­ga­ni­zo­wać ak­cję od­we­to­wą.

Na ha­sło „bić Ara­ba” mo­men­tal­nie za­wią­za­ło się po­spo­li­te ru­sze­nie. Do chło­pa­ków z 1. plu­to­nu ocho­czo do­łą­czy­li le­gio­ni­ści z in­nych. Bły­ska­wicz­nie prze­bra­li się w mun­du­ry po­lo­we, za­bie­ra­jąc co ko­mu wpa­dło w rę­kę i bie­giem pu­ści­li się w stro­nę sta­re­go bur­de­lu, że­by tam prze­sko­czyć przez mur. Jak się oka­za­ło, ra­zem z sier­żan­tem by­ło ich dwu­dzie­stu. Dwu­dzie­sty pierw­szy był wła­śnie sto­ją­cy te­raz w drzwiach Wri­ght, ale ten nie do­biegł do bi­stro. O eks­pe­dy­cji kar­nej do­wie­dział się mi­nu­tę po jej wy­ru­sze­niu. Rzu­cił się w po­goń za ko­le­ga­mi, że­by do nich do­łą­czyć. W po­śpie­chu, ze­ska­ku­jąc z wy­so­kie­go mu­ru na wą­ską ciem­ną ulicz­kę, a miał te­go wie­czo­ru już nie­źle w czu­bie, uczy­nił to tak fa­tal­nie, że zła­mał no­gę.

W tym cza­sie gru­pa in­ter­wen­cyj­na z Le­gof­fem na cze­le bie­gła już klu­cząc uli­ca­mi, że­by nie na­tra­fić na pa­trol PM, do od­da­lo­ne­go oko­ło dwa ki­lo­me­try „Le Ro­ma­in”. Wpa­dli do bi­stra, Ara­bów jesz­cze tam przy­by­ło. Le­gio­ni­ści od ra­zu rzu­ci­li się na nich. Bi­li sys­te­ma­tycz­nie i do­kład­nie. Krew z roz­bi­tych no­sów la­ła się na pod­ło­gę, le­cia­ły zę­by. „Arab­stwo” zo­sta­ło do­kład­nie zmal­tre­to­wa­ne, po­zbie­ra­ne z pod­ło­gi i wy­rzu­co­ne kop­nia­ka­mi po ko­lei na zbi­ty pysk wprost na uli­cę. Roz­grza­ni le­gio­ni­ści wzię­li się za wy­po­sa­że­nie knaj­py, tłu­kąc flip­pe­ry, ła­miąc krze­sła, de­mo­lu­jąc lo­kal kom­plet­nie, nisz­cząc wszyst­ko co się da­ło. By­ła to ka­ra dla wła­ści­cie­la, za to, że wpusz­cza tu Ara­bów. Na­le­ża­ło się te­raz nie­zwłocz­nie wy­co­fać, by nie dać się zła­pać pa­tro­lom PM i po­li­cji, któ­re na pew­no zo­sta­ły po­wia­do­mio­ne przez wła­ści­cie­la.

Klu­cząc jak har­ce­rze na pod­cho­dach, tą sa­mą dro­gą wszy­scy wró­ci­li szczę­śli­wie w kom­ple­cie. Oprócz pe­cho­we­go Wri­gh­ta, któ­ry skrę­ca­jąc się z bó­lu, po­le­żał tro­chę na ulicz­ce oka­la­ją­cej z tej stro­ny mur ko­szar. Nie wi­dząc ni­ko­go, a je­go wo­ła­nie o po­moc nie skut­ko­wa­ło, za­czął się czoł­gać w stro­nę bra­my wej­ścio­wej od­da­lo­nej od te­go miej­sca o pra­wie pięć­set me­trów. Czę­sto od­po­czy­wał, bo ból mu do­ku­czał. Ja­kież by­ło zdu­mie­nie sto­ją­ce­go przy bra­mie war­tow­ni­ka, kie­dy zo­ba­czył czoł­ga­ją­ce­go się Wa­lij­czy­ka. W pierw­szej chwi­li przy­szło mu na myśl, że Wri­ght jest tak pi­ja­ny, że nie mo­że iść, ale szyb­ko oka­za­ło się, iż przy­czy­ną jest zła­ma­na no­ga. W tym cza­sie je­go ko­le­dzy prze­leź­li przez mur, wró­ci­li do kwa­ter i za­do­wo­le­ni opo­wia­da­li so­bie wra­że­nia z uda­nej wy­pra­wy.

Kon­se­kwen­cje „eks­pe­dy­cji” nie by­ły zbyt przy­kre. Do­wód­ca re­gi­men­tu wy­dał za­kaz od­wie­dza­nia „Le Ro­ma­in” wszyst­kim le­gio­ni­stom. Uczest­ni­cy wy­pra­wy, że­by za­tu­szo­wać spra­wę, mu­sie­li zwró­cić pie­nią­dze za wy­rzą­dzo­ne szko­dy ma­te­rial­ne, wy­ce­nio­ne na dwa­dzie­ścia ty­się­cy fran­ków. Na każ­de­go wy­pa­dło po ty­siąc fran­ków. Wszy­scy by­li zgod­ni, że za ty­le przy­jem­no­ści, ja­kiej tam za­ży­li, ce­na nie jest wy­gó­ro­wa­na i war­to by­ło. Tym bar­dziej, iż już po po­wro­cie z Afry­ki no­wy do­wód­ca szwa­dro­nu za to, że wy­stą­pi­li w obro­nie ho­no­ru sier­żan­ta, zwró­cił każ­de­mu z uczest­ni­ków tej wy­pra­wy po ty­siąc fran­ków z ka­sy szwa­dro­nu.

Naj­go­rzej na tym wy­szedł pe­cho­wy Wri­ght. Nie do­syć, że mi­nę­ła go przy­jem­ność obi­cia gę­by Ara­bom, to jesz­cze przez zła­ma­ną no­gę nie mógł po­le­cieć ze szwa­dro­nem do Afry­ki.

Przy bra­mie ma­sze­ru­ją­cy szwa­dron że­gna­ła war­ta ho­no­ro­wa, pre­zen­tu­jąc broń. Po dru­giej stro­nie sa­lu­to­wał do­wód­ca re­gi­men­tu ze swo­im szta­bem. Osił­ki z PM sta­ły na bacz­ność za­do­wo­lo­ne, że pod­czas czte­ro­mie­sięcz­nej nie­obec­no­ści szwa­dro­nu bę­dą mie­li mniej pra­cy.

Mniej za­do­wo­lo­na by­ła „ma­muś­ka”, któ­ra sta­ła z bar­man­ka­mi przed ba­rem po dru­giej stro­nie uli­cy. Ty­lu klien­tów tra­ci­ła. By­ła to Arab­ka, od lat zwią­za­na z re­gi­men­tem, kie­dy re­gi­ment sta­cjo­no­wał w Al­gie­rii – by­ła bur­del­ma­mą w jed­nym z po­bli­skich przy­byt­ków. Po przy­zna­niu przez pre­zy­den­ta Char­le­sa de Gaul­le’a nie­pod­le­gło­ści Al­gie­rii ra­zem z re­gi­men­tem opu­ści­ła afry­kań­ską zie­mię i prze­nio­sła się do Oran­ge. Ku­pi­ła bi­stro na­prze­ciw­ko bra­my ko­szar i da­lej sku­ba­ła le­gio­ni­stów z pie­nię­dzy. No­wak i Cha­pu­is za jej ple­ca­mi ob­da­rza­li ją naj­gor­szy­mi epi­te­ta­mi. Te­raz też na chwi­lę prze­rwa­li śpiew i wy­rwa­ło się im kil­ka „słó­wek” pod jej ad­re­sem. Pod­pa­dła im bo­wiem.

Któ­re­goś wie­czo­ru, po­pi­ja­jąc pi­wo w foy­er, stwier­dzi­li, że iść do mia­sta w mun­du­rze wyj­ścio­wym i upić się to żad­na atrak­cja. Przejść przez mur w mun­du­rze po­lo­wym i zro­bić to sa­mo, to już jest coś. By­ło to su­ro­wo za­bro­nio­ne. W mun­du­rze po­lo­wym, spo­ty­ka­jąc na mie­ście PM, nie mia­ło się żad­nych szans.

Prze­leź­li przez mur za­raz za foy­er, po krót­kim mar­szu prze­szli przez uli­cę bie­gną­cą przed bra­mą re­gi­men­tu i wy­lą­do­wa­li u „ma­muś­ki”. „Ma­mi” osłu­pia­ła. Od 1967 ro­ku, czy­li od prze­pro­wadz­ki do Oran­ge, nie mia­ła u sie­bie póź­nym wie­czo­rem sze­re­go­wych le­gio­ni­stów w ubra­niu po­lo­wym. Był to szczyt bez­czel­no­ści zro­bić coś ta­kie­go za­raz pod no­sem PM, któ­re urzę­do­wa­ło po dru­giej stro­nie uli­cy. Wy­pi­li po jed­nym, ka­za­li za­dzwo­nić po tak­sów­kę. Tak­sów­ka­rzo­wi po­le­ci­li za­wieźć się do dys­ko­te­ki.

– Pa­no­wie, w tym stro­ju ra­dził­bym udać się na ja­kąś dys­ko­te­kę za mia­stem. Tam gdzie nie do­cie­ra wa­sze PM – za­pro­po­no­wał kie­row­ca.

Po krót­kiej de­ba­cie przy­sta­li na to. Na­stęp­ne­go dnia, po szczę­śli­wym po­wro­cie, Cha­pu­is, roz­ma­wia­jąc z chło­pa­kiem z PM do­wie­dział się, ja­ką cięż­ką mie­li noc.

– Wy­obraź so­bie, „Ma­mi” za­dzwo­ni­ła do nas, że dwóch na­rą­ba­nych le­gio­ni­stów przy­szło do niej w ubra­niach po­lo­wych. Wzię­li tak­sów­kę i po­je­cha­li da­lej ba­lan­go­wać na mia­sto. My, jak ko­ty z pę­che­rzem, la­ta­li­śmy do ra­na po mie­ście i szu­ka­li­śmy tych sku­bań­ców.

„Ma­mi” pod­czas póź­niej­szych roz­mów z Cha­pu­is’em czy z No­wa­kiem w ży­we oczy się za­pie­ra­ła, że zło­ży­ła na nich do­nos. Ta­ka to by­ła zdraj­czy­ni. Do­iła pie­nią­dze od le­gio­ni­stów, a po­tem na nich ka­blo­wa­ła.

Po prze­kro­cze­niu bra­my ko­szar roz­śpie­wa­ny szwa­dron skrę­cił w le­wo, w stro­nę cen­trum mia­sta. W sze­re­gach da­ło się sły­szeć:

– O Ka­ria­ty­da! Cześć Ka­ria­ty­da!

Na chod­ni­ku, mię­dzy in­ny­mi ga­pia­mi, sta­ła przy­ja­ciół­ka Nar­vi­na ze swo­ją mat­ką. Ma­cha­ły rę­ka­mi na po­że­gna­nie. Zo­sta­ła ochrzczo­na Ka­ria­ty­dą przez je­go ko­le­gów.

By­ło tak. Któ­rejś nie­dzie­li Nar­vin umó­wił się na rand­kę z no­wo po­zna­ną dziew­czy­ną. Mie­li je­chać do Awi­nio­nu. Oko­ło godz. 16.00 Nar­vin nie­spo­dzie­wa­nie wró­cił, wście­kły jak dia­bli. Nie od­po­wia­dał na py­ta­nia za­cie­ka­wio­nych ko­le­gów. Sie­dział na łóż­ku, mil­czał i pa­lił pa­pie­ro­sa za pa­pie­ro­sem. Po dłuż­szym cza­sie, na­ga­by­wa­ny, wresz­cie wy­buch­nął.

