Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Mit Lincolna

Mit Lincolna

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-255-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Mit Lincolna

"Wrzesień 1861: Nic nie jest takie, jakie się wydaje. Wraz z tą enigmatyczną wiadomością do rąk Abrahama Lincolna trafia szokująca tajemnica przekazywana przez kolejnych prezydentów Stanów Zjednoczonych. W obliczu pierwszych krwawych starć Wojny Secesyjnej Lincoln musi podjąć decyzję , jak najlepiej wykorzystać tę delikatną wiedzę: ocalić tysiące amerykańskich istnień czy doprowadzić do nieodwracalnego rozłamu w młodym narodzie. Współcześnie: W stanie Utah odnalezione zostają szczątki mormońskich pionierów, zaginionych podczas XIX- wiecznej ekspedycji przez pustynię. W Waszyngtonie oficjalne śledztwo prowadzone przez międzynarodowego przedsiębiorcę, piastującego wysokie stanowisko w kościele mormońskim, inicjuje polityczny spór pomiędzy Białym Domem a wpływowym amerykańskim senatorem. W Danii agent Departamentu Sprawiedliwości wpada w ręce niebezpiecznego fanatyka, człowieka opętanego wizją urzeczywistnienia proroctw. W ciągu kilku godzin Cotton Malone ze spokojnego antykwariusza zmienia się w agenta do zadań specjalnych. Od ulic Kopenhagi, poprzez podziemia Salzburga, aż po poszarpane góry Utah, w miarę jak spisek rośnie w siłę, pojawia się ponure widmo bratobójczej wojny. Malone ryzykuje życie, wolność i swoją największą miłość, biorąc udział w morderczym pościgu… „Berry podnosi poprzeczkę autorom tego gatunku”. The New York Times  „Cotton Malone stworzony przez Berry’ego to postać klasyczna i wielowymiarowa”. USA Today „Uwielbiam tego gościa”. Lee Child  „Steve Berry z książki na książkę jest coraz lepszy”. The Huffington Post"

Polecane książki

Po wyjeździe siostry Arabella Shelley zostaje sama z despotycznym ojcem. Nieszczęśliwa i samotna, marzy o miłości i innym życiu. Kiedy poznaje Rafe’a, wydaje się jej, że wreszcie jej prośby zostały wysłuchane. Ukochany jednak niebawem wyjeżdża i pozostawia Arabellę z obietnicą rychłego powrotu i ślu...
Przypuszczalnie nigdy nie dowiemy się, jakimi przesłankami kierowali się Egipcjanie, wykuwając z litej skały w ciągu niecałych 200 lat co najmniej 20 milionów metrów sześciennych kamieni. Piramidy są namacalnym dowodem na to, że ta gigantyczna praca została wykonana. Pozostaje odpowiedzieć sobie na ...
DJ Adamus. Człowiek o dwóch obliczach? Jak każdy. To historia bez cenzury. W książce niczym w klubie alkohol leje się strumieniami, narkotyki są wszechobecne, a seks nie stanowi problemu. Autor przyznaje się do wszystkich „grzechów”, choć wcale ich nie żałuje. Bez ogr&o...
Pradzieje i legendy Indii to bezcenne kompendium wiedzy o dawnych Indiach - plon wieloletnich badań Autora oraz rezultat jego wnikliwej lektury starożytnych tekstów i prac wielu znakomitych uczonych. Książka omawia przede wszystkim najstarszy okres literatury indyjskiej od Wed po epopeje Maha...
"Scena obrotowa" - kolejny tomik śpiewany marudzący do słuchaczy i czytelników śpiewane uwagi o świecie i życiu, w ramach ogólnego tytułu Technomoralitet Futurystyczny. Jak zwykle w piosenkach Comporecordeyrosa nie chodzi o podkręcenie, lub nakręcenie odbiorcy. a wręcz przeciwnie - Comporecordey...
Włoski autor kryminałów, który przebojem dołączył do europejskiej czołówki pisarzy tego gatunku (Andrea Camillieri, Donna Leon, Henning Mankel). Stworzył serię książek , których akcja rozgrywa się w Alpach, a bohaterem jest oficer włoskiej policji Rocco Schiavone, karnie ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Steve Berry

Tytuł oryginału:

The Lincoln Myth

Copyright © 2014 by Steve Berry

Copyright © 2015 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2015 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Jacek Ring

Korekta: Iwona Wyrwisz, Aneta Iwan

ISBN: 978-83-7999-255-3

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2015

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Dla Augustusa Elego Reinhardta IV

Młodzieńca szczególnego

Podziękowania

Dziękuję Ginie Centrello, Libby McQuire, Kim Hovey, Cindy Murray, Jennifer Hershey, Debbie Aroff, Carole Lowenstein, Mattowi Schwartzowi, Scottowi Shannonowi, a także wszystkim pracownikom Działów Sztuki, Promocji i Sprzedaży. Całemu zespołowi wydawnictwa The Random House.

Markowi Tavaniemu i Simonowi Lipskarowi dziękuję za kolejną świetnie wykonaną pracę.

Warci szczególnego wyróżnienia są: Grant Blackwood, superutalentowany powieściopisarz, który pomógł mi w początkowej fazie rysowania akcji książki; Meryl Moss i jej nadzwyczajny zespół ds. reklamy (zwłaszcza Deb Zipf oraz Jeri­-Ann Geller); Jessica Johns i Esther Garver, dzięki którym firma Steve Berry Enterprises wciąż działa w miarę sprawnie; John Cole z Biblioteki Kongresu za przygotowanie wizyty, która mnie sporo nauczyła, oraz John Busbee z Des Moines, który wprowadził mnie do Salisbury House. Specjalne podziękowania dla Shauny Summers, znakomitej redaktorki z Random House, która pomagała mi we wszystkich sprawach dotyczących mormonów (wszelkie błędy, jeśli są, należy przypisać wyłącznie mnie).

Jak zawsze wyjątkowe podziękowania składam mojej żonie, Elizabeth.

Dedykowałem już swoje powieści rodzicom, dzieciom, wnukom, ciotce, kolegom z grupy literackiej, mojemu wydawcy, agentom i współpracownikom z firmy. Kiedy pobraliśmy się z Elizabeth, otrzymałem w pakiecie Augustusa Elego Reinhardta IV. Miał wtedy cztery lata. Obecnie jest nastolatkiem. Eli uwielbia swoją matkę i swojego ojca. Chciałbym jednak myśleć, że ma w sercu odrobinę miejsca również dla mnie. Tak jak Cotton Malone, nie jestem najbardziej milusińskim facetem na świecie.

Ale to nie znaczy, że nic mnie nie obchodzi.

Dlatego ta książka jest dla Elego.

Wszyscy ludzie, którzy niezależnie od swego miejsca zamieszkania mają możliwość i siłę, żeby się zbuntować i obalić istniejący rząd po to, żeby stworzyć nowy i lepiej im pasujący, mają do tego prawo. Jest to najbardziej wartościowe i święte prawo – wierzymy w nie i mamy nadzieję, że wyzwoli ono świat. To prawo nie dotyczy jednak wyłącznie sytuacji, gdy cały naród chce wyzwolić się spod jarzma panującego rządu. Każda grupa ludzi, która jest w stanie dokonać rewolucji, ma prawo to zrobić i wziąć w swoje posiadanie wszystkie ziemie, na których mieszka.

Abraham Lincoln 12 stycznia 1848 roku

PROLOG

WASZYNGTON, DYSTRYKT KOLUMBII

10 WRZEŚNIA 1861 ROKU

Abraham Lincoln trzymał nerwy na wodzy, ale stojąca naprzeciw niego kobieta wystawiała jego cierpliwość na ciężką próbę.

– Generał uczynił tylko to, co wszyscy porządni ludzie uważają za słuszne – powiedziała.

Jesse Benton Fremont była żoną generała Johna Fremonta z Armii Stanów Zjednoczonych, kierującego wszelkimi działaniami militarnymi Unii na zachód od rzeki Missisipi. Jako bohater wojny z Meksykiem i słynny odkrywca otrzymał nominację na to stanowisko w maju. Po czym miesiąc temu, gdy na Południu rozgorzała wojna secesyjna, wydał jednostronną proklamację uwalniającą wszystkich niewolników ze zbuntowanej części stanu Mis­souri, która zwróciła się zbrojnie przeciwko Stanom Zjednoczonym. Już to samo w sobie było karygodne, lecz edykt Fremonta szedł jeszcze dalej: głoszono w nim, że wszyscy jeńcy wojenni będą rozstrzeliwani.

– Proszę pani – powiedział przyciszonym głosem prezydent. – Czy pani mąż naprawdę uważa, że każdego pojmanego buntownika należy zabić?

– Ci ludzie chyba wiedzą, że zdradzili swój kraj, a zdrajców zawsze skazywano na śmierć.

– Zdaje pani sobie sprawę, że jeśli raz do tego dojdzie, konfederaci będą zabijać naszych w odwecie? Człowiek za człowieka. I tak bez końca.

– Sir, to nie my wznieciliśmy tę rebelię.

Zegar na kominku wskazywał prawie północ. Trzy godziny wcześniej do siedziby prezydenta dotarła wiadomość o bardzo zwięzłej treści. Pani Fremont przywiezie dla prezydenta list od gen­erała Fremonta, a także zechce z nim chwilę porozmawiać, możliwie jak najrychlej. Jeśli panu prezydentowi to odpowiada, niech wyznaczy stosowną porę na dzisiejszy wieczór lub jutrzejszy wczesny poranek.

W odpowiedzi prezydent kazał pani Fremont przybyć natychmiast.

Stali w Czerwonym Salonie na parterze; kandelabr świecił się jasno. Prezydent słyszał już o tej imponującej kobiecie. Córka byłego senatora, znakomicie wykształcona, wychowana w Waszyngtonie, z doświadczeniem w polityce. Przeciwstawiła się rodzicom i poślubiła Fre­monta, mając lat siedemnaście. Urodziła mu pięcioro dzieci. Wspierała męża podczas jego wypraw rozpoznawczych na Zachód, była przy nim, gdy pełnił funkcję wojskowego gubernatora Kalifornii, a także potem, kiedy został jednym z pierwszych senatorów z tego stanu. Brała udział w kampanii wyborczej, gdy w 1856 roku otrzymał nominację od nowo powstałej Partii Republikańskiej jako jej pierwszy kandydat na urząd prezydenta. Nazwano go Tropicielem, a jego kandydatura wzbudziła powszechny entuzjazm. Wprawdzie przegrał wybory z Jamesem Buchananem, gdyby jednak stan Pensylwania zagłosował inaczej, niechybnie by go wybrano.

Dlatego dla Lincolna, pierwszego prezydenta z ramienia republikanów, mianowanie Johna Fremonta głównodowodzącym na Zachodzie było oczywistą decyzją.

Której teraz żałował.

Zastanawiał się, czy życie mogłoby potoczyć się jeszcze gorzej.

