Moja Warszawa. Powidoki 2
- Wydawca:
- Wydawnictwo Iskry
- Kategoria:
- Literatura faktu, reportaże, biografie
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-244-0247-2
- Rok wydania:
- 2012
- Słowa kluczowe:
- bankierzy
- kantory
- niektóre
- nietypowych
- opowiadania
- pokazuje
- powidoki
- prawo
- przedsiębiorcy
- tomach
- typowi
- warszawą
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Moja Warszawa. Powidoki 2”
Tym razem autor pokazuje Warszawę w okresie przemian ustrojowych i pierwszych lat po upadku komunizmu 1989–1997. Pojawiają się zachodnie samochody, kantory, tak zwani przedsiębiorcy i bankierzy. Typowi dla pisarza bohaterowie w nietypowych sytuacjach, doskonała narracja i mistrzostwo obserwacji. Niektóre z opowiadań były już drukowane w tomach Opowiadania uliczne, Prawo prerii i To wolny kraj.
Polecane książki
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Marek Nowakowski
Opracowanie graficzne: Andrzej Barecki
Korekta: Dobrosława Pańkowska
Na obwolucie wykorzystano zdjęcie Grzegorza Jakubowskiego/FORUM
Na oklejcie wykorzystano zdjęcie Andrzeja Bareckiego
Autorzy i źródła zdjęć zamieszczonych w książce:
Maciej Brzozowski/FORUM: str. 50; Adam Chełstowski/FORUM: str. 207; Jacek Domiński/Reporter/EAST NEWS: str. 210; Grzegorz Gałęzia/FORUM: str. 138, 141; M. Gmitruk/FORUM: str. 209; A. Iwańczuk/Reporter/EAST NEWS: str. 52; Aleksander Jałosiński/FORUM: str. 57; Tomasz Jodłowski/FORUM: str. 208; Roman Kotowicz/FORUM: str. 206; Maciej Macierzyński/Reporter/EAST NEWS: str. 55; Chris Niedenthal/FORUM: str. 143; Jakub Ostałowski/FORUM: str. 54, 140; Tomasz Paczos/FORUM: str. 51; Maciej Piasta/FORUM: str. 212; Maciej Skawiński/FORUM: str. 145; Jarosław Stachowicz/FORUM: str. 139; Paweł Szwapczyński/FORUM: str. 213; Tomasz Tomaszewski/FORUM: str. 211; Wierzchowski/FORUM: str. 53; Krzysztof Wójcik/FORUM: str. 56, 142; Agencja FORUM: str. 144
Copyright © by Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2010
Copyright © by Marek Nowakowski, Warszawa 2010
ISBN 978-83-244-0247-2
Wydawnictwo Iskry
ul. Smolna 11, 00-375 Warszawa
e-mail: iskry@iskry.com.pl
www.iskry.com.pl
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Miasta ciąg dalszy
Powidoki zacierają się w pamięci. Odchodzą. Dawni ludzie wymarli. Dawne mury wyburzyli.
Miasto pozostało. Kipi i bulgocze. Złe i dobre prądy nawzajem się przenikają. Upadł komunizm. Ludzie uczą się nowego życia. Zadyszany rytm pogoni za pieniądzem. Mało czasu na oglądanie się wstecz. Dużo egoizmu i kłamstwa. Drapieżniki, hieny. Ludzie sukcesu. Dużo biedy, zawodu, goryczy. Co z tego wynika? Chodzę i patrzę. Wszystko przypomina rozlewającą się magmę. Czy Warszawa to nadal miasto niepokonane? Czy stworzy przyszłym pokoleniom pożywkę do nieśmiertelnej mitologii?
Zaduma
Wspomnienia mają prawo brać. Pokazali w telewizji tamte czasy. Strajki, manifestacje, ludzie stoją za bramą, patrzą. Spojrzenia pełne obaw, ale zdecydowane. Zaraz nadejdą czołgi, zaczną strzelać. Wiecują, przemawia wąsaty. Obradują, ustalają postulaty, znów wąsaty, ostry, szybki przywódca. Umiał kierować, od Boga to miał dane. Porywał za sobą ludzi. Brałem w tym udział, a jakże! Wiecowałem, wypisywałem hasła, wieszaliśmy na fabrycznym murze, z kilkoma kolegami delegacją poszliśmy do dyrekcji. Ludzie mnie wybrali na swojego przedstawiciela. Tak powstał fabryczny związek „Solidarność”. No, ale nie będę tego wspominał. Powiem tylko jeszcze, że już przed sierpniem gadaliśmy w kilku na naszym wydziale, że trzeba coś zrobić, ludzi poruszyć, bo tak dalej być nie może. Szukaliśmy kontaktów z innymi, ktoś zakapował, bezpieka nas zwinęła. Wtedy pierwszy raz tego smaku zaznałem. Dwóch mnie przesłuchiwało, jeden łagodny, drugi na krzyk mnie brał.
– Skruszejesz, dojrzejesz! – krzyczał.
48 godzin trzymali mnie na dołku. Łagodny do piwnicy przyszedł, papierosami mnie poczęstował.
Po sierpniu działałem w naszej komisji zakładowej, dyrekcja i partia grzecznie ze mną rozmawiała, nie powiem, byłem, jak mówili, partnerem do stołu obrad. Następnie, kiedy stan wojenny wprowadzili, to przyszli do mnie pierwszej nocy. Trzech, ekipą kierował znajomy ubek, ten łagodny z pierwszego przesłuchania. Już nie był taki łagodny. Kazał mi podpisać lojalkę, odmówiłem.
– Brać go! – powiedział.
Przez dziewięć miesięcy byłem internowany. Siedziałem w starym więzieniu, pamiętającym jeszcze carskie czasy. Ale nie daliśmy się zmóc. Duch u nas był mocny. Pieśni patriotyczne śpiewaliśmy, co mądrzejsi wykłady nam robili, historia, polityka, dużo o Piłsudskim. Nie dali rady mnie złamać. Wyszedłem i dalej swoje robiłem. Zwolnili mnie z roboty, zahaczyłem się u „prywaciarza”, ale z załogą fabryczną miałem stałą łączność. Nadal stałem na czele podziemnej komisji zakładowej. Ulotki rozrzucali związkowcy po halach, bibułę im podrzucałem, pochody organizowaliśmy. Bezpieka miała na mnie oko, naloty na mieszkanie robili, rewizje, inwigilacje, takie typy w adidasach za mną łaziły, ale dowodu żadnego nie udało im się dorwać. Nie chwaląc się, dobrze konspirowałem. Złość ich brała, bebeszyli mieszkanie, wszystko przewracali do góry nogami, nawet w komórce na węgiel pracowicie ryli. Zazwyczaj ekipą psów kierował ubek z pierwszego przesłuchania, łagodny. Zupełnie już stracił swój łagodny, wyrozumiały charakter. Z upodobaniem przeprowadzał osobistą rewizję.
– Stanąć w rozkroku – warczał… – wypiąć tyłek! Może tam w odbycie gryps jakiś chowacie? – naigrywał się. Często zabierał mnie do komisariatu, przetrzymywał 48 godzin. A raz przeprowadził ze mną rozmowę wychowawczą.
– Po co mamy tak ze sobą na udry iść – powiedział. – Możecie trochę zmięknąć, bardziej rozsądnie do życia podejść. Działajcie sobie w tym waszym podziemiu, jak chcecie. Ale możecie nas na bieżąco informować, co się tam u was dzieje. Wrócicie do fabryki, droga awansów przed wami otwarta.
– O nie! – odpowiedziałem Kusicielowi. – Kapusiem to ja nigdy nie będę.
Zabulgotał ze złości. Dalej nękał mnie z różnych stron. Znajomość to była długa, aż do tych wyborów sejmowych, kiedy wykolegowaliśmy komunę. Od tamtego czasu zniknął z mego życia zupełnie.
