Strona główna » Kryminał » Misja w Paryżu

Misja w Paryżu

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-609-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Misja w Paryżu

Kolejna znakomita powieść autora bestsellerowych Szpiegów w Warszawie! Dwa kontynenty, które wpłynęły na życie jednego człowieka. Pełna perfekcyjnie dopracowanych szczegółów historycznych, trzymająca w napięciu i niesamowicie urokliwa opowieść tocząca się w przedwojennym Paryżu. Urodzony w Wiedniu w rodzinie inteligenckiej Fredric Stahl, amerykański aktor filmowy, w wieku szesnastu lat ucieka na morze, a fale doprowadzają go do dalekiej Ameryki. Tam, dzięki niezwykłemu urokowi i czarującej aparycji, odziedziczonym zapewne do europejskich przodkach, szybko staje się gwiazdorem kina i bożyszczem kobiet. Jesienią 1938 roku Stahl wyrusza w podróż do Paryża, by kręcić nowy film. Ale decyzja o rozpoczęciu prac nad produkcją wydaje się czystym szaleństwem – wojna wisi w powietrzu, a narastający na całym świecie niepokój zaczyna przenikać nawet do aktorskiego światka. Wkrótce po przybyciu do stolicy Francji Stahl zostaje wciągnięty przez międzynarodową organizację szpiegowską w sieć tajnych operacji. W końcu jako przybysz z neutralnej Ameryki i światowej sławy aktor, swobodnie podróżujący po całej Europie, może okazać się bardzo użyteczny…

Polecane książki

Publikacja przybliża dzieje poszczególnych dyscyplin sportowych w Zakopanem w latach 1918–1939: narciarstwa, saneczkarstwa, hokeja, pływania, piłki nożnej, jeździectwa, a nawet… lotu balonem. Dr Maciej Baraniak "Kubów" – absolwent Górnośląskiej Wyższej Szkoły Handlowej im. Wojciecha Korfantego w ...
„Czytam swój dziennik, jakby pisał go ktoś inny. A skoro tak, może ta opowieść wciągnie także kogoś nieznajomego? Chciałbym to sprawdzić, zaryzykować. Na ile da się w takim wyborze, bo to tylko część większej całości, przekazać splot życia? […] Coś z tamtych radości, rozczarowań, bólu, poczucia ...
Podczas wykonywania przewozów drogowych kierowca pojazdu musi mieć przy sobie komplet dokumentów. Dotyczą one zarówno samego kierowcy, firmy dla której realizuje przewozy, jak i ładunku, ktory jest przewożony. Brak któregokolwiek z nich skutkuje karą nałożoną podczas kontroli na drodze. Aby jej unik...
"Samotna planeta" to krótka historia o powstaniu świata i miejscu naszej planety w Układzie Słonecznym. Książka przenosi nas w daleką przeszłość, pokazując, jak przypuszczalnie mogło wyglądać tworzenie się warunków do rozwoju życia na Ziemi. Mimo prowadzonych od dawna badań naukowych dotyczących...
Wypracowania Tadeusz Borowski - zbiór opowiadańOpisy wypracowań:„Ludzie którzy szli” analiza. Poniższe wypracowanie stanowi analizę i omówienie jednego z opowiadań Tadeusza Borowskiego pod tytułem „Ludzie którzy szli”. Utwór ukazuje realia o...
Indie były i są dla nas wielką niewiadomą. Pozostały krajem tajemniczej egzotyki, gdzie wszystko jest inaczej i bardziej. Nowy orientalizm jest jednak subtelniejszy, często skrywa się za parawanem wrażliwości społecznej. Kiedy załamujemy teatralnie ręce nad utrzymującymi się podziałami kastowymi ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Alan Furst

Tytuł oryginału:

MISSION TO PARIS

Copyright © 2012 by Alan Furst

Copyright © 2016 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2016 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Mapa © 2012 by Anita Karl and Jim Kemp

Redakcja: Jacek Ring

Korekta: Anna Just, Iwona Wyrwisz, Aneta Iwan

ISBN: 978-83-7999-609-4

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2016

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Niemieckie pieniądze

W Paryżu wrześniowe wieczory bywają ciepłe, wyjątkowo łagodne i w połączeniu z magiczną aurą tego miasta nieodparcie kuszące. Jesień roku 1938 zaczęła się taką właśnie pogodą i na tarasach najlepszych kawiarni, w słynnych restauracjach oraz na przyjęciach, na których chciało się bywać, toczyły się rozmowy z natury rzeczy ożywione i błyskotliwe: o modzie, kinie, romansach, polityce i o możliwej wojnie. Tak, ten temat także miał swoje pięć minut. Mówiono prawie o wszystkim, tylko nie o pieniądzach. Czy też raczej: nie o niemieckich pieniądzach. Zdumiewające milczenie, milczenie opłacone setkami milionów franków i dziesiątkami milionów dolarów, otaczało pewnych najwybitniejszych obywateli Francji, odkąd w 1933 roku Hitler doszedł do władzy. Może zresztą nie tak zdumiewające, ponieważ ci, którzy przyjęli te sumy, świadomi byli cienia ukrytego w transakcjach, a w tym cieniu obecności osób, które potrzebują mroku, by wykonywać swoją pracę.

Wybitni obywatele, gdyby chcieli zabrać głos w tej sprawie, przyznaliby, że Niemcy, agenci polityczni, którzy proponowali okrągłe sumy, robili to po mistrzowsku. Wiedzieli, jak zagłuszyć sumienie, mówili o łapówkach, jakby były jedynie wyrafinowaną formą handlu, formą, która rozwija się w salonach oraz w biurach i prywatnych gabinetach banków – zdradą, ale zdradą godną dżentelmena. Agenci polegali na niewzruszonej zasadzie: ci, którzy mienią się światowcami, wiedzą, że każda aksamitna rękawiczka kryje żelazną pięść, rozumieją, co może czyhać na nich w cieniu, i dlatego, skoro raz wejdą do gry, będą przestrzegać jej zasad.

Ponieważ jednak natura ludzka jest, jaka jest, zawsze znajdzie się ktoś, kto postąpi inaczej.

Jedną z takich osób czternastego września był Prideaux, wschodząca gwiazda sceny politycznej. Gdyby był tego wieczoru w Paryżu, wypiłby u Fouqueta kilka drinków z hiszpańskim markizem i dyplomatą, a potem zapewne wybrałby jedno z dwóch świetnych przyjęć: w dzielnicy otaczającej Pałac Burbonów lub w uroczej starej rezydencji w Passy. To przeznaczenie, sądził Prideaux, że spędza wieczory w tak wysokich progach. I gdyby to kurewskie przeznaczenie miało w swym lodowatym sercu odrobinę litości, pomyślał, to w tej właśnie chwili zatrzymywałby taksówkę. Kurewskie przeznaczenie snuło jednak inne plany na przyszłość i miało gdzieś, co się stanie z Prideaux.

W sercu czuł, że spotkała go straszna niesprawiedliwość. To nie powinno się zdarzyć, nie jemu, słynnemu z bystrości umysłu Louisowi Prideaux, piastującemu funkcję chef de cabinet – ściśle rzecz biorąc, szefa kancelarii, lecz dającą znacznie więcej władzy, niż sugerowałby tytuł – pewnego ważnego paryskiego senatora. Cóż, zdarzyło się. Podczas gdy tout Paris, cały Paryż, przenosił się w sierpniu na wieś, Prideaux zmuszony był przyznać, że jego elegancki świat skazany jest na zagładę (kosztowna kochanka, niespłacone długi, żądna zemsty żona), i uciekł, desperacko pragnąc rozpocząć nowe życie, aż znalazł się w nocy czternastego w Warnie, bułgarskim porcie nad Morzem Czarnym. W Bułgarii! Zmiażdżony poczuciem straty, Prideaux opadł na wymięte łóżko w nadbrzeżnym hotelu. Rząd znakomitych garniturów, apartament z widokiem na Sekwanę, szczupłe, białe dłonie kochanki – arystokratki z urodzenia, bynajmniej nie z charakteru – wszystko przepadło, wszystko przepadło. Przez moment wahał się, czy się nie rozpłakać, gdy palce zwisające z brzegu łóżka dotknęły miękkiej skóry walizki. Dla Prideaux był to ratunek na wzburzonym morzu: milion franków. Kojący, krzepiący milion. Franki.

Pieniądze te, niemieckie pieniądze, przeznaczone były dla senatora, który miał wpłynąć na decyzję komitetu obrony narodowej, od pewnego czasu rozważającego wydanie sporej sumy na wzmocnienie Linii Maginota od północy aż po Belgię, do Lasu Ardeńskiego, gdzie Niemcy zaatakowali w 1914. Tak ważkiej decyzji, miał powiedzieć komitetowi, nie należy podejmować pochopnie, trzeba więcej czasu, trzeba sprawę  d o g ł ę b n i e   z b a d a ć,  żeby specjaliści, którzy orientują się w jej zawiłościach, mogli rozważyć wszystkie za i przeciw.  W t e d y  dopiero komitet postanowi. Czy nie rozsądnie będzie nieco się wstrzymać? Tego właśnie lud Francji od nich oczekuje: rozsądku, nie lekkomyślnych wydatków.