Czy wie­cie, co to są ka­ria­ty­dy?!

Oj! nie­do­brze, nie­do­brze z nim – zmar­twił się Cha­pu­is. –

Po­łóż się, od­pocz­nij, je­steś cho­ry. Plan­chon bierz ręcz­nik i leć go zmo­czyć. Trze­ba mu zro­bić zim­ne okła­dy na gło­wę.

Kie­dy Nar­vin tro­chę ochło­nął, opo­wie­dział ko­le­gom jak nie­uda­ną miał rand­kę. Za­miast iść do ho­te­lu i ro­bić to, co mło­de, zdro­we pa­ry ro­bią przy ta­kich oka­zjach, zo­stał za­pro­wa­dzo­ny do ja­kie­goś mu­zeum, gdzie mu­siał po­dzi­wiać ele­men­ty sta­ro­rzym­skiej ar­chi­tek­tu­ry. No­wa zna­jo­ma zro­bi­ła mu też wy­kład, do­wie­dział się mię­dzy in­ny­mi du­żo cie­ka­wych rze­czy na te­mat ka­ria­tyd.

Wście­kłość Nar­vi­na by­ła uza­sad­nio­na. Mi­mo przy­się­ga­nia, że już ni­g­dy się z nią nie zo­ba­czy, po ja­kimś cza­sie znów się spo­tka­li. Tym ra­zem wszyst­ko po­szło po je­go my­śli i zna­jo­mość by­ła kon­ty­nu­owa­na. Tak oto dziew­czy­na Nar­vi­na zy­ska­ła u je­go ko­le­gów przy­do­mek Ka­ria­ty­da.

Pie­sza wę­drów­ka szwa­dro­nu do Afry­ki nie trwa­ła dłu­go. Le­gio­ni­ści skrę­ci­li w bra­mę, za któ­rą znaj­du­je się ka­sy­no ofi­cer­skie i pod­ofi­cer­skie. Jest tu też ho­tel pod­ofi­cer­ski15). Miesz­ka­ją w nim nie­żo­na­ci pod­ofi­ce­ro­wie, któ­rzy nie ma­ją wła­snych miesz­kań lub nie chcą wy­naj­mo­wać miesz­kań w mie­ście.

15) We Fran­cji pod­ofi­ce­rem jest się od stop­nia sier­żan­ta.

Na par­kin­gu cze­ka­ły au­to­bu­sy. Wszy­scy wsie­dli i au­to­bu­sy ru­szy­ły w dro­gę na lot­ni­sko.

Moż­na za­dać py­ta­nie, czy nie moż­na by­ło wsiąść od ra­zu do au­to­ka­rów w ko­sza­rach? Ano… nie moż­na by­ło, bo by nie by­ło te­go ca­łe­go ki­na; ce­re­mo­nia­łu, do któ­re­go we wszyst­kich ar­miach świa­ta, a szcze­gól­nie w Le­gii Cu­dzo­ziem­skiej przy­wią­zu­je się wa­gę.

Kie­dy au­to­bu­sy wy­je­cha­ły z Oran­ge na au­to­stra­dę, wszy­scy prze­bra­li się w cy­wil­ne ubra­nia. Zro­bi­ło się we­so­ło. Le­gio­ni­ści, przy­zwy­cza­je­ni do wy­glą­du ko­le­gów w iden­tycz­nym umun­du­ro­wa­niu, na­gle zo­ba­czy­li się na ko­lo­ro­wo. Fan­ta­zyj­ne czap­ki, ka­pe­lu­sze, róż­no­barw­ne ko­szu­le, oku­la­ry prze­ciw­sło­necz­ne, dżin­sy. Z wy­go­lo­ny­mi dla szpa­nu na ze­ro gło­wa­mi wy­glą­da­li jak pen­sjo­na­riu­sze za­kła­du kar­ne­go na wy­ciecz­ce. Śmie­chom i ko­men­ta­rzom do­ty­czą­cym wy­glą­du nie by­ło koń­ca. At­mos­fe­ra wy­raź­nie się roz­luź­ni­ła, zni­ka­ło po­wo­li na­pię­cie i stres spo­wo­do­wa­ny przy­go­to­wa­nia­mi do wy­jaz­du.

No­wak i ca­ła „śmie­tan­ka to­wa­rzy­ska” 3.plu­to­nu ulo­ko­wa­li się na sa­mym koń­cu au­to­bu­su.

– Pa­no­wie, opo­wiem wam, ja­ką przy­go­dę miał nasz przy­ja­ciel Cha­pu­is, kie­dy obaj wy­bra­li­śmy się w mun­du­rach po­lo­wych do mia­sta, a wy­lą­do­wa­li­śmy na dys­ko­te­ce w Pont St. Esprit.

– Za­mknij gę­bę – burk­nął Cha­pu­is.

– Mów, mów – roz­le­gło się wo­kół.

– Po kil­ku whi­sky ze­bra­ło się nam na tań­ce. Tań­czy­li­śmy w kó­łecz­ku, a że roz­pie­ra­ła nas ener­gia, zda­rza­ło się, że po­trą­ci­ło się cza­sem ja­kie­goś fa­ce­ta. Po krót­kim cza­sie obok nas tań­czy­ły już tyl­ko dziew­czy­ny. Chłop­cy po­od­su­wa­li się na bez­piecz­ną od­le­głość. Na dys­ko­te­ce, jak to na dys­ko­te­ce, ciem­no, tyl­ko bły­ska­ją świa­tła. Za­uwa­ży­łem, że Cha­pu­is ga­pi się na ja­kąś blon­dy­nę. Wy­raź­nie przy­pa­dła mu do gu­stu. Usie­dli­śmy, że­by się na­pić. Wresz­cie pod­niósł się i po­szedł po­pro­sić wy­bran­kę do tań­ca. Prze­tań­czy­li je­den ka­wa­łek. Pa­trzę, zo­sta­wia ją, wra­ca do sto­li­ka sam. Sia­da pro­sto, jak­by kij po­łknął, oczy w słup i ani sło­wa. Ja do nie­go mó­wię, a on nic; za­mu­ro­wa­ło go kom­plet­nie. Ani be, ani me… i tak z pięć mi­nut. Wal­ną­łem go przez ple­cy. Spoj­rzał wresz­cie na mnie i prze­mó­wił:

– Wiesz ko­go po­pro­si­łem do tań­ca?

– Chy­ba nie Ma­don­nę? – Mo­ją by­łą żo­nę…

– To nie­źle mu­sia­łeś być na­wa­lo­ny, że­by nie po­znać swo­jej by­łej – sko­men­to­wał Plan­chon. – Czy to ta, z któ­rą masz cór­kę?

– Ta sa­ma – od­po­wie­dział za Cha­pu­is’ego No­wak.

– Ciem­no by­ło, zmie­ni­ła fry­zu­rę. Pro­sząc ją do tań­ca nie po­zna­łem jej – tłu­ma­czył się Cha­pu­is.

– A kie­dy za­sko­czy­łeś, że to ona? – za­py­tał Nar­vin.

– Kie­dy w tań­cu za­py­ta­ła – Paul, my­ślisz, że mi­mo krót­kich wło­sów i te­go mun­du­ru cię nie po­zna­łam?

– A ty co? – do­py­ty­wa­li się ko­le­dzy.

– Zba­ra­nia­łem, ja­koś do­tań­czy­łem z nią ten ka­wa­łek do koń­ca i zo­sta­wi­łem. O czym mia­łem z nią ga­dać?

– Czy to ta – do­py­ty­wał się Plan­chon – o któ­rej kie­dyś opo­wia­da­łeś, jak po­je­cha­li­ście na dys­ko­te­kę, a ty tak świet­nie się ba­wi­łeś, że za­po­mnia­łeś, iż masz żo­nę. Jak już by­łeś pi­ja­ny wsia­dłeś w sa­mo­chód i wró­ci­łeś do do­mu, a żo­necz­ka mu­sia­ła wziąć tak­sów­kę, że­by wró­cić z dys­ko­te­ki?

– Ta sa­ma – nie­chęt­nie od­po­wie­dział Cha­pu­is. – A że­by­ście wie­dzie­li, ja­ką awan­tu­rę mi wte­dy urzą­dzi­ła, kie­dy uda­ło się jej mnie do­bu­dzić, i to na trze­ci dzień po ślu­bie.

Wszy­scy słu­cha­ją­cy te­go le­gio­ni­ści by­li zgod­ni, że awan­tu­ru­jąc się je­go ex-żo­na tro­chę prze­sa­dzi­ła, bo Cha­pu­is, bę­dąc do­pie­ro trzy dni po ślu­bie, mógł być do obec­no­ści mał­żon­ki nie przy­zwy­cza­jo­ny i naj­zwy­czaj­niej o niej na dys­ko­te­ce za­po­mnieć.

Po przy­by­ciu na woj­sko­we lot­ni­sko oka­za­ło się, że sa­mo­lot już cze­ka. Był to pa­sa­żer­ski DC-8, w sam raz jak na po­trze­by szwa­dro­nu. Trwa­ło ła­do­wa­nie ba­ga­ży, któ­re przy­je­cha­ły wcze­śniej. By­ło tro­chę cza­su do od­lo­tu. Moż­na by­ło zjeść dru­gie śnia­da­nie za­bra­ne z ko­szar.

W tym miej­scu trze­ba wy­tłu­ma­czyć ca­łą tę prze­bie­ran­kę w ubra­nia cy­wil­ne. Czy nie moż­na by­ło le­cieć w mun­du­rach po­lo­wych? Ano nie. Rzut okiem na ma­pę wy­star­czy, by się zo­rien­to­wać, że z Fran­cji do Re­pu­bli­ki Środ­ko­wo­afry­kań­skiej trze­ba prze­le­cieć nad kil­ko­ma kra­ja­mi afry­kań­ski­mi. Aby mak­sy­mal­nie uła­twić pro­ce­du­ry (mi­mo, że w ła­dow­ni pa­sa­żer­skie­go sa­mo­lo­tu le­cia­ły skrzy­nie z bro­nią), lot zo­stał za­anon­so­wa­ny ja­ko czar­ter cy­wil­ny.

Trze­ba by­ło du­żo do­brej wo­li, że­by ko­le­gów No­wa­ka i je­go prze­ło­żo­nych, mi­mo cy­wil­nych ubrań, ale z wy­go­lo­ny­mi gło­wa­mi i w woj­sko­wych bu­cio­rach, po­my­lić na przy­kład z po­dró­żu­ją­cy­mi fil­har­mo­ni­ka­mi wie­deń­ski­mi. Że­by ma­ska­ra­da by­ła kom­plet­na, po za­ję­ciu miejsc w sa­mo­lo­cie wszyst­kim le­gio­ni­stom roz­da­no pasz­por­ty. Ja­kież by­ło zdu­mie­nie No­wa­ka, gdy za­miast swo­je­go pol­skie­go pasz­por­tu z praw­dzi­wym na­zwi­skiem, któ­ry mu zo­stał ode­bra­ny w dniu zgło­sze­nia się do Le­gii, do­stał no­wiut­ki fran­cu­ski pasz­port na na­zwi­sko, ja­kie so­bie ob­rał an­ga­żu­jąc się16) do służ­by. Oka­za­ło się, że do­ty­czy­ło to wszyst­kich bez wy­jąt­ku, nie­waż­ne Chiń­czyk to czy Ame­ry­ka­nin. A że­by by­ło śmiesz­niej, wszy­scy mie­li w pasz­por­tach iden­tycz­ny ad­res za­miesz­ka­nia. By­ło to pod­pa­ry­skie Fon­te­nay-so­us-Bo­is, gdzie znaj­du­je się Fort de No­gent, jed­na z pla­có­wek re­kru­ta­cyj­nych Le­gii. No­wak znał ten ad­res, gdyż sam się tam an­ga­żo­wał.