To zdarzyło się dziś, dokładnie w dwudziestą rocznicę Porozumień Sierpniowych z 80 roku. Wszedłem do pubu z synem. Syn razem ze mną roboty hydrauliczne prowadzi, mamy taką małą firmę. Mieliśmy jechać do supermarketu Auchan, po drodze wstąpiliśmy na małe piwo, tak na chwilę odsapnąć. Pub pustawy o tej porze, ale zaraz za nami weszło trzech gości. Eleganccy, w garniturach – mundurkach, każdy z komórką, teki jak walizki, od razu widać, biznesmeni. Zasiedli przy stole, papiery z teczek wyciągają, kalkulatory, coś obliczają, piszą, komórki im ćwierkają, jakaś narada w interesach, pełno teraz takich widoków. Dwaj siedzieli przodem do nas, a trzeci tyłem. No i raptem ten trzeci wstał, skierował się do toalety. Patrzę na niego. Poznałem go od razu. To był mój ubek, ten, co latami mnie nękał, łagodny, jak go na swój prywatny użytek nazwałem. Nawet nie bardzo się zmienił, trochę grubszy. Patrzyłem na niego intensywnie. Też na mnie spojrzał. Zmienił się na twarzy. Stanął i patrzy. Patrzymy na siebie. Pierwszy wzrok odwrócił i od toalety zawrócił. Jeszcze się obejrzał. Podbiegł do swoich kolesiów, coś im tłumaczy, pokazuje na zegarek. Pokiwali głowami. Szybko ruszył do wyjścia, głowę spuścił i prawie biegiem z lokalu wypadł. Patrzę przez okno. Wsiada do samochodu, ostro rusza. A do jakiej bryki wsiadał! Markowe audi, ostatni rocznik. Nie zazdroszczę ludziom bogactwa. Co mi tam! Jedni mają więcej, inni mniej. Życie tak jest ustawione. Jednak paskudnie się poczułem. Wychodzi na to, że walczyłem za niego, żeby jak kot na cztery łapy spadł. Głupi bilans tamtych lat. Wygodziłem mu, dzięki takim jak ja w kapitalistę się przekształcił, psiakrew! Niedobre miałem myśli, czym prędzej zamówiłem coś mocniejszego.
– Co ty tato! – zdziwił się syn.
– Nic – odpowiedziałem. – Na wódkę złapałem smak.
Pesymista
Dwie były kolejki. Jedna do kas od numeru 1 do 7. Druga do dalszych, których było jeszcze pięć. Oczekujący interesanci byli podzieleni na dwie grupy. Ci pierwsi stali, oczekując na dojście od numeru 1 do 7. Natomiast ci ustawieni w drugą kolejkę do dalszych kas musieli mieć jeszcze kwitki z wybitą numeracją i cyfry te były wyświetlane na tablicach nad kasami. Kilka razy tak się zdarzyło, że nad kasami numer 8 czy 9, a raz nawet nad ostatnią, nie wyświetliła się żadna cyferka i wtedy ludzie z pierwszej kolejki podchodzili tam bez problemu i przeprowadzali swoje operacje finansowe. Był to bank. Interesantów zebrało się wielu i kolejka posuwała się do przodu bardzo powoli. Niektórzy ludzie zdradzali objawy znacznego zniecierpliwienia. Przestępowali z nogi na nogę, spoglądali na wielki zegar ścienny umieszczony nad drzwiami, mamrotali gniewnie. Szczególnie nerwowo reagował pewien młody człowiek, który od dłuższego czasu powtarzał: – To kibel, a nie bank! Zatkał się zupełnie!
Stał w kolejce z dziewczyną. Ona gładziła go pieszczotliwie po policzku i uśmiechała się zalotnie. Byli ładną parą. On smukły, jasnowłosy. Ona brunetka o bardzo wymalowanej twarzy.
– O, tam! – wykrzyknął młodzieniec. – Tam, kurwa! Nie wyświetlili żadnego numeru! Prędzej…
Tak jak powiedziano wyżej, czasem okienka kasowe przeznaczone dla drugiej kolejki bywały dostępne dla tych bez numerków.
– Prędzej! – ponaglał młodzieniec.
Przed nim stało kilka osób. Pierwszy był pan z laską. Ale nim dokuśtykał, nad okienkiem wyświetlili cyfry i osoba z drugiej kolejki, mająca właściwy numer, wyprzedziła go i musiał odejść jak niepyszny.
– To dziad, kurwa! – dosadnie wyraził swoje rozczarowanie zapalczywy młodzieniec. – Mógłby szybciej doczłapać… Byłoby nas, kurwa, mniej!
Dostrzegł za marmurową ladą urzędnika w ciemnym garniturze, z plakietką w klapie marynarki. Wyglądał na osobę na kierowniczym stanowisku.
– Panie, zrób pan coś, żeby to wszystko nabrało tempa! Bank, kurwa, jak w Ameryce! No i co z tego, kurwa, brak amerykańskiego tempa!…
Urzędnik rozłożył bezradnie ręce i pobiegł dalej.
– Misiu, uspokój się! Nic to nie da – mitygowała młodzieńca dziewczyna.
– Wiesz, kurwa, ile już czasu straciliśmy? – młodzieniec spojrzał na ścienny zegar nad wejściem do hali i powiedział dobitnie: – Opierdolić trzeba całą tę hałastrę i zagnać do sprzątania ulic!
– Jak on się wyraża – powiedziała szeptem schludna, starsza pani o surowej twarzy dawnej nauczycielki.
Stała w drugiej kolejności za młodzieńcem. Obejrzała się i spojrzała wyraźnie w oczy panu stojącemu za nią w kolejce. Był to jegomość też podeszłego wieku, ale wyprostowany, sprężysty, ubrany z przebrzmiałą, lecz wykwintną elegancją; w dłoni trzymał żółciutkie jak puch wielkanocnego kurczęcia rękawiczki, dawniejszy szyk mody męskiej, tak zwane pekari. Tymi rękawiczkami z żółtej, miękkiej skórki uderzał lekko w drugą dłoń.
– Szanowna pani – powiedział i skłonił się lekko – ja niczemu już się nie dziwię. Nastały czasy jaskiniowego barbarzyństwa.
Dobroczyńca
Inwencja ludzka nie zna granic. Szczególnie w obecnych czasach. PRL trzymał inicjatywę jednostek na uwięzi. Zamroził ją, rzec można. Żyliśmy jak pies w budzie, na łańcuchu. Upadł komunizm i wyzwolili się ludzie z długoletniego letargu. Rzucili się w głęboką wodę. Nurkują i wyciągają cenną zdobycz.
Nie wszyscy jednak. Niektórych sparaliżowało. Albo nie mogą ocknąć się z uśpienia. Żyli słabiutko, cieniutko, ledwo, ledwo dyszeli, ale o nic nie potrzebowali się martwić.
Pensyjka wypłacana regularnie, wczasy darmowe fundowali, zwolnienia lekarskie bez szczególnych trudności, czasem talon jakiś spadł jak manna z nieba. Praca pewna, stała, nie wyrzucali tak łatwo na bruk, życie płynęło leniwym, uregulowanym strumykiem.
Aż tu z nagła trzeba samemu ruszyć głową, planować, pokombinować, wykazać się pomysłami, liczyć się ze świętymi prawami popytu, podaży… Kto by o tym kiedyś pomyślał!
Globus od tego wszystkiego pęka, mózg nie daje rady podołać nowym zadaniom. W tych naszych blokach na południowych rubieżach miasta pełno takich skapcaniałych, oszołomionych gwałtownością przemian gości. Roboty nie mają, zasiłek czy renta marniutka, snują się jak muchy po lepie, wysiadują na ławeczkach, wino, piwo piją i dawne, spokojne czasy z rozrzewnieniem wspominają.
Ale nie wszystkich tak unieruchomiło. Dużo jest też takich, co nabrali rozpędu, krzątają się energicznie, bez przerwy, dniem i nocą pogrążeni w interesach. Nie jest to wcale działalność daremna, wychodzi im, zbierają śmietanę, fortuna rośnie, ambicje też rosną. Takich kilku u nas poszło do góry… Przedtem, jak inni, zatrudnieni byli w fabrykach, państwowych przedsiębiorstwach, kisili się jak kapusta w beczce.
Jeden z sąsiadów zaczynał na ulicy, wózek postawił i cytrusy sprzedawał. Egzotyczne owoce stały się jego specjalnością. Potem budę postawił, a jeszcze potem lokal sklepowy dawnej WSS wydzierżawił, ekspedientki zatrudnił i już z niego szef nieźle prosperującego interesu. Nie spoczął na laurach.