Niezmierna duma, którą odczuwał w marcu, składając przysięgę jako szesnasty prezydent, zmieniła się w udrękę wojny secesyjnej. Jedenaście stanów oderwało się od Unii, tworząc własną konfederację. Rebelianci zaatakowali Fort Sumter, zmuszając prezydenta do blokady wszystkich portów Południa i zawieszenia prawa habeas corpus, zakazującego aresztowania obywatela bez zgody sądu. Wysłano wojska ekspedycyjne Unii, które poniosły jednak upokarzającą porażkę pod Bull Run – ów miażdżący cios przekonał go, że konflikt potrwa długo i będzie krwawy.

A teraz Fremont i jego wielki akt wyzwoleńczy.

Właściwie mógłby generałowi współczuć. Rebelianci zdecydowanie pokonali siły Unii w południowej części stanu Missouri i posuwali się na północ. Fremont był odcięty, miał ograniczoną liczbę ludzi i środków. Sytuacja wymagała działania, dlatego wprowadził w Missouri stan wyjątkowy. Ale potem zapuścił się za daleko, deklarując wolność wszystkich niewolników znajdujących się pod władzą konfederatów.

Ani sam Lincoln, ani Kongres nie byli aż tak śmiali.

Kilka listów, a nawet bezpośredni nakaz, każący zmodyfikować ową proklamację, zostały zignorowane. Teraz generał wysyłał własną żonę, aby dostarczyła prezydentowi wiadomość oraz stanęła w obronie męża.

– Proszę pani, na Missouri sprawy się nie kończą. Jak pani wspomniała, trwa wojna. Niestety, kwestie, które dzielą obie strony konfliktu, nie są tak jednoznaczne.

A głównym nieporozumieniem jest sprawa niewolnictwa.

Z punktu widzenia Lincolna niewolnictwo w ogóle nie stanowiło kwestii spornej. Już wcześniej złożył secesjonistom propozycję, zgodnie z którą mogli zatrzymać swoich niewolników. A także zachować własną flagę, wysyłać deputowanych do Montgomery, po prostu mieć tę swoją konfederację – pod warunkiem, że pozwolą na pobieranie przez Północ opłat portowych. Gdyby Południe zostało zwolnione z owych taryf, przemysł na Północy doznałby poważnego uszczerbku, a rząd kraju zostałby bez grosza. A wówczas – aby go obalić – nie byłoby potrzebne żadne wojsko. Taryfy stanowiły bowiem główne źródło dochodów państwa. Bez nich Północ popadłaby w ruinę.

Lecz Południe odrzuciło pokojową ofertę prezydenta i uderzyło na Fort Sumter.

– Panie prezydencie, jechałam tu trzy dni w zatłoczonym pociągu, w upale i przy fatalnej pogodzie. Nie była to podróż, która sprawiła mi przyjemność, ale jestem tutaj, ponieważ generał pragnie, aby zrozumiał pan, iż jedyne ważne obecnie względy to te, które są najistotniejsze dla całego kraju. Rebelianci chwycili za broń. Należy ich powstrzymać i położyć kres niewolnictwu.

– Pisałem już do generała. Wie, czego oczekuję – odparł Lincoln.

– Ale on jest przekonany, że znalazł się w wielce niekorzystnej sytuacji, ponieważ ludzie, w których pokładał ufność, zwrócili się przeciw niemu.

Ciekawa riposta.

– Kogo ma pani na myśli?

– Uważa, że prezydenccy doradcy, ludzie znajdujący się bliżej pana niż on, łatwiej znajdują u pana posłuch.

– I to ma usprawiedliwiać niewykonywanie moich poleceń? Proszę pani, jego proklamacja wyzwolenia niewolników wykracza poza prawo wojskowe i nie jest konieczna. Pani mąż podjął decyzję polityczną, która do niego nie należy. Zaledwie kilka tygodni temu wysłałem mojego sekretarza, pana Haya, aby spotkał się z generałem, prosząc o zmodyfikowanie tego fragmentu proklamacji, w której wyzwala wszystkich niewolników w Missouri. Moja prośba pozostała bez odpowiedzi. Zamiast tego generał wysłał panią, żeby porozmawiała bezpośrednio ze mną.

Co gorsza raporty Haya informowały jednoznacznie, że pod dowództwem Fremonta pleni się korupcja, a jego wojska w każdej chwili mogą się zbuntować. Żadne to zaskoczenie. Fremont był uparty, skłonny do histerii i impulsywny. Cała jego kariera stanowiła ciąg porażek. Już w roku 1856 zignorował rady ekspertów politycznych i uczynił z kwestii niewolnictwa oś kampanii prezydenckiej. A przecież kraj nie był jeszcze gotowy na taką przemianę. Dominowały inne nastroje.

Co kosztowało go przegraną.

– Generał jest zdania – ciągnęła kobieta – że pokonanie rebeliantów wyłącznie przy użyciu siły zbrojnej będzie długotrwałym i wyjątkowo trudnym zadaniem. Aby zapewnić sobie wsparcie zagranicy, należy wziąć pod uwagę także inne względy. Generał wie, że Anglicy opowiadają się za emancypacją stopniową oraz że niektórzy wpływowi ludzie Południa bardzo chcą spełnić to oczekiwanie. Nie możemy na to pozwolić. Jako prezydent wie pan z pewnością, że znajdujemy się w przeddzień uznania Południa przez Anglię, Francję i Hiszpanię. Anglia ze względu na swoje interesy związane z bawełną. Francja, ponieważ cesarz nas nie lubi…

– Jest pani nieźle obeznana z sytuacją polityczną, jak na kobietę.

– Nie jestem ignorantką, jeśli chodzi o zagranicę. Być może pan, człowiek, który niedawno objął to zaszczytne stanowisko, powinien bardziej liczyć się z opiniami innych ludzi.

Te obraźliwe słowa Lincoln słyszał już wcześniej. W roku 1860 wygrał wybory dzięki rozłamowi w Partii Demokratycznej, która w efekcie wystawiła dwóch kandydatów, co było głupim posunięciem. Następnie nowo powstała Partia Unii Konstytucyjnej wyłoniła własnego kandydata. Cała trójka zgarnęła 48 procent głosów oraz podzieliła między siebie 123 głosy elektorskie, wobec 40 procent i 180 głosów elektorskich uzyskanych przez Lincolna, co pozwoliło mu ogłosić zwycięstwo. Był tylko zwykłym prawnikiem ze stanu Illinois, a jego doświadczenie w polityce krajowej obejmowało zaledwie jedną kadencję w Izbie Reprezentantów. W samym Illinois w roku 1858 przegrał wyścig do senatu ze swym odwiecznym rywalem Stephenem Douglasem. A teraz, w wieku pięćdziesięciu dwóch lat, ulokowawszy się w Białym Domu na czteroletnią kadencję, znalazł się w centrum największego konstytucyjnego kryzysu, jaki kiedykolwiek dotknął kraj.

– Proszę pani, muszę zważać na opinie innych, gdyż codziennie jestem nimi zasypywany. Generał nie powinien był wciągać czarnych do tej wojny. Ten konflikt toczy się o wielką sprawę, a czarni nie mają z nią nic wspólnego.

– Myli się pan, sir.

Dotąd pozwalał tej kobiecie na pewną swobodę, świadom, że ona po prostu broni własnego męża, jak winna to czynić żona.

Lecz teraz oboje Fremontowie zaczynali ocierać się o zdradę stanu.

– Proszę pani, to działania generała sprawiły, że Kentucky znów zaczęło się zastanawiać, czy chce pozostać w Unii, czy woli przystąpić do rebeliantów. Podobnie Maryland, Missouri i kilka innych stanów granicznych ponownie rozważają, po której stanąć stronie. Gdyby w tym konflikcie chodziło tylko o wyzwolenie niewolników, tobyśmy niechybnie przegrali.

Kobieta otworzyła usta, chcąc coś powiedzieć, ale prezydent uciszył ją, unosząc rękę.

– Moje stanowisko nie pozostawia żadnych wątpliwości. Mam za zadanie ratować Unię. I uratuję ją w najprostszy możliwy sposób, zgodny z konstytucją. Im szybciej zostanie przywrócona władza nad krajem, tym snadniej Unia znów będzie Unią. Gdybym mógł ją uratować bez uwalniania choćby jednego niewolnika, uczyniłbym to. Gdybym mógł ją uratować, uwalniając ich wszystkich, także bym to zrobił. Poszedłbym nawet na to, żeby uwolnić jednych, a innych zostawić swojemu losowi. To, co robię w sprawie niewolnictwa i kolorowych, wynika z przekonania, że ratuję w ten sposób Unię. Jeśli czegoś nie robię, to dlatego, że nie wierzę, aby mogło pomóc Unii. Gdy moim zdaniem coś może zaszkodzić sprawie, czynię jak najmniej, a staram się podejmować największy wysiłek wtedy, gdy uznam, że moje działanie sprawie tej się przysłuży.

– W takim razie nie jest pan moim prezydentem. Ani tych, którzy oddali na pana głos.

– Ależ ja jestem prezydentem. Proszę przekazać to generałowi. Wysłano go na zachód, aby poprowadził wojska na Memphis i cały czas posuwał się w kierunku wschodnim. Te rozkazy nadal obowiązują. Albo będzie im posłuszny, albo straci stanowisko.

– Muszę pana ostrzec, sir, że jeśli wciąż będzie pan przeciwny generałowi, sprawy mogą przybrać zły obrót. On może się usamodzielnić.

Skarbiec federalny świecił pustkami. W Departamencie Wojny panował zamęt. Wojska Unii, gdziekolwiek się znajdowały, nie były przygotowane do marszu naprzód. A teraz jeszcze ta kobieta i jej bezczelny mąż grozili rewoltą? Powinien kazać ich oboje aresztować. Niestety, jednostronny manifest wyzwalający niewolników, wydany przez Fremonta, zyskał popularność wśród abolicjonistów oraz liberalnych republikanów, który pragnęli natychmiastowej likwidacji niewolnictwa. Tak zdecydowany cios w ich idola mógłby oznaczać polityczne samobójstwo. – Spotkanie skończone – powiedział.

Kobieta obrzuciła go spojrzeniem, które mówiło, że nie przywykła do tego rodzaju odprawy. On jednak zignorował jej niezadowolenie i ruszył przez pokój, po czym otworzył przed nią drzwi. Hay, sekretarz prezydenta, pełnił służbę na zewnątrz wraz z jednym ze stewardów. Pani Fremont minęła Haya bez słowa, a steward ruszył przodem, wskazując drogę. Prezydent zaczekał, aż usłyszy dźwięk otwieranych i zamykanych frontowych drzwi, i dopiero wtedy dał Hayowi sygnał, aby ten dotrzymał mu towarzystwa w salonie.