Cały sierpień Prideaux grał na zwłokę. Co robić? Walizka z pieniędzmi dla senatora dotarła doń za pośrednictwem wpływowej damy, niemieckiej baronowej von Reschke, która osiadła w Paryżu kilka lat wcześniej i dzięki majątkowi oraz koneksjom stała się despotyczną władczynią jednego z najwytworniejszych salonów w mieście. Baronowa spędzała lato w rezydencji nieopodal Wersalu i tam, w bawialni, wręczyła mu kopertę. W środku był kwit z przechowalni bagażu na Dworcu Lyońskim. „Wiesz dla kogo”, powiedziała jak zawsze kokieteryjnie, flirtując z przystojnym Prideaux. Odebrał walizkę i schował pod łóżkiem, skąd promieniowała magnetyczną energią. Czuł jej obecność. Jej potencjał.

Senator bawił w Cap-Ferrat, skąd miał wrócić dopiero trzeciego września, Prideaux pocił się więc, walcząc z pokusą w gorące sierpniowe noce. Czasami wydawało mu się, że wytrzyma, ale katastrofa wisiała w powietrzu i nie dała długo na siebie czekać: zajadły prawnik żony, szemrane typy, od których pożyczył pieniądze, gdy banki zaczęły mu odmawiać, i okrutna kochanka, której namiętność podsycały drogie wina serwowane na drogich kolacjach i kosztowna biżuteria, którą prezentowała przy stole. Niezaspokojona była zimna, zero łóżka. A choć to, co działo się w jej łóżku, było najlepszą rzeczą, jaka kiedykolwiek spotkała Prideaux, wkrótce miało pozostać tylko wspomnieniem.

Musiał uciec, zanim to wszystko na niego runie. „Weź pieniądze”, szeptał mu do ucha diabeł. Niemcy mają tam tego więcej. Jedź, powiedzmy, do Stambułu, tam można kupić całkiem nową tożsamość. Potem dalej, do egzotycznych krajów, do Aleksandrii? Johannesburga? Quebecu? W biurze podróży dowiedział się, że w Warnie, dokąd łatwo dotrzeć pociągiem z Paryża, grecki frachtowiec „Olympios” zabiera na pokład kilku pasażerów. Zostać? Płynąć? Prideaux nie mógł się zdecydować, ale po szczególnie nieprzyjemnej rozmowie telefonicznej z jednym z wierzycieli zabrał pieniądze i uciekł. Zanim ktokolwiek zaczął go szukać.

Szukali go jednak. Właściwie już go znaleźli.

Z senatorem spotkano się piątego września w jego biurze. Nie, przesyłka nie dotarła, czy coś się stało? Chef de cabinet jest w Deauville, dzwonił, że wraca za kilka dni. Zebranie komitetu? Senator sprawdził w kalendarzu, tak, będzie jedenastego. Naturalnie, do tego czasu…

W Berlinie u Ribbentropa, w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, ludzie z biura do spraw wojny politycznej uznali te wieści za niepokojące i skontaktowali się z ludźmi od łapówek, którzy byli głęboko poruszeni. Do tego stopnia, że na wszelki wypadek zwrócili się z prośbą o pomoc do zaufanego przyjaciela, detektywa z Sûreté Nationale, francuskiej służby bezpieczeństwa. Dla detektywa zadanie okazało się proste. Prideaux nie było w Deauville, według dozorczyni siedział w domu. Dozorczyni potarła kciukiem o opuszki wskazującego i środkowego palca, unosząc wymownie brwi – pieniądze. Ten gest wystarczył. W Ministerstwie Spraw Zagranicznych odbyło się zebranie, a zanim dzień się skończył, doszło do rozmowy z Herbertem – bynajmniej nie w ministerstwie.

Szczupły, dobrze ubrany i spokojny Herbert nie sprawiał na poznawanych osobach szczególnego wrażenia; był chyba biznesmenem, choć nigdy jakoś nie miał okazji powiedzieć, czym się dokładnie zajmuje. Może jest to ostatnie spotkanie, może nie, nie miało to większego znaczenia. Poruszał się swobodnie po średnich warstwach berlińskiej socjety, wpadając to tu, to tam, z zaproszeniem lub bez – i tak nie można go było przecież wyprosić. W każdym razie nikt nigdy tego nie zrobił, a on zawsze zachowywał się uprzejmie. Było jednak w Berlinie kilka osób – takich z niezwykle wyostrzoną intuicją, do których jakimś sposobem docierały różne ciekawe informacje – które spotkały Herberta tylko raz. Niekoniecznie go unikały, w każdym razie nie otwarcie, po prostu akurat nie było ich tam, gdzie był on, a jeśli były, to zaraz musiały być gdzie indziej i z galanterią znikały.

Co wiedziały? Niewiele. I właściwie lepiej, żeby nie wiedziały, ponieważ profesja Herberta miała pozostać tajemnicą dla wszystkich z wyjątkiem tych, którzy korzystali z jego usług. Usług szczególnych – dyskretnych i skutecznych. Inwigilowanie Prideaux na przykład stało się faktem zaledwie kilka godzin po spotkaniu z kontaktem w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, Prideaux nie był więc zupełnie sam, gdy wsiadał do pierwszego pociągu jadącego do Warny. Tam czekał już na niego Herbert, który wiedział o rezerwacji na „Olympiosie”. Herbert i jego zastępca, niejaki Lothar, wynajęli samolot z pilotem i wylądowali na lotnisku pod Warną poprzedniej nocy, a czternastego wieczorem odwołali współpracowników i wysłali ich z powrotem tam, skąd przylecieli. Greckiego frachtowca spodziewano się w porcie dopiero szesnastego, i to prawdopodobnie z opóźnieniem, Prideaux nigdzie się więc nie wybierał.

Rzeczywiście nie.

Oznaczało to, że Herbert i Lothar nie musieli się spieszyć. Przynajmniej na razie, czekało ich bowiem jedno tylko, ostatnie zadanie, co dawało godzinę czy dwie luzu. Dlaczego się w tym czasie nie zabawić? W miejscowym nocnym klubie mieli ustawiony kontakt, ruszyli więc na poszukiwania, brnąc labiryntem portowych uliczek, ciemnych, krętych zaułków ozdobionych potłuczonym szkłem i cuchnących uryną, aż w końcu dotarli do żelaznych drzwi, nad którymi wisiał szyld z napisem „Wuj Borys”. Wewnątrz Herbert wręczył szefowi sali gruby zwitek lewów, a jednooki bandzior zaprowadził ich do stolika w rogu, powiedział coś dowcipnego po bułgarsku i roześmiał się, robiąc ruch, jakby chciał poklepać Herberta po plecach, ale zmienił zdanie. Niemcy rozsiedli się i popijając mastikę, oglądali show, obserwując przy tym drzwi w oczekiwaniu na „draba”, jak go żartobliwie nazywali. Draba na tę operację. Herbert rzadko korzystał z nich powtórnie.

Lothar był mężczyzną koło pięćdziesiątki, grubym i wesołym, o czerwonej twarzy i z kępkami ciemnorudych włosów. Podobnie jak Herbert w 1914 roku, w czasie wielkiej wojny, był młodszym oficerem, nigdy jednak nie spotkali się w okopach – byłoby to mało prawdopodobne w tłumie pięciu milionów żołnierzy – tylko wpadli na siebie później, w jednej z licznych organizacji kombatanckich, które powstały w Niemczech po klęsce 1918 roku. Walczyli jeszcze trochę w latach dwudziestych, wstąpiwszy do freikorpsów, wybijali komunistów próbujących przejąć władzę w kraju. Na początku lat trzydziestych Herbert odkrył swoje prawdziwe powołanie i zwerbował Lothara jako zastępcę. Trafny wybór – gdy sytuacja tego wymagała, Lothar myślał tylko o robocie, ale był też świetnym kompanem. Kiedy show nabrał rozpędu, trącił Herberta łokciem i zaniósł się dudniącym barytonem.

W miejscu, gdzie usunięto krzesła i stoły, występował z lekkim numerkiem jakiś bałkański zespół: dwóch mężczyzn w kostiumie konia tańczyło i skakało tak, że przód i tył poruszały się w doskonałej harmonii. Ponieważ robili to dobrze, numer już sam w sobie był zabawny, naprawdę jednak przykuwała uwagę stojąca pośrodku i grająca na akordeonie dziewczyna w skąpym, błyszczącym stroju, mająca bardzo zgrabne nogi. Obecnym w knajpie mężczyznom zdawały się kusząco obnażone i kształtne, a koń był najwyraźniej podobnego zdania, ponieważ tańczył coraz bliżej i bliżej, rzucając głową i robiąc ruchy, jakby miał zamiar trącić pyskiem jej uda, potem zaś odwracając się pytająco ku widowni: „Mam to zrobić?”.

„Tak!” Okrzyki wznoszono po bułgarsku, ale nie było wątpliwości, co znaczą.

– Przeleci ją? – zapytał Herbert.

– Tak myślę – odparł Lothar. – Inaczej ludzie zaczną w nich rzucać.

Jednooki przyniósł nową porcję mastiki, krzyki stawały się coraz głośniejsze, akordeon grał nieprzerwanie. Koń pokłusował trochę wokół dziewczyny, w końcu zebrał się na odwagę i stanął za nią na tylnych nogach z kopytami wspartymi na jej ramionach. Dziewczyna grała bezbłędnie, pomyliła się dopiero wówczas, gdy koń położył kopyta na jej piersiach. Wtedy też wprawiła widownię w absolutny zachwyt, oblewając się rumieńcem – twarz jej poróżowiała, oczy się przymknęły. Koń tymczasem zaczął wykonywać dobrze wszystkim znane rytmiczne ruchy.