Nie minął rok, a już drugi sklep sobie wyszykował, konfekcja odzieżowa, żonę przy kasie posadził. Sam zaś między jednym i drugim sklepem krążył. Nie koniec na tym, hurtem się zajął, własny transport samochodowy posiada, dwa tiry typu Scania. Panisko całą gębą! Wybraniec losu, od zera do milionów. Utył, dwa podgardla dostał, autem pięknym posuwa, komórka cały czas mu brzęczy, nawet nauczył się całkiem nieźle szprechać po niemiecku. Patrzą na niego ludzie z naszego osiedla i napatrzyć się nie mogą.
– Co to za życie – niektórzy pod nosem mamroczą.
– Cały czas w biegu. Zawału jak nic dostanie, serce mu pęknie i padnie po drodze…
Ale na razie nasz biznesmen cieszy się doskonałym zdrowiem i nadal powodzenie mu dopisuje. Już się od nas wyprowadził, willę sobie wybudował w podmiejskich, ekologicznych stronach. Jednak widujemy go codziennie. Dogląda swoich osiedlowych sklepów.
Równy gość, nie zadziera nosa, trzeba sprawiedliwie powiedzieć. Podejdzie, pogada, papierosem poczęstuje, dorzuci do wina, piwo postawi, sam nie pije, wozem przecież jeździ. A to wszystko zaczęło się tak, że jeden z bloku 3a mieszka na X piętrze, wdowiec, syn w pudle na długim wyroku, renta marniutka, 550 złotych; czynsz za lokal przestał płacić, narosło mu od groma. Wdowiec już ręką machnął, niech eksmitują, kurwa ich mać, po dworcach będę koczował.
Od słowa do słowa zgadał się z naszym biznesmenem; ten czynsz mu uregulował wraz z procentami, rachunki wyprowadził na prostą. W końcowym rezultacie podpisali akt notarialny, nasz biznesmen mieszkanie od niego kupił z prawem dożywocia, dziadek z X piętra byt ma obecnie zapewniony do końca swoich dni, odżył, wigoru nabrał, piwo koleżkom stawia. Poszła o tym wieść po osiedlu.
Następna zgłosiła się jedna stara panna, mieszka z siostrą, też starą panną, obie wiekowe. Domówili się bardzo szybko, sprawę uregulował aktem notarialnym, stare panny zadowolone, spacerują sobie po osiedlu, wstępują do sklepów i rozmaite smakołyki kupują.
Trzeci petent to pijaczek, menelowaty gatunek człowieka, tam u niego zbierają się tacy sami. Nasz biznesmen odmówił.
– Nie będę utrzymywał meliniarza – oświadczył.
Jego stanowisko spotkało się z powszechną aprobatą. Nie każdemu pójdzie na rękę, wybredny.
Czwarty zgłosił się do niego Banaszek, rencista z powodu wypadku, kilka lat temu samochód go poturbował. Rzuciła go żona, dzieciaki wyjechały do Ameryki, sam jak kołek pozostał. Porządny człowiek, nigdy się nie awanturuje ani słów wulgarnych nie używa; ciężko mu wyżyć za inwalidzką rencinę. Banaszek też pragnie pójść na dożywocie. Już są umówieni u notariusza.
Co by powiedzieć o naszym biznesmenie, to niektórzy uważają go za dobroczyńcę, słowa złego nie dadzą o nim powiedzieć. Starsi ludzie tak czule patrzą mu w oczy. Czują w nim ostatni swój ratunek.
Rynek pracy
Obaj postury osiłków. Wyróżniali się pośród cherlawej raczej ciżby, która raczyła się piwem w ogródku pod egidą „EB”. Ramiona mieli jak konary, nogi rozmiarami przypominały pniaki niemałych drzew, a ze spadzistych karków wyrastały okrągłe głowy, ostrzyżone do gołej skóry, pocętkowane drobnymi, białymi bliznami; przeguby dłoni obciśnięte były skórzanymi paskami. Z powodu upału skąpo ubrani, w krótkich spodenkach i podkoszulkach, co ujawniało w całej okazałości muskulaturę grającą pod skórą. Gladiatorzy wprost! Ale spokojnie, nie pysznili się swą krzepą i nie korzystali ze swej przewagi; grzecznie stali w kolejce do kontuaru i wracając do stołu ze szklanicami pełnymi pienistego, bursztynowego płynu, nikogo nie odpychali ani nie potrącali. Dwóch spokojnych wielkoludów wśród mniejszych i słabszych ludzi, chudych i grubych, młodych i niemłodych. Patrzyli na wszystkich z góry, ale życzliwie, z niejaką pobłażliwością dla mniej udanych przedstawicieli tego samego rodzaju.
Tacy to na pewno czują się panami każdej sytuacji, wprawią w ruch swoje pięści i już po wszystkim.
Obdarzeni byli nie tylko wrodzoną siłą i wyglądem wyrwidębów. Poruszali się lekko i sprężyście, emanowali zuchwałą sprawnością. Ani śladu tłuszczu, tej charakterystycznej rozlazłości, która zamienia często silnych i nadmiernie rozrośniętych mężczyzn w niekształtne stwory. Musieli ćwiczyć, uprawiać sporty, podnosić ciężary, ich siła nie wiotczała w bezczynności. Sącząc drobnymi łykami piwo, prowadzili spokojną, leniwą rozmowę.
Siedziałem najbliżej i słyszałem, o czym mówią. Obaj niedawno skończyli służbę wojskową, którą odbywali w specjalnych jednostkach desantowych. Równocześnie zaśmiali się, wspominając jakiś szczególnie trudny rodzaj ćwiczeń, kiedy już prawie zawiodły ich nerwy. W ostatnim momencie zacisnęli zęby i przeszli tę próbę. Jeden drugiemu pokazał białą, szarpaną bliznę powyżej pępka na brzuchu.
– Pamiętasz? – zapytał.
Drugi podniósł głowę i westchnął nostalgicznie.
– Było tych numerów od groma!… Kapitan Frączak bardzo chciał, żebyśmy zostali na zawodowych.
– No! – przytaknął pierwszy. – Taki kapitał nie może być zmarnowany, tak mówili, nie?
– Wasza potencja, tyle włożyliśmy pracy – dodał drugi. – Treserzy żałowali wyszkolonych psów! – zaśmiał się.
Byli w trakcie poszukiwania pracy. Dobrą pracę znaleźć niełatwo. Wiadomo, bezrobocie, rzesze poszukujących godziwej roboty rosną z każdym rokiem. Jednemu proponowali etat w policji. Idealnie przecież przygotowany. Kuszą, obiecują.
Drugi już złożył papiery do firmy ochroniarskiej.
– Na razie wcale tak dużo nie dają – skrzywił się. – Marnie raczej. Tyle że po próbnym okresie od razu podwyżka.
– Mnie w gliniarni bajerowali to samo – powiedział pierwszy. – Taki numer na wabia. No i zrezygnowałem – przychylił się bliżej do kolegi z wojska. – Znalazłem coś ekstra. Taki pan Stanisław, biznesmen, interesów tyle prowadzi! Transport, eksport, import. Co chcesz! Sklepy, dyskoteki, knajpy jeszcze ma. Ja mam być u niego za kierowcę. Ubezpieczenie daje, wszystko w porządku. Ale wiesz… – zawiesił głos – kierowca to tylko tak dla pucu, o co innego chodzi. Coś trzeba załatwić, tego owego, długi poodbierać. Przede wszystkim do tego jemu jestem potrzebny. Premia od każdej robótki, powiedział. Ja swoich ludzi umiem wynagrodzić. Brykę mam mieć służbową, bardzo dużo rozjazdów, rozumiesz.
Drugi słuchał uważnie. Pociągnął długi łyk piwa i stwierdził:
– Znaczy to lewizna.
– No wiesz!… Przy takich interesach – zgodził się pierwszy – musi być rozmaicie. – Siedzieli pewien czas, milcząc.
– U tego pana Stanisława – odezwał się pierwszy – porobię rok, dwa, trochę się odkuję, mieszkanie, samochód, wiesz. A potem znajdę coś… – zawahał się – spokojniejszego. Drugi pokręcił głową z powątpiewaniem.
– Z takich interesów nie można się wycofać – powiedział stanowczo.
– Za dużo wiesz, znaczy znasz różne sekrety. Już ten pan Stanisław ciebie nie puści.