– Co za impertynentka – powiedział. – Nawet nie usiedliśmy. Nie dała mi szansy, bym to zaproponował. Zarzuciła mnie tak wieloma kwestiami, że musiałem przywołać na pomoc całe swoje skromne poczucie taktu, żeby nie wdać się z nią w kłótnię.

– Jej mąż wcale nie jest lepszy. Jako dowódca jest do niczego.

Prezydent pokiwał głową.

– Błędem Fremonta jest to, że się izoluje. Nie ma pojęcia o sprawach, którymi powinien się zajmować.

– I nie chce słuchać.

– Ona wręcz zagroziła, że Fremont może utworzyć własny rząd.

Hay potrząsnął głową zniesmaczony.

Prezydent podjął decyzję.

– Generała trzeba usunąć. Ale dopiero wtedy, gdy znajdziemy dla niego odpowiedniego następcę. Rozejrzyj się za nim. Po cichu, rzecz jasna.

Hay skinął głową.

– Rozumiem.

Nagle Lincoln zauważył dużą kopertę, którą trzymał jego zaufany współpracownik, i ruszył w jego stronę.

– Co to takiego?

– Przyszło dzisiaj z Pensylwanii, dość późno. Z Wheatland.

Prezydent znał to miejsce. Dom rodzinny jego poprzednika, Jame­sa Buchanana. Człowieka napiętnowanego przez Północ. Zdaniem wielu osób utorował on drogę do secesji Karoliny Południowej, zwłaszcza stwierdzeniem o nieumiarkowanym wtrącaniu się ludzi Północy w sprawę niewolnictwa.

Zdecydowane, stronnicze słowa, jak na prezydenta.

A potem Buchanan posunął się jeszcze dalej. Oświadczył, że stany, w których panuje niewolnictwo, należy pozostawić w spokoju, aby same rozwiązały swoje wewnętrzne problemy. Co więcej, Północ powinna również znieść wszystkie przepisy, które zachęcały niewolników do podejmowania ucieczek. W przeciwnym razie poszkodowane stany, wyczerpawszy wszelkie pokojowe i konstytucyjne środki mające na celu poprawę sytuacji, zyskają sprawiedliwy powód do rewolucyjnego oporu wobec rządu Unii.

Co było właściwie równoznaczne z poparciem dla rebelii.

– Czego chce były prezydent?

– Nie otwierałem tego. – Hay wręczył Lincolnowi kopertę. Na wierzchu nabazgrano słowa: „Wyłącznie do rąk pana Lincolna”. – Respektowałem jego życzenie.

Lincoln był zmęczony, a pani Fremont niemal wyczerpała tę resztkę energii, jaka została mu po długim dniu. Odczuwał jednak ciekawość. Buchanan tak bardzo się spieszył, żeby opuścić urząd. W dniu inauguracji, podczas jazdy powozem z Kapitolu, jasno dał temu wyraz. „Jeśli pan, obejmując Biały Dom, jest równie szczęśliwy jak ja, wracając do Wheatland, to zaiste jest pan szczęśliwym człowiekiem”.

– Możesz odejść – powiedział do Haya. – Przyjrzę się temu, a potem też pójdę spać.

Sekretarz wyszedł i Lincoln pozostał w salonie sam. Złamał woskową pieczęć na kopercie i wyjął z niej dwie kartki. Jedna, pergaminowa, zbrązowiała ze starości, poplamiona, była sucha i krucha. Druga, z miękkiego welinu, wydawała się nowsza, czarny atrament świeży, a litery pisane pewną męską ręką.

Prezydent zaczął najpierw czytać to, co napisano na welinie.

Ów kraj, który Panu pozostawiłem, to miejsce godne pożałowania, za co przepraszam. Moim pierwszym błędem było ogłoszenie podczas inauguracji, że nie będę stawał do reelekcji. Kierowały mną szlachetne motywy. Nie chciałem, aby cokolwiek miało wpływ na moje postępowanie w administrowaniu rządem poza pragnieniem umiejętnej i wiernej służby oraz zapisania się w pamięci wdzięcznych rodaków. Ale okazało się inaczej. Po powrocie do Białego Domu w dniu, w którym złożyłem przysięgę, czekała na mnie opieczętowana koperta, podobna w kształcie i wielkości do tej. W środku znajdował się list od mego poprzednika, pana Pierce’a, wraz z drugim dokumentem, który załączam. Pierce pisał, iż dostał ów dokument od samego Waszyngtona, który postanowił, że należy go przekazywać kolejnemu prezydentowi, a każdy z nich może uczynić z nim to, co uzna za stosowne. Wiem, że Pan i wielu innych obwiniacie mnie o obecny konflikt w kraju. Zanim jednak zechce się Pan posunąć w swej krytyce jeszcze dalej, proszę przeczytać ten dokument. Na swoje usprawiedliwienie powiem, że starałem się ze wszystkich sił wypełnić zawarty w nim mandat. Uważnie słuchałem Pańskiego przemówienia w dniu inauguracji. Wyraźnie określił Pan Unię jako wieczystą, dosłownie. Proszę nie być tego tak pewnym. Nic nie jest takie, jakie się wydaje. Początkowo zamierzałem nie przekazywać Panu tego dokumentu. Planowałem go spalić. W ciągu kilku ostatnich miesięcy, spędzonych z dala od zamętu związanego ze sprawowaniem władzy i nacisków wywołanych ogólnonarodowym kryzysem, doszedłem jednak do przekonania, że prawdy nie należy unikać. Gdy Karolina Południowa zerwała z Unią, publicznie powiedziałem, iż mogę okazać się ostatnim prezydentem Stanów Zjednoczonych. A Pan otwarcie nazwał te słowa śmiesznymi. Być może dostrzeże Pan, że nie byłem takim głupcem, za jakiego mnie Pan uważał. Czuję teraz, iż wiernie wypełniałem swoje obowiązki, choć pewnie bardzo niedoskonale. Jakkolwiek było, zabiorę do grobu wiarę, że przynajmniej dobrze życzyłem mojemu krajowi.

Lincoln podniósł wzrok znad listu. Co za dziwny lament. A ta wiadomość? Przekazywana od jednego prezydenta do drugiego? Którą Buchanan zachował dla siebie aż do tej pory?

Potarł zmęczone oczy i przysunął bliżej drugą kartkę. Tusz wyblakł, pismo było bardziej ozdobne i trudne do odczytania.

U spodu widniały eleganckie podpisy.

Zlustrował szybko całą stronicę.

A potem raz jeszcze odczytał słowa.

Uważniej.

Chęć snu zniknęła.

Cóż takiego napisał Buchanan?

Nic nie jest takie, jakie się wydaje.

– To niemożliwe – wymamrotał.

CZĘŚĆ PIERWSZARozdział 1

NIEOPODAL WYBRZEŻY DANII

ŚRODA, 8 PAŹDZIERNIKA

GODZINA 19.40

Jeden rzut oka i Cotton Malone wiedział, że znalazł się w tarapatach.

W Sundzie, cieśninie, która oddziela duńską Zelandię na północy od szwedzkiej prowincji Skania – zazwyczaj jednym z najruchliwszych szlaków wodnych świata – panował niewielki ruch. Na szaroniebieskich wodach widać było tylko dwie łodzie: jedną, na której znajdował się Malone, oraz drugą, która szybko się do niego zbliżała.

Malone zauważył ją, gdy tylko wyszli z doków w Landskronie po szwedzkiej stronie cieśniny. Czerwono-biała sześciometrowa jednostka z dwoma silnikami pod pokładem. Łódź Cottona była wynajęta, wcześniej stała bezpiecznie na nabrzeżu w Kopenhadze po duńskiej stronie, miała cztery i pół metra długości i jeden silnik zaburtowy, który wył, gdy Malone przedzierał się przez niewysokie fale; niebo było pogodne, rześkie powietrze wieczoru wolne od bryzy – urocza jesienna pogoda jak na Skandynawię.

Jeszcze przed trzema godzinami pracował w swojej księgarni na Højbro Plads. Planował zjeść kolację w Café Norden, jak niemal co wieczór. Ale telefon od Stephanie Nelle, jego dawnej szefowej w Departamencie Sprawiedliwości, zmienił wszystko.

– Mam prośbę – powiedziała. – Nie zawracałabym ci głowy, gdyby sprawa nie była pilna. Jest pewien facet. Nazywa się Barry Kirk. Krótkie czarne włosy, spiczasty nos. Chcę, żebyś go odszukał.

Słyszał w jej głosie naleganie.

– W drodze mam już jednego agenta, ale się spóźnia. Nie wiem, kiedy dotrze na miejsce, a tamtego faceta trzeba znaleźć. I to teraz.

– Przypuszczam, że nie zdradzisz mi dlaczego.

– Nie mogę. Ale ty jesteś najbliżej. On znajduje się po drugiej stronie cieśniny, w Szwecji, i czeka, żeby ktoś po niego przyjechał.

– Wygląda, że mogą być kłopoty.

– Jeden mój agent już zaginął.

Nie cierpiał takich komunikatów.

– Kirk prawdopodobnie wie, gdzie facet jest, trzeba więc jak najszybciej go zabezpieczyć. Mam nadzieję, że zdążymy, zanim stanie się coś złego. Po prostu sprowadź go do swojego sklepu i zatrzymaj tam, dopóki ktoś ode mnie po niego nie przyjedzie.

– Zajmę się tym.

– Jeszcze jedno, Cotton. Zabierz broń.

Natychmiast pobiegł na górę, do swego mieszkania na trzecim piętrze, nad księgarnią, i wyciągnął spod łóżka plecak, który zawierał dowody tożsamości, pieniądze, telefon oraz berettę wydaną mu przez organizację Magellan Billet. Stephanie pozwoliła mu ją zatrzymać, kiedy przeszedł na emeryturę.

Wsunął pistolet za pasek z tyłu, pod kurtkę.

– Zbliżają się – powiedział Barry Kirk.

Jakby Cotton sam o tym nie wiedział. Dwa silniki to zawsze więcej niż jeden.

Mocno trzymał koło sterowe, przepustnicę otworzył w trzech czwartych. Zdecydował się zwiększyć moc do maksymalnej; dziób łodzi w kształcie litery V uniósł się, gdy nabierała prędkości. Zerknął za siebie. Na tamtej jednostce tkwiło dwóch mężczyzn – jeden sterował, drugi stał obok z pistoletem.

Ciągle się zbliżali.

Nie dotarli jeszcze nawet do połowy cieśniny, wciąż będąc po szwedzkiej stronie. Kierowali się ukośnie ku Kopenhadze. Cotton mógł skorzystać z samochodu, przejechać przez most nad Sundem, łączący Danię ze Szwecją, ale to zajęłoby godzinę więcej. Droga wodna była szybsza, a przecież Stephanie się spieszyło. Dlatego wynajął małą łódź motorową, tam gdzie zawsze to robił. O wiele taniej jest wynajmować łodzie, niż być ich właścicielem, zwłaszcza że Cotton bardzo rzadko sam wypuszczał się na wodę.