Krótko po dziesiątej do knajpy wszedł siwowłosy mężczyzna z twarzą jak trupia czaszka i rozejrzał się po sali. Gdy Herbert nań skinął, podszedł do stolika i czekał przez chwilę, aż usłużny jednooki przyniesie krzesło i kieliszek.

– Pan Aleksiej, prawda? – zapytał Herbert. – Rosjanin?

– Zgadza się.

Niemiecki był drugim językiem wschodniej Europy i wydawało się, że Aleksiej włada nim całkiem swobodnie.

– Generał Aleksiej?

– Tak mnie nazywają. Aleksiejów jest wielu. Jak mnie pan rozpoznał?

– Współpracownik z Belgradu przesłał mi zdjęcie.

– Nie pamiętam, żeby robił zdjęcia.

Herbert wzruszył ramionami gestem, który mówił sam za siebie. Robili to, co uważali za stosowne.

– W służbach bezpieczeństwa trzeba zachować środki ostrożności – wyjaśnił.

– Jasne – odparł Aleksiej, dając do zrozumienia, że się nie boi.

– Pana umowa jest we frankach szwajcarskich, płatna po wykonaniu zadania, zgadza się?

– Tak, na dwa tysiące franków szwajcarskich.

– Mogę zapytać, jakiej armii był pan generałem? – spytał Herbert.

– Rosyjskiej. Carskiej. Nie bolszewickiej.

– I po tysiąc dziewięćset siedemnastym wyemigrował pan do Belgradu?

– Nie nazwałbym tego emigracją. Ale tak, wyjechałem do Belgradu i dołączyłem do rzeszy uchodźców. Innych Słowian, Serbów i tak dalej.

– Ma pan przy sobie… wszystko, co trzeba?

– Tak. Mały, ale pewny.

– Z tłumikiem?

– Według zamówienia.

– Dobrze. My z kolegą wychodzimy na chwilę, a kiedy wrócimy, będzie pan mógł zrobić swoje. Mówiono nam, że już pan to robił.

– Robiłem różne rzeczy, bo nie lubię zamiatania podłóg, a w Belgradzie wśród taksówkarzy jest zdecydowanie zbyt wielu emigrantów.

Umilkł na chwilę.

– To co? – dodał pytająco.

Herbert kiwnął głową z aprobatą. Na pytanie, które zadał, odpowiedź wymijająca była najwyraźniej najlepszą odpowiedzią. Gdy Generał Aleksiej nalewał sobie mastiki, Herbert spojrzał porozumiewawczo na Lothara i skinął w stronę wyjścia.

– Mamy sprawę do załatwienia – powiedział do Aleksieja. – Gdy wrócimy, powiemy panu, dokąd iść. Tymczasem lada chwila znów zacznie się przedstawienie, może się panu spodoba.

– Jak długo panów nie będzie?

– Niedługo – odpowiedział Herbert, podnosząc się do wyjścia.

Prideaux pakował się w pośpiechu i zapomniawszy spodni od piżamy, miał teraz na sobie tylko górę i slipy. Sam w obcym mieście okropnie się nudził; przed dwudziestą drugą przeczytał po raz trzeci ostatnią francuską gazetę. Był też głodny – recepcjonista przyniósł mu półmisek czegoś, co nie nadawało się do zjedzenia – wypalił więc ostatniego gitanes’a, a po nim pierwszego papierosa z paczki kupionej na dworcu kolejowym w Warnie. To oczywiste, że nie mógł się nigdzie wybrać: nocna wycieczka warneńskim nabrzeżem z milionem franków w walizce byłaby proszeniem się o nieszczęście. Wyciągnięty na łóżku patrzył w sufit i próbując nie wracać myślami do dawnego życia, snuł fantazje na temat nowego. Bogaty i tajemniczy, przyciągał uwagę kobiet…

Zadumę przerwały dwa nieśmiałe stuknięcia do drzwi. Czego tam? Ktoś z obsługi hotelowej; jeśli będzie cicho, może sobie pójdzie. Nic z tego. Po trzydziestu sekundach rozległo się kolejne pukanie. Wstał z łóżka, zastanawiając się, czy nie włożyć spodni, ale ostatecznie zrezygnował. Co mnie obchodzi, co widzi służba, pomyślał.

– Kto tam? – zapytał, stając przy drzwiach.

– Recepcjonista, proszę pana.

– O co chodzi?

Cisza. Za oknem w porcie rozległ się dźwięk syreny okrętowej. W pokoju na górze pod czyimiś stopami zaskrzypiała podłoga. Wreszcie osoba w korytarzu raz jeszcze zapukała do drzwi. Prideaux otworzył. Mężczyzna w korytarzu był szczupły, dobrze ubrany i nie był recepcjonistą. Delikatnie, lecz stanowczo popchnął drzwi i wszedł do pokoju, zamykając je za sobą.

– Monsieur Prideaux? – upewnił się. – Możemy chwilkę porozmawiać?

Mówił poprawną francuszczyzną z barbarzyńskim akcentem. Rozejrzał się za krzesłem, ale ponieważ niczego takiego tam nie było, w każdym razie nie w tym pokoju, usadowił się w nogach łóżka, podczas gdy Prideaux przysiadł u wezgłowia.

Serce Francuza mocno waliło; rozpaczliwie chwytał się nadziei, że chodzi o coś innego, niż podejrzewa.

– Nie jest pan recepcjonistą.

– Nie, nie jestem. – Herbert powoli pokręcił głową ze smutnym wyrazem twarzy.

– Kim więc pan jest? – Gdyby nie jękliwe drżenie głosu, można by to pytanie wziąć za wyraz oburzenia.

– Może pan uważać mnie za posłańca – odparł Herbert.

– Za kogo?

– Posłańca. Przyjechałem odzyskać coś, co należy do nas, a w każdym razie z pewnością nie należy do pana.

Prideaux wyglądał, jakby nie wiedział, o co chodzi.

– O czym pan mówi?

– Dajmy spokój – powiedział Herbert z lekkim zniecierpliwieniem.

– Nie wiem, czego pan ode mnie chce. Po prostu miałem dość życia w Paryżu i przyjechałem tutaj. Cóż to pana obchodzi, kimkolwiek pan jest?

Herbert odwrócił się do okna. Rozmowa zaczynała być męcząca.

– Mam nadzieję, że obejdzie się bez użycia siły, monsieur Prideaux. Moi współpracownicy czekają na dole, ale proszę nie zmuszać mnie, żebym ich tu przyprowadził. Proszę mi wierzyć, tak będzie lepiej. Jestem, jak powiedziałem, posłańcem i mam polecenie, żeby przywieźć skradzione przez pana pieniądze z powrotem do Berlina. Nie obchodzi nas, co pan potem zrobi ani dokąd pan pojedzie; to nie nasza sprawa.

Prideaux łamał się bardzo powoli, butny wyraz twarzy znikł, ramiona obwisły, aż w końcu głowa opadła tak, że siedział ze wzrokiem wbitym w podłogę.

Herbertowi nie sprawił ten widok przyjemności – takie poniżające sceny były, jego zdaniem, oznaką nieznośnej słabości. Jaki będzie ciąg dalszy? pomyślał. Łzy? Histeria? Agresja? Nie miał ochoty tego oglądać.

– Jestem pewien, że miał pan powód – powiedział głosem, w którym pobrzmiewało współczucie. – Zawsze jest jakiś powód.

Prideaux zamierzał wstać, ale Herbert zerwał się szybko, podniósł rękę niczym policjant zatrzymujący samochód i pokonany chef de cabinet posłusznie usiadł znowu na łóżku. Herbert nie usiadł, tylko spoglądał przez chwilę na swojego rozmówcę.

– Monsieur Prideaux, myślę, że obu nam będzie łatwiej, jeśli powie pan po prostu, gdzie są pieniądze. Naprawdę, o wiele łatwiej.

Minęło kilka sekund, Prideaux musiał odzyskać panowanie nad sobą.

– Pod łóżkiem – odparł tak cicho, że Herbert ledwo dosłyszał.

Herbert wysunął walizkę spod łóżka, otworzył zamki i zajrzał do środka.

– Gdzie są pana rzeczy osobiste? – zapytał.

Prideaux skinął głową w stronę drugiej walizki, która leżała otwarta na ziemi w nogach łóżka.

– Czy schował pan tam część pieniędzy? Wydał pan coś? Czy jest tu wszystko, co do franka? Najlepiej teraz mówić prawdę.

– Tu jest wszystko – potwierdził Prideaux.

Herbert zamknął wieko i mocno zacisnął paski.

– Cóż, przekonamy się. Zabiorę pieniądze, przeliczę i jeśli był pan ze mną szczery, wrócę zostawić panu kilkaset franków, zawsze to coś na kolejny etap podróży, dokądkolwiek się jedzie. Powiedzieć panu dlaczego?

Prideaux wpatrzony w podłogę milczał.

– Ponieważ tacy ludzie jak pan mogą w pewnych sytuacjach być użyteczni i ponieważ tacy ludzie jak pan zawsze mają za mało pieniędzy. A jeśli tacy ludzie pomagają nam w rozmaitych życiowych okolicznościach, zawsze jesteśmy hojni. Naprawdę bardzo hojni.

Herbert poczekał, aż te słowa dotrą do Prideaux. Trwało to dłuższą chwilę.

– A jeśli… jeśli będę daleko? – zapytał w końcu.

Herbert uśmiechnął się. Prideaux miał oczy spuszczone, nie widział więc tego uśmiechu, może to i dobrze.