– Nie puści! – żachnął się pierwszy i zacisnął wielką dłoń w pięść, bicepsy zagrały mu na przedramieniu.
Oburzony Herkules!
Terapia
Początkowo poważnie obawiałem się o siebie. Może to szajba? Kwalifikacja do wariatkowa. Teraz już uspokoiłem się. Psychika owszem, słaba się zrobiła i szukała ujścia. Bo jak to wszystko w sobie trzymasz i dusisz, to może nastąpić wybuch. Rozerwie się petarda w mózgu i nigdy już człowiek nie wróci do normalnego stanu. Przepadł bez odwołania! A jeżeli znajdziesz jakiś wentyl, to masz szansę się uratować. Lżej na duszy. Kamień przestał dusić. Wraca lepsze samopoczucie. Wszystko to bierze się z bezsilności. Głową muru nie przebijesz. Mądrość w tym powiedzeniu sprawdzona. Ale co raz walisz łbem w ten cholerny mur. Mur ani drgnie, a tobie pęka głowa. Jeszcze do tej bezsilności dochodzi poczucie niesprawiedliwości. Niesprawiedliwość panuje na świecie i pewnie tak już musi być. Nigdzie przecież nie jest powiedziane, że musi panować dobra prawda, sprawiedliwość. Tylko ludzie, jak to ludzie, rachują swoje krzywdy i ten rachunek rośnie. Czasem same krzywdy im wychodzą.
U mnie zaczęło się od niepowodzeń zawodowych. Fachowiec ze mnie był wysoko kwalifikowany, szlifierz precyzyjny, doszedłem do stanowiska majstra, najtrudniejsze roboty mi przydzielali, prototypowe, bardzo skomplikowane. Cieszyłem się uznaniem przełożonych i podwładnych. Pensja niezła, premie dochodziły, syna i córkę kształciłem. Ale sami wiecie, gospodarka scentralizowana rozlatywać się zaczęła, robiliśmy dla RWPG, nasz rynek to ZSRR i demoludy. Wszystko w łeb wzięło, koniec eksportu, przestały przychodzić zamówienia. Fabryka splajtowała, stara firma jeszcze przedwojenna, zakłady optyczne o ustalonej renomie z dnia na dzień zamarły. Mimo osobistej żałoby cieszyliśmy się, że komunizm upadł, teraz będzie się rozwijać prywatna inicjatywa i przedsiębiorczość. Z fabryki wydzieliły się dwie firmy, spółki założyli ludzie z dyrekcji. Część załogi dostała u nich zatrudnienie. Byłem wśród tych szczęśliwców, szło wyżyć, właściciele postarali się o zamówienia, my robole staraliśmy się o wykonawstwo na wysokim poziomie. Wiadomo, konkurencja, musieliśmy walczyć z innymi. Jednak po dwóch latach wspólnicy się pokłócili, jeden drugiego rolował, spółka się rozleciała i znalazłem się na bruku. Nerwy zaczęły brać, rozglądałem się na rynku pracy za zatrudnieniem. Niełatwo coś znaleźć, proponowali psie warunki. Wreszcie zaczepiłem się u takiego, który potrzebował fachowców mojej specjalności. Miał sporo zamówień i początkowo nieźle płacił, potem coraz gorzej. Wzdychał, stękał, mówił, że musi oszczędzać na kosztach, inaczej splajtuje. Rozumiałem kłopoty pracodawcy, choć wiedziałem przecież, jeździ mercedesem, willę sobie stawia, a nam czarnoroboczym tak marnie płaci. Ale zaciskałem zęby i tyrałem po godzinach, żeby więcej zrobić.
Źle zacząłem sypiać, strach przed niepewną przyszłością sen spędzał z powiek. Szef wytwórnię zamknął, przekwalifikował się na import z zagranicy, przestałem mu być potrzebny. Gorycz mnie zalewała, byłem fachowcem z wieloletnim stażem, wielu młodych wyuczyłem roboty, wprowadziłem w tajniki wysokich umiejętności, zachowali pamięć i wdzięczność. Aż tu nagle zostałem nikim, śmieciem walającym się po ulicy, nieprzydatnym nikomu. Tak rozpoczęła się moja zawodowa tułaczka. Prace zlecone, partaniny na czarno, każdej roboty się imałem i nadal to czynię, licząc lata do emerytury. Cienka to będzie emeryturka, ledwie koniec z końcem będzie można związać. Nie będę się więcej rozwodził i sekretów swoich ujawniał. Powiem szczerze – nic tak nie psuje mi humoru, jak widok tych obecnych biznesmenów, fabrykantów, hurtowników, bankierów czy jak tam nazwać. Patrzę na nich i zła krew mnie zalewa, skąd tak szybko doszli do fortuny? Pamiętam przecież tych naszych dyrektorów w fabryce, prywatne spółki z państwowego mienia porobili i w trymiga bogaczami zostali. Chociażby ten mój ostatni pracodawca, co na import się przerzucił, z branży na branżę jak konik polny skakał, używaną odzieżą obracał. Tony takich ciuchów ze świata przywoził, obecnie firmę transportową posiada, nieruchomości skupuje. Widziałem go, wysiadał ze swojej limuzyny z przyciemnionymi szybami przed domem partii, czyli giełdą. Pasibrzuch, krwiopijca, na pewno oszust i krętacz. Nawet spojrzał na mnie, ale nie poznał, kim ja dla niego byłem, jednym z wielu majstrów. Wtedy pierwszy raz to zrobiłem. Szpikulcem przebiłem mu opony, ciach-mach!
Szybko poszło, syk, kapeć. Ulga duża. Złość mi przeszła. Stargane, napięte nerwy poluzowały, wyobrażałem sobie, jak z tej giełdy wychodzi, wsiada do swojej limuzyny, rusza, cha, cha!
Obecnie mam na oku jednego z dyrektorów mojej dawnej fabryki, wiem, gdzie mieszka, pałac z dwoma wieżami, ogrodzony wysokim murem, alarmy, złe psy biegają. Już ja coś wymyślę, dam mu czadu, cha, cha!
Porzucony opel
Placyk był niegdyś trawnikiem. Półokrągły, otoczony blokami starego osiedla. Senna dzielnica, wielu emerytów, wysiadują na ławeczkach, towarzyszą im równie stare pieski. Osiedle wybudowano za czasów sekretarza Gomułki i wtedy było chlubą nowej, socjalistycznej stolicy. Podupadło z latami, tynk odpada, rysują się mury, ale i tak mieszkańcy chwalą sobie swój lokalowy standard; mają balkony, wysokie mieszkania, no i z cegły; dopiero za Gierka rozpowszechniła się płyta. A mury z cegły oddychają. Takie panuje przekonanie. Spokojnie tu i cicho, z dala od huczącego gwaru metropolii, dużo zieleni, z małych krzaczków, które tu posadzono, powyrastały wielkie, cieniste drzewa. Ale w końcu forpoczty kapitalistycznych przemian dotarły tutaj. Parter i dwa piętra bloku zamykającego placyk od jego półokrągłej strony wynajęły dwie firmy. Jedna to zagraniczne towarzystwo ubezpieczeniowe, druga jest agencją reklamową, zajmującą się wystawianiem wielkich bilboardów. Blok odmalowano, do wysokości parteru obłożono klinkierem, ochroniarze pilnują wejścia, a trawiasty placyk zamienił się w parking. Dużo tu samochodów. Niektóre stoją cały dzień, inne podjeżdżają i odjeżdżają. Dzieciaki z okolicy mają zabawę. Rozpoznają nieomylnie marki aut, znają ceny, wyliczają parametry. Biegłe w motoryzacji. Podchodzą też koty. Dużo tu kotów. Lubią obsikiwać opony, ustawiając się bokiem z zadartym, wyprężonym ogonem. W upalne dni odpoczywają w cieniu aut. Trawa, która kiedyś porastała placyk, została doszczętnie wyjeżdżona; łysiała w szybkim tempie, aż zamieniła się w czarną ziemię. Tylko w jednym miejscu zieleń nie uległa dewastacji. Mniej więcej pośrodku. Stoją tu co dzień samochody w ciasnym rzędzie i oto spod jednego z nich wyrastają łopiany, pokrzywy, trawa. Nigdzie ani śladu zieleni i jedynie w tym miejscu rozrasta się ona w sposób niczym niezakłócony. Odkrycia dokonał żwawy, bystry emeryt, który miał ogródek działkowy na drugim końcu miasta i często wracał do bloku z kobiałkami pełnymi pomidorów, truskawek, czereśni i śliwek. Zachwalał ich smak, jakość; jego ziemiopłody rosły bowiem bez pomocy sztucznych nawozów, korzystał tylko z naturalnych. Miał stałych nabywców swojej zdrowej żywności. Więc wracając z działki, przechodził zawsze obok placyku.