– Jaki masz plan?

Głupie pytanie. Kirk był zdecydowanie irytujący. Cotton znalazł go przechadzającego się po dokach, dokładnie tam, gdzie według Stephanie miał czekać. Facet się niecierpliwił, chciał jak najszybciej opuścić to miejsce. Obaj znali hasło i odzew, co wykluczało pomyłkę. Hasło dla Cottona brzmiało Joseph. Odzew Kirka: Mo­roni.

Dziwny dobór.

– Wiesz, co to za ludzie? – spytał Cotton.

– Chcą mnie zabić.

Dziób łodzi cały czas był skierowany ku Danii, jej kadłub gwałtownie podskakiwał na falach , rozbryzgując wodę.

– Dlaczego niby chcą cię zabić? – spytał Cotton, przekrzykując ryk silnika.

– A kim ty jesteś?

Rzucił Kirkowi szybkie spojrzenie.

– Facetem, który ma zamiar uratować twoją żałosną dupę.

Druga łódź znajdowała się niecałe trzydzieści metrów od nich.

Cotton zlustrował widnokrąg, ale nie zauważył żadnej innej jednostki. Nadciągał zmrok, lazur nieba zastępowała szarość.

Trzask.

I kolejny.

Odwrócił się gwałtownie.

Mężczyzna stojący w ścigającej ich łodzi otworzył ogień.

– Padnij! – wrzasnął do Kirka. Sam także przykucnął, starając się utrzymać kurs i prędkość.

Kolejne dwa strzały.

Jeden załomotał o włókno szklane na lewo od Cottona.

Tamta łódź znajdowała się teraz jakieś piętnaście metrów od nich. Postanowił zafundować napastnikom małą przerwę. Sięgnął za plecy, wyciągnął pistolet i posłał w ich stronę jeden pocisk.

Łódź ścigających odbiła w prawo.

Znajdowali się ponad milę od brzegów Danii, prawie pośrodku Sundu. Atakujący opłynęli ich od drugiej strony i teraz zbliżali się z prawej, tak, aby przeciąć im drogę tuż przed dziobem. Cotton zobaczył, że zamiast pistoletu jeden z mężczyzn trzyma teraz krótkolufowy karabin automatyczny.

Można było zrobić tylko jedno.

Skierował łódź wprost na napastników.

Czas na grę nerwów.

Powietrze przecięła seria pocisków. Cotton zanurkował na pokład, jedną rękę trzymając wciąż na kole sterowym. Kule świstały mu nad głową, kilka przebiło dziób. Zaryzykował uniesienie głowy. Tamci nadpływali teraz od lewej burty i lawirując, przygotowywali się na atak od rufy, gdzie otwarty pokład nie zapewniał prawie żadnej osłony.

Cotton uznał, że bezpośrednie uderzenie to najlepszy pomysł.

Należało to jednak wykonać precyzyjnie i w odpowiednim momencie.

Trzymał łódź tak, by pędziła przed siebie niemal na pełnej mocy. Dziób tamtej wciąż skierowany był prosto na nich.

– Leż – powtórzył, zwracając się do Kirka.

Nie istniała najmniejsza obawa, iż polecenie to nie zostanie wykonane. Kirk kurczowo chwycił się pokładu poniżej bocznych paneli. Malone wciąż trzymał w ręku berettę, lecz tak, by nie było jej widać. Druga łódź zmniejszała dzielący ich dystans.

Była szybka.

Pięćdziesiąt metrów.

Czterdzieści.

Trzydzieści.

Szarpnął dźwignią przepustnicy do tyłu i silnik zamilkł. Ich prędkość natychmiast spadła. Dziób zanurzył się w wodzie. Przepłynęli jeszcze parę metrów, po czym się zatrzymali. Tamci nie przestawali się zbliżać.

Zrównali się z atakowanymi.

Mężczyzna z karabinem wycelował.

Ale zanim oddał strzał, Malone trafił go w pierś.

Łódź przemknęła obok nich.

Cotton przerzucił dźwignię przepustnicy do poprzedniej pozycji i silnik ożył.

Zobaczył, jak sterujący drugą łodzią sięga w dół i szuka karabinu. Jednostka napastników zatoczyła wielką pętlę i znów znalazła się na kursie kolizyjnym.

Manewr Cottona mógł udać się tylko raz.

Powtórka nie wchodziła w grę.

Od wybrzeża Danii wciąż dzieliła ich prawie mila. Tamta łódź była szybsza, nie mógł jej uciec. Może raz uda się faceta przechytrzyć, ale na jak długo? Nie. Musi stanąć i walczyć.

Rozejrzał się i przeanalizował swoje położenie.

Znajdował się jakieś pięć mil na północ od pierwszych dzielnic Kopenhagi, w pobliżu miejsca, gdzie mieszkał kiedyś jego stary przyjaciel Henrik Thorvaldsen.

– Popatrz na to – usłyszał Kirka.

Cotton się odwrócił.

Druga łódź była niecałe sto metrów od nich, nadpływała od zawietrznej. Ale na tle pociemniałego nieba na zachodzie pojawiła się jednosilnikowa, górnopłatowa cessna, która obniżyła lot. Jej charakterystyczne trójkołowe podwozie, znajdujące się najwyżej dwa metry nad powierzchnią wody, niemal zahaczyło o wrogą łódź i prawie zmiotło sternika, który padł jak długi na pokład, puszczając koło sterowe. Dziobem szarpnęło w lewo.

Malone wykorzystał tę chwilę, aby ruszyć na napastnika.

Samolot poszedł w górę, nabrał wysokości i zawrócił, żeby wykonać kolejny nalot. Cotton się zastanawiał, czy pilot zdaje sobie sprawę, że za chwilę ktoś będzie doń celował z broni automatycznej. Pakował się w kłopoty z prędkością, na jaką pozwalał silnik cessny. Łódź tamtych unosiła się teraz spokojnie na wodzie, a uwaga kierującego nią człowieka skupiła się wyłącznie na samolocie.

Co umożliwiło Malone’owi podpłynięcie bliżej.

Był wdzięczny za odwrócenie uwagi , ale za chwilę cała ta próba pomocy musiała się skończyć katastrofą. Zobaczył, jak ocalały mężczyzna mierzy do samolotu.

– Wstań! – wrzasnął do Kirka.

Facet się nie poruszył.

– Nie zmuszaj mnie, żebym przyszedł po ciebie.

Kirk uniósł się.

– Trzymaj ster. Nie zbaczaj z kursu.

– Ja? Że co?

– Rób, co mówię.

Kirk chwycił koło sterowe.

Malone przeszedł na rufę, stanął w rozkroku i wycelował z pistoletu.

Samolot nadlatywał. Tamten mężczyzna i jego karabin byli gotowi. Malone wiedział, że z powodu chwiejnego pokładu będzie miał niewielkie szanse. Wtedy ów drugi facet uświadomił sobie nagle, że wraz z samolotem zbliża się do niego ścigana łódź.

Oba stanowiły zagrożenie.

Co robić?

Malone wystrzelił dwukrotnie. Chybił.

Trzeci pocisk trafił w łódź.

Mężczyzna rzucił się w prawo, uznając, że większy problem stanowi teraz jednostka ściganych. Czwarty strzał Malone’a trafił go w klatkę piersiową; ciało, pchnięte siłą pocisku, przechyliło się w bok i spadło do wody.

Samolot przeleciał z hukiem, z kołami nisko nad wodą.

Obaj z Kirkiem przykucnęli.

Malone chwycił ster i przymknął przepustnicę, zawracając w kierunku wroga. Dobili od rufy; Cotton cały czas trzymał broń w pogotowiu. Ciało unosiło się na wodzie, drugie leżało na pokładzie. W łodzi nie było nikogo więcej.

– Sprawiasz mnóstwo kłopotów – odezwał się do Kirka.

Znów nastała cisza, którą zakłócał jedynie gardłowy dźwięk silnika pracującego na jałowym biegu. Fale uderzały o kadłuby łodzi. Powinien się skontaktować z miejscowymi władzami. Szwedzkimi? Duńskimi? Ponieważ było to zadanie zlecone przez Stephanie, w które zaangażowana jest Magellan Billet, wiedział, że układy z miejscowymi nie wchodziły w grę.

Nie cierpiał tego.

Wpatrywał się w przyćmione niebo. Ujrzał cessnę, która teraz wzniosła się na jakieś sześćset metrów, przelatując bezpośrednio nad nimi.

Ktoś wyskoczył z samolotu.

Otworzył się spadochron, wypełnił powietrzem, a wiszący pod nim człowiek opadał kontrolowaną, wąską spiralą. Malone kilkukrotnie skakał już ze spadochronem i widział teraz, że nieznajomy ma spore umiejętności: steruje czaszą, nawigując wprost ku nim; jego nogi przecięły wodę niecałe pięćdziesiąt metrów od celu.

Malone skierował łódź w tamtą stronę i stanął burtą do pilota.

Mężczyzna, który podciągnął się na pokład, nie miał chyba więcej niż trzydzieści lat. Jego jasne włosy wydawały się raczej skoszone niż przycięte, inteligentna twarz była gładko ogolona. Mężczyzna uśmiechnął się szeroko. Nosił długą ciemną koszulę i dżinsy, ciasno przylegające do muskularnego ciała.

– Zimna woda – powiedział młodzieniec. – Wielkie dzięki, że zaczekaliście na mnie. Przepraszam za spóźnienie.

Malone wskazał na znikający samolot, który robił coraz mniej hałasu, w miarę jak maszyna oddalała się na wschód.

– Został ktoś na pokładzie?

– Nie. Autopilot. Ale paliwa jest już bardzo mało. Za parę minut spadnie do Bałtyku.

– Kosztowne marnotrawstwo.

Młody człowiek wzruszył ramionami.

– Koleś, któremu go ukradłem, chciał się go pozbyć.

– Kim jesteś?

– Och, bardzo przepraszam. Czasem zapominam o dobrych manierach.

Wyciągnął mokrą dłoń.

– Nazywam się Luke Daniels. Z Magellan Billet.

Rozdział 2

KALUNDBORG, DANIA

GODZINA 20.00

Josepe Salazar czekał, aż mężczyzna się pozbiera. Jego więzień leżał półprzytomny w celi, jednak na tyle był świadomy, by usłyszeć słowa:

– Skończ z tym.

Mężczyzna uniósł głowę znad zakurzonej kamiennej podłogi.

– Tak się zastanawiam… Od trzech dni… Jak możesz być tak okrutny. Przecież jesteś wierzący… w Boga Ojca. Człowiek… podobno pochodzi od Boga.

Salazar nie widział w tym żadnej sprzeczności.

– Prorocy stawiali czoło zagrożeniom równie wielkim albo nawet większym niż dzisiaj ja. A jednak nigdy się nie zachwiali, nie uciekli przed tym, co należało zrobić.