16) Każ­de­mu zgła­sza­ją­ce­mu się kan­dy­da­to­wi na le­gio­ni­stę od­bie­ra­ne są wszyst­kie do­ku­men­ty, że­by utrud­nić ewen­tu­al­ną de­zer­cję. Więk­szość zmie­nia so­bie na­zwi­ska. Je­śli chcą, to i na­ro­do­wość. Fran­cu­zi, obo­wiąz­ko­wo, po­nie­waż Le­gia, jak sa­ma na­zwa wska­zu­je, jest dla cu­dzo­ziem­ców.

Pasz­por­ty by­ły po­trzeb­ne na wy­pa­dek awa­ryj­ne­go lą­do­wa­nia w neu­tral­nym kra­ju, że­by zmy­lić służ­by cel­ne i by nie za­chcia­ło się im grze­bać w „cy­wil­nych ba­ga­żach”, gdzie jak wia­do­mo, by­ła broń i do­ku­men­ty szwa­dro­nu.

No cóż, ta­ki ma­ły nie­win­ny szwin­de­lek.

Lot od­był się bez sen­sa­cji. Je­dy­nie ma­łe po­ru­sze­nie wśród tych, dla któ­rych by­ła to pierw­sza po­dróż do Afry­ki, wy­wo­łał anons ka­pi­ta­na sa­mo­lo­tu, że prze­la­tu­ją nad śród­ziem­no­mor­ską li­nią brze­go­wą Afry­ki.

By­ło to wy­brze­że Al­gie­rii, ko­leb­ka Le­gii Cu­dzo­ziem­skiej.

10 mar­ca 1831 ro­ku król Fran­cu­zów Lu­dwik Fi­lip swo­im de­kre­tem roz­ka­zał sfor­mo­wać od­dzia­ły woj­sko­we zło­żo­ne z cu­dzo­ziem­ców do wal­ki pod sztan­da­ra­mi Fran­cji. Pod ko­niec te­go sa­me­go ro­ku pierw­sze od­dzia­ły Le­gii przy­by­ły do Al­gie­rii. Ostat­nie opu­ści­ły ją de­fi­ni­tyw­nie w 1968 ro­ku.

1. Re­gi­ment Ka­wa­le­rii Cu­dzo­ziem­skiej, w któ­rym ak­tu­al­nie słu­żył No­wak, opu­ścił kon­ty­nent Afry­ki rok wcze­śniej, w 1967 ro­ku, prze­no­sząc się na po­łu­dnie Fran­cji, do Oran­ge. Szmat cza­su, ca­ła epo­pe­ja, ka­wał chwa­leb­nej, cza­sa­mi smut­nej hi­sto­rii Le­gii Cu­dzo­ziem­skiej.

No­wak nie mógł od­mó­wić so­bie przy­jem­no­ści zro­bie­nia przez okien­ko sa­mo­lo­tu zdję­cia wy­brze­ża apa­ra­tem fo­to­gra­ficz­nym, któ­ry ku­pił spe­cjal­nie na ten wy­jazd pod­czas ostat­nie­go week­en­du w Pa­ry­żu.

Nie­wie­lu na po­kła­dzie sa­mo­lo­tu za­uwa­ży­ło, że szef szwa­dro­nu Bu­bla, pa­trząc w dół na mi­ja­ne wy­brze­że Al­gie­rii ja­koś dziw­nie zmar­kot­niał. Nie wia­do­mo, co się dzia­ło w gło­wie te­go sta­re­go le­gio­ni­sty, ja­kie wspo­mnie­nia prze­wi­ja­ły się w je­go pa­mię­ci. Czy wspo­mi­nał la­ta, któ­re tu spę­dził, czy swo­ich ko­le­gów, któ­rzy zgi­nę­li w wal­kach z Ara­ba­mi z FLN17) w la­tach 1954-1962, że­by ten kraj utrzy­mać dla Fran­cji, czy też chwi­lę, gdy ge­ne­rał de Gaul­le jed­nym pod­pi­sem przy­zna­ją­cym Al­gie­rii nie­pod­le­głość za­koń­czył ten roz­dział hi­sto­rii Fran­cji, a za­ra­zem Le­gii Cu­dzo­ziem­skiej.

17)FLN – Front Wy­zwo­le­nia Na­ro­do­we­go – al­gier­ska ar­mia pod­ziem­na wal­czą­ca prze-ciw­ko Fran­cu­zom o nie­pod­le­głość.

Pro­po­zy­cja przy­zna­nia nie­pod­le­gło­ści Al­gie­rii by­ła tak bul­wer­su­ją­ca dla po­nad mi­lio­na za­miesz­ku­ją­cych Al­gie­rię Fran­cu­zów, dla któ­rych by­ło to za­mor­skie te­ry­to­rium Fran­cji, ich dom i oj­czy­zna, że do­pro­wa­dzi­ło to (21 kwiet­nia 1961 ro­ku) do pu­czu prze­ciw­ko pre­zy­den­to­wi. Głów­ną ro­lę w tym bun­cie prze­ciw Pa­ry­żo­wi ode­grał sta­cjo­nu­ją­cy w Al­gie­rii eli­tar­ny 1.REP – 1. Re­gi­ment Spa­do­chro­nia­rzy Cu­dzo­ziem­skich, obec­nie je­den z kul­to­wych re­gi­men­tów Le­gii, uży­wa­jąc mod­ne­go zwro­tu. Do le­gio­ni­stów z 1. REP do­łą­cza­ją re­gi­men­ty spa­do­chro­nia­rzy „re­gu­lar­nych”, a tak­że 2. REC – 2. Re­gi­ment Ka­wa­le­rii Cu­dzo­ziem­skiej i 1.REC – 1. Re­gi­ment Ka­wa­le­rii Cu­dzo­ziem­skiej, w któ­rym obec­nie słu­żył No­wak.

1. REP opa­no­wał Al­gier – naj­więk­sze mia­sto Al­gie­rii, oku­pu­jąc wszyst­kie bu­dyn­ki rzą­do­we, w tym bu­dy­nek Ra­dia Al­gier. Przez ra­dio emi­to­wa­ne by­ły pro­kla­ma­cje o fran­cu­skiej Al­gie­rii i de­kla­ra­cje, że zre­wol­to­wa­ne si­ły zbroj­ne nie do­pusz­czą do przy­zna­nia przez de Gaul­le’a nie­pod­le­gło­ści Al­gie­rii.

26 kwiet­nia 1961 ro­ku by­ło po wszyst­kim. Pucz się nie udał. De Gaul­le był gó­rą.

Dla 1. REP awan­tu­ra skoń­czy­ła się bar­dzo źle. Re­gi­ment ten zo­stał sfor­mo­wa­ny w Al­gie­rii 1 wrze­śnia 1955 ro­ku z po­zo­sta­ło­ści słyn­ne­go 1. BEP (1. Ba­ta­lio­nu Spa­do­chro­nia­rzy Cu­dzo­ziem­skich, dwu­krot­nie do­szczęt­nie roz­bi­ja­ne­go w bi­twach w In­do­chi­nach). Od mo­men­tu sfor­mo­wa­nia re­gi­ment stra­cił w wal­ce z al­gier­ski­mi re­be­lian­ta­mi z FLN 563 ran­nych i 208 za­bi­tych, w tym jed­ne­go ze swo­ich do­wód­ców, we­te­ra­na z Wiet­na­mu, pod­puł­kow­ni­ka Je­an­pier­re’a. By­ło to 10,5 proc. wszyst­kich le­gio­ni­stów, któ­rzy od­da­li ży­cie w Al­gie­rii, w la­tach 1954-1962.

27 kwiet­nia 1961 ro­ku ko­sza­ry re­gi­men­tu w Ze­ral­da zo­sta­ły oto­czo­ne przez lo­jal­ne wo­bec Pa­ry­ża jed­nost­ki żan­dar­me­rii i od­dzia­ły pan­cer­ne, a w po­bli­żu nad­mor­skiej ba­zy za­cu­mo­wał lot­ni­sko­wiec „Ar­ro­man­ches”. Le­gio­ni­ści spa­do­chro­nia­rze, któ­rzy zo­sta­li wma­new­ro­wa­ni w te po­li­tycz­ne roz­gryw­ki, mie­li wszyst­kie­go dość, nie sta­wia­li spo­dzie­wa­ne­go opo­ru. 30 kwiet­nia, za­miast tra­dy­cyj­nie hucz­nie świę­to­wać Ca­me­ro­ne, 1. REP za ro­lę, ja­ką ode­grał w pu­czu, roz­wią­za­no. Ka­drę ofi­cer­ską aresz­to­wa­no; część zde­zer­te­ro­wa­ła, prze­cho­dząc do ter­ro­ry­stycz­nej or­ga­ni­za­cji OAS – Or­ga­ni­za­cji Ak­cji Pod­ziem­nej.

Póź­niej ofi­ce­ro­wie-pu­czy­ści, któ­rzy zo­sta­li aresz­to­wa­ni, wy­cze­ku­jąc w ce­lach śmier­ci na eg­ze­ku­cję, wy­wie­sza­li na ze­wnątrz drzwi cel swo­je me­da­le, ja­kie im przy­zna­ła Fran­cja za wal­kę pod jej sztan­da­ra­mi w In­do­chi­nach i w Al­gie­rii.

Róż­nie się koń­czy, kie­dy woj­sko­wi bun­tu­ją się prze­ciw­ko na­czel­ne­mu do­wód­cy. Jed­ni ro­bią osza­ła­mia­ją­cą ka­rie­rę, jak de Gaul­le, gdy się zbun­to­wał prze­ciw­ko mar­szał­ko­wi Pe­ta­in’owi, któ­re­go był pu­pil­kiem. To de Gaul­le w czerw­cu 1940 ro­ku na­ma­wiał do zbun­to­wa­nia się prze­ciw­ko rzą­do­wi Vi­chy 13. DBLE -13. Pół­bry­ga­dę Le­gii Cu­dzo­ziem­skiej, któ­ra po kam­pa­nii nor­we­skiej, gdzie wal­czy­ła pod Na­rwi­kiem mię­dzy in­ny­mi ra­zem z pol­ską Sa­mo­dziel­ną Bry­ga­dą Strzel­ców Pod­ha­lań­skich, i krót­kim po­by­cie w upa­da­ją­cej pod na­po­rem Nie­miec Fran­cji zna­la­zła się w Wiel­kiej Bry­ta­nii. Za­bie­gi gen. de Gaul­le’a prze­cią­gnię­cia le­gio­ni­stów na swo­ją stro­nę od­nio­sły po­ło­wicz­ny suk­ces. Po­ło­wa 13. Pół­bry­ga­dy (w więk­szo­ści Fran­cu­zi), wró­ci­ła do Ma­ro­ka pod roz­ka­zy – by­ło nie by­ło – le­gal­ne­go fran­cu­skie­go rzą­du, nie chcąc wal­czyć u bo­ku „bef­szty­ków”18) – prze­ciw­ko Niem­com. Dru­ga po­ło­wa, zło­żo­na głów­nie z cu­dzo­ziem­ców, prze­szła na stro­nę de Gaul­le’a.