Ten wóz stał właśnie w środku rzędu parkujących aut. Stalowoszary opel, zaniedbany, karoseria porysowana w wielu miejscach, pordzewiała, skorodowana, szczególnie sfatygowane zderzaki, szyby brudne, popstrzone, tablica z tyłu zatarta, litery i cyfry wskazywały na rejestrację terenową, na pewno nie warszawską. Nie wiadomo, odkąd tak stał w rzędzie nowych, błyszczących aut, dzień i noc tak stał. Wszyscy się do niego przyzwyczaili. Czasem jakiś kierowca parkujący w pobliżu zerknął w roztargnieniu na martwy wóz i może przemknęło mu przez głowę zdziwione pytanie: Co ta bryka tu robi, niszczeje po prostu, bo przecież nieużywany wóz zużywa się bardziej niż używany. Opel zapadał się w ziemię, jego koła obrastała wysoka trawa, pod spodem rozpleniło się rozmaite zielsko, żółciły się mlecze, fioletowe rzepy. Była to bezpieczna wysepka zieleni, swoista szklarnia, pod którą bez żadnych przeszkód rozwijały się chwasty.
Ten stary z bloku, jeżeli nie pracował na swojej działce, to lubił wysiadywać na ławeczce pod topolą w pobliżu; widok na placyk miał doskonały. Był jednym z najstarszych mieszkańców osiedla. Musiał być niegdyś wojskowym, nosił wysłużone sorty mundurowe, zieloną, sukienną bluzę i takie same spodnie, poprzecierane i błyszczące od wieloletniego używania, zieloną koszulę z rozpiętym kołnierzykiem i grdyka na cienkiej szyi skakała mu raz po raz – pingpongowa piłeczka schowana pod obwisłą, niedogoloną skórą. Pamiętał dawne czasy, kiedy to osiedle dopiero co oddano do użytku i wtedy na placyku była piaskownica dla dzieci, postawiony został metalowy trzepak i ludzie przed świętami odkurzali dywany. Pamiętał także, że w tym budynku z kolumnami, zamykającymi placyk, mieścił się dzielnicowy komitet partii – teraz było tutaj jakieś towarzystwo ubezpieczeniowe o obcojęzycznej nazwie i agencja reklamowa, a na placyku nie było już piaskownicy, trzepaka i rzędami stały samochody zagranicznych marek, zadbane, eleganckie, i co rusz piszczały alarmy. Siadywał na ławeczce godzinami, cienista topola chroniła przed słońcem, patrzył wodnistym wzrokiem przed siebie, często zatrzymywał spojrzenie na tym zaniedbanym, zniszczonym oplu, obrośniętym wysoką trawą. Czasem wdawał się w swoisty hazard sam z sobą. Ruszy dzisiaj czy nie ruszy? Może chociaż ktoś przyjdzie, obejdzie dokoła, obstuka butem opony, zajrzy pod spód, otworzy drzwiczki, spróbuje uruchomić silnik. Nikt jednak nie przychodził.
Któregoś dnia ten stary zagadał do ochroniarza, który wysiadywał w budce przed marmurowymi schodami prowadzącymi do hallu budynku, gdzie mieściło się towarzystwo ubezpieczeniowe i agencja reklamowa.
– Nie widzisz pan tego wozu… – zaczął. – Postawili i tak stoi miesiącami.
Ochroniarz, młody byk, spoglądał akurat łakomym wzrokiem za skąpo ubranymi dziewczynami, które biegły rozchichotaną gromadką.
– Nie moja kompetencja! – warknął, bardzo nie lubił namolnych dziadów, nudziarzy. – Idź pan na mentownię… – odwrócił się do niego plecami.
Ten stary fuknął obrażony i odszedł jak niepyszny. Po kilku dniach spróbował zainteresować sprawą dzielnicowego. Znał policjanta od kilku lat i nieraz naprowadził go na trop drobnych przestępstw. Wskazał chłopaka sprzedającego narkotyki pod szkołą i dwóch takich pijaków, co planowali włam do kiosku z gazetami. Dzielnicowy zaabsorbowany był serią włamań w osiedlu, które stały się plagą od miesięcy, nie miał więc głowy do niczego innego i prawie nie słuchając, powiedział na odczepkę, że zajmie się oplem w stosownym czasie.
Ten stary siedząc na ławeczce przedwieczorną porą i patrząc na placyk zamieniony w parking, spostrzegł, że koty upodobały sobie to zaciszne miejsce pod opuszczonym samochodem. Przychodziły duże i małe, znikały wśród zarośli pod osłoną podwozia. A już wieczorem, kiedy placyk pustoszał i ostatni samochód stąd odjeżdżał, koty brały całość w wyłączne swoje posiadanie i zaczynały się kocie amory. Ten stary otwierał okno w swoim mieszkaniu na pierwszym piętrze i słuchał wrzasków, jęków i pisków, których rozmaitość była oszałamiająca. Czasem brzmiało to jak płacz dziecka, cieniutki jęk porzuconej sierotki, a czasem jak charkot zarzynanego wieprza. Ale dopiero pewnego ciepłego dnia przed południem zobaczył łaciatą, czarno-białą kocicę z małymi. Całe to stadko wynurzyło się spod opla. Kociaki baraszkowały w słońcu, ciągnęły matkę za ogon, gryzły ją w uszy, skakały i przewracały się brzuszkiem do góry, a ona czuwała, żeby się nie rozbiegały zbyt daleko. Ten stary wstał z cienistej ławeczki pod topolą i uśmiechnął się. Szeroki uśmiech rozpostarł się po jego pomarszczonej, płaskiej twarzy, zazwyczaj posępnej, pozbawionej pogody. Nie był wcale miłośnikiem kociego plemienia, wyznawał raczej tradycyjny pogląd przypisujący kotom fałsz, krwiożerczą dzikość i brak przywiązania do ludzi. W sporze dotyczącym zabicia deskami piwnicznych okienek, który podzielił mieszkańców osiedla na dwa obozy, opowiedział się przecież bez wahania za zamknięciem kotom dostępu do piwnic.
Uśmiechnął się z innego powodu; nie znosił on bowiem rzeczy nieużytecznych, marniejących bez żadnego pożytku. Ucieszył się więc chociaż z takiego wykorzystania samochodu, niszczejącego od miesięcy w mrozie, deszczu i spiekocie. Dźwignął się z ławki i podpierając się laską, zbliżył się do parkingu. Na jego widok kocięta zbiły się w ciasne stadko, a chuda, łaciata matka zasyczała, odsłaniając drobne, ostre zęby i różowy w środku pyszczek. Stadko wbiegło pod samochód i znieruchomiało ze strachu, nie dając żadnego znaku życia. Ten stary stał i medytował nad przemianą przeznaczenia pojazdu motorowego w dach nad głową kociej rodziny. Pochwalał każdą gospodarność, zarówno w świecie ludzi jak zwierząt. Pochłonięty myślami nie zauważył, że zaszli go od tyłu dwaj policjanci patrolujący ulicę.
– Za czym pan tak uważa? – zapytał jeden.
Odwrócił się zaskoczony. Byli to wysocy młodzieńcy w czarnych strojach i jaskrawych, pistacjowego koloru kamizelkach nałożonych na kombinezony; wyposażeni w broń krótką, pałki, kajdanki i nadajniki.
– Ano – odrzekł stary – sami panowie widzicie. Stoi to i stoi, tylko patrzeć, jak się rozpadnie na złom.
Wyłożył im całą historię i obliczył dokładnie, że wóz zaparkowany jest tutaj od półtora roku i czterech dni. Policjanci obeszli obiekt dokoła, pochylili się z tyłu nad jego tablicą rejestracyjną. Nie wszystko udało się odczytać. Byli skrupulatni i to, co zapisali w notatniku, jeden od razu przekazał nadajnikiem do centrali. Na odpowiedź nie czekał długo i zaświeciły mu się oczy.