– Rzeczesz prawdę – powiedział doń anioł.

Spojrzał do góry. Obraz unosił się o metr od niego, postać w luźnej białej szacie, skąpana w blasku, czysta jak błyskawica, jaśniejsza niż wszystko, co do tej pory widział.

– Nie wahaj się, Josepe. Żaden z proroków nigdy się nie wahał przed uczynieniem tego, co należało uczynić.

Wiedział, że więzień nie słyszy anioła. Nikt go nie mógł usłyszeć, tylko on. Ale człowiek leżący na podłodze zauważył, że jego spojrzenie powędrowało ku tylnej ścianie celi.

– Na co patrzysz?

– Na wspaniały widok.

– On nie może zrozumieć tego, co my wiemy.

Salazar stanął twarzą do więźnia.

– Mam Kirka.

Jak dotąd nie otrzymał jeszcze potwierdzenia tego, co stało się w Szwecji, ale jego ludzie donosili, że namierzyli cel. Wreszcie. Po trzech dniach. Tak długo ten człowiek przebywał też w celi, bez jedzenia i wody. Jego skóra była blada i posiniaczona, usta popękane, nos złamany, oczy zapadnięte. Miał też pewnie pęknięte żebra. Aby spotęgować jego udrękę, tuż za kratami postawiono wiadro z wodą, by mógł je widzieć, ale nie dosięgnąć.

– Przyciśnij go – rozkazał anioł. – Musi wiedzieć, że nie będziemy tolerować takiej bezczelności. Ludzie, którzy go posłali, mają zrozumieć, że będziemy walczyć. Jest tyle do zrobienia, a oni weszli nam w paradę. Złam go.

Rady anioła przyjmował zawsze. Jak mógłby czynić inaczej? Anioł przybywał od samego Ojca Niebieskiego. A ten więzień był szpiegiem. Nasłanym przez wrogów.

– Ze szpiegami obchodziliśmy się zawsze surowo – rzekł anioł. – Od początku było ich wielu i wyrządzali sporo szkód. Musimy im za to odpłacić.

– Ale czyż nie powinienem go kochać? – zapytał zjawę. – Bądź co bądź jest dzieckiem Boga.

– Z… kim… rozmawiasz…?

Skierował uwagę na więźnia i zapytał o to, co naprawdę chciał wiedzieć:

– Dla kogo pracujesz?

Brak odpowiedzi.

– Mów.

Zdał sobie sprawę, że podniósł głos. Niezwykłe u niego. Znany był z łagodnego sposobu mówienia, spokojnego zachowania – ciężko pracował nad wyćwiczeniem jednego i drugiego. Dobre maniery należą do zapomnianej sztuki, jak wielokrotnie powtarzał jego ojciec.

U jego stóp stało wiadro z wodą.

Wymacał chochlę, a następnie cisnął jej zawartość przez kraty, mocząc posiniaczoną twarz więźnia. Język mężczyzny starał się zlizać tyle wilgoci, ile tylko mógł dosięgnąć. Lecz trzy dni nieugaszonego pragnienia wymagały dużo więcej.

– Powiedz mi to, co chcę wiedzieć.

– Daj więcej wody.

Wszelkie uczucie litości opuściło go już dawno. Nałożono nań święty obowiązek, los milionów zależał od podejmowanych przez niego decyzji.

– Musi odpokutować krwią – powiedział anioł. – To jedyny sposób.

Doktryna głosiła, że istnieją grzechy, za które człowiek nie otrzyma odpuszczenia ani w tym życiu, ani w przyszłym. Lecz jeśli ma się oczy otwarte, widzi się swoją prawdziwą kondycję, każdy z pewnością chętnie przeleje własną krew dla szansy darowania owych grzechów.

– Syn Boży zmył swą krwią grzechy popełnione przez ludzi – rzekł anioł. – Ale wciąż pozostają takie, za które można odpokutować ofiarą przed ołtarzem, jak w starożytności. I takie, których nie zniweczy ani krew baranka, ani cielęcia, ani turkawki. Zmyć je może wyłącznie krew ludzka.

Grzechy takie jak morderstwo, cudzołóstwo, kłamstwo, złamanie przymierza z Bogiem i apostazja.

Przykucnął i zapatrzył się w tę przeniewierczą postać za kratami.

– Nie możesz mnie powstrzymać. Nikt nie może. Co ma być, to będzie. Jestem jednak gotów okazać ci pewne względy. Tylko mi powiedz, dla kogo pracujesz, co to za misja, a dostaniesz całą wodę.

Znów nabrał pełną chochlę i wyciągnął ją przed siebie.

Mężczyzna leżał płasko na brzuchu, z rozrzuconymi na bok rękami i mokrą twarzą tuż przy podłodze. Powoli przewrócił się na plecy i wpatrzył w sufit.

Czekali razem z aniołem.

– Jestem agentem… w… Departamencie Sprawiedliwości. Jesteśmy na… twoim… tropie.

Rząd Stanów Zjednoczonych. Od 180 lat ciągle przeszkadza.

Ale ile wiedzieli jego wrogowie?

Mężczyzna przekręcił głowę w jego stronę, zmęczone oczy wpatrzyły się w niego.

– Zabicie mnie nic… ci nie da, poza kolejnymi… kłopotami.

– On kłamie – powiedział anioł. – Myśli, że można nas przestraszyć.

Tak jak zapowiedział, wsunął chochlę przez kraty. Mężczyzna chwycił ją i wlał wodę do ust. Przesunął wiadro bliżej, a tamten łapczywie połknął kolejną porcję płynu.

– Nie wahaj się – mówił anioł. – On popełnił grzech i wie, że pozbawi go owego wyniesienia, którego pragnie. Nie może go osiągnąć bez przelania własnej krwi. Tylko w ten sposób zmyje swój grzech, zostanie zbawiony i wyniesiony przez Boga. Nie ma bowiem kobiety ni mężczyzny, którzy nie powiedzieliby: „Przelej mą krew, abym mógł być zbawiony i wyniesiony przez Boga”.

Istotnie, nie ma.

– Znanych jest wiele przykładów, Josepe, gdy słusznie mordowano ludzi po to, aby odpokutowali za swoje grzechy. Widziałem rzesze takich, dla których szansa wyniesienia istnieje tylko wtedy, gdy odbierze się im życie, gdy rozleje się ich krew niczym kadzidło przed Wszechmocnym. A którzy teraz są aniołami Szatana.

W przeciwieństwie do tego posłańca, który przekazywał słowo Boże.

– Na tym polega miłość bliźniego jak siebie samego. Jeśli ktoś wymaga pomocy, należy mu pomóc. Jeśli ktoś pragnie zbawienia, a przelanie krwi na ziemi jest konieczne po to, aby zbawienie to osiągnął, należy ją przelać. Jeżeli popełniłeś grzech wymagający zapłaty krwią, nie spocznij, dopóki krwi swojej nie rozlejesz, abyś osiągnął upragnione zbawienie. Oto sposób, w jaki należy okazywać miłość do rodzaju ludzkiego.

Salazar odwrócił wzrok od zjawy.

– Czy pragniesz zbawienia? – zapytał więźnia.

– A co cię to obchodzi?

– Twoje grzechy są wielkie.

– Podobnie jak twoje.

A jednak jego grzechy należały do innego rodzaju. Kłamstwo w służbie prawdzie nie było kłamstwem. Zabójstwo dla zbawienia bliźniego stanowiło akt miłości. Był temu więźniowi winny spokój wieczny. Sięgnął pod marynarkę i wyjął broń.

Oczy mężczyzny się rozszerzyły. Próbował się cofnąć, ale nie miał gdzie się schować.

Zabicie go będzie łatwe.

– Jeszcze nie – powiedział anioł.

Salazar opuścił broń.

– Ciągle jest nam potrzebny.

Zjawa zaczęła się unosić, aż zniknęła w suficie; w celi zapanował półmrok, jak przed pojawieniem się światłości.

Na ustach Salazara zaigrał łaskawy uśmiech.

Oczy rozbłysły nowym blaskiem, co przypisywał wdzięczności niebios za okazane im posłuszeństwo. Sprawdził zegarek i odliczył osiem godzin.

W stanie Utah jest teraz południe.

Trzeba powiadomić starszego Rowana.

Rozdział 3

POŁUDNIOWA CZĘŚĆ STANU UTAH

GODZINA 12.02

Senator Thaddeus Rowan wysiadł z land rovera i pozwolił, by słońce napełniło go znanym ciepłem. Całe dotychczasowe życie spędził w Utah, a teraz był amerykańskim senatorem-seniorem z tego stanu, które to stanowisko zajmował od trzydziestu trzech lat. Był człowiekiem potężnym i wpływowym – na tyle ważnym, że sekretarz spraw wewnętrznych przyleciał tu osobiście, żeby mu dziś towarzyszyć.

– Piękne miejsce – powiedział sekretarz.

Południowa połowa stanu Utah należała do rządu federalnego, w tym miejsca takie jak Arches, Capitol Reef i Bryce Canyon. Tereny tutejszego Parku Narodowego Zion, o powierzchni pięćdziesięciu dziewięciu tysięcy hektarów, ciągnęły się z północnego zachodu ku północnemu wschodowi, między drogą międzystanową numer 15 a autostradą numer 9. Kiedyś zamieszkiwało tę ziemię plemię Pajutów, ale począwszy od roku 1863, ich miejsce zajęli wierni Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich, przemieszczający się na południe od Wielkiego Jeziora Słonego. To oni nadali tej odludnej okolicy nazwę Zion (Syjon). Isaac Behunin, mormon, który pierwszy osiedlił się tu wraz ze swoimi synami, donosił, że „człowiek może wielbić Boga w tych wielkich naturalnych katedrach równie dobrze, jak w kościołach wzniesionych ręką ludzką”. Inne zdanie miał jednak Brigham Young, który odwiedził to miejsce w 1870 roku i nazwał je „Nie-Syjonem”, co przylgnęło już do niego na stałe.

Rowan przebył czterysta kilometrów na południe od Wielkiego Jeziora Słonego helikopterem i wylądował na terenie parku w towarzystwie sekretarza spraw wewnętrznych. Czekał już na nich dyrektor rezerwatu. Stanowisko przewodniczącego Komisji Budżetowej Senatu niosło liczne korzyści. Do nie najlichszych należał fakt, że bez jego zgody z pieniędzy federalnych nie mógł zostać wydany ani jeden cent.

– Wspaniała kraina – zwrócił się do sekretarza.

Wcześniej wielokrotnie wędrował po tej czerwonej, skalistej pustyni, pełnej kanionów tak wąskich, że do ich dna słońce nigdy nie docierało. Miasta zlokalizowane na jej obrzeżach zamieszkiwali członkowie kościoła świętych, czyli mormoni. Niektórzy, włącznie z nim samym, nie mieli nic przeciwko określaniu ich tym właśnie mianem. Pochodziło z połowy XIX wieku, kiedy uprzedzenia i nienawiść zmusiły ich do stopniowej ucieczki na Zachód, aż do odludnej kotliny Wielkiego Jeziora Słonego. Jego przodkowie podróżowali w pierwszych wozach, które dotarły w to miejsce 24 lipca 1847 roku. Nie było tu wówczas niczego poza zieloną trawą oraz – jeśli wierzyć legendzie – jednym, samotnym drzewem.

