Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Moja Warszawa. Powidoki 2

Moja Warszawa. Powidoki 2

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-244-0247-2

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Moja Warszawa. Powidoki 2

Tym razem autor pokazuje Warszawę w okresie przemian ustrojowych i pierwszych lat po upadku komunizmu 1989–1997. Pojawiają się zachodnie samochody, kantory, tak zwani przedsiębiorcy i bankierzy. Typowi dla pisarza bohaterowie w nietypowych sytuacjach, doskonała narracja i mistrzostwo obserwacji. Niektóre z opowiadań były już drukowane w tomach Opowiadania uliczne, Prawo prerii i To wolny kraj.

Polecane książki

Książka zawiera wybrane i przystępnie opracowane przepisy Lucyny Ćwierczakiewiczowej, słynnej XIX-wiecznej autorki poradników kulinarnych. Korzystając z nich, z łatwością przygotujemy: wódki, wina, nalewki, likiery, miody pitne, piwo i napoje z dodatkiem alkoholu....
"Ferdinand mieszka sam w gospodarstwie. I wcale nie jest z tego powodu szczęśliwy. Pewnego dnia zachodzi do Marceline, swojej sąsiadki, i zauważa, że niewiele brakuje, aby dach jej domu runął. Wnukowie podpowiadają mu, by zaprosił Marceline do siebie. Ale czy to wypada...? Jednak decyduje się w koń...
Bruno Schulz zawsze stał po stronie autorów, nawet gdy sam wcielał się w niewygodną dla siebie rolę krytyka. Nie chciał sobie „arrogować” porównującego i oceniającego spojrzenia znawcy, przedkładając nad nie sąd prywatnego konsumenta i amatora. Być może dlatego tom zawierający wszystkie jego szkice ...
„Widmo krąży po Europie – widmo komunizmu” – tym słynnym zdaniem rozpoczyna się „Manifest