– O, kurwa! – wykrzyknął do kolegi. – Wpadliśmy na trop! Rozumiesz! – kopnął oponę opla.
– Co się stało? – zainteresował się ten stary.
Policjanci przybrawszy oficjalny wyraz twarzy wcale nie mieli zamiaru wtajemniczać go w tajniki sprawy.
Wkrótce na placyk zajechały dwa radiowozy na sygnale. Przybyła ekipa śledcza. Otoczyli teren płotkiem obwiedzionym żółtą taśmą i rozpoczęli swoje czynności. Fotografowali wóz. Pozakładali gumowe rękawiczki i pobierali próbki z jego maski, klamek, szyb. Szukali czegoś na ziemi. Podnosili jakieś drobiny i wsypywali ostrożnie do przezroczystych torebek.
Zebrali się liczni gapie.
– Co to jest? – dopytywali się. – Napad! Zastrzelili kogoś?
Ten stary dumny jak paw opowiadał, że to wóz z napadu na bank i on naprowadził policję na ślad. Opel, mówił jeszcze, był ważnym ogniwem w sprawie, nad którą biuro śledcze pracowało już dłuższy czas i teraz rzecz cała pójdzie bardzo gładko.
Gapie cisnęli się coraz bardziej i napierali na płotek z żółtej taśmy. Dwaj patrolowi policjanci odpędzali natrętów. Akcją dowodził wyższy funkcjonariusz; pagony munduru miał ozdobione srebrnymi wężykami i gwiazdkami. Co chwila coś mówił ściszonym głosem do komórki. Po dokonaniu wstępnych oględzin porzuconego opla i obfotografowaniu go ze wszystkich stron na miejsce zdarzenia podjechał wóz holowniczy z przyczepą. Fachowcy raźno i sprawnie zabrali się do roboty. Obwiązali auto stalowymi linami. Podjechali od tyłu, podstawili platformę i wprawili w ruch mechanizm podnośnika, który stalowymi łapami zaczął podnosić samochód przyrośnięty kołami do ziemi. Zatrzeszczał, zazgrzytał i powoli wznosił się w górę. Kołysał się na stalowych linach jak zabawka.
– Ostrożnie! – denerwował się dowodzący akcją. – Ostrożnie!
Musiał to być cenny dowód rzeczowy. Opel osiadł bez szwanku na platformie.
Odjechali. Pozostała prostokątna wysepka powygniatanej zieleni i krwawy strzępek po kociaku, którego rozgniótł opel, kiedy podciągali go do góry. Kocica nie zdążyła uratować wszystkich swoich dzieci.
Ten stary odetchnął z ulgą. Nareszcie był porządek. Ten opel jak wrzód sterczał na półkolistym placyku. Niewiadomego pochodzenia i przeznaczenia.
– Jak parking, to parking – mruknął do siebie i wrócił w cień na ławeczkę pod topolą.
Romantyczni
Spoglądała na kopulaste wierzby nad sadzawką. Odbijały się mgliście w zielonej wodzie, po której sunęły dostojnie dwa łabędzie. Na białej ławeczce po drugiej stronie przytulona do siebie para młodych.
– Jakie to romantyczne – westchnęła.
Jej towarzysz przytaknął skwapliwie.
– Dobrze tak odetchnąć, oderwać się – zauważył.
Pokiwała głową. Poczuła się jak w innym świecie. Spokojnym, oderwanym od zgiełku miasta.
Tak spacerując powolnie alejkami starego parku, spoglądając na harce wiewiórek, wsłuchując się w stukanie dzięcioła, siedzącego na pniu strzelistego świerka, podziwiając ogromny głaz narzutowy, opatrzony tabliczką pomnika przyrody, rzeczywiście zanurzali się w inny, pełen harmonii świat. Dotarli do niebieskiej figurki Matki Boskiej, stojącej na postumencie oplecionym bluszczem. Było to malownicze uroczysko. Klomb z różami na wysokich łodygach, otoczony murkiem z kamieniami. Dwie smukłe tuje po dwóch stronach świętej figury. Cień rozłożystych drzew, szelest liści. Odezwał się jakiś ptak. Cienko, perliście. Stali i patrzyli na Matkę Boską na kamiennym postumencie. Miała wianek z kwiatów na głowie.
Spojrzeli na siebie. Długo, intensywnie nie odrywali oczu od swych twarzy. Ona i on. Młodzi, przystojni, gustownie ubrani. On wysunął rękę. Musnął jej dłoń. Jego palce objęły palce jej dłoni. Splatały się razem.
– Naprawdę… – zaczął on miękkim głosem. – Tyle już razy chciałem… – mówił urywanymi słowami – chyba wiesz, że ja… Musisz wiedzieć…
Jej oczy były takie wymowne. Czekała na jego słowa. Najważniejsze słowa. Dłonie obojga zacisnęły się delikatnie. Oboje czekali na tę chwilę. Nadeszła właśnie teraz. Już nadchodził moment wyznań, przyrzeczeń, obietnic. Spacer po pustym parku w godzinie zmierzchu, malownicza przyroda, placyk ze świętą figurą, klomb z czerwonymi różami, cała ta sceneria była tak nastrojowa, sprzyjała miłosnym wyznaniom. Więc już. I wtedy zaćwierkał telefon komórkowy. Całą serią dźwięków. Natarczywy sygnał. Oboje drgnęli gwałtownie. On sięgnął do kieszeni. Ona do torebki. To jej telefon. Szybko wyciągnęła z torebki. Maleńki, zgrabny przedmiot. Cacko, model damski, można powiedzieć, nie większy od jej dłoni, płaskie, wytworne pudełeczko. Herold ważnych wieści. Przycisnęła kolorowy klawisz.
– Tak, to ja – powiedziała zdecydowanym głosem – właśnie spodziewałam się. – Przycisnęła ucho do pudełeczka.
– Co! – jej głos stwardniał, nabrał metalicznych tonów. – Aż tyle! Czy on oszalał? Nie mogłeś zakwestionować natychmiast. Jaki procent? – Znów przycisnęła ucho do pudełeczka. Wsłuchiwała się w głos stamtąd z drapieżnie napiętą twarzą.
– To oburzające! Zwariował, bezczelny cham, postępuje wbrew ustaleniom. Nowa porcja wiadomości i jej mocny zdecydowany głos. – Przetrzymaj go trochę. Niech zmięknie. Niech sobie nie wyobraża, że ma nas w swoich łapach. Możemy w ostateczności zagrozić. Powiedz, że mamy. – Tak potoczył się ten dialog na odległość. Rzeczowy, pełen wskazówek, jak rzecz całą prowadzić, żeby zmusić kontrahenta do ustępstw. Może wspólnika, dłużnika, odbiorcę, nabywcę?
Mężczyzna wsłuchiwał się w słowa kobiety z wielką uwagą. Bardzo zainteresowany.
Przycisnęła guziczek. Koniec rozmowy.
– No i co? – zapytał mężczyzna.
– Jeszcze trwają negocjacje – odpowiedziała kobieta. – Kręci i gra na zwłokę, ale my go dociskamy.
– Więc zgodzi się? – zadał niecierpliwe pytanie.
– Nie wiem – odpowiedziała kobieta – to twardy zawodnik.
Mężczyzna wpatrywał się skupionym wzrokiem w noski swoich czarnych, błyszczących butów.
– Mam na niego haka – wycedził po chwili.
– Naprawdę? – ucieszyła się kobieta.
Już nie patrzyli na drzewa, krzewy, kwiaty. Już nie słyszeli ptasich głosów. Ruszyli szybkim krokiem od świętej figurki do bramy wyjściowej z parku.
Rozmawiali z ożywieniem. Rozmowa miała charakter bardzo konkretny. Padały jakieś wielocyfrowe sumy, odejmowali, dodawali, dzielili i mnożyli. Wymieniali paragrafy i artykuły przepisów, umów. Przygotowali się na ewentualność oporu i sprzeciwów w kwestii tej ważnej transakcji, która powinna zaowocować znacznym zyskiem dla nich. Para wspólników.