„Wspaniałe odosobnienie”. Tak nazwali tę okolicę mormoni.

Gdy ich przywódca Brigham Young przyjechał złożony gorączką w jednym z wozów, miał wstać z posłania i ogłosić: „Oto jest to miejsce”.

Potem nadciągnęły dziesiątki tysięcy kolejnych osadników podążających nietypowymi szlakami, wytyczonymi przez pierwszych mormonów, którzy pod drodze sadzili różne rośliny, tak by kolejne kawalkady miały co jeść. Tamtego dnia swój dom odnalazła pierwsza fala osadników – stu czterdziestu trzech mężczyzn, trzy kobiety, dwoje dzieci, podróżujący w siedemdziesięciu wozach, z jednym działem, jedną łodzią, dziewięćdziesięcioma trzema końmi, pięćdziesięcioma dwoma mułami, sześćdziesięcioma sześcioma wołami, dziewiętnastoma krowami, siedemnastoma psami i kilkoma kurami.

– To już za tym grzbietem – powiedział dyrektor, wskazując przed siebie.

Ze śmigłowca do land rovera przesiadło się tylko tych trzech mężczyzn. Każdy z nich miał na sobie buty do kostek, dżinsy, koszulę z długim rękawem oraz kapelusz. Ciało siedemdziesięciojednolatka wciąż pozostawało krzepkie – nogi gotowe przemierzać ponury obszar, ciągnący się we wszystkich kierunkach.

– Jak daleko jesteśmy? – zapytał. – Sześćdziesiąt kilometrów w głąb parku?

Dyrektor kiwnął głową.

– Raczej pięćdziesiąt. Obowiązuje tu surowy zakaz wstępu. Nie wolno tu ani chodzić, ani rozbijać obozu. Te wąskie kaniony są zbyt niebezpieczne.

Przewodniczący znał statystyki. Rocznie Zion odwiedzało trzy miliony osób, czyniąc go jedną z największych atrakcji stanu Utah. Aby móc tu cokolwiek robić, należało otrzymać zgodę, dlatego wielu ludzi lubiących chadzać po nieutartych szlakach, myśliwi i antyekolodzy wzywali do złagodzenia przepisów. Prywatnie się z nimi zgadzał, ale wolał trzymać się z dala od tego sporu.

Dyrektor parku poprowadził ich do wąwozu o pionowych ścianach, porośniętego klonami gruboząbkowanymi. Gorczyce polne i sztywne krzewy kreozotowe mieszały się z kępami szorstkiej trawy. Wysoko na czystym niebie szybował kondor, to pojawiając się, to znikając z pola widzenia.

– Wszystko wyszło na jaw przez intruzów – powiedział dyrektor parku. – W zeszłym tygodniu troje ludzi nielegalnie znalazło się w tej części rezerwatu. Jeden z nich pośliznął się i złamał nogę, musieliśmy wysłać pomoc medyczną, żeby go stąd zabrała. Wtedy to zauważyliśmy.

Dyrektor wskazał na ciemną szczelinę w skalnej ścianie. Rowan wiedział, że piaskowcowe groty są tu czymś normalnym, że w południowym Utah są ich tysiące.

– Jeszcze w sierpniu – wyjaśnił sekretarz – doszło na tym terenie do nagłej powodzi. Grunt solidnie namókł przez trzy dni. Uważamy, że wtedy odsłonił się otwór. Przedtem pozostawał zakryty.

Rowan spojrzał na urzędnika.

– A pan po co tu przyleciał?

– Muszę dopilnować, żeby przewodniczący Senackiej Komisji Budżetowej był ze wszech miar usatysfakcjonowany działaniem Departamentu Spraw Wewnętrznych.

Wątpliwe, pomyślał, przecież administracja prezydenta Danny’e­go Danielsa przez ostatnie siedem lat mało interesowała się tym, co myśli senator ze stanu Utah. Należeli do innych partii, jego ugrupowanie kontrolowało Kongres, partia Danielsa miała Biały Dom. Zwykle tego rodzaju podział wymuszał współpracę i kompromis. Ostatnio jednak przyjacielski duch kooperacji zaniknął. Coraz popularniejszym terminem stał się impas. Sprawy dodatkowo komplikował fakt, że Daniels zbliżał się do końca swojej drugiej kadencji, a osoba jego następcy wciąż pozostawała niewiadomą.

Obie partie stały przed szansą.

Lecz wybory przestały go już interesować. Miał poważniejsze plany.

Podeszli do otworu; dyrektor zdjął plecak, z którego wyciągnął trzy latarki.

– Przydadzą się.

Rowan wziął jedną.

– Niech pan prowadzi.

Wcisnęli się do przestronnej pieczary, której sklepienie znajdowało się siedem metrów nad ich głowami. Skierował promień latarki na wejście i stwierdził, że kiedyś musiało być szersze i wyższe.

– Wcześniej istniał tu solidny otwór – powiedział dyrektor. – Takie trochę większe drzwi od garażu. Ale celowo go zamaskowano.

– Skąd pan wie?

Mężczyzna wykonał ruch latarką w kierunku wnętrza jaskini.

– Pokażę wam. Tylko proszę ostrożnie. To miejsce na pewno lubią węże.

Rowan domyślił się tego już wcześniej. Sześćdziesiąt lat wędrowania po bezludnych terenach Utah nauczyło go respektu zarówno dla tej ziemi, jak i jej mieszkańców.

Kilkanaście metrów w głąb jaskini niewyraźne cienie nabrały kształtów. Naliczył trzy wozy. O szerokich kołach. Długie na jakieś trzy metry, szerokie na półtora. I wysokie. Wiązania oraz cylindryczne płócienne pokrywy już dawno zniknęły. Podszedł bliżej i zbadał jeden z wozów. Solidne drewno, ale żelazne obramowania kół zżarła korozja. Musiały je ciągnąć zaprzęgi liczące od czterech do sześciu koni, czasem też pewnie muły albo woły.

– Pochodzą z dziewiętnastego wieku – powiedział dyrektor parku. – Coś na ich temat wiem. Pustynne powietrze i zamknięcie w szczelnym pomieszczeniu sprawiły, że są dobrze zakonserwowane. Właściwie nietknięte, co zdarza się rzadko.

Rowan zbliżył się jeszcze i zauważył, że łóżka na wozach są puste.

– Wjechali tutaj przez otwór w skale – rzekł dyrektor. – Musiał więc być znacznie szerszy.

– Jest ich więcej – powiedział sekretarz.

Rowan powędrował wzrokiem za promieniem światła rozpraszającym ciemności i zauważył stos. Szczątki kolejnych wozów, spiętrzone wysoko.

– Zniszczyli je – powiedział dyrektor parku. – Przypuszczam, że porąbali co najmniej dwadzieścia.

Dokładnie dwadzieścia dwa. Ale przewodniczący milczał. Podążył za dyrektorem krążącym wśród szczątków. Wtedy światło latarek padło na szkielety. Rowan podszedł bliżej, odsunął żwir trzeszczący niczym suchy śnieg pod butami; naliczył trzy szkielety, natychmiast też zdał sobie sprawę, w jaki sposób ci ludzie zginęli.

W czaszkach widniały otwory po kulach.

Z ubrań pozostały tylko strzępy oraz dwa skórzane kapelusze.

Dyrektor wykonał ruch latarką.

– Ten tutaj żył trochę dłużej.

Rowan dostrzegł czwartą ofiarę, spoczywającą pod ścianą jaskini. W jej czaszce nie było otworów. Miała zmiażdżone żebra.

– Strzał w pierś – rzekł dyrektor. – Ale żył jeszcze na tyle długo, żeby napisać to.

Światło odsłoniło napis na ścianie, przypominający petroglify, które Rowan widywał w jaskiniach w innych częściach stanu Utah.

Schylił się i odczytał zniszczoną inskrypcję.

FJELDSTED HYDE WOODRUFF EGAN

NIECH PROROK BĘDZIE POTĘPIONY

NIE ZAPOMNIJCIE O NAS

Natychmiast rozpoznał nazwiska. Uzmysłowił sobie, jak były ważne.

Lecz znał je tylko on, jeden z dwunastu apostołów Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich.

– To właśnie słowa o proroku sprawiły, że zwróciliśmy się do pana – powiedział sekretarz.

Rowan zebrał się w sobie i wstał.

– Słusznie. Ci ludzie byli mormonami.

– Tak właśnie sądziliśmy.

Na przestrzeni dziejów Bóg zawsze komunikował się ze swoimi dziećmi za pośrednictwem proroków, takich jak Noe, Abraham czy Mojżesz. W roku 1830 Joseph Smith został namaszczony przez niebiosa jako prorok dni ostatnich, aby przywrócić ludowi pełnię Ewangelii i przygotować go na ponowne przyjście Chrystusa. Smith założył nowy Kościół. Po nim funkcję przewodniczącego wspólnoty piastowało siedemnastu mężczyzn, przyjmując tytuł proroka. Każdy z owych siedemnastu pochodził z grona Dwunastu Apostołów, którzy w kościelnej hierarchii zajmowali miejsce zaraz za przywódcą.

Planem Rowana było zostać osiemnastym prorokiem.

A to odkrycie mogło mu w tym pomóc.

Rozejrzał się po jaskini i spróbował sobie wyobrazić, co tu się stało w roku 1857.

Wszystko, co zobaczył, pasowało do legendy.

Która teraz okazała się rzeczywistością.

Rozdział 4

KOPENHAGA, DANIA

GODZINA 20.40

Malone pilotował łódź, podczas gdy Luke Daniels, w ubraniu mokrym po kontakcie z wodą, siedział nisko pochylony, chcąc uniknąć chłodu, który docierał zza szyby.

– Jesteś skoczkiem spadochronowym? – spytał Malone.

– Mam na koncie ponad sto skoków, ale jak dotąd nie lądowałem jeszcze w wodzie.

Młodszy mężczyzna wskazał na Kirka, który przycupnął na rufie, i krzyknął tak głośno, żeby tamten go usłyszał mimo ryku silnika:

– Jesteś moim wrzodem na dupie!

– Zechcesz mi powiedzieć dlaczego? – zapytał Malone.

– Co Stephanie ci zdradziła?

Sprytnie, odpowiedzieć pytaniem na pytanie.

– Tylko tyle, że zaginął pewien agent, a ten facet może wiedzieć, gdzie tamten się znajduje.

– Zgadza się. A ten tutaj zwiewał jak pies z podkulonym ogonem.

– Dlaczego?