– Monsieur Prideaux – rzekł Herbert takim tonem, jakby mówił „biedny Prideaux”. – Nie istnieje coś takiego jak „daleko”.

Potem wyszedł na korytarz i zamknął za sobą drzwi.

Herbert zostawił Lothara, żeby obserwował hotel – najprawdopodobniej zbytek ostrożności, ale po co ryzykować. Prideaux, pomyślał, połknął haczyk i zostanie tam, gdzie jest. Herbert wrócił do lokalu, powiedział generałowi Aleksiejowi, gdzie znajdzie Prideaux, i opisał, jak wygląda, z górą od piżamy i slipami włącznie. Trzydzieści minut później, gdy koń podskakiwał i tańczył w rytm muzyki płynącej z akordeonu, Lothar z Rosjaninem wrócili. Herbert odliczył dwa tysiące franków szwajcarskich, generał Aleksiej schował pieniądze do kieszeni i życząc im miłego wieczoru, wyszedł.

10 września 1938. Büro Ribbentrop w Berlinie – wydział do spraw wojny politycznej nazwany tak na cześć ministra spraw zagranicznych Joachima von Ribbentropa – mieściło się w Ministerstwie Spraw Zagranicznych Rzeszy przy Wilhelmstrasse 3. Starsi stopniem urzędnicy z ministerstwa chętnie wypijali poranną kawę w restauracji dużego luksusowego hotelu Kaiserhof na pobliskim Wilhelmplatz. Dotyczyło to w szczególności zastępcy dyrektora biura Ribbentropa, którego można było znaleźć o siódmej rano zawsze przy tym samym stoliku w rogu, gdzie jego ciemnogranatowy mundur odcinał się ostro od śnieżnobiałych obrusów.

Zastępca dyrektora, major SS, był wcześniej adiunktem na uniwersytecie w Dreźnie, specjalizującym się w naukach społecznych, szczególnie w antropologii. Był wyjątkowo łebskim gościem o przenikliwych czarnych oczach i ostrych rysach – czasem prywatnie mówiono, że jego twarz przypomina topór. Ta cecha nie przynosiła mu jednak szkody, przeciwnie, sprawiała, że wyglądał bystro, a trzeba być bystrym, żeby odnieść sukces w takiej branży jak wojna polityczna – trzeba rozumieć historię wroga, jego kulturę, a przede wszystkim sposób myślenia.

Poranny rytuał zastępcy dyrektora czynił go przystępnym dla młodszych pracowników, tych co odważniejszych i bardziej przebojowych, którzy zdobyli się na odwagę, by podejść do jego stolika. Niosło to pewne ryzyko, ponieważ zastępca dyrektora niechętnie znosił towarzystwo głupców, ale można było spróbować i jeśli się udało, dawało to szansę na przesunięcie się szczebel wyżej w hierarchii biura. Dziesiątego rano przedstawił mu się młody mężczyzna o chłopięcej twarzy, mający przy sobie teczkę, został zaproszony do stolika na kawę.

Po kilkuminutowej rozmowie o pogodzie i sytuacji na świecie młody człowiek zaczął:

– Na moje biurko dotarł wielce interesujący materiał.

– Tak?

– Tak jest, proszę pana. Pomyślałem, że warto, by pan o nim wiedział.

– Co to takiego?

Młody człowiek sięgnął do teczki i wyjął wycinek z gazety.

– Mam go przy sobie, z tłumaczeniem, bo materiał jest po angielsku.

– Czytam po angielsku – odpowiedział zastępca dyrektora i pstrykając palcami, wyciągnął rękę po interesujący dokument.

– Pochodzi z hollywoodzkiej gazety „Variety” – wyjaśnił młodzieniec, gdy major spojrzał na kartkę. – Podaje, że aktor filmowy Fredric Stahl przyjeżdża do Paryża nakręcić film.

– Ma wpływy? W Ameryce?

– Właściwie nie, jest tylko aktorem, ale sądzę, że możemy go wykorzystać, gdy przyjedzie do Paryża. Na pewno zainteresują się nim francuskie gazety i radio.

Zastępca dyrektora skończył czytać notatkę prasową i wręczył ją z powrotem młodemu człowiekowi.

– Co pan proponuje?

– Wciągnąć go na listę osób, nad którymi pracuje nasza francuska sekcja.

– Bardzo dobrze, może go pan dodać do listy. I proszę dopilnować, żeby ten, jak mu tam, co kieruje sekcją, zajął się tą sprawą.

– Pan Hoff, proszę pana.

– Tak, Hoff. Każ mu zrobić wstępną analizę, to co zwykle.

– Tak jest, proszę pana, zrobię to zaraz po powrocie do biura.

14 września. Minęła północ. Liniowiec „Île de France” wznosi się i opada na fali środkowego Atlantyku, lekka morska bryza, gwiazdy jak milion brylantów rozrzucone na czarnym niebie. I kobieta w mych ramionach, pomyślał Stahl. W każdym razie – u jego boku. Leżeli obok siebie na leżaku, ona w eleganckiej sukni, on w smokingu, czując przyjemne w tę chłodną noc ciepło jej ciała, miękki ciężar lekko opartej o jego bok piersi – obietnicę, której nikt nie dotrzyma, ale tak czy owak słodką obietnicę. Edith, pomyślał. A może Edna? Nie był pewien, na wszelki wypadek będzie więc unikał zwracania się do niej po imieniu, tylko… hm, jak? Na pewno nie „kochanie”, wszystko tylko nie to, uważał tę formę za sztywną i pretensjonalną, choć prawdę mówiąc, sam użył jej kilkakrotnie. Użył, bo musiał, tak napisano w scenariuszu, a on, Fredric Stahl – tak, tak, hollywoodzki gwiazdor filmowy,  t e n  Fredric Stahl – zbił majątek na kwestiach, które podobnie jak „kochanie” wypowiedziane z jego nieznacznie obcym akcentem, topiły serca kobiet po obu stronach Atlantyku.

Stąd też wzięła się propozycja Warner Brothers: „A może Fredric Stahl, co? Z tym jego europejskim akcentem?”. Nigdy by się nie domyślili, jak ciężko nad tym akcentem pracował. Nie był zresztą osamotniony: Anglik Archie Leach został Carym Grantem dzięki temu, że mówił jak wytworny dżentelmen ze wschodniego wybrzeża, a Węgier Peter Lorre wypracował sobie sposób mówienia – pełen podtekstów, pochlebstw i pogróżek – który przywodził na myśl kontynentalne korzenie.

– O czym pan tak rozmyśla? – spytała.

– O tym, że mamy piękną noc – odparł.

Przysunęła się i poczuł w nozdrzach jej mocno przesycony ginem oddech.

– Kto by pomyślał, że jest pan taki miły. Mam na myśli osobisty kontakt.

W odpowiedzi objął ją ramieniem i lekko przytulił.

Spotkali się tego wieczoru, gdy „Île de France” wypływał z Nowego Jorku, przy kapitańskim stoliku w restauracji klasy pierwszej. Cierpiąca w milczeniu i ładna, pojawiła się na kolacji wraz z mocno zawianym małżonkiem, który natychmiast oznajmił, przerywając komuś w pół słowa, że jest właścicielem salonu Cadillaca w Bryn Mawr w Pensylwanii. „Przy głównej linii kolejowej, jakby ktoś nie wiedział”. Trzeciego wieczoru wszyscy zasiadający przy stole wiedzieli o tym doskonale, ponieważ ciągle to powtarzał, aż w końcu jego żona Edith, czy może Edna, wzięła sprawę w swoje ręce i odprowadziła go do kabiny. Wróciła później i gdy po deserze Stahl oznajmił, że wybiera się na pokład na spacer, dogoniła go przy drzwiach z bulajem, które prowadziły do restauracji.

– Czy mogę się przyłączyć, panie Stahl? – zapytała.

Spacerowali, palili, opierali się o poręcz, czasem odgarniała do tyłu rozwiane na wszystkie strony włosy. Wreszcie znalazł leżak – z siedzeniem w barwach French Line i podnóżkiem z polerowanego drewna tekowego – gdzie umościli się wtuleni, by cieszyć się nocą na morzu.

– Powiedz mi… Powiedz, dokąd w Europie się wybierasz?

– Iris. Mam na imię Iris. Założę się, że pan zapomniał.

– Drugi raz mi się to nie zdarzy.

– Do Paryża – odparła. – Do Brukseli, Amsterdamu, Genewy, Rzymu, Wiednia. I jeszcze gdzieś. Aha, do Wenecji. Jeszcze czegoś brakuje.

– Może do Budapesztu?

– Nieee, chyba nie.

– Do Berlina?

– No właśnie!

– Dużo zobaczysz – zauważył Stahl po chwili.

– A dokąd pan się wybiera, panie Stahl?

– Tylko do Paryża, na zdjęcia do filmu. Proszę, mów mi Fredric.

– Naprawdę to wszystko? „Tylko do Paryża”? „Na zdjęcia do filmu”? – Skwitowała jego słowa wytwornym prychnięciem. W myśli pisała już widokówkę: „Nigdy nie zgadniesz, kogo spotkałam…”.

– Jesteś Francuzem, Fredric?

– Urodziłem się w Wiedniu, włóczyłem się jakiś czas po świecie, mieszkałem i pracowałem w Paryżu, a później, latem tysiąc dziewięćset trzydziestego przeniosłem się do Hollywood. Teraz jestem Amerykaninem. Powiedz, Iris – dodał po chwili milczenia – czy planując tę podróż, myślałaś o sytuacji politycznej w Europie?