18) Tak Fran­cu­zi słu­żą­cy w Le­gii na­zy­wa­ją Bry­tyj­czy­ków.

By­ła to pierw­sza jed­nost­ka zbroj­na Wol­nych Fran­cu­zów, któ­ra pod­ję­ła się ra­to­wa­nia ho­no­ru Fran­cji. Zło­żo­na głów­nie z ob­co­kra­jow­ców, w tym, że­by by­ło śmiesz­niej, mię­dzy in­ny­mi z le­gio­ni­stów – Niem­ców, Wło­chów i Au­stria­ków, a wal­czą­ca za żołd pła­co­ny przez Bry­tyj­czy­ków. O tym dzi­siaj we Fran­cji sta­ra się nie pa­mię­tać.

Kon­flikt mię­dzy de Gaul­le’em a rzą­dem Vi­chy do­pro­wa­dził do te­go, że pod­czas kam­pa­nii sy­ryj­skiej w czerw­cu 1941 ro­ku, Fran­cu­zi de Gaul­le’a u bo­ku Bry­tyj­czy­ków strze­la­li do Fran­cu­zów lo­jal­nych wo­bec Vi­chy. Naj­bar­dziej przy­kre jest to, co skrzęt­nie prze­mil­cza Le Li­vre d’Or de la Légion Étran­gère – Zło­ta Księ­ga Le­gii Cu­dzo­ziem­skiej (ofi­cjal­na hi­sto­ria, wy­da­na w 1981 ro­ku z oka­zji 150. rocz­ni­cy po­wsta­nia Le­gii), że do­szło do bra­to­bój­czej wal­ki po­mię­dzy le­gio­ni­sta­mi. W jed­nej z po­ty­czek sta­nę­ły prze­ciw so­bie 13. Pół­bry­ga­da Le­gii Cu­dzo­ziem­skiej i 6.REI – 6.Re­gi­ment Pie­cho­ty Cu­dzo­ziem­skiej.

Jak już wspo­mnia­łem, jed­nym – jak de Gaul­le’owi bunt prze­ciw­ko wła­sne­mu rzą­do­wi wy­cho­dzi na do­bre, a dru­gim nie. Ci ostat­ni koń­czą swo­ją ka­rie­rę, po­dob­nie do tych, któ­rzy się zbun­to­wa­li w Al­gie­rii prze­ciw­ko de Gaul­le’owi – przed plu­to­nem eg­ze­ku­cyj­nym.

Mo­że star­szy cho­rą­ży Bu­bla, pa­trząc te­raz przez okien­ko sa­mo­lo­tu na Al­gie­rię, wspo­mi­na­jąc tam­te cza­sy, się­gnął pa­mię­cią jesz­cze da­lej, do in­ne­go za­kąt­ka świa­ta znaj­du­ją­ce­go się dwa­na­ście ty­się­cy ki­lo­me­trów stąd? Do In­do­chin, do Wiet­na­mu z któ­re­go w 1955 ro­ku trze­ba by­ło wy­jeż­dżać, gdyż tak się do­ga­da­li po­li­ty­cy Fran­cji i Wiet­na­mu, mi­mo że Le­gia w la­tach 1946-1954 zło­ży­ła tam da­ni­nę z ży­cia 314 ofi­ce­rów, 1071 pod­ofi­ce­rów i 8997 le­gio­ni­stów.

No­wak i je­go ko­le­dzy nie mie­li ta­kich re­mi­ni­scen­cji. Le­cie­li spo­koj­nie do afry­kań­skie­go kra­ju, w któ­rym ak­tu­al­nie nie by­ło żad­ne­go kon­flik­tu zbroj­ne­go i spo­dzie­wa­li się tam za­znać sa­mych przy­jem­no­ści, na myśl o któ­rych z za­do­wo­le­niem za­cie­ra­li rę­ce, po­pi­ja­jąc dys­kret­nie prze­my­co­ne w chle­ba­kach na po­kład sa­mo­lo­tu pi­wo.

Ste­war­de­sy po­da­ły obiad, cho­ciaż by­ło to da­nie bar­dziej po­dob­ne do lun­chu. A do te­go ską­pe­go po­sił­ku tyl­ko kwa­ter­kę wi­na. Nie wzbu­dzi­ło to du­że­go en­tu­zja­zmu u pa­sa­że­rów, ale, nie­ste­ty, le­gio­ni­ści by­li na służ­bie i na wię­cej nie moż­na by­ło so­bie po­zwo­lić. Po po­sił­ku ste­war­de­sy przy­nio­sły do sprze­da­ży „wa­go­ny” bez­cło­wych pa­pie­ro­sów. Mo­men­tal­nie ca­ły za­pas wy­ku­pio­no.

– No, te­raz Afry­ka mi nie strasz­na – stwier­dził Plan­chon, upy­cha­jąc pacz­ki pa­pie­ro­sów w swo­im chle­ba­ku. – Za­czy­na mi od­po­wia­dać la­ta­nie sa­mo­lo­tem.

– I na pew­no jest to bez­piecz­niej­sze niż jaz­da ro­we­rem, nie uwa­żasz? Ni to za­py­tał, ni sko­men­to­wał No­wak.

Wszy­scy wy­buch­nę­li śmie­chem. Ogól­nie zna­na by­ła słyn­na wy­pra­wa ro­we­ro­wa, w któ­rej bra­li udział No­wak, Nar­vin, Plan­chon i Cha­pu­is – zresz­tą po­my­sło­daw­ca ca­łej im­pre­zy.

By­ło tak. W re­gi­men­cie ist­nia­ło kil­ka sek­cji spor­to­wych, utwo­rzo­nych po to, by w go­dzi­nach wol­nych od za­jęć od­cią­gnąć le­gio­ni­stów od „nie­spor­to­wych” roz­ry­wek, ta­kich jak upi­ja­nie się w mie­ście czy w foy­er le­gio­ni­stów.

Ist­nia­ła sek­cja jeź­dziec­ka, że­by pod­trzy­mać tra­dy­cję ka­wa­le­ryj­ską, któ­rą re­gi­ment miał w na­zwie, dla­te­go utrzy­my­wał staj­nię z wierz­chow­ca­mi, mi­mo że już daw­no prze­siadł się na wo­zy pan­cer­ne. Da­lej by­ły: sek­cja spa­do­chro­niar­ska, ju­do, kul­tu­ry­sty­ki, pa­ra­lot­niar­ska, nar­ciar­ska, gdyż Al­py by­ły pod no­sem, bok­su, ka­ra­te i jesz­cze kil­ka in­nych.

Wska­za­ne by­ło, że­by każ­dy le­gio­ni­sta za­pi­sał się do któ­rejś z nich. No­wak za­pi­sał się na nar­ty zjaz­do­we. W zi­mo­we week­en­dy au­to­bu­sem re­gi­men­tu człon­ko­wie sek­cji nar­ciar­skiej wy­jeż­dża­li w Al­py i by­ło su­per.

Ale Cha­pu­is, Nar­vin i Plan­chon wszyst­kie wcze­śniej wy­mie­nio­ne spor­ty zgod­nie okre­śla­li ja­ko za bar­dzo „gwał­tow­ne” dla ich spo­koj­nej na­tu­ry. Uzna­li, że o wie­le bez­piecz­niej jest sie­dzieć w foy­er i po­pi­jać piw­ko.

Któ­rejś nie­dzie­li jed­nak, Cha­pu­is, bę­dąc już nie­źle na „fa­zie”, przy­glą­da­jąc się kar­cie człon­ka sek­cji spor­to­wych, któ­rą każ­dy do­stał, że­by so­bie coś wy­brać, wpadł na ge­nial­ny po­mysł. Wy­kon­cy­po­wał so­bie, że jest sek­cja spor­to­wa, któ­ra mo­że mu po­ma­gać w roz­wi­ja­niu je­go za­in­te­re­so­wań. By­ła to sek­cja ko­lar­ska. Nie omiesz­kał nie­zwłocz­nie po­dzie­lić się swo­im od­kry­ciem z ko­le­ga­mi z po­ko­ju. Je­go ro­zu­mo­wa­nie by­ło za­ska­ku­ją­co lo­gicz­ne.

Po­słu­chaj­cie, co od­kry­łem. Co trze­ba zro­bić, że­by upra­wiać ko­lar­stwo szo­so­we?

Chy­ba cię po­rą­ba­ło! Nor­mal­ne, trze­ba wleźć na ro­wer – nie­chęt­nie od­po­wie­dział Plan­chon.

A po­tem co? A po­tem trze­ba wy­je­chać na szo­sę. A gdzie ma­my szo­sy, uli­ce i dro­gi? Wszyst­ko to ma­my za bra­mą ko­szar – sta­wiał ko­lej­ne py­ta­nia i sam so­bie na nie od­po­wia­dał Cha­pu­is. – A w ja­kim stro­ju jeź­dzi się na ro­we­rze? W dre­sach, a jak jest cie­pło, to w szor­tach i pod­ko­szul­ce – kon­ty­nu­ował.

Da­lej nie ka­pu­ję, o co mu cho­dzi – stwier­dził bez­rad­nie Nar­vin.

A o to, za­ku­ta pa­ło, że po co za­wra­cać so­bie du­pę, gdy chcesz wyjść do mia­sta z czysz­cze­niem, pra­so­wa­niem mun­du­ru wyj­ścio­we­go i uwa­żać, że­by go nie uświ­nić lub nie obrzy­gać, kie­dy moż­na le­gal­nie so­bie wy­je­chać na ro­we­rze z ko­szar w stro­ju spor­to­wym! Wy­star­czy za­pi­sać się do sek­cji ro­we­ro­wej. Wy­jeż­dżasz so­bie za Oran­ge, gdzie nie do­cie­ra na­sze PM, in­sta­lu­jesz się w pierw­szym na­po­tka­nym bi­stro i… hu­laj du­sza pie­kła nie ma! Jak ci się znu­dzi, wsia­dasz na ro­wer i do na­stęp­ne­go ba­ru.

Wie­cie, to wca­le nie ta­kie głu­pie – za­pa­lił się do po­my­słu Plan­chon.

Tyl­ko nie wzię­li­ście po­praw­ki na to, że jaz­da po pi­ja­ku dżi­pem czy czoł­giem to pest­ka, ale ro­we­rem to nie jest wca­le ta­kie ła­twe – scep­tycz­nie stwier­dził No­wak.

Nie bądź upier­dli­wy – po­mysł jest do­bry i nie ma co się za­sta­na­wiać – ode­zwał się Nar­vin.

Mi­mo wąt­pli­wo­ści zgło­szo­nych przez No­wa­ka ideę za­ak­cep­to­wa­no. W po­nie­dzia­łek ca­ła czwór­ka zgło­si­ła się do sze­fa sek­cji ro­we­ro­wej, by za­ła­twić for­mal­no­ści i opła­cić skład­kę człon­kow­ską. Po­zo­sta­ło tyl­ko cze­kać do so­bo­ty, do obia­du, po któ­rym w Le­gii roz­po­czy­nał się week­end. Ca­ła czwór­ka nie mo­gła się tej so­bo­ty do­cze­kać, roz­po­wia­da­jąc wo­ko­ło, jak to bę­dzie faj­nie i ja­kie atrak­cje ich cze­ka­ją. Tu i ów­dzie po­ja­wia­ły się scep­tycz­ne opi­nie ko­le­gów skie­ro­wa­ne pod ad­re­sem tej ro­we­ro­wej czwór­ki musz­kie­te­rów, że wy­jazd eki­py w tym wła­śnie skła­dzie nie wró­ży nic do­bre­go, ale nie psu­ło to hu­mo­ru przy­szłym mi­strzom dwóch kó­łek i kie­row­ni­cy.