– Bo to kapuś. Nikt nie lubi kapusiów. – Luke zwrócił się twarzą do Kirka. – Kiedy dobijemy do brzegu, pogadamy.

Kirk milczał.

Luke podszedł bliżej, wciąż pochylony z obawy przed wiatrem. Jego kolana uginały się w rytm kołysania i wstrząsów łodzi.

– Powiedz mi, tatuśku, naprawdę jesteś tak dobry, jak mówią?

– Nie tak dobry jak kiedyś, ale równie dobry jak zawsze.

– Widzę, że znasz tę piosenkę. Uwielbiam Toby’ego Keitha. Byłem na jego koncercie jakieś pięć lat temu. Nie podejrzewałem cię, że lubisz muzykę country.

– Ja z kolei nie wiem, o co podejrzewać ciebie.

– Jestem tylko skromnym sługą rządu Stanów Zjednoczonych.

– To tak jak ja.

– Wiem. Stephanie kazała mi to powiedzieć.

– Wiesz co – powiedział Malone – ten twój samolot za chwilę zostałby ostrzelany z broni automatycznej. Szarżowanie tak nisko nad wodą było głupotą.

– Widziałem karabin. Ale facet stał na kołyszącej się łodzi, a ty wyglądałeś na takiego, co potrzebuje pomocy.

– Zawsze posuwasz się do brawury?

Malone zmniejszył moc silnika, zbliżali się do portu w Kopenhadze.

– Musisz przyznać, że to był całkiem fajny lot. Koła miałem mniej więcej dwa metry nad wodą.

– Widziałem już lepsze numery.

Luke chwycił się za pierś, udając ból.

– Och, tatuśku, zraniłeś mnie w samo serce. Wiem, że kiedyś byłeś szychą w marynarce wojennej. Pilot myśliwców. Podziel się trochę. Czymkolwiek. Bądź co bądź uratowałem ci skórę.

– Doprawdy? To właśnie zrobiłeś?

W poprzednim życiu Malone pracował jako jeden z dwunastu agentów Stephanie Nelle w Magellan Billet. Był prawnikiem, ukończył Georgetown, pełnił również funkcje dowódcze w marynarce wojennej. Obecnie liczył czterdzieści siedem lat. Wciąż miał włosy, odwagę i bystry umysł. Jego krzepkie ciało nosiło blizny po kilku ranach odniesionych na służbie, co stanowiło jeden z powodów wczesnego przejścia na emeryturę cztery lata temu. Prowadził teraz antykwariat w Kopenhadze, gdzie wszelkie kłopoty powinny trzymać się od niego z daleka.

– Śmiało. Przyznaj się – powiedział Luke. – Miałeś niewielkie szanse wyrwać się tym facetom. Uratowałem ci tyłek.

Malone przerzucił silnik na bieg jałowy; wolno przepłynęli obok zamku duńskich królów, a następnie znaleźli się przy nabrzeżu w Nyhavn. Wcisnęli się w jeden ze spokojnych kanałów. Cotton przycumował łódź zaraz za pałacem Christiansborg, nieopodal szeregu kafejek na wolnym powietrzu, gdzie hałaśliwi klienci jedli, pili i palili papierosy. Pięćdziesiąt metrów dalej znajdował się zatłoczony Højbro Plads. Dom.

Gdy silnik ucichł, Malone się odwrócił i wyprowadził prawy sierpowy prosto w szczękę Luke’a, który upadł na pokład. Młodzieniec otrząsnął się i zerwał na równe nogi, gotowy do walki.

– Po pierwsze – rzekł Malone – nie nazywaj mnie tatuśkiem. Po drugie, nie podoba mi się twoje cwaniactwo, ktoś może przez nie zginąć. Po trzecie, kim byli ci faceci, którzy chcieli nas zabić? I wreszcie – wskazał na Kirka – na kogo on donosi, do cholery?

Ujrzał wyraz oczu młodszego mężczyzny, które mówiły: Chętnie się z tobą zmierzę.

Ale było w nich coś jeszcze.

Opanowanie.

Tamten nie odpowiedział na żadne z pytań Malone’a. Bawi się ze mną, pomyślał. Nie podobało mu się to.

– Naprawdę zaginął agent?

– Naprawdę, do cholery. A ten facet może wskazać nam do niego drogę.

– Daj mi swój telefon.

– Skąd wiesz, że go mam?

– Jest w twojej tylnej kieszeni. Widziałem. Gadżet w stylu Magellan Billet. W stu procentach wodoodporny, nie tak jak za moich czasów.

Luke wyciągnął telefon i odblokował go.

– Dzwoń do Stephanie.

Tamten wprowadził numer.

Malone wziął od niego telefon.

– Zabierz Kirka i poczekaj obok tamtej kawiarni. Muszę porozmawiać z nią na osobności.

– Nie mam szczególnej ochoty słuchać rozkazów emeryta.

– Wyłowiłem cię z wody, uznaj, że spłacasz dług wdzięczności. Idźcie już.

Malone czekał, aż uzyska połączenie, obserwując, jak Luke i Kirk zeskakują z łodzi. Nie był idiotą. Zdawał sobie sprawę, że jego była szefowa z pewnością poinstruowała tego zarozumialca, jak powinien z nim postępować. Zapewne kazała mu wywierać nacisk, ale nie przesadny. W przeciwnym bowiem razie taki as jak Luke Daniels mógłby uzyskać nad nim przewagę. Ale to nie było takie złe. Już od dawna z nikim się nie bił.

– Ile czasu minęło, zanim dałeś mu w zęby? – spytała Stephanie po piątym sygnale.

– Właściwie odczekałem trochę dłużej, niż powinienem. I zabiłem dwóch złych gości.

Opowiedział jej, co się wydarzyło.

– Cotton, rozumiem. Ta sprawa nie dotyczy ciebie osobiście. Ale naprawdę zaginął agent, a on ma żonę i troje dzieci. Muszę go odnaleźć.

Wiedziała, że te słowa podziałają.

Malone widział Kirka i Luke’a w odległości pięćdziesięciu metrów. Powinien był zaczekać z telefonem, aż tamci wejdą do jego księgarni, chciał jednak jak najszybciej rozeznać się w sytuacji; mówił przyciszonym głosem, zwrócony twarzą do kanału, a plecami do rzędu kawiarni.

– Barry Kirk wie, o co chodzi – powiedziała Stephanie. – Trzeba go przesłuchać, a potem chcę, żeby mi tu pomógł. Ty i Luke natomiast poszukacie agenta.

– Czy ten studencik, którego przysłałaś, nadaje się do czegoś?

– Właściwie on nigdy nie uczęszczał na uniwersytet. Ale gdyby tak było, zapewniam cię, że nie należałby do żadnego studenckiego bractwa. To nie ten typ.

Malone przypuszczał, że Luke ma może dwadzieścia siedem, dwadzieścia osiem lat i jest byłym żołnierzem, ponieważ Stephanie lubiła zatrudniać byłych wojskowych. Ale jego brak szacunku i rozwagi nijak się miały do jakiejkolwiek formy dyscypliny.

Na pewno nie był też prawnikiem.

Jednak Malone wiedział, że Stephanie zaczęła odchodzić od tej zasady, jeśli chodzi o jej agentów.

– Przypuszczam, że jest krnąbrny – powiedział do telefonu.

– Delikatnie mówiąc. Ale jest dobry. Dlatego toleruję jego… zbytnią pewność siebie. Podobnie jak u kogoś innego, kto kiedyś pracował dla mnie.

– Ci faceci tam czekali – rzekł Malone. – Na wodzie. Byli gotowi. To znaczy, że albo mieli szczęście, pracusie jedne, albo ktoś wiedział, że do mnie dzwoniłaś. Czy twój zaginiony agent wiedział, dokąd Kirk się udaje?

– Nie. Kazaliśmy Kirkowi jechać do Szwecji.

Malone wiedział, że Stephanie zadaje sobie teraz to samo pytanie.

Skąd tamci wiedzieli, gdzie mają czekać?

– Zakładam, że powiesz mi tylko to, co wolno mi wiedzieć.

– Znasz zasady. To nie twoja operacja. Po prostu przypilnuj mojego człowieka, a potem masz wolne.

– Zajmę się tym.

Zakończył rozmowę, wyskoczył na brzeg i podszedł do Luke’a.

– Na tę noc załatwiłeś sobie partnera – rzucił.

– Masz pożyczyć jakiś notes i długopis, żebym mógł zapisać to, czego się nauczę?

– Zawsze z ciebie taki mądrala?

– A ty zawsze jesteś taki ciepły i przyjacielski?

– Ktoś musi pilnować, żeby szczeniaki nie zrobiły sobie krzywdy.

– O mnie nie musisz się martwić, tatuśku. Potrafię o siebie zadbać.

– Chyba ci mówiłem, żebyś mnie tak nie nazywał.

Luke się wyprostował.

– No. Słyszałem. I pozwoliłem się raz uderzyć, ze względu na moje rozkazy. Ale na tym koniec.

W jego zielonych oczach odbijało się wyzwanie.

Które najwyraźniej zostało przyjęte.

Ale nie teraz. Może później.

Cotton wskazał na Kirka.

– Posłuchajmy, co ten kapuś ma do powiedzenia.

Rozdział 5

ATLANTA, STAN GEORGIA

GODZINA 14.45

Stephanie Nelle zerknęła na zegarek. Dzień zaczął się dla niej już o szóstej rano – w Danii było wtedy południe – a jego koniec wciąż był daleko. Z dwunastu agentów dziewięciu znajdowało się obecnie na misjach. Pozostała trójka miała przysługujące im cyklicznie wolne. W przeciwieństwie do tego, co pisano w powieściach szpiegowskich i pokazywano w filmach akcji, agenci nie pracowali dwadzieścia cztery godziny na dobę przez siedem dni w tygodniu. Większość miała małżonków i dzieci, jakieś życie poza pracą. Tak było dobrze. Zajęcie to jest wystarczająco stresujące, lepiej się obejść bez maniakalnej obsesji.

Organizację Magellan Billet Stephanie założyła szesnaście lat temu. To było jej dziecko, które przeprowadziła przez cały trudny okres dojrzewania. Tak powstał w pełni sprawny zespół wywiadowczy, autor ostatnich amerykańskich sukcesów na tym polu.

Lecz teraz tylko jedna myśl zajmowała jej umysł.

Agent zaginiony w Danii.

Zerknęła na zegar w rogu biurka i zdała sobie sprawę, że przegapiła zarówno śniadanie, jak i lunch. Burczało jej w żołądku, postanowiła więc przekąsić coś w kafeterii trzy piętra niżej.

Wyszła z gabinetu.

Wszędzie panowała cisza.