– Kto by się tym przejmował, oni zawsze o coś się wykłócają. Oczywiście nie można jechać do Hiszpanii, bo tam jest wojna, ale przypuszczam, że gdzie indziej wszystkie zamki i restauracje są otwarte.

Usłyszał kroki zbliżające się po metalowym pokładzie, oficer błysnął na nich światłem latarki.

– Bonsoir, Madame, Monsieur – pozdrowił ich, dotykając daszka czapki.

– Jaki jest tytuł tego filmu?

– Après la Guerre. W tłumaczeniu to będzie Po wojnie. Akcja toczy się w tysiąc dziewięćset osiemnastym roku, pod koniec wojny.

– Będą go wyświetlać w Bryn Mawr?

– Może tak. Mam nadzieję.

– Cóż, jeśli trzeba, zawsze możemy pojechać go obejrzeć do Filadelfii.

To prawda, że „włóczył się po świecie”. Sformułowanie to przywodziło na myśl romantyczne przygody i burzliwe życie – coś w tym stylu pojawiło się w jego notce biograficznej w materiałach reklamowych wytwórni Warner Brothers – ale nie oddawało całej historii. Prawda była taka, że uciekł na morze w wieku szesnastu lat. Naprawdę nie nazywał się też Fredric Stahl, lecz przyszedł na świat przed czterdziestu laty w Wiedniu jako Franz Stalka, syn Słoweńca i Austriaczki z mocno burżuazyjnych rodów, które od pokoleń mieszkały na terenach Austro-Węgier. Jego ojciec był bardziej niż surowy – srogi, budzący postrach pan domu, tyran o twarzy rozsierdzonego głupca. Stahl dorastał więc w świecie reguł i kar, a w jego wczesnych latach trudno znaleźć moment, gdy nie miał kłopotów w związku z tym, że zrobił coś złego. Miał dwóch starszych braci, posłusznych i absolutnie podporządkowanych małych dżentelmenów – „tak, ojcze”, „jak każesz, ojcze” – którzy uczyli się godzinami i odnosili sukcesy w prywatnych szkołach. Miał także młodszą siostrę Klarę i o ile on sam był zakałą rodziny, o tyle ona była aniołkiem – uwielbiał ją. Prześlicznym aniołkiem, który wygląd odziedziczył po matce. Podobnie zresztą jak chłopiec, który miał zostać aktorem i przyjąć inne nazwisko.

Zdaniem tych, którzy zarabiali na życie w branży zajmującej się twarzą i ciałem, był „bardzo męskim aktorem”. Stahl nie miał pewności, co mają na myśli, ale wiedział, że są bogaci i znają się na rzeczy. Przypuszczał, że oznacza to wewnętrzną pewność siebie, przejawiającą się między innymi niskim głosem, ale i swego rodzaju opanowaniem aktora, który zawsze wydaje się spokojny, niezależnie od tego, jak głośno mówi. Mógł grać rolę współczującego adwokata, uprzejmego arystokraty, świętego męża, niosącego ulgę lekarza albo dobrego kochanka – rycerza, nie żigolaka.

Jego ciemne, zaczesane do tyłu włosy odsłaniały wysokie, szlachetne czoło wznoszące się nad głęboko osadzonymi oczyma. Oczy miał zimnoszare – szarość była zimna, oczy ciepłe, bystre i wyraziste. Było w nich dokładnie tyle szarości, ile trzeba w czarno-białym filmie, a jeszcze lepiej – ku jego wielkiej uldze – wypadały w technikolorze. Postawę miał swobodną – stanie z rękami w kieszeniach przychodziło mu naturalnie – a sylwetkę odpowiednią do ról, które grał. Jako chłopiec był mizerny, ale dwa lata marynarskiej służby, zeskrobywania rdzy i malowania pokładów sprawiły, że miał tyle mięśni, ile trzeba, by móc grać w stroju plażowym. Nie mógł bić się z innymi jak Clark Gable ani pojedynkować jak Errol Flynn. Nie był też jednak Charles’em Boyerem, nie był tak  w y r a f i n o w a n y.  Na ogół grał ciepłych facetów w zimnym świecie. A gdyby zebrać razem wszystkie jego role filmowe, okazałoby się, że Fredric Stahl nie był kimś, kogo się znało, ale kimś, kogo bardzo chciałoby się poznać.

W tym, co robił, był naprawdę dobry – dwukrotnie nominowany do Oscara, raz w kategorii aktora drugoplanowego i raz za główną rolę w Letniej burzy, doskonale opanował posługiwanie się głosem i gestem, ale poza talentem miał tę jedną niewytłumaczalną cechę prawdziwych gwiazd kina. Gdy pojawiał się na ekranie, nie można było oderwać od niego oczu.

Stahl poruszył się nieco na leżaku, zrobiło się wilgotno i musiał powstrzymywać drżenie. Poza tym czuł, że pogoda się zmienia, dziób statku od czasu do czasu uderzał w nadbiegającą falę z głośnym plaśnięciem.

– Może być z tego sztorm – powiedział. Pomyślał, że najwyższy czas, żeby Iris wróciła tam, gdzie jej miejsce, przytulanie bowiem przybierało na sile w dobrze znany sposób.

– Sztorm? – spytała. – Oby nie. Boję się, że dostanę choroby morskiej.

– Bez obaw. Pamiętaj tylko, żeby nie siedzieć w kabinie, ale pójść gdzieś, gdzie możesz patrzeć na linię horyzontu.

– To takie proste?

– Tak. Spędziłem dwa lata na morzu, więc wiem, co mówię.

– Ty? Byłeś marynarzem?

Skinął głową.

– Uciekłem na morze, gdy miałem szesnaście lat.

– Twoja mama musiała się zamartwiać!

– Napisałem do domu. Pojechałem do Hamburga i przez miesiąc tylko zamiatałem budynek związku, ale potem, gdy na holenderskim statku potrzebowali marynarza pokładowego, zaciągnąłem się i zobaczyłem kawał świata: Szanghaj, Batavię, Kalkutę.

Był to istny łut szczęścia; Stahl wypłynął na morze wiosną 1914, zanim wybuchła wojna, i to przez czysty przypadek pod banderą państwa, które pozostało neutralne. Oszczędzono mu więc służby w armii nieprzyjaciela Austro-Węgier.

– To przeżyłeś chyba sporo przygód, prawda?

– Oj tak. W roku tysiąc dziewięćset szesnastym zostaliśmy ostrzelani i stanęliśmy w ogniu, tuż u brzegów Hiszpanii. To była robota włoskiego niszczyciela.

– No ale mówiłeś, że byliście neutralni…

– Nigdy się nie dowiedzieliśmy, dlaczego to zrobili. Może tak w euforii, nie dociekaliśmy. Udało nam się dotrzeć do portu w Barcelonie, gdzie pomogli mi pracownicy austriackiego poselstwa. Mogli wysłać mnie do walki w okopach, ale zamiast tego dostałem pracę i tak wyglądała moja służba wojskowa.

– Czym się zajmowałeś?

– Otwierałem pocztę. Pilnowałem, żeby dotarła do właściwych osób.

Już miała zadać pytanie, ale uderzył ją powiew wiatru.

– Brrr. – Wzdrygnęła się i mocniej wtuliła w Stahla, tak mocno, że jej głos zmiękł.

– No i? – zaczęła, przeciągając sylaby. – Kiedy postanowiłeś zostać aktorem?

– Nieco później, po powrocie do Wiednia.

„Île de France” podniósł się i opadł, rozbijając kolejną falę.

– Myślę, Iris, że może już czas, żebyś wróciła do kabiny, twój mąż pewnie zaczyna się zastanawiać, gdzie jesteś.

– Jack śpi jak kłoda, gdy jest pijany.

Mimo wszystko nie wybierała się do kabiny Stahla. Czuł, że w istocie nie ma na to ochoty, być może czekała, aż ją zaprosi. Jemu natomiast z całą pewnością nie była potrzebna publiczna awantura z jakimś moczymordą z powodu małżeńskiego skoku w bok na pokładzie liniowca. Gdyby chodziło o innego aktora, w Warner Brothers pewnie by się nie przejęli, ale nie w przypadku Fredrica Stahla. Położył dłoń na jej policzku i odwrócił jej twarz ku sobie.

– Jeden pocałunek, Iris, i wracamy do kabin.

Pocałunek był suchy i delikatny. Trwał dłuższą chwilę, ponieważ obojgu sprawił przyjemność.

Sztorm rozszalał się na dobre po północy, liniowiec to wznosił się ostro, to opadał na ciężkich falach. Stahl obudził się, przeklął pogodę i znów zasnął. Gdy wyszedł rano z kabiny, wytworne dywany w stylu art déco pokryte były płachtami szarego papieru, nad górnym pokładem wisiały ciężkie czarne chmury, a każda fala tryskała ponad dziobem deszczem rozpylonych kropli. Wracając do kabiny po długim spacerze, znalazł na podłodze pokładowy biuletyn informacyjny, wsunięty przez szparę pod drzwiami.

French Line życzy Państwu miłego dnia. Temperatura o godzinie 6.00 wynosi 12°C. W Paryżu temperatura 19°C, częściowe zachmurzenie.

5 października w paryskim Grand Palais odbędzie się otwarcie Salonu Jesiennego – Salon d’Automne 1938. Galerie Beaux-Arts zaprasza na Międzynarodową Wystawę Surrealizmu, goszczącą 60 artystów, w tym Marcela Duchampa, i 300 dzieł, w tym Deszczową taksówkę Salvadora Dalí.