Uśmiech losu
Nieustająca gimnastyka umysłu. Idzie człowiek: patrzy tu, patrzy tam, przelicza. Mnożenie, dzielenie. Dodawanie, odejmowanie. Cztery działania arytmetyczne. Pamięć ćwiczy się w ten sposób. Tu tyle, tam tyle. Obliczanie różnicy. Nawet nocą nie można zaprzestać tej arytmetyki. Od pierwszego do pierwszego. Zostało jeszcze dwieście złotych. Należy podzielić przez tydzień. Tyle dni zostało do listonosza. Nie ma od kogo pożyczyć. Synowi się nie przelewa, remontował mieszkanie, raty spłaca. Noc, zamiast być ukojeniem, zamienia się w ból głowy. Papierosów już nie ma, herbata się kończy, co wykombinować na obiad. Przewracam się z boku na bok, budżet domowy tak napięty. Cała ta gra odbywa się w granicach 616 złotych. Tyle wynosi emerytura, dokładnie 610. Listonosz dostaje końcówkę. Należy mu się, przynosi terminowo o umówionej godzinie. Od razu trzeba odliczyć jedną trzecią tej sumy na opłaty czynszowe. Bywało i tak, że przez kilka dni tylko pęczak sobie gotowałem, krasiłem smalcem, rano kawa zbożowa z mlekiem, czerstwy chleb, dopychałem się jeszcze makaronem.
Budżet się wyczerpał i głową muru nie przebijesz. Najgorsza sprawa z paleniem, dzielę na trzy, korzystam ze szklanej lufki. Ciężkie dni, przednówek, mówią na wsi. Mieszkam w bloku, osiedle z wielkiej płyty, blok jak wąż, sto metrów długi. Żyją ludzie w tych M-2, M-3 tacy jak ja, emeryci, renciści, każdy sobie głowę łamie, jak ten budżet rozpracować, niejeden ostatni tydzień przednówkiem nazywa.
Najtaniej można zaopatrywać się na bazarach. Bazarek rozległy, kilkadziesiąt bud, jeszcze z wozów handlują, a przybysze ze Wschodu rozkładają swój towar na płachtach. Ruskie, Białorusy, Ukraińcy, tacy czarniawi, Ormiaszki mówią o nich. U jednego takiego zawsze kupowałem papierosy, miał taki gatunek, Dukat, pasuje mi najbardziej. U innego kurtkę zimową kupiłem, skóropodobną, bardzo tanio, dwie zimy już przechodziłem. Życie emeryta polega na dreptaniu, chodzi się od sklepu do sklepu, od bazarku do bazarku. Chodzisz sobie pomalutku i widzisz: tu taniej, tam drożej. Na bazarku pod koniec handlowego dnia kupcy często ceny obniżają, szczególnie ci warzywno-owocowi, towar to delikatny, nocy może nie przetrzymać. Wydeptałem te bazarkowe szlaki, nie tylko chodzi o zakupy, lubię chodzić po bazarku nawet z pustą kieszenią. Życiem się cieszę, posłucham, pogadam z ludźmi. Pewnego razu ruski kupiec, który sprzedawał z płachty elektronikę, uśmiechnął się do mnie, zagadał, papierosem poczęstował. Oleg miał na imię. Gadu, gadu o tym, owym i Oleg zwierzył się, że rozgląda się za jakimś dachem nad głową, mieszkał na działkowych ogródkach, pewien działkowiec wynajął mu budę. Oleg zamieszkał ze wspólnikiem o imieniu Sasza, mieszkali na tych działkach pracowniczych za torami. Ale trochę narzekali, nastały dni deszczowe, zimnica. Źle im się mieszkało. Oleg zapytał, czy nie mam czegoś na widoku. Lepszego dachu nad głową.
– Ty charoszyj człowiek – tak mnie wziął pod włos.
Od razu sobie pokombinowałem: mam pokój z kuchnią, 28 metrów. Dlaczego nie! Wstawię sobie do kuchni wersalkę, telewizor przeniosą i mogę im pokój wynająć. Dogadaliśmy się. Trzysta miesięcznie i czynsz do połowy regulują. Oleg pogrzebał w swoich torbach, flaszkę wyciągnął, ruska gorzałka, niezła, wypiliśmy we trzech, Oleg, Sasza i ja. Wprowadzili się następnego dnia, toboły z towarem wnieśli. Bardzo dobrzy sublokatorzy, nie mogę o nich złego słowa powiedzieć. Mówią o Ruskach brudasy, niska kultura, ci moi bardzo czyści, żadnego nieporządku w łazience nie zostawią, przychodzą do mieszkania i buty w przedpokoju zdejmują. Już czwarty miesiąc pomieszkują, płacą z góry, ani dnia zwłoki. Dogadaliśmy się także w kwestii wyżywienia, co wieczór im ciepłą kolację gotuję. Żeberka, kura w rosole, podroby, kiełbasa gotowana albo podsmażana, kartofli kopiasty talerz.
Wtrząchają, aż uszy im się trzęsą, wdzięczni tacy za ciepły posiłek, czasem flaszkę postawią. Wypiją, Oleg ładnie śpiewa. Stanąłem na nogi, wyszedłem z finansowego kryzysu. Synowi parę złotych do remontu dorzuciłem, obóz wakacyjny dla wnuczka opłacony, zamierzam jeszcze rower mu kupić. Toteż teraz jak listonosz emeryturkę mi przynosi, to całe 16 złotych mu daję, niech ma!
– Polepszyło się panu – listonosz na to. – Bardzo się cieszę.
To prawda, polepszyło mi się znacznie, uśmiechnął się do mnie los. Oleg zamierza żonę swoją do handlu ściągnąć, są z Charkowa, dlaczego nie, mogą we troje zamieszkać u mnie, zmieszczą się.
– Hotelarz zrobił się z pana! – podgaduje sąsiadka z tej samej klatki, niczegowata wdowa. Zazdrości wyraźnie. Niech się pokręci po bazarku, może i jej się poszczęści. Jak dobrze pójdzie, to jeszcze przygrucha sobie robotnego, młodego Ruska. Uwije u niej gniazdko i oboje będą zadowoleni.
Mułła
Widok był okropny. Otwarta rana, wypuścili bebechy.
Wyjechał z domu jak zwykle, o siódmej, wypił kawę, soczek pomarańczowy, zjadł grzankę z orzechowym masłem. Asia żegnała go na schodach. W kusym szlafroczku, pomachała ręką. Jak w amerykańskim serialu. Biznesmen jedzie tłuc kasę, żegna go kochająca żonka. Asia lubiła takie filmowe efekty. Silnik beemwicy pracował cicho i równo; zapalił pierwszego papierosa i wsunął kasetę. Głos Kayah wypełnił wnętrze wozu.
Z domu do warsztatu jest najwyżej pięć minut drogi. Od asfaltówki wjeżdża się żwirową drogą w ten obszar przemysłowo-handlowej zabudowy. Hurtownie, wytwórnie, serwisy, magazyny. Jego pawilon był trzeci z brzegu. Mógł dojechać z zamkniętymi oczami. Zmienił bieg, zwolnił, wyhamował, przycisnął klawisz – wyłączył ulubioną piosenkę i dopiero wtedy podniósł głowę. Zobaczył. Nie uwierzył oczom. Ten piękny pawilon, jego pawilon, był ruiną. Ściana od frontu ziała wielką wyrwą do samego dachu, drzwi wjazdowe, z solidnego materiału, obite stalową blachą, też były wyszarpane. Zły sen czy omam zmąconego wzroku? Wyskoczył z wozu, nie gasząc silnika, i patrzył osłupiały. Szyld, który był umocowany nad wjazdem, zwisał żałośnie pogięty, litery napisu okopcone, pokryte czarnymi smugami.
Nowoczesny pawilon diagnostyki samochodowej był w ruinie. Zburzone dzieło mozolnych zabiegów i niemałego wkładu finansowego. Miało to być źródło stałych dochodów, zabezpieczenie przyszłości. Pod jego nogami, w odległości kilkunastu metrów od budynku, leżało pełno gruzu, odłamki cegieł, dachówki, kawałki blachy. Siła wybuchu musiała być potężna. Zauważył, że właściciel hurtowni po sąsiedzku już był na miejscu i wyglądał zza winkla baraku. Jego owczarek kaukaski poszczekiwał głuchym basem przy siatce ogrodzenia. W sklepie kraty z okien już zdjęto i zamajaczyła tam jakaś postać. Ale nie wychodzili na ulicę. A na tej pustej dotychczas posesji wrzała robota. Trwał wyładunek klinkierowych cegieł w plastykowych opakowaniach. Drgnął gwałtownie, kiedy ktoś delikatnie trącił go w plecy. Odwrócił głowę. Dwóch. To byli chłopcy od Mułły. W dresach, bejsbolówkach. Znał ich z widzenia. Go-Go i Pajęczyna. Podjechali z drugiej strony. Wóz zaparkowali za hurtownią. Pajęczyna minę miał zakłopotaną. Go-Go wzdychał.