Na­de­szła wy­cze­ki­wa­na so­bo­ta, na­sza czwór­ka nie po­szła na obiad; zde­cy­do­wa­no, że zje­dzą w ja­kiejś re­stau­ra­cji za mia­stem. Wsie­dli na ro­we­ry, wy­le­gi­ty­mo­wa­li się w biu­rze prze­pu­stek i w szam­pań­skich hu­mo­rach po­pe­da­ło­wa­li za mia­sto. Zgod­nie z pla­nem od­wie­dza­li na­po­tka­ne po dro­dze ba­ry, a po każ­dej ko­lej­ce co­raz bar­dziej kom­ple­men­to­wa­li Cha­pu­is’ego, za je­go zna­ko­mi­ty po­mysł. Ba­wi­li się świet­nie. Nie­ste­ty, wszyst­ko co do­bre szyb­ko się koń­czy. Pod­czas jaz­dy do ko­lej­ne­go ba­ru – a je­cha­li ca­łą czwór­ką obok sie­bie, pro­wa­dząc we­so­łą kon­wer­sa­cję – do­szło na pro­stej dro­dze do ka­ram­bo­lu. Do dziś jesz­cze każ­dy trzy­mał się swo­jej wer­sji wy­pad­ku i nie mo­gli usta­lić mię­dzy so­bą, kto pierw­szy za­je­chał dro­gę dru­gie­mu tak fa­tal­nie, że wszy­scy czte­rej po­wpa­da­li na sie­bie. Na uspra­wie­dli­wie­nie mie­li tyl­ko to, że by­li już nie­źle wsta­wie­ni. Re­zul­tat – czte­ry ro­we­ry uszko­dzo­ne, a „cy­kli­ści” mie­li ogól­ne po­tłu­cze­nia i ob­tar­cia. Wró­ci­li jak nie­pysz­ni dwo­ma tak­sów­ka­mi, z ro­we­ra­mi w otwar­tych ba­gaż­ni­kach jesz­cze przed ko­la­cją. Jaz­da ro­we­ra­mi zo­sta­ła przez nich wcią­gnię­ta na li­stę spor­tów bru­tal­nych i szko­dli­wych dla zdro­wia.

To by­ła przy­czy­na, że sa­mo­lot, któ­rym te­raz le­cie­li, zo­stał uzna­ny za znacz­nie bez­piecz­niej­szy śro­dek trans­por­tu od ro­we­ru.

Po kil­ku go­dzi­nach lo­tu, o godz. 15.30, wy­lą­do­wa­li na lot­ni­sku w Ban­gi, sto­li­cy Re­pu­bli­ki Środ­ko­wo­afry­kań­skiej. Mia­sto po­ło­żo­ne jest nad rze­ką Ouban­gi. Po dru­giej stro­nie rze­ki jest już Za­ir. Środ­ko­wa Afry­ka, kraj o po­wierzch­ni więk­szej niż Fran­cja, ma tyl­ko po­nad dwa i pół mi­lio­na miesz­kań­ców. To daw­na ko­lo­nia fran­cu­ska. Po 1946 ro­ku otrzy­ma­ła sta­tus te­ry­to­rium za­mor­skie­go Fran­cji. W 1958 ro­ku, już pod obec­ną na­zwą, sta­ła się re­pu­bli­ką au­to­no­micz­ną w ra­mach Wspól­no­ty Fran­cu­skiej. Po dwóch la­tach uzy­ska­ła nie­pod­le­głość, pod­pi­su­jąc z Fran­cją układ o ści­słej współ­pra­cy. Ozna­cza­ło to, że naj­wię­cej do po­wie­dze­nia w tym pań­stwie miał am­ba­sa­dor Fran­cji, re­zy­du­ją­cy w Ban­gi.

W 1966 ro­ku pierw­szy pre­zy­dent kra­ju zo­stał oba­lo­ny przez swo­je­go ku­zy­na, Je­ana Be­de­la Bo­kas­sę, by­łe­go ka­pi­ta­na ar­mii fran­cu­skiej. Ten zaś mia­no­wał się do­ży­wot­nim pre­zy­den­tem kra­ju. Je­dy­nym bo­gac­twem jest tu ko­pal­nia dia­men­tów. Bo­kas­sa miał czym prze­ku­py­wać fran­cu­skich de­cy­den­tów, że­by przy­my­ka­li oczy na je­go bła­zeń­stwa, ma­chloj­ki oraz mor­do­wa­nie i okra­da­nie swo­ich oby­wa­te­li, któ­rych je­dy­ną wi­ną by­ło to, że po­sia­da­ją ja­kiś ma­ją­tek. Spo­ro dia­men­tów tra­fi­ło do pry­wat­nych sej­fów naj­wy­żej po­sta­wio­nych po­li­ty­ków fran­cu­skich. Nie mie­li oni nic prze­ciw­ko te­mu, że­by Bo­kas­sa, któ­re­mu cał­ko­wi­cie od­bi­ło, w grud­niu 1976 ro­ku ko­ro­no­wał się na ce­sa­rza te­go jed­ne­go z naj­bar­dziej bied­nych kra­jów Afry­ki. Pod­czas bła­zeń­skiej ce­re­mo­nii ko­ro­na­cji, któ­ra kosz­to­wa­ła ład­nych kil­ka mi­lio­nów fran­ków fran­cu­skich, wy­so­ki urzęd­nik Fran­cji wrę­czył tej kre­atu­rze szpa­dę Na­po­le­ona. Od te­go mo­men­tu nic już nie krę­po­wa­ło de­spo­ty. Z kra­ju prze­ni­ka­ły prze­ra­ża­ją­ce wia­do­mo­ści. Amne­sty In­ter­na­tio­nal alar­mo­wa­ło świa­to­wą opi­nię pu­blicz­ną. Nie­ste­ty, bez skut­ku. Na szczę­ście, w 1979 ro­ku Bo­kas­sa, któ­ry ob­ra­stał co­raz bar­dziej w piór­ka i za­czął się czuć co­raz bar­dziej nie­za­leż­ny od swo­jej pro­tek­tor­ki – Fran­cji, po­ta­jem­nie po­ro­zu­miał się z przy­wód­cą li­bij­skim, Ka­da­fim. Ten zaś za bar­dzo wty­kał swój nos do Cza­du, rów­nież by­łej ko­lo­nii fran­cu­skiej, są­sia­du­ją­cej od pół­no­cy z Afry­ką Środ­ko­wą. To spo­wo­do­wa­ło fran­cu­ską in­ter­wen­cję.

Pod­czas wi­zy­ty Je­go Ce­sar­skiej Mo­ści w Li­bii, u Ka­da­fie­go, pew­nej wrze­śnio­wej no­cy w Ban­gi, sto­li­cy Ce­sar­stwa Środ­ko­wo­afry­kań­skie­go, wy­lą­do­wa­li sta­cjo­nu­ją­cy w Cza­dzie fran­cu­scy spa­do­chro­nia­rze. Po­zba­wio­no wła­dzy bła­zna, o któ­rym mó­wio­no, że jadł mię­so ma­łych dzie­ci. Naj­wy­raź­niej ten skre­ty­nia­ły ban­dy­ta po­my­lił spi­żar­nię z pod­da­ny­mi.

Le­gio­ni­ści bra­li udział w po­skra­mia­niu krwa­wych za­mie­szek zwią­za­nych z prze­ję­ciem wła­dzy przez wy­zna­czo­ne­go na­stęp­cę Bo­kas­sy, któ­ry przy­wró­cił ustrój re­pu­bli­kań­ski. Je­dy­nym po­zy­tyw­nym ak­cen­tem ce­sar­skie­go pa­no­wa­nia by­ło to, że wsa­dził do wię­zie­nia re­pre­zen­ta­cję pił­kar­ską za prze­gra­ny mecz z są­sied­nim kra­jem. Te­go dnia środ­ko­wo­afry­kań­scy pił­ka­rze gra­li na­praw­dę bez­na­dziej­nie i na­le­ża­ło im się to. Oba­lo­ny ce­sarz schro­nił się na Wy­brze­żu Ko­ści Sło­nio­wej, tak­że by­łej ko­lo­nii fran­cu­skiej, u swe­go ko­le­gi, pre­zy­den­ta te­go kra­ju, od lat pu­pil­ka Fran­cji. Póź­niej prze­niósł się do swo­je­go pa­ła­cu, oczy­wi­ście na po­łu­dnie Fran­cji, bo gdzież by in­dziej.

Aby za­cho­wać wpły­wy na eli­ty rzą­dzą­ce w swo­ich by­łych ko­lo­niach, Fran­cja wy­pra­co­wa­ła sku­tecz­ną me­to­dę zgod­nie z re­gu­łą – „je­ste­śmy za, a na­wet prze­ciw”. Po­le­ga­ła ona na tym, że rząd fran­cu­ski ofi­cjal­nie po­pie­rał i wspie­rał fi­nan­so­wo ak­tu­al­nie rzą­dzą­ce­go. Je­śli jed­nak po­ja­wiał się na ho­ry­zon­cie ja­kiś po­waż­ny pre­ten­dent do prze­ję­cia wła­dzy, a je­go dzia­ła­nia mia­ły szan­sę po­wo­dze­nia, miał on nie­ofi­cjal­ne, se­kret­ne po­par­cie fran­cu­skich służb spe­cjal­nych. Ta me­to­da gwa­ran­to­wa­ła to, że Fran­cja za­wsze mia­ła w gar­ści ak­tu­al­nie rzą­dzą­ce­go.

Sa­mo­lot za­trzy­mał się z da­la od bu­dyn­ku dwor­ca lot­ni­cze­go. Wy­cho­dzą­ce­go z kli­ma­ty­zo­wa­ne­go sa­mo­lo­tu No­wa­ka za­sko­czy­ła wy­so­ka tem­pe­ra­tu­ra i par­ne po­wie­trze. Wy­la­tu­jąc z Fran­cji mie­li przy­jem­ną, ma­jo­wą po­go­dę, a tu rap­tem ta­ka du­cho­ta. Spo­dzie­wał się w Afry­ce wy­so­kiej tem­pe­ra­tu­ry, ale nie aż ta­kiej.

Le­gio­ni­ści prze­bra­li się w mun­du­ry po­lo­we. Za­stęp­cy do­wód­ców plu­to­nów ode­bra­li wszyst­kim nie­po­trzeb­ne już le­gal­ne (choć lip­ne) pasz­por­ty.

Ba­ga­że szwa­dro­nu wy­ła­do­wa­ła z ła­dow­ni sa­mo­lo­tu eki­pa sta­cjo­nu­ją­cej tu ar­mii fran­cu­skiej, dys­po­nu­ją­ca od­po­wied­nim do te­go sprzę­tem.

Zgod­nie z pla­nem 2. plu­ton pan­cer­ny z do­wód­cą po­rucz­ni­kiem Clément-Bol­lée19) za­brał swo­je rze­czy i od­je­chał pod­sta­wio­ny­mi cię­ża­rów­ka­mi na pla­ców­kę w Ban­gi. Ba­ga­że 1. i 3. plu­to­nu pan­cer­ne­go, 4. plu­to­nu com­man­do i plu­to­nu do­wo­dze­nia prze­ła­do­wa­no do cze­ka­ją­ce­go nie­opo­dal sa­mo­lo­tu trans­por­to­we­go fran­cu­skich sił po­wietrz­nych C-160 Trans­all. Przed No­wa­kiem i je­go ko­le­ga­mi był jesz­cze lot, tym ra­zem już w ma­ło kom­for­to­wych wa­run­kach, w upcha­nym do gra­nic moż­li­wo­ści sa­mo­lo­cie.