Wczoraj na mistrzostwach Europy w Paryżu fiński biegacz Taisto Mäki ustanowił nowy rekord w biegu na 10 kilometrów – 29 minut i 52 sekundy.

Brytyjski premier Chamberlain udaje się dziś do Berchtesgaden na rozmowy z kanclerzem Rzeszy Adolfem Hitlerem w sprawie problemu sudeckiego.

W Hollywood rozpoczęto zdjęcia doCzarnoksiężnika z Oz. Z powodu alergii na kostium Buddy’ego Ebsena zastąpi Jack Haley.

Wielka Brytania postawiła flotę w Invergordon w stan gotowości bojowej.

Pomocnik Pittsburgh Pirates, Whizzer White, kontuzjowany po przegranym meczu z Eagles, oświadczył, że w piątek zagra w meczu przeciw New York Giants.

Turniej pierwszej kategorii w shuffleboard został przełożony na jutro na godzinę 14.00.

Był już zmrok, gdy liniowiec „Île de France” wszedł do doku w Hawrze, a u stóp trapu dla klasy pierwszej pasażerów powitała orkiestra dęta. Orkiestra złożona, jak mówił ozdobny napis na największym bębnie, z pracowników służb oczyszczania miasta. W niebieskich mundurach i czapkach grali energicznego marsza, a choć to niemożliwe, żeby wszyscy bez wyjątku byli niscy, krępi i z czarnymi wąsami, Stahl takie właśnie odniósł wrażenie. Gdy postawił stopę na pirsie, ponad dźwięki kornetów i puzonów wzniosło się wołanie.

– Pan Stahl! Fredric Stahl!

Któż to jest? A raczej gdzież on jest? Stahl dostrzegł wreszcie postać machającą gorączkowo ponad głowami ludzi oczekujących na pasażerów.

Mężczyzna z trudem przecisnął się przez tłum i zatrzymał przed nim. Miał około stu sześćdziesięciu centymetrów wzrostu, haczykowaty nos i promienny uśmiech, a na sobie elegancki, dwurzędowy, jasnobrązowy garnitur. Resztki włosów, ułożone pieczołowicie w pasma w poprzek głowy, utrzymywała na miejscu pomada. Wspiąwszy się na palce, chwycił dłoń Stahla i uścisnął entuzjastycznie.

– Witamy we Francji! Jestem Zolly. Zolly Louis – dodał zaraz, ponieważ Stahl nie odpowiadał. – Człowiek Warnera w Paryżu.

Jego akcent pochodził skądś zdecydowanie na wschód od doku w Hawrze.

– Miło mi, Zolly. Dziękuję, że po mnie przyjechałeś.

Wtedy rozbłysły flesze. Światełka powidoku sprawiały, że Stahl prawie nic nie widział, ale też nie było mu to potrzebne. Instynktownie odwrócił lekko głowę w lewo, eksponując prawy, lepszy profil, a na twarz przywołał pogodny uśmiech, któremu towarzyszyła uniesiona ręka; jakby machając, zatrzymała się w pół drogi.

– Prosimy tutaj, panie Stahl!

Odwrócił się w stronę, z której dobiegał głos, i – ślepy jak kret – uśmiechnął się.

– Mówi po francusku, chłopcy – zawołał Zolly, po czym dodał już tylko do Stahla: – Dopilnowałem, żeby prasa tu dotarła.

Spomiędzy pływających w oczach światełek wyłonił się mężczyzna z małym notesem.

– Jardine z „Le Matin” – przedstawił się po francusku. – Jak minęła podróż?

– Znakomicie – odpowiedział Stahl. – „Île de France” jest doskonałym statkiem, jednym z najlepszych. Luksusowym i szybkim.

– Były jakieś sztormy?

Stahl pokręcił przecząco głową, jakby odrzucając taką myśl.

– Podróż przebiegła gładko pod każdym względem. Być może zjadłem nieco więcej, niżby należało, ale nie mogłem się oprzeć.

– Czy powie nam pan coś o swoim nowym filmie? – zapytał inny głos.

– Nazywa się Après la Guerre, powstaje dla wytwórni Paramount France, a jego producentem jest monsieur Jules Deschelles.

– Czy zna pan pana Deschellesa?

Zolly zakaszlał.

– Ze słyszenia – odparł Stahl. – Cieszy się wielkim szacunkiem w Hollywood.

– Czy ten film – zapytał znów Jardine z „Le Matin” – opowiada o, hm, bezsensowności wojny?

– Można tak to określić – odpowiedział i już miał mówić dalej, gdy przerwał mu Zolly.

– Wystarczy, chłopcy. Pan Stahl będzie potem miał czas na wywiady, ale teraz chciałby jak najszybciej znaleźć się w Paryżu.

Podczas gdy fotografowie robili jeszcze kilka zdjęć, ustawiając się tak, by uchwycić w tle „Île de France”, u boku Stahla pojawiła się piękna dziewczyna i wziąwszy go mocno pod ramię, uśmiechnęła się do aparatów fotograficznych. Wyraz twarzy Stahla się nie zmienił, ale półgębkiem spytał:

– Któż to, u licha, jest?

– Nie mam pojęcia – odparł Zolly. Wyprowadzając Stahla z tłumu, człowiek Warnera w Paryżu zerknął do tyłu przez ramię. Mrugnął? Do młodej kobiety, której obiecał…? Była to tylko wyobraźnia Stahla, ale wyobraźnia przenikliwa i ze sporym bagażem doświadczeń.

Zolly Louis kazał kierowcy czekać w samochodzie na pirsie. Ponieważ Stahl przeszedł już odprawę celną i graniczną – paszporty pasażerów pierwszej klasy zostały podbite w ich kabinach – a bagaż miano dostarczyć do hotelu, mógł od razu ruszyć na południe do Paryża. Samochód robił wrażenie: imponujący sedan mieniący się srebrzyście, o wdzięcznej linii, której łuk był aerodynamicznym arcydziełem. Co ciekawe, kierownicę zamontowano na środku deski rozdzielczej, pasażer mógł więc siedzieć z prawej lub lewej strony kierowcy. Kierowcy, pomyślał Stahl, który bez dwóch zdań wyglądał na krewnego Zolly Louisa: są podobnego wzrostu i o podobnych rysach twarzy, ten tylko miał rzadki wąs.

– Oto pana nowy kierowca – powiedział Zolly. – Mój bratanek Jimmy. Może pan dzwonić po niego o każdej porze – dodał, podając Stahlowi wizytówkę.

Siedzący na stosie poduszek Jimmy skinął głową na powitanie – choć należałoby ten gest nazwać raczej głębokim ukłonem.

– Bardzo mi miło, proszę pana – powiedział po angielsku, uważnie wymawiając każde słowo z osobna.

Zolly otworzył przed Stahlem tylne drzwi, a sam wdrapał się za nim.

– No to ruszamy. Do hotelu Claridge, Jimmy. I pospiesz się.

Stahl zupełnie nie miał ochoty zatrzymać się w hotelu Claridge przy ulicy Franciszka I, ale rezerwacji dokonał ktoś w Paryżu, a on nie protestował. Claridge położony był w rejonie, gdzie bogaci Anglicy wynajmowali apartamenty, blisko Champs-Élysées, w dzielnicy modnych kin, zbyt drogich restauracji i dzikich hord turystów. Stahl zamierzał jak najszybciej znaleźć dla siebie coś innego.

– Podoba się panu samochód? – zapytał Zolly, gdy zjechali z pirsu.

– Jest imponujący – odparł Stahl.

– Panhard dynamic, rocznik trzydziesty ósmy – wyjaśnił Zolly. – Paryż oszalał na ich punkcie.

Światła Hawru wkrótce zostały w tyle, zastąpione przez falujące, pogrążone w mroku nocy pola. Gdy Stahl uchylił okno i odetchnął głęboko ich zapachem – zapachem wilgotnej ziemi i świeżo ściętej trawy z domieszką obornika – poczuł nagłą poprawę nastroju. A im dłużej oddychał tym aromatycznym powietrzem, tym lepiej się czuł, jakby w Kalifornii jakaś cząstka jego duszy pozostawała uśpiona, a teraz znów budziła się do życia. Może mam francuską duszę, która czuje, że wróciła do domu, pomyślał. W domu w tej chwili panowała bezgwiezdna noc i wiał lekki wiatr, ani żywego ducha. Tylko czasem mignęła uśpiona wioska, domy wzniesione z kamienia z zamkniętymi okiennicami, miejscowa kawiarnia – blade światełko w oknie i sylwetki skupione przy barze – a potem znów pola uprawne, poprzedzielane starymi drzewami i splątanymi zaroślami. Hawr dzieliły od Paryża tylko dwie godziny drogi, ale pomiędzy nimi rozciągała się Francja – ciemna, cicha i bardzo stara.