– Szef pana prosi – szepnął. – W wiadomej sprawie.
Wstydliwym gestem dłoni wskazał ruinę pawilonu.
Poszedł za nimi jak lunatyk.
„Arizona” była o tej porze jeszcze zamknięta. Otwierają dopiero o 11.00. Zaprowadzili go od podwórza.
– Tędy – powiedział Pajęczyna.
Awaryjne drzwi były uchylone. Szedł wąskim korytarzem, minął kuchnię i ciągle kołatało mu w głowie: dlaczego?
Ciemno tu było, okna zasłonięte i tylko mały kinkiet nad barem rzucał niewielki krąg światła, które odbijało się nikłymi refleksami w butelkach i kieliszkach na półkach. Po drugiej stronie parkietu, na podium dla orkiestry, majaczyły zarysy instrumentów muzycznych. Mułła siedział okrakiem na wysokim stołku i poruszał szklanką, grzechotał lód.
Masywne plecy mężczyzny były lekko pochylone i światło kinkietu odbijało się też na gładko wygolonej głowie z białą blizną, od karku w górę. Nazywali go Mułłą, bo kiedyś kursował na wschodnim szlaku do Turcji, Afganistanu. Stamtąd przywiózł sobie muzułmański różaniec i teraz obracał zręcznie jego kuleczki w palcach lewej dłoni. Twarz miał pyzatą, z nikłym zarostem, i małe oczka schowane w głębokich oczodołach. Zsunął się ze stołka i serdecznie potrząsnął jego prawicą.
– Może drinka? – zapytał.
Pokręcił przecząco głową i znów zakołatało mu pytanie: dlaczego to mnie zrobili?
– Nie będę owijał w bawełnę – powiedział Mułła, jakby czytając w jego myślach. – To był wypadek przy pracy. – Siadł z powrotem na wysokim stołku i dolał sobie do szklanki trunku z pękatej butelki.
– Jak to?! – zdołał wykrztusić.
Zarazem odetchnął z ulgą. Więc nic do niego nie mają.
– Prawdę mówiąc… – ciągnął Mułła uprzejmym głosem – te gnoje, co to mieli zrobić, nagrzali się przedtem na dyskotece i pomyliły się im adresy, głupia sprawa.
– W takim razie o kogo się rozchodziło? – ośmielił się zadać dociekliwe pytanie. Pomyślał o sąsiedzie z lewej strony, hurtowniku. Z drugiej strony miał wytwórnię wód mineralnych. A może z tyłu.
Mułła ponownie uniósł szklankę z napojem, zagrzechotał lodem i uśmiechnął się sennie.
– Jesteś ubezpieczony? – zapytał, zamiast odpowiedzieć na jego pytanie.
Był ubezpieczony.
– To dobrze – stwierdził Mułła i zastanowił się przez chwilę. – W takim razie, powiedzmy, przez pół roku zwolniony jesteś od opłat za opiekę. – Nagle odstawił szklankę i walnął pięścią w blat baru, aż zadzwoniło szkło z resztką żółtawego płynu na dnie i zakołysała się litrowa butelka o koniakowym kształcie.
– Ja tym gnojom, partaczom, dam popalić! Pajęczyna!!! – wrzasnął Mułła i zamachnął się muzułmańskim różańcem. I przestał się nim interesować.
Skierował się tą samą drogą przez kuchnię i długi korytarzyk do awaryjnego wyjścia z „Arizony”. W drzwiach omal się nie zderzył z Pajęczyną, który pędził zadyszany na wezwanie Mułły.
Pan Tadeusz
Stał z wysuniętą lewą nogą. W pozycji wodza odbierającego defiladę. Wypięty brzuch. Przed chwilą wysiadł z liliowego mercedesa o przyciemnionych szybach. Obracał między wargami wykałaczkę. Przyjmował petentów. Zawsze przyjeżdżał tego samego dnia, o tej samej godzinie – i oni już na niego czekali. Właściciele bud i sklepików z niedużego bazaru na peryferiach. Jego podopieczni.
– No! – warknął, przerzucając wykałaczkę z jednego kąta ust w drugi.
Pierwszy podszedł ten, co postawił sobie przed rokiem budę z szybkim jedzeniem, na wzór amerykański. Miał przygotowaną zawczasu kopertę.
– Panie Tadziu… – zaczął przymilnie. Ale możnowładca nie pozwolił mu dokończyć zdania i opędzając się jak od uprzykrzonej muchy, wyciągnął dłoń, której dwa palce ozdobione były grubymi sygnetami. Jeden z rubinowym oczkiem. Drugi bez żadnego kamienia, samo złoto. Zaszeleścił kopertą, obracając ją wprawnie w dwóch upierścienionych palcach.
– Co do grosza! – potwierdził pośpiesznie właściciel budy, znany lizus.
Wtedy wsunął niedbale kopertę do jednej z wielu kieszeni długiej, skórzanej kurtki z metalowymi suwakami i guzami.
Potem podchodzili następni z tej wyczekującej, zbitej jak trzódka owiec, gromadki. Cukiernik. Sprzedawca kaset. Gość z punktu ksero. Właściciel budki z elektroniką. Ci ze straganów z ciuchami. Spożywcza branża. Sklepik zabawek i gier dziecięcych. Jedni pozdrawiali go z nadmierną serdecznością. Inni uśmiechali się wdzięcznie. Jeszcze inni wzdychali. Jedni mieli haracz w kopertach. Inni wtykali mu w dłoń gołe zwitki banknotów. Od niektórych brał w milczeniu, nie patrząc na nich wcale. A niektórych sondował spojrzeniem malutkich oczu, które pobłyskiwały lodowatym blaskiem w wielkiej twarzy o porowatej konsystencji surowego mięsa z fioletowymi żyłkami.
Dwaj mocarze, którzy stali za nim, uśmiechali się półgębkiem. Też szło od nich mrozem po krzyżu. Jego asystenci. Niejeden z bazaru wiedział coś o tym.
Ostatni podszedł szczupły mężczyzna o hardej twarzy. Podchodząc, kurczył się jakoś i garbił. Harda śmiałość uchodziła mu z twarzy. Dłonie wyciągnął przed siebie. Były puste. Ani koperty, ani zwitka banknotów. Rozłożył je bezradnie.
Pan Tadeusz, feudał na tym bazarze, popatrzył na ostatniego lennika. Jego pomocnicy też popatrzyli na niego z zainteresowaniem.
– Panie Tadeuszu… – wydusił z siebie bezdźwięcznym głosem właściciel pralni. – To dopiero rozruch przecież. Tylko kilku klientów miałem w tym miesiącu.
Pan Tadeusz wypluł wykałaczkę.
– To ja ci gnoju daję ochronę! – rozzłościł się. – A ty mi się migasz! Migasz się – powtórzył i pofałdował niskie czoło w mrocznym zamyśleniu.
Dwaj jego pomocnicy już czekali na sygnał. Lekko przestępowali z nogi na nogę. Gotowi i bardzo chętni. Ale powstrzymał ich nieartykułowanym pomrukiem. Opuścił głowę, spoglądając na swoje czarne półbuty na podwyższonym obcasie. Tupnął jedną nogą. Zaraz drugą. Po chwili zaś jednym butem, to drugim, na przemian, zaczął rozchlapywać kałużę we wgłębieniu chodnika. Dzieło zanieczyszczenia nastąpiło szybko i jego eleganckie kamasze pokryły się warstwą szarej, błotnistej mazi.
– Pucuj! – wrzasnął, krzywiąc z niesmakiem mięsistą twarz.
Właściciel pralni wyglądał na zdezorientowanego. Wytrzeszczył oczy w wysiłku zrozumienia.
– Co proszę… – wyszeptał.
– Pucuj! – zawarczał pan Tadeusz.