Zgodnie z zamierzeniami organizacja Magellan Billet nie zatrudniała licznego personelu. Oprócz dwunastki agentów operacyjnych było tu jeszcze pięcioro pracowników biurowych oraz troje pomocników. Stephanie nalegała, żeby firma pozostała niewielka. Mniej oczu i uszu to mniej przecieków. Jeśli chodzi o bezpieczeństwo Billet, kompromisy nie wchodziły w grę. Żaden z pierwszych dwunastu agentów nie znajdował się już na liście płac – Malone był ostatnim, który odszedł przed czterema laty. Zatrudniała średnio jedną osobę rocznie, jako zmiennika. Cały czas sprzyjało jej szczęście. Wszyscy rekruci okazywali się znakomici, problemy z administracją miewała rzadko.

Wyszła przez główne drzwi i ruszyła w kierunku wind.

Budynek znajdował się w cichym parku na północy Atlanty, gdzie rozlokowały się także inne biura, w tym działy Departamentu Spraw Wewnętrznych oraz Departamentu Zdrowia i Opieki Społecznej. Wskutek nalegań Stephanie Magellan Billet został celowo zamaskowany, a nijaki napis na drzwiach informował, że mieści się tu zespół zadaniowy Departamentu Sprawiedliwości.

Wcisnęła guzik i czekała na przyjazd windy.

Drzwi się otworzyły i wyszedł z nich chudy mężczyzna o pociągłej twarzy, ostrych rysach i bujnych srebrnych włosach.

Edwin Davis.

Podobnie jak Stephanie, on także swoją karierę zawodową związał ze służbą cywilną; zaczął pracę dwie dekady temu w Departamencie Stanu, gdzie trzech sekretarzy wykorzystywało go do zaprowadzania porządku w niedomagającym ministerstwie. Zdobył doktorat ze stosunków międzynarodowych i odznaczał się zdumiewającym wyczuciem politycznym. Ludzie mieli skłonność do lekceważenia tego uprzejmego, jowialnego człowieka, który zajmował jednak stanowisko zastępcy doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego. Prezydent Danny Daniels awansował go do rangi szefa personelu Białego Domu.

Stephanie natychmiast zaczęła się zastanawiać, co aż tak ważnego sprawiło, że Davis zdecydował się przelecieć osiemset kilometrów z Waszyngtonu, w dodatku bez zapowiedzi. Jej szefem był prokurator generalny Stanów Zjednoczonych, a protokół wymagał, żeby włączać go w kanał komunikacji między nią a Białym Domem.

Coś takiego jak dotąd się nie wydarzyło.

O co mu chodzi? Sprawa służbowa czy przyjacielska wizyta? Davis był jej bliskim przyjacielem. Wiele razem przeszli.

– Wybierasz się dokądś? – zapytał.

– Do kafeterii.

– Pójdziemy razem.

– Będę tego żałować?

– Niewykluczone. Ale nie może być inaczej.

– Pamiętasz, że gdy ostatnio staliśmy tu oboje, dokładnie w tym samym miejscu, i prowadziliśmy podobną rozmowę, nieomal nas zabito.

– Ale wygraliśmy tę walkę.

Uśmiechnęła się.

– Tamtą tak.

Zjechali do kafeterii i znaleźli wolny stolik. Stephanie jadła paluszki marchewkowe i sączyła sok żurawinowy, natomiast Davis pił wodę z butelki. Apetyt ją opuścił.

– Jak tam prezydent? – spytała.

Nie rozmawiała z Danielsem od trzech miesięcy.

– Nie może się doczekać emerytury.

Druga kadencja Danielsa dobiegała końca. Jego kariera polityczna była skończona. Przebył długą drogę od radnego z małego miasteczka gdzieś w stanie Tennessee do prezydenta Stanów Zjednoczonych dwóch kadencji. Po drodze, niestety, stracił żonę i córkę.

– Chciałby, żebyś się odezwała – rzekł Davis.

I ona miała ochotę zadzwonić do niego albo wpaść z odwiedzinami. Ale może lepiej było to sobie darować. Przynajmniej nim jego kadencja wreszcie upłynie.

– Odezwę się. We właściwym czasie.

Oboje z Danielsem odkryli łączące ich uczucie, która to więź zrodziła się zapewne z wielu bitew, jakie wspólnie stoczyli. Żadne z nich nie było niczego pewne. On przecież nadal był prezydentem Stanów Zjednoczonych. Jej szefem. Lepiej więc, że zachowywali pewien dystans.

– Nie przyjechałeś tutaj tylko po to, żeby przekazać mi tę wiadomość. Przejdź do rzeczy, Edwinie.

Cień rozbawienia przemknął po twarzy przyjaciela. Wiedziała, że wkrótce osiągnie on wiek emerytalny, ale dzięki swojemu wyglądowi mógł udawać znacznie młodszego.

– Podobno zwróciłaś na siebie uwagę kogoś z Kapitolu.

Owszem.

W minionym tygodniu od Senackiej Komisji Budżetowej nadeszło sześć pisemnych próśb o udostępnienie tajnych danych. Nie było w tym nic niezwykłego. Kongres rutynowo potrzebował informacji wywiadowczych. Lecz jeśli jakiś departament lub agencja nie były skłonne do współpracy, po „prośbach” nadchodziły monity, których nie można już było zignorować bez obawy uwikłania się w spór sądowy. Publiczne awantury o utajnione informacje należały do rzadkości. Trzeba było zadowolić Kongres. Bądź co bądź to oni trzymali kasę. Zwykle więc wszelkie konflikty kończyły się po cichu i polubownie. Niestety, wspomniane sześć pism nie pozostawiało miejsca na negocjacje.

– Oni chcą potrząsnąć moją agencją – powiedziała Stephanie. – I to mocno. Kwestie finansowe, raporty operacyjne, analiza wewnętrzna i tak dalej. To bez precedensu, Edwin. Niemal wszystkie te dane są tajne. Przekazałam je prokuratorowi generalnemu.

– Który przekazał je mnie. Przyjechałem ci powiedzieć, że te pisma mają związek z prośbą, z jaką zwróciłem się do ciebie w sprawie Josepe Salazara.

Pół roku wcześniej telefon od Davisa sprawił, że organizacja Billet wszczęła dochodzenie przeciwko Salazarowi. Biały Dom chciał mieć kompletne dossier, w tym informacje o wszelkich powiązaniach finansowych, biznesowych i politycznych. Wszystko od początku do końca. Salazar miał paszporty duński i hiszpański, co zawdzięczał swoim rodzicom, którzy mieszkali w różnych krajach. Pół roku żył w Hiszpanii, drugie pół w Danii. Był biznesmenem o koneksjach międzynarodowych, który przekazał codzienne zarządzanie swoimi wielomiliardowymi przedsięwzięciami innym, tak by móc poświęcić się wyłącznie obowiązkom starszego w Kościele mormonów. Uważano go powszechnie za człowieka pobożnego, nie miał przeszłości kryminalnej, prowadził przykładne życie. Fakt, że zwrócił na siebie uwagę Białego Domu, zrodził miriady pytań. Lecz jako lojalny pracownik państwowy Stephanie nie zadała żadnego z nich na głos.

Co było błędem.

Zdała sobie z niego sprawę zaledwie trzy dni temu, gdy jej człowiek wysłany do Europy w celu skompletowania dossier Salazara zniknął.

A jeszcze dobitniej – tuż po rozmowie z Malone’em.

– Mój agent pracujący nad Salazarem zaginął – powiedziała. – W tej chwili mam na tamtym terenie swoich ludzi, którzy próbują go wytropić. W co ty mnie wpakowałeś, Edwinie?

– Nie miałem pojęcia. A co się stało?

– Sytuacja eskalowała. Jeden ze współpracowników Salazara, niejaki Barry Kirk, skontaktował się z moim człowiekiem. Ma ważne informacje, a nawet twierdzi, że jego szef prawdopodobnie kogoś zabił. Nie mogliśmy tego zignorować. Kirk jest teraz w naszych rękach, ale dwóch ludzi Salazara przypłaciło to życiem. Cotton ich zastrzelił.

– Jak ci się udało go w to zaangażować?

Davis i Malone także wcześniej współpracowali.

– Znajdował się w pobliżu, a poza tym on też nie lubi, gdy giną nasi.

– Istnieje powiązanie między Josepem Salazarem a senatorem Thaddeusem Rowanem.

– I mówisz mi to dopiero teraz?

Rowan był przewodniczącym Senackiej Komisji Budżetowej. Wszystkie sześć listów z prośbą o informacje nosiło jego podpis.

– Nie ja nakazałem sobie milczenie.

Stephanie wiedziała, co to znaczy. Tylko jedna osoba mogła wydawać polecenia szefowi personelu Białego Domu.

– Prezydent powinien zrozumieć, że nie może zatajać przede mną informacji, a jednocześnie oczekiwać wykonania zadań – oświadczyła. – To jest już cyrk. Jeden z naszych być może nie żyje.

Davis skinął głową.

– Zdaję sobie sprawę.

Ale było w tym wszystkim coś jeszcze.

Stephanie miała na miejscu dwóch ludzi – Luke’a oraz zaginionego agenta. Dołączył też Malone, przynajmniej na jedną noc, czyli łącznie było ich trzech.

A właściwie czterech.

O czwartym nie wspomniała Malone’owi słowem.

Rozdział 6

KALUNDBORG, DANIA

GODZINA 20.50

Po wejściu do restauracji Salazar uśmiechnął się na widok osoby, która miała mu towarzyszyć przy kolacji. Spóźnił się, ale wcześniej zadzwonił i poprosił, by przekazano jego przeprosiny wraz z kieliszkiem dowolnego płynu, na który jego gość miałby ochotę.

– Bardzo przepraszam – powiedział do Cassiopei Vitt. – Zatrzymały mnie ważne sprawy.

Byli przyjaciółmi z dzieciństwa, on dwa lata starszy od niej. Ich rodzice znali się całe życie. Mając dwadzieścia kilka lat, stali się sobie bliscy i spotykali się przez pięć lat, zanim Cassiopeia najwyraźniej zdała sobie sprawę, że ich związek wychodzi na korzyść bardziej ich rodzicom niż im samym.

Albo przynajmniej tak mu wtedy powiedziała.

On jednak wiedział swoje.

To, co ich od siebie oddaliło, miało głębsze przyczyny.

Salazar urodził się jako członek Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich. Ona również. Dla niego fakt ten był wszystkim, dla niej zaś nie znaczył zbyt wiele.

Od czasów, gdy byli razem, minęło już jedenaście lat. Pozostawali ze sobą w kontakcie, widując się przy okazji spotkań związanych z pełnionymi funkcjami. On wiedział, że przeprowadziła się do Francji i rozpoczęła tam budowę zamku, z wykorzystaniem wyłącznie trzynastowiecznych materiałów i technologii; zamek powstawał wolno, kamień po kamieniu. Widział jego zdjęcia, a także fotografie miejscowego château. Obie budowle były niezwykłe i malownicze.

Podobnie jak kobieta naprzeciwko.

– Wszystko w porządku – odparła. – Podziwiałam widok.