W samochodzie pomimo otwartego okna panowała cisza, słychać było tylko szum silnika i szorstki dźwięk opon trących nawierzchnię. Stahl zatopiony w myślach zapalił papierosa – na statku przerzucił się z lucky strike’ów na gauloises’y – i rozmyślał o rozmowie, którą prowadzili na początku podróży. Ta zwykła, sympatyczna pogawędka, dzięki której czas szybciej mija, rozpoczęła się w języku angielskim, ale szybko przeszli na francuski. Zolly Louis wydawał się kimś innym, kiedy mówił po francusku. Angielski był dlań językiem speca od promocji, sprzedawcy i komiwojażera, gdy mówił po francusku natomiast, stawał się niemal powściągliwy. Stahl tłumaczył to sobie tym, że Zolly, mówiąc po francusku, czuł się uchodźcą. Było to doświadczenie, które on sam dobrze znał, spędziwszy siedem lat w Paryżu jako emigrant pośród takich jak on. Doświadczenie z gruntu inne niż to, co mają na myśli Amerykanie, mówiąc o życiu na obczyźnie: żyjący na obczyźnie może wrócić do domu, uchodźca – nie.

Ta strona życia Zolly’ego wzbudziła zainteresowanie Stahla.

– Jak brzmi twoje pełne imię? – zapytał. Zastanawiał się, czy nie może to być na przykład Solomon.

– Zoltan – padła odpowiedź. – Jakżeby inaczej? – Nawet z pogrążonej w ciemności tylnej kanapy Stahl dostrzegł błysk w jego oczach. Zapytał potem, skąd pochodzi. Na to pytanie Zolly odparł wzruszeniem ramion i rozłożeniem rąk, jakby mówił: „Kto to wie”.

– W niektórych częściach Europy Rumuni powiedzą, że z ciebie żaden Rumun, Węgrzy, żeś żaden Węgier, a Serbowie nic nie powiedzą. Stamtąd właśnie pochodzę.

Stahl nie naciskał, a ten po chwili milczenia zmienił temat, pytając o nowy film, co go w nim tak urzekło, że zdecydował się opuścić Hollywood. Stahl nie miał ochoty mówić, jak było naprawdę, powiedział więc, że spodobała mu się rola i pomysł, żeby popracować w Paryżu. Zolly skinął głową i nie pytał dalej. Stahl wiedział jednak doskonale, co pomyślał: Lada dzień Europa stanie w płomieniach. Czego pan tu szuka?

Sam chciałbym wiedzieć, Zolly.

W lipcu Baruch „Buzzy” Mehlman, agent Stahla z Agencji Williama Morrisa, poinformował go, że jest umówiony na spotkanie z Walterem Perrym, szarą eminencją studia, i samym Jackiem Warnerem w biurze Perry’ego. Gdy Stahl się pojawił, punktualny co do minuty i perfekcyjnie ogolony, Perry oznajmił: „Jack jest na zebraniu piętro wyżej, dołączy do nas, jak tylko będzie wolny”, co oznaczało, rzecz jasna, że w ogóle nie przyjdzie, ale Stahl złapał, o co chodzi. Gdy mówił Walter Perry, jego ustami przemawiał Jack Warner, i wszyscy w studiu doskonale o tym wiedzieli. Oto co Jack miał do powiedzenia: Wypożyczamy cię Paramount France do filmu, który kręcą u siebie pod Paryżem, w Joinville. W zamian ich gwiazda, Gary Cooper, zagra w naszym westernie.

– Oczywiście – dodał Walter Perry – potrzebujesz trochę czasu, żeby to przemyśleć. Prześlemy ci streszczenie akcji, rzuć na to okiem, pogadaj z Buzzym i daj mi znać. Ale muszę ci powiedzieć, Fredric, że nic nie sprawi Jackowi większej radości niż twoja zgoda.

Streszczenie nie wyglądało źle, pieniądze, gdy Buzzy dogadał się już z Francuzami, miały być z tego nieco większe niż zwyczajowe sto tysięcy dolarów za film, Fredric Stahl postanowił więc sprawić Jackowi radość. Rzeczywiście sprawił, jak dowiedział się później od Buzzy’ego, który poinformował o tym Waltera Perry’ego. Dobra, pojedzie do Paryża. Mimo to w całej tej sprawie było coś nie całkiem w porządku. Nie potrafił powiedzieć co, po prostu wyczuwał w niej coś dziwnego. Gdy powiedział przyjaciołom o swoich planach, nastąpił moment wahania i dopiero potem gratulacje, nie był więc osamotniony w domysłach, czy nie było w tym aby czegoś jeszcze, może polityka studia filmowego, może…

Zadumę przerwał Zolly.

– Czas na siku – oznajmił. Jimmy zatrzymał panharda i całą trójką stanęli rzędem na skraju drogi, by podlać pole.

Paryż.

Kierownik recepcji, który pełnił nocny dyżur w hotelu Claridge, odebrał paszport Stahla – policja zbierała paszporty późnym wieczorem i oddawała rano – po czym osobiście zaprowadził ich na górę do zarezerwowanego apartamentu. Zadbano o duże ilości kwiatów i czekoladek oraz butelkę badoit, ponieważ goście z Ameryki bali się pić w Europie wodę z kranu. Kiedy Zolly i kierownik recepcji wyszli, Stahl wyciągnął się na szezlongu, lecz gdy tylko zamknął oczy, dotarły jego bagaże, a wraz z nimi bagażowy i pokojówka, która otworzyła walizki i zaczęła rozpakowywać i układać ubrania. Stahl odnalazł sweter i sztruksowe spodnie, po czym wyruszył na poszukiwanie Paryża.

Swojego Paryża, który odnalazł, przechodząc na drugą stronę Sekwany mostem d’Alma i wchodząc nareszcie w labirynt wąziutkich uliczek szóstej dzielnicy i Faubourg Saint-Germain. I o ile wilgotne powietrze francuskiej wsi poprawiło mu nastrój, o tyle powrót do dawnych zakątków był jak uchylone drzwi do nieba. Idąc wolno, przyglądając się wszystkiemu, nie mógł wprost nacieszyć się powietrzem Paryża: pachniało kamieniem, na który od tysiąca lat padały deszcze, pachniało grubo mielonym czarnym tytoniem, czosnkiem i kanalizacją, perfumami i smażonymi ziemniakami. Pachniało tak samo jak wtedy, gdy miał dwadzieścia pięć lat.

Był ciepły wieczór, ludzie powychodzili z domów, w bistrach było tłoczno i głośno. Na ścianie kiosku z gazetami, nocą nieczynnego, wciąż wisiały jeszcze nagłówki z pierwszych stron: „Czechosłowacja ogłasza stan wyjątkowy”. I niżej: „Oddziały niemieckie gotowe do wymarszu”. Obok przeszły, ramię w ramię, dwie kobiety; gdy Stahl obejrzał się za siebie, zobaczył, że jedna z nich zrobiła to samo, roześmiała się i odwróciła. W kawiarni na rogu ulic du Four i Mabillon stara kobieta o czerwonych włosach grała na skrzypcach. Stahl wszedł do środka, stanął przy barze, zamówił koniak i zobaczywszy swoje odbicie w lustrze, uśmiechnął się.

– Ładny wieczór, prawda? – zagadnął barman.

– O tak – odpowiedział.

Rano Stahl obudził się nagle, brutalnie przywrócony do przytomności dobiegającym z ulicy chórem skrzeczących klaksonów taksówek. Jak stado wron, pomyślał, gdy im przeszkodzić, stają się wściekle głośne i złe. Potrzebował kawy, sięgnął więc po telefon i po kilku minutach przyniesiono mu tacę z kawą i koszyczkiem croissantów. Gdy ułamał rożek jednego, wokół rozsypał się deszcz płatków ciasta; zjadł rożek, potem resztę croissanta, następnie pozostałe croissanty, a na końcu okruszki. Kiedy skończył, zjawił się boy hotelowy z kopertą na srebrnej tacy. W kopercie była odręcznie napisana wiadomość od Zolly’ego Louisa, który informował go, że musi na dzień lub dwa wyjechać, i że Stahl ma podejść do biura przy ulicy Scribe 7, obok biura American Express, gdzie będzie na niego czekała madame Boulanger.

Biuro Warner Brothers France mieściło się, według książki telefonicznej znajdującej się w holu, na trzecim piętrze. Stahl nacisnął przycisk, żeby przywołać windę, i już miał ruszyć schodami, gdy usłyszał dobiegające z góry terkotanie i zgrzyty, a spojrzawszy w górę szybu windy, ujrzał kable zwisające z podłogi, a następnie zbliżającą się bardzo wolno kabinę. Na trzecim piętrze, poruszając się w ciemnościach długiego korytarza, udało mu się znaleźć nazwę firmy na drzwiach z mrożonego szkła, które prowadziły do pokoju, gdzie stały mocno zużyte biurka ze śladami po niedopałkach na krawędziach i czarne telefony oraz wisiały plakaty filmów Warner Brothers: Ulica szaleństw, Kapitan Blood, Przygody Robin Hooda – z Errolem Flynnem w zielonym kapeluszu z piórem i Olivią de Havilland w czymś na kształt czepka – i Życie Emila Zoli z ubiegłego roku. Ze względu na wspomnianą w nim sprawę Dreyfusa był to pierwszy wyprodukowany przez tę wytwórnię, a właściwie pierwszy hollywoodzki film antyfaszystowski. Na honorowym miejscu, pomiędzy dwoma brudnymi oknami, wisiał plakat z aktorem, który przyniósł wytwórni wielkie pieniądze, Prosiakiem Porky.

Stahl stał w otwartych drzwiach; przez telefon kłócił się z kimś gestykulujący gorączkowo mężczyzna, na maszynie z zawrotną prędkością pisała dziewczyna, która nie odrywała wzroku od zapisanego ołówkiem brudnopisu.