19) Ge­ne­rał Ber­trand Clément-Bol­lée ak­tu­al­nie do­wód­ca fran­cu­skich wojsk lą­do­wych

Ce­lem po­dró­ży by­ła od­da­lo­na o 450 ki­lo­me­trów, trze­cia co do wiel­ko­ści po sto­li­cy pań­stwa, miej­sco­wość Bo­uar po­ło­żo­na w pół­noc­no-za­chod­niej czę­ści kra­ju, gdzie znaj­do­wa­ła się ba­za wojsk fran­cu­skich Camp Lec­lerc (obóz imie­nia ge­ne­ra­ła Lec­ler­ca).

Rzut okiem na ma­pę Afry­ki wy­ja­śnia, że by­ła to ide­al­na ba­za wy­pa­do­wa do kra­jów daw­nej Fran­cu­skiej Afry­ki Rów­ni­ko­wej, a jed­no­cze­śnie mia­ło się stąd ba­cze­nie na go­spo­da­rza, pre­zy­den­ta Re­pu­bli­ki Środ­ko­wo­afry­kań­skiej, a jesz­cze bar­dziej na je­go nie­sub­or­dy­no­wa­ne, mar­nie opła­ca­ne woj­sko. W tym cza­sie, w ma­ju 1983 ro­ku, pre­zy­den­tem był ge­ne­rał An­dre Ko­ling­ba.

Wy­lą­do­wa­li po za­pad­nię­ciu zmierz­chu. Za ca­łe lot­ni­sko słu­żył pas wy­rów­na­nej zie­mi. Za­ła­do­wa­li się na pod­sta­wio­ne cię­ża­rów­ki i po kil­ku ki­lo­me­trach jaz­dy do­tar­li do miej­sca prze­zna­cze­nia. Tu, we fran­cu­skiej ba­zie woj­sko­wej, No­wak wraz z ca­łym to­wa­rzy­stwem miał spę­dzić na­stęp­ne czte­ry mie­sią­ce.

Obóz Lec­ler­ca to nie by­ły ty­po­we ko­sza­ry. By­ła tam wpraw­dzie głów­na bra­ma ze szla­ba­nem, przy któ­rej peł­nio­no war­tę, ale mia­ło to zna­cze­nie bar­dziej re­pre­zen­ta­cyj­ne, niż prak­tycz­ne. Z po­zo­sta­łych stron obóz nie był ogro­dzo­ny, a te­ren był spo­ry.

W cen­tral­nym miej­scu znaj­do­wał się du­ży plac, na któ­rym po­wie­wa­ły fla­gi fran­cu­ska i środ­ko­wo­afry­kań­ska. Na obrze­żach pla­cu, któ­ry prze­ci­na­ła ale­ja, wzdłuż któ­rej ro­sły wie­ko­we man­gow­ce, znaj­do­wał się bu­dy­nek do­wódz­twa, obok izba cho­rych. Sto­jąc na środ­ku pla­cu, twa­rzą w kie­run­ku szta­bu, po le­wej stro­nie mia­ło się ogro­dzo­ną po­se­sję prze­zna­czo­ną dla 2. szwa­dro­nu. Są­sia­do­wa­ła z nią kwa­te­ra kom­pa­nii spa­do­chro­nia­rzy „re­gu­lar­nych”20).

20) Tak le­gio­ni­ści na­zy­wa­ją żoł­nie­rzy z puł­ków ar­mii fran­cu­skiej nie na­le­żą­cych do Le­gii.

Po pra­wej stro­nie pla­cu znaj­do­wa­ły się rów­nież ogro­dzo­ne po­se­sje, w któ­rych sta­cjo­no­wa­ły trzy pod­od­dzia­ły róż­nych for­ma­cji ar­mii fran­cu­skiej. Plac po prze­ciw­nej stro­nie do­wódz­twa za­my­kał ba­rak, od­po­wied­nik na­szej re­mi­zy, w któ­rym od­by­wa­ły się dys­ko­te­ki.

Za tym ba­ra­kiem, wzdłuż dro­gi pro­wa­dzą­cej do sto­łów­ki żoł­nier­skiej, roz­sta­wio­ne by­ły bu­dy, w któ­rych miej­sco­wi han­dla­rze i rze­mieśl­ni­cy sprze­da­wa­li afry­kań­skie su­we­ni­ry, mię­dzy in­ny­mi z drew­na, z ko­ści sło­nio­wej i ze zło­ta. Szcze­gól­nie te ostat­nie ozdo­by cie­szy­ły się wśród le­gio­ni­stów wzię­ciem. Po­wo­dem by­ła znacz­nie niż­sza ce­na niż we Fran­cji, ory­gi­nal­ne wzor­nic­two i ręcz­na ro­bo­ta. Moż­na tu by­ło ku­pić, prze­my­co­ne przez ro­bot­ni­ków wprost z ko­pal­ni, sa­mo­rod­ki zło­ta, za­wie­szo­ne na ręcz­nie ple­cio­nych łań­cusz­kach. Wy­ro­by wy­ko­na­ne by­ły z dwu­dzie­sto­ka­ra­to­we­go zło­ta, o czym No­wak prze­ko­nał się po po­wro­cie z Afry­ki u ju­bi­le­ra w Pa­ry­żu. Wy­ro­by te róż­ni­ły się od eu­ro­pej­skiej bi­żu­te­rii tym, że tu­tej­si złot­ni­cy nie do­da­wa­li do zło­ta me­ta­li na­da­ją­cych po­łysk. Moż­na tu by­ło też ku­pić od miej­sco­wych cwa­niacz­ków drob­ne dia­men­ty, nie mia­ły one jed­nak więk­szej war­to­ści ze wzglę­du na nie­wiel­ki roz­miar i brak szli­fu. Tra­fia­ły się też kły sło­ni, upo­lo­wa­nych przez kłu­sow­ni­ków. Za bu­da­mi z pa­miąt­ka­mi, przed sto­łów­ką, sta­ły par­te­ro­we sze­re­gow­ce, w któ­rych miesz­ka­ła ka­dra sta­cjo­nu­ją­cych tu kom­pa­nii.

Po przy­jeź­dzie plu­to­ny za­in­sta­lo­wa­ły się w ba­ra­kach, kie­ro­wa­ne do nich przez le­gio­ni­stów, któ­rzy przy­le­cie­li ty­dzień wcze­śniej, że­by prze­jąć sprzęt od wy­jeż­dża­ją­ce­go szwa­dro­nu „re­gu­lar­nych”. Z 3. plu­to­nu pierw­si by­li na miej­scu star­szy ka­pral Du­sart, Fran­cuz, któ­ry wkrót­ce miał awan­so­wać na sier­żan­ta, star­szy ka­pral Mc Do­nald, Ka­na­dyj­czyk, któ­ry uwa­żał się za Szko­ta, ory­gi­nał (je­mu już ża­den awans nie gro­ził) i ka­pral Su­to, Fran­cuz po­cho­dze­nia wę­gier­skie­go.

Po prze­ję­ciu sprzę­tu dla plu­to­nu Mc Do­nald, za co mu chwa­ła, pod mu­rzyń­ską strze­chą, przy czę­ści ba­ra­ku prze­wi­dzia­ne­go dla le­gio­ni­stów swo­je­go plu­to­nu, za­aran­żo­wał pro­wi­zo­rycz­ny ba­rek, któ­ry po­tem w trak­cie po­by­tu na­brał wła­ści­we­go wy­glą­du. Al­ko­ho­le i pi­wo ku­pił w bez­cło­wym skle­pie, znaj­du­ją­cym się na te­re­nie obo­zu. Zysk z tej dzia­łal­no­ści han­dlo­wej miał za­si­lać ka­sę plu­to­nu.

Dzię­ki je­go za­rad­no­ści po ko­la­cji No­wak i je­go ko­le­dzy z plu­to­nu, przy piw­ku czy też przy szkla­necz­ce whi­sky, mo­gli od­po­cząć po dłu­giej po­dró­ży i za­cząć za­wie­rać zna­jo­mo­ści z licz­nie przy­by­ły­mi na te­ren po­se­sji 2. szwa­dro­nu miej­sco­wy­mi pięk­no­ścia­mi. Tak­so­wa­ły one wzro­kiem przy­szłych klien­tów, a le­gio­ni­ści oce­nia­li uro­dę „pa­nie­nek” i in­te­re­so­wa­li się ce­na­mi za „usłu­gi”.

Jak się oka­za­ło, ku mi­łe­mu za­sko­cze­niu le­gio­ni­stów, Camp Lec­lerc po ko­la­cji (od 18.00 do 22.00) za­mie­niał się w je­den wiel­ki bur­del. Pa­nien­ki wcho­dzi­ły jak chcia­ły na te­ren zaj­mo­wa­ny przez po­szcze­gól­ne kom­pa­nie i świad­czy­ły swo­je „usłu­gi” gdzie po­pa­dło.

No­wa­ko­wi przy­pa­dła do gu­stu dziew­czy­na o imie­niu Ma­rie-Cla­ire. Mia­ła cie­ka­wą uro­dę, a tak­że wy­róż­nia­ła się od po­zo­sta­łych elo­kwen­cją i po­czu­ciem hu­mo­ru. Za­pro­po­no­wał jej sta­łe mie­sięcz­ne wy­na­gro­dze­nie pod wa­run­kiem, że bę­dzie ją miał co wie­czór do wy­łącz­nej dys­po­zy­cji. Ma­rie-Cla­ire wi­docz­nie ni­sko oce­ni­ła moż­li­wo­ści fi­nan­so­we star­sze­go sze­re­go­we­go No­wa­ka – i grzecz­nie, ale sta­now­czo od­mó­wi­ła. Z pew­no­ścią uzna­ła, że lep­szym in­te­re­sem bę­dzie zo­stać utrzy­man­ką ko­goś z wyż­szym stop­niem i co się z tym wią­że, wyż­szym żoł­dem mie­sięcz­nym, a być mo­że, ma­jąc wy­so­kie mnie­ma­nie o swo­jej uro­dzie, uwa­ża­ła, że wię­cej za­ro­bi ja­ko „wol­ny strze­lec”.

Nie prze­szko­dzi­ło im to zo­stać póź­niej do­bry­mi kum­pla­mi. By­ła jed­ną z nie­licz­nych dziew­czyn, z któ­rą No­wak nie miał „bliż­sze­go kon­tak­tu”. Po­lu­bi­li się i czę­sto ze so­bą roz­ma­wia­li przy pi­wie. No­wa­ko­wi, któ­ry za­czął trak­to­wać ją ina­czej niż jej ko­le­żan­ki, głu­pio by­ło ja­koś jej po­wie­dzieć – masz tu for­sę i idzie­my się po­ciup­ciać.

Na­stęp­ne­go dnia, na po­ran­nej zbiór­ce plu­to­nu, star­szy sier­żant Y-Khlo­ot roz­dał wszyst­kim po ta­blet­ce Ni­va­qu­iny. Sta­ło się to co­dzien­nym ry­tu­ałem. Mia­ły te ma­łe ta­blet­ki chro­nić przed pa­nu­ją­cą na tych te­re­nach ma­la­rią. No­wak sto­so­wał się do te­go na­ka­zu. Prze­stał je brać, gdy zna­leź­li się w Cza­dzie, na pu­sty­ni. Uznał bo­wiem, że w tych wa­run­kach żad­na ma­la­ria już mu już nie gro­zi. „Sta­rzy”, dla któ­rych to był ko­lej­ny po­byt w Afry­ce, od ra­zu wy­rzu­ca­li je w piach.