– Voilà! Oto i on! – Kobieta, najwyraźniej madame Boulanger, ubrana w dość ciepły, robiony na drutach kostium, uniosła się z obrotowego fotela. Około pięćdziesiątki, stanowcza, z ustami i paznokciami w intensywnie czerwonym kolorze, należała do kobiet interesu, które w biurze noszą kapelusz – czarny toczek z kokardką z boku. Trzymając w dłoni papierosa, musnęła go ustami w policzek.

– Elsa Boulanger – przedstawiła się.

– Dzień dobry, madame Boulanger.

– Proszę usiąść – rozkazała, odwracając fotel w jego stronę. – Zajmę się pana reklamą, tą częścią, która dotyczy pobytu amerykańskiego gwiazdora w Paryżu. Reklamę filmu bierze na siebie Paramount. Miał pan spokojną podróż? Bagaże dotarły? Hotel panu odpowiada? Widział pan „Le Matin”? – Podała mu gazetę złożoną tak, że zobaczył dwa zdjęcia. Oto on na tle „Île de France”, z uśmiechem na ustach i ręką uniesioną w powitalnym geście. Na drugiej fotografii widać było młodą kobietę trzymającą go pod ramię. „Fredrica Stahla wita we Francji aktorka filmowa Colette Dulac”, informował podpis pod zdjęciem.

– Kto to jest? – zapytał Stahl. – Wyrosła jak spod ziemi.

Madame Boulanger wzruszyła ramionami.

– Nikt – odpowiedziała. – Ale zdaje się, że próbuje coś w tej sprawie zmienić.

Umilkła na chwilę i zgasiła papierosa w kawiarnianej popielniczce z napisem „Suze”. Stahl odwrócił gazetę, żeby sprawdzić, co było nad fotografiami, i zobaczył recenzję Ludzi za mgłą Marcela Carnégo z Jeanem Gabinem w roli głównej.

– Chciałbym to zobaczyć – powiedział Stahl. – Poznałem Carnégo, gdy tu pracowałem, w każdym razie na tyle, że się sobie kłanialiśmy.

Madame Boulanger nachyliła się ku niemu i zniżyła głos.

– Mon cher Monsieur Stahl – zaczęła, a w przymiotniku „drogi” słychać było sympatię. Zawahała się i wziąwszy z jego dłoni gazetę, przejechała palcem po tekście pod jego zdjęciem. – O co tu właściwie chodzi? O, w tym miejscu: „Monsieur Stahl powiedział naszej gazecie, że jego nowy film opowiada o bezsensowności wojny”. Powiedział pan to z jakiegoś szczególnego powodu?

– W ogóle tego nie powiedziałem. Człowiek z „Le Matin” postawił tak pytanie, a ja, cóż, ja tylko przytaknąłem. Nie miałem pojęcia, co odpowiedzieć.

– Będzie pan musiał być tu ostrożniejszy.

– Ostrożniejszy?

– Tak, w tych czasach trzeba być ostrożnym.

Stahl próbował obrócić to w żart.

– Czy każda wojna nie jest bez sensu, madame Boulanger?

Ale madame Boulanger nie była w nastroju do żartów.

– „Le Matin”, mon cher, jest bardzo prawicową gazetą.

Stahl był zdezorientowany i nie ukrywał tego.

– Prawicową? – powtórzył. – Francuska prawica jest przeciwko wojnie? Są pacyfistami?

– Na swój sposób tak. Prasa i politycy z prawej strony próbują nam wmówić, że opór wobec Hitlera nie ma sensu. Że niemiecka armia jest zbyt liczna i zbyt silna, ich broń nowoczesna, skuteczna i zabójcza, a wola walki nie ma sobie równej. Biedna Francja nigdy nie wygra z tak potężną i bezwzględną siłą. Tym nas tu karmią.

– Jak ich zdaniem Francja ma się zachować?

– Negocjować, podpisywać układy, uznać zwierzchnictwo Hitlera i dać mu wyprawiać z Europą, co mu się żywnie podoba, pod warunkiem że zostawi nas w spokoju.

Stahl pokręcił głową.

– Nie miałem o tym pojęcia.

– Pan jest z pochodzenia Austriakiem, prawda?

– Wiedeńczykiem.

– Co pan myśli o tym, co się tam teraz dzieje? – Skinęła głową w kierunku, w którym na wschodzie Francja graniczyła z Niemcami, niewiele ponad trzysta kilometrów od miejsca, gdzie siedzieli.

– To obrzydliwe – odparł. Wyraz twarzy madame Boulanger nie zmienił się, ale Stahl wiedział, że przyjęła jego słowa z ulgą. – I groźne – dodał. – Nie mogę patrzeć na Hitlera w wiadomościach.

– W „Le Matin” nie wiedzą, po której stronie pan stoi, ale stworzyli panu możliwość, żeby jako aktor, jako artysta, przemówił pan przeciwko wojnie w Europie.

– Może im powiem – odparł. – Może im powiem, po której stronie stoję.

– Może znajdzie pan sposób, monsieur Stahl, żeby nie mieszać się do polityki. Dla aktora jest to najlepsze wyjście. Ci spośród nas, którzy pracują na pana sukces, woleliby, żeby wszyscy widzowie czuli do pana sympatię. Po co zrażać tych, którym nie podobają się pana poglądy polityczne?

Stahl przytaknął.

– To bardzo rozsądna rada, madame Boulanger.

Uśmiechnęła się i wyciągnąwszy dłoń w jego stronę, lekko oparła dwa palce na jego kolanie.

– Jest pan człowiekiem sukcesu, gwiazdą kina i niech tak zostanie. Jak długo będzie pan w Paryżu?

– Jakieś cztery miesiące. Może krócej. Trudno przewidzieć, muszę porozmawiać z producentem i reżyserem, wtedy będę wiedział więcej.

Madame Boulanger odwróciła się na fotelu przodem do biurka, ujęła terminarz, którego kartki pogrubiały od notatek zapisanych niebieskim atramentem, i przewertowała.

– Dość regularnie spotykam się z ludźmi z gazet i umówię pana na kilka wywiadów. Nawiasem mówiąc, czy Après la Guerre występuje przeciwko wojnie? Przeciwko, hm, jej bezsensowności?

Stahl wzruszył ramionami.

– Trzech żołnierzy Legii Cudzoziemskiej próbuje wrócić do domu z Turcji po rozejmie w tysiąc dziewięćset osiemnastym roku.

– I pan gra… ?

– Pułkownika Vadica, pochodzącego gdzieś z Półwyspu Bałkańskiego, dowódcę i wielokrotnie odznaczanego bohatera. Być może będę chodził o lasce.

Twarz madame Boulanger pojaśniała.

– Podoba mi się – powiedziała. – Taka ludzka historia.

Wracając do hotelu, Stahl wyczuł, że nastroje w mieście uległy zmianie. Rankiem dziewiętnastego września do paryżan, posępnych dziś, bez cienia uśmiechu, przemykających ze spuszczonymi oczyma, coś dotarło. Nagłówki nie różniły się specjalnie od tych z dnia poprzedniego, wszystkie dotyczyły możliwości wkroczenia Niemców do Czechosłowacji. Jeśliby się tak stało, Francja na mocy traktatu była zobowiązana przystąpić do wojny. Lata temu, w ostatnich miesiącach 1923 roku, kiedy Stahl rozpoczynał nowe życie w Paryżu, wojna należała do przeszłości – ostatnia była tak brutalna i bezwzględna, że cały świat wiedział, że kolejnej być nie może. W każdym razie cała dzielnica Faubourg Saint-Germain. Tamtej jesieni w kawiarniach na lewym brzegu słowo to prawie w ogóle się nie pojawiało; mówiono o obrazach, książkach, muzyce, skandalach, dobrej i złej sławie i o tym, kto z kim spał. W miarę jak jego francuszczyzna stawała się coraz płynniejsza, gdy przyswoił sobie slang, żargon paryskiej ulicy, Stahl zakochał się w świecie kawiarni.

Długą drogę przebył, zanim tu dotarł. Gdy miał dwadzieścia lat i pracował dla poselstwa w Barcelonie, wojna się skończyła, państwa centralne ją przegrały, a wszyscy, którzy pracowali dla misji dyplomatycznej, otrzymali bilety na parowiec płynący do austro-węgierskiego portu Triest. Stamtąd Stahl powrócił do Wiednia. Do domu, gdzie dla matki był synem marnotrawnym, dla ojca zaś rozpuszczonym utracjuszem. Zdołał jakoś przeżyć kilka tygodni w domu rodzinnym, po czym uciekł i sypiał kątem na sofach przyjaciół, by na koniec znaleźć izbę w piwnicy, której połowę zajmował zapas ziemniaków. Marzący o aktorstwie przyjaciel, pochodzący z jednego z najbardziej arystokratycznych i zubożałych rodów w mieście, kręcił się wokół wielkich wiedeńskich teatrów, „Burgtheater” i „Volksoper”, i Stahl, przyłączywszy się doń, chwytał się dorywczych zajęć. Nie potrafił śpiewać, ale z zapałem udawał, poruszając ustami, a przystojna twarz zawsze była mile widziana w tłumie wiwatującym na cześć króla. Swój pierwszy epizod zaliczył w Aidzie, pierwsze bokobrody – i pierwszy kontakt z upajającym zapachem kleju do charakteryzacji, którym przymocowane były do twarzy – w Wesołej wdówce. Z czasem zaczął otrzymywać role dramatyczne w mniejszych teatrach w mieście, ciężko pracował, został zauważony przez krytyków i tak zaczęła się jego kariera.

Kochał grać.

Był urodzonym