Plu­ton po­ma­sze­ro­wał na zbiór­kę szwa­dro­nu. Tu szef szwa­dro­nu, Bu­bla, ogło­sił nie­we­so­łą no­wi­nę.

Od dzi­siaj war­tow­nik sto­ją­cy przy bra­mie szwa­dro­nu ma za­kaz wpusz­cza­nia miej­sco­wych pa­nie­nek na te­ren po­se­sji. – Nie chcę, że­by mi się krę­ci­ły po ba­ra­kach. Ta­ki baj­zel do­bry jest u szla­bo­rów21). Le­gia tym się od nich róż­ni, że u nas jest po­rzą­dek.

21)Kla­po­uchy – tak po­gar­dli­wie z nie­miec­kie­go, od sło­wa schlapp – okla­pły, ob­wi­sły, le­gio­ni­ści prze­zy­wa­ją „re­gu­lar­nych”. Wzię­ło się to stąd, że w zi­mę żoł­nie­rze fran­cu­skiej ar­mii re­gu­lar­nej róż­ni­li się na­kry­ciem gło­wy. Le­gio­ni­ści no­si­li be­re­ty bez wzglę­du na mróz, a Fran­cu­zi czap­ki tzw. uszan­ki na wzór ru­skich. Po­nie­waż czap­ki te ma­ją wi­szą­ce z bo­ków jak­by uszy to na­zwa­no ich szla­bo­ra­mi

– Mam w du­pie ta­ki po­rzą­dek – mruk­nął sto­ją­cy za No­wa­kiem Nar­vin.

– W za­mian zde­cy­do­wa­łem – kon­ty­nu­ował Bu­bla – aby zbu­do­wać z miej­sco­wych ma­te­ria­łów, za bu­dyn­kiem do­wódz­twa szwa­dro­nu, ogro­dzo­ny, po­rząd­ny bur­del z ba­rem. Po­sta­ram się, że­by po­wstał jak naj­szyb­ciej. Przez ten czas po­trze­bu­ją­cy mu­szą cho­dzić na pa­nien­ki na po­se­sje kom­pa­nii „re­gu­lar­nych”.

Da­ło się sły­szeć wes­tchnie­nia ulgi.

Po zbiór­ce plu­ton za­brał się do prze­glą­du sprzę­tu, któ­re­go mie­li uży­wać pod­czas po­by­tu. By­ły to sta­re tan­kiet­ki Pan­hard AML; rok te­mu ta­kie sa­me zo­sta­ły wy­co­fa­ne ze służ­by w 1.Re­gi­men­cie Ka­wa­le­rii Cu­dzo­ziem­skiej. Zo­sta­ły za­stą­pio­ne no­wo­cze­sny­mi czoł­ga­mi AMX-10 RC.

No­wak od ma­ja 1982 ro­ku, od mo­men­tu, kie­dy trzy pierw­sze czoł­gi przy­by­ły do re­gi­men­tu i tra­fi­ły do 2. szwa­dro­nu, był strzel­cem w jed­nym z nich. Sta­ło się tak dzię­ki te­mu, że od­był staż dla za­łóg no­wych czoł­gów w pierw­szej gru­pie skie­ro­wa­nej do cen­trum wy­szko­le­nia wojsk pan­cer­nych w Car­pia­gne. Wy­sła­no go tam, mi­mo że na po­cząt­ku swo­jej służ­by kiep­sko mó­wił po fran­cu­sku. Do­wódz­two Le­gii kie­ru­je się za­sa­dą, że naj­waż­niej­sza nie jest zna­jo­mość ję­zy­ka, któ­re­go z cza­sem każ­dy się na­uczy, ale in­te­li­gen­cja. Ilo­raz in­te­li­gen­cji jest spraw­dza­ny u każ­de­go kan­dy­da­ta na le­gio­ni­stę, co rzu­tu­je póź­niej na ca­łą je­go ka­rie­rę w Le­gii.

W Afry­ce No­wa­ka cze­ka­ły obo­wiąz­ki strzel­ca w znacz­nie mniej­szym, trzy­oso­bo­wym AML-90, uzbro­jo­nym w dzia­ło dzie­więć­dzie­się­cio­mi­li­me­tro­we i ka­ra­bin ma­szy­no­wy AA-52. Do­wód­cą je­go wo­zu zo­stał star­szy ka­pral Wan­tiez, ten sam, któ­ry wy­wo­ził dziw­kę w ba­gaż­ni­ku swo­je­go sa­mo­cho­du. Kie­row­cą zaś zo­stał abs­ty­nent, ka­pral Aco.

Na plu­ton przy­pa­da­ło trzy AML-90, je­den AML-60 do­wód­cy plu­to­nu – miał on za­miast dzia­ła sześć­dzie­się­cio­mi­li­me­tro­wy moź­dzierz, trzy dżi­py wil­ly­sy i cię­ża­rów­ka. Był to sta­ry, ale na afry­kań­skie wa­run­ki zu­peł­nie wy­star­cza­ją­cy sprzęt.

O godz.11.30 Mc Do­nald ogło­sił otwar­cie swo­je­go ba­ru i za­pro­sił na ape­ri­tif. Ce­ny za al­ko­hol by­ły usta­lo­ne w tu­tej­szych fran­kach CFA. Nikt jesz­cze nie zdą­żył wy­mie­nić fran­ków fran­cu­skich na miej­sco­wą wa­lu­tę, więc Mc Do­nald sta­wiał kre­ski przy na­zwi­skach we wcze­śniej przy­go­to­wa­nym ze­szy­cie. Póź­niej, w trak­cie po­by­tu, je­śli ktoś nie miał pie­nię­dzy, też mógł pić na „kre­chę” do naj­bliż­szej wy­pła­ty. Moż­na to by­ło rów­nież ro­bić w ba­rze bur­de­lu, któ­ry miał wkrót­ce po­wstać.

O godz. 12.00 pod­ofi­cer dy­żur­ny od­gwiz­dał zbiór­kę szwa­dro­nu na obiad. Po­wol­nym kro­kiem Le­gii, z pie­śnią szwa­dro­nu na ustach, le­gio­ni­ści po­ma­sze­ro­wa­li do sto­łów­ki. Wy­wo­ła­li wśród sta­cjo­nu­ją­cych tu kom­pa­nii „re­gu­lar­nych” pew­ne­go ro­dza­ju sen­sa­cję. W Le­gii za­wsze na po­sił­ki cho­dzi się kro­kiem mar­szo­wym lub bie­gnie zwar­tą ko­lum­ną.

Dla No­wa­ka by­ło to nor­mal­ne, pa­mię­tał to z pol­skie­go woj­ska, w któ­rym słu­żył dwa la­ta. By­ła to cał­kiem nie­zła za­pra­wa przed służ­bą w Le­gii. Wśród Po­la­ków, któ­rzy nie wy­trzy­my­wa­li w Le­gii i de­zer­te­ro­wa­li, nie by­ło ani jed­ne­go, któ­ry słu­żył wcze­śniej w Woj­sku Pol­skim. Za­sa­da jest pro­sta; je­śli nie słu­ży­ło się wcze­śniej w pol­skiej ar­mii, al­bo ko­muś by­ło tam za cięż­ko, nie po­wi­nien się pchać do Le­gii Cu­dzo­ziem­skiej, bo nie wy­trzy­ma.

W re­gu­lar­nej ar­mii fran­cu­skiej ma­sze­ro­wa­nie do sto­łów­ki zwar­tą ko­lum­ną i ze śpie­wem to już prze­ży­tek. Na po­sił­ki każ­dy sam lazł jak chciał. Przy­kład jed­nak jest za­raź­li­wy. Po trzech dniach pierw­szy „pękł” za­wsty­dzo­ny ka­pi­tan są­sia­du­ją­cej z le­gio­ni­sta­mi kom­pa­nii 3. RPI­Ma – 3. Re­gi­men­tu Spa­do­chro­niar­skie­go Pie­cho­ty Mor­skiej. Ku ogól­ne­mu nie­za­do­wo­le­niu roz­ka­zał swo­jej kom­pa­nii ma­sze­ro­wać na po­sił­ki ze śpie­wem. Nie­za­do­wo­le­nie ustą­pi­ło, gdy, ku swo­je­mu za­sko­cze­niu, ma­sze­ru­jąc na po­sił­ki by­li sa­lu­to­wa­ni przez po­wra­ca­ją­cych ze sto­łów­ki, tym ra­zem już „lu­zem” le­gio­ni­stów. W Le­gii zwy­cza­jo­wo sa­lu­tu­je się sto­jąc na bacz­ność ma­sze­ru­ją­cą ko­lum­nę. Spa­do­chro­nia­rze ma­ło nie po­pę­ka­li z du­my, że oto le­gio­ni­ści, wo­bec któ­rych mie­li kom­plek­sy, od­da­ją im ho­no­ry. Wia­do­mość szyb­ko ro­ze­szła się po obo­zie i pod ko­niec ty­go­dnia wszyst­kie sta­cjo­nu­ją­ce tu kom­pa­nie ma­sze­ro­wa­ły ze śpie­wem na ustach na po­sił­ki. Na­wet na­uczy­li się, bio­rąc przy­kład z le­gio­ni­stów, sa­lu­to­wać ma­sze­ru­ją­cą ko­lum­nę.

Po obie­dzie na­stą­pił głów­ny punkt afry­kań­skie­go roz­kła­du dnia. Sje­sta – po­obied­nia prze­rwa w za­ję­ciach, czas na drzem­kę, że­by prze­trzy­mać naj­więk­szy upał. Koń­czy­ła się ona o godz. 15.30. O godz. 16.00 jest zbiór­ka i za­ję­cia do godz. 18.00, do ko­la­cji.

Przed ko­la­cją Y-Khlo­ot zro­bił zbiór­kę. Miał przy so­bie po­kaź­ny plik miej­sco­wych fran­ków CFA22). Kto miał fran­cu­skie fran­ki mógł je wy­mie­nić; kto był spłu­ka­ny – brał po­życz­kę z ka­sy plu­to­nu do na­stęp­ne­go żoł­du. Ma­jąc tu­tej­sze pie­nią­dze, moż­na by­ło po ko­la­cji za­cząć się od­da­wać miej­sco­wym ucie­chom.

Po wie­czor­nym po­sił­ku No­wak wziął prysz­nic, prze­brał się w adi­da­sy oraz strój spor­to­wy i ru­szył na roz­po­zna­nie ba­rów na po­se­sjach „re­gu­lar­nych”, za­czy­na­jąc od naj­dal­sze­go przy­byt­ku. „Zwie­dza­nie” za­bra­ło mu spo­ro cza­su, bo co chwi­la wpa­dał na gru­pę ko­le­gów. Zmie­rza­jąc już do ostat­nie­go, znaj­du­ją­ce­go się u są­sia­dów je­go szwa­dro­nu, zo­stał za­cze­pio­ny na głów­nym pla­cu obo­zu przez miej­sco­wą pa­nien­kę. To mu przy­po­mnia­ło ja­ki był, oprócz na­pi­cia się, cel je­go prze­chadz­ki. Za­pro­po­no­wa­na mu ce­na 2000 fran­ków CFA (w prze­li­cze­niu na fran­ki fran­cu­skie wy­cho­dzi­ło 40) wy­da­ła mu się bar­dzo przy­stęp­na. W tym okre­sie jed­no­ra­zo­wa przy­jem­ność z dziw­ką na uli­cy Sa­int-De­nis w Pa­ry­żu kosz­to­wa­ła 200 fran­ków fran­cu­skich. Zbli­ża­ła się po­ra desz­czo­wa, noc za­pa­da­ła bar­dzo szyb­ko, dla­te­go No­wak pod­pro­wa­dził dziew­czy­nę pod naj­bliż­szą lam­pę, że­by le­piej oce­nić jej wa­lo­ry. Lu­stra­cja wy­pa­dła ko­rzyst­nie. Uda­li się w ciem­ny kąt, gdzie na la­dzie nie­czyn­ne­go o tej po­rze stra­ga­nu, na któ­rym w dzień han­dlo­wa­no owo­ca­mi, zo­stał na­wią­za­ny bez więk­szych emo­cji z obu stron kon­takt pol­sko-afry­kań­ski.

Pła­cąc 2000 miej­sco­wych fran­ków, No­wak i tak prze­pła­cił. Szyb­ko zo­rien­to­wał się w trak­cie po­by­tu, że by­ła to ce­na wyj­ścio­wa do ne­go­cja­cji, i na­uczył się tar­go­wać. Za ce­nę, któ­rą za­pła­cił za pierw­szym ra­zem, po­wi­nien żą­dać od miej­sco­wej pięk­no­ści gu­lu-gu­lu ban­ga­la. By­ło to pierw­sze zda­nie, ja­kie­go się na­uczył w miej­sco­wym ję­zy­ku.

Ban­ga­la ozna­cza mę­ski na­rząd nie­zbęd­ny do sek­su, a gu­lu-gu­lu, czyn­ność ja­ką wy­ko­nu­je usta­mi part­ner­ka pod­czas sek­su oral­ne­go.

Na­stęp­ne dni 3. plu­ton spę­dził na przy­sto­so­wa­niu i po­rząd­ko­wa­niu oto­cze­nia ba­ra­ku, ba­ru plu­to­nu oraz par­kin­gu. Do­wód­ca plu­to­nu „po­rą­ba­ny” Bryc­ke­art, ka­zał wy­ma­lo­wać mię­dzy in­ny­mi na ścia­nie ba­ra­ku na­pis: ar­be­it macht frei.

Po przy­jeź­dzie do Afry­ki przez pierw­szy ty­dzień, do­pó­ki się nie za­akli­ma­ty­zu­je, Bia­ły bar­dzo się po­ci. To nie­przy­jem­ne uczu­cie to­wa­rzy­szy mu przez ca­ły dzień. Prze­po­co­ny, mo­kry koł­nierz ocie­ra szy­ję, spodnie ocie­ra­ją pa­chwi­ny. Pod­czas po­sił­ków pot po no­sie ka­pie do ta­le­rza. Czło­wiek naj­chęt­niej przez ca­ły dzień nie wy­cho­dził­by spod prysz­ni­ca. Wszy­scy mie­li sracz­kę. Nie­wąt­pli­wie mia­ła na to wpływ zmia­na kli­ma­tu, je­dze­nia i cza­sa­mi aż za bar­dzo schło­dzo­ne pi­wo. No­wak po­dej­rze­wał, że głów­ną przy­czy­ną sen­sa­cji żo­łąd­ko­wych, któ­re też go nie omi­nę­ły, by­ły miej­sco­we owo­ce: ana­na­sy, po­da­wa­ne na de­ser do po­sił­ków oraz doj­rza­łe, bar­dzo słod­kie owo­ce man­go, spa­da­ją­ce z wiel­kich, ro­sną­cych wo­kół drzew. Trud­no by­ło się oprzeć po­ku­sie, by ich nie skosz­to­wać.

Wcho­dząc któ­re­goś dnia do ki­bel­ka No­wak za­stał tam kil­ku le­gio­ni­stów de­ba­tu­ją­cych przed otwar­tą ka­bi­ną. Ka­bi­na jak ka­bi­na, dziu­ra w be­to­no­wej pod­ło­dze, spłucz­ka – i ty­le. Za­in­te­re­so­wa­nie zgro­ma­dzo­nych wzbu­dzi­ła wy­so­kość, do któ­rej zo­sta­ła ob­faj­da­na tyl­na ścia­na. Za­sta­na­wia­li się, jak ktoś to zro­bił? Trze­ba nad­mie­nić, że gór­na gra­ni­ca „de­ko­ra­cji” się­ga­ła wy­so­ko­ści pier­si do­ro­słe­go chło­pa. Dys­ku­tan­ci do­szli wresz­cie do kon­klu­zji, że spraw­ca mu­siał mieć tak wiel­kie par­cie, iż wpa­da­jąc tu po ścią­gnię­ciu por­tek nie zdą­żył kuc­nąć i stąd ta­ki a nie in­ny efekt „roz­py­le­nia” gów­na po ścia­nie. W każ­dym ra­zie boye plu­to­nów przez pierw­sze dni, do­pó­ki nic usta­ła „epi­de­mia” sracz­ki, mie­li co sprzą­tać.

Ka­pra­le, star­si sze­re­go­wi i sze­re­go­wi 3. plu­to­nu (ra­zem 16 chło­pa), zaj­mo­wa­li dwie sa­le w ba­ra­ku. Po osiem łó­żek i sza­fek na ubra­nia w każ­dej. Każ­da sa­la mia­ła swo­je­go boya. By­li ni­mi miej­sco­wi, za­trud­nie­ni przez szwa­dron. Za­ra­bia­li mie­sięcz­nie 13 000 fran­ków CFA i przy ogól­nie pa­nu­ją­cych w tym kra­ju nę­dzy i gło­dzie by­li szczę­śli­wi, że ma­ją pra­cę. Kur­czak na przy­kład kosz­to­wał 1000 CFA. Mło­dziut­ka, ład­na, zdro­wa, czy­li naj­droż­sza żo­na – 35 000 CFA. Ty­le trze­ba by­ło za­pła­cić jej ro­dzi­com. Cho­rą­ży tu­tej­szej ar­mii za­ra­biał 30 000 CFA, a No­wak, ja­ko star­szy sze­re­go­wy Le­gii, za­ra­biał tu 167 000 fran­ków CFA!

Do obo­wiąz­ków boy­ów na­le­ża­ło sprzą­ta­nie sal sy­pial­nych, utrzy­ma­nie po­rząd­ku przed ba­ra­ka­mi, w ubi­ka­cji i w umy­wal­ni z prysz­ni­ca­mi. Naj­waż­niej­szym jed­nak ich za­da­niem by­ło pra­nie odzie­ży le­gio­ni­stów.

Od­by­wa­ło się to na­stę­pu­ją­co. Po ko­la­cji każ­dy le­gio­ni­sta zo­sta­wiał prze­po­co­ne po ca­łym dniu woj­sko­we ciu­chy na ta­bo­re­cie przed swo­im łóż­kiem. Na­stęp­ne­go dnia ra­no boye je pra­li. W pa­nu­ją­cym tu upa­le mun­du­ry bar­dzo szyb­ko schły. Pod­czas sje­sty le­gio­ni­stów boye je pra­so­wa­li. Każ­dy po sje­ście miał wy­pra­ne, wy­pra­so­wa­ne, zło­żo­ne w kost­kę na swo­im ta­bo­re­cie rze­czy, któ­re zo­sta­wił do pra­nia po­przed­nie­go dnia.

Prze­ło­żo­nym boy­ów szef szwa­dro­nu Bu­bla mia­no­wał dla zgry­wy Pig­me­ja. Ma­ły ten lu­dek za­miesz­ku­je rów­ni­ko­we la­sy, w po­łu­dnio­wo-za­chod­nim ką­cie Re­pu­bli­ki Środ­ko­wo­afry­kań­skiej. Trze­ba do­dać, że bar­dzo się nie lu­bią z „nor­mal­ny­mi” Mu­rzy­na­mi, któ­ry­mi by­li boye.

Ja­ko ich szef Pig­mej do­stał od Bu­bli, też dla śmie­chu, zie­lo­ny be­ret le­gio­ni­sty, w któ­rym pa­ra­do­wał przez ca­ły dzień, dum­ny jak paw. Wła­dza tak mu ude­rzy­ła do gło­wy, że co ra­no, za­raz po zbiór­ce szwa­dro­nu, urzą­dzał swym pod­wład­nym zbiór­kę. Ku ucie­sze le­gio­ni­stów, za­nim roz­pu­ścił boy­ów do pra­cy, musz­tro­wał ich, sta­wiał na bacz­ność, ka­zał wy­ko­ny­wać zwro­ty itp. Sto­jąc na scho­dach do­wódz­twa szwa­dro­nu, że­by zni­we­lo­wać róż­ni­cę wzro­stu, ochrza­niał ich, ile wle­zie. Sło­wem był to dru­gi Bu­bla, ty­le że w mi­nia­tu­rze.

Po ty­go­dniu prze­zna­czo­nym na akli­ma­ty­za­cję, prze­gląd sprzę­tu oraz „upięk­sza­nie” po­se­sji w sty­lu Le­gii Cu­dzo­ziem­skiej, 3. plu­ton wy­ru­szył w te­ren. Trze­ba by­ło spraw­dzić w tra­sie sil­ni­ki po­jaz­dów, prze­strze­lać lu­fy w AML-ach. Kie­row­cy mu­sie­li po­tre­no­wać jaz­dę na tu­tej­szych dro­gach: piasz­czy­stych, roz­my­tych ule­wa­mi pod­czas po­ry desz­czo­wej i na­uczyć się po­ko­ny­wać roz­wa­lo­ne most­ki. Za­ło­gi AML-ów po­win­ny przy­wyk­nąć do prze­by­wa­nia w swo­ich roz­pa­lo­nych od słoń­ca „pu­deł­kach sar­dy­nek”, na któ­rych pan­ce­rzu – przy pew­nej do­zie cier­pli­wo­ści – moż­na by­ło usma­żyć jaj­ka.

Naj­bar­dziej po­ru­szy­ła No­wa­ka pa­nu­ją­ca wo­kół bie­da. Roz­ma­wia­jąc w obo­zie z boy­em, któ­ry prał mu ubra­nie, nie mógł uwie­rzyć, że miej­sco­wi je­dzą po­si­łek raz na dwa dni. Te­raz prze­ko­nał się o tym na wła­sne oczy. Pod­sta­wą tu­tej­sze­go po­sił­ku był upie­czo­ny w li­ściach ba­na­na ma­niok. Naj­bar­dziej przy­kre wra­że­nie zro­bił na No­wa­ku wi­dok ma­łych dzie­ci z wy­dę­ty­mi z gło­du brzusz­ka­mi. Miej­sco­wi męż­czyź­ni wy­ru­sza­jąc w dro­gę za­wsze za­bie­ra­li ze so­bą dzi­dę z na­dzie­ją upo­lo­wa­nia ja­kie­goś ma­łe­go zwie­rza­ka np. wę­ża; cze­go­kol­wiek, co się ru­sza, co moż­na by by­ło upiec nad ogniem. Dzie­cia­ki cho­dzi­ły ze źdźbła­mi tra­wy, na któ­re na­wle­ka­ły zła­pa­ne owa­dy, a przed ich zje­dze­niem opie­ka­ły je nad ogni­skiem. Prze­jeż­dża­ją­cym przez wio­ski le­gio­ni­stom to­wa­rzy­szy­ły chma­ry dzie­cia­ków z wy­cią­gnię­ty­mi rę­ka­mi, że­brzą­cy­mi o coś do je­dze­nia lub pa­pie­ro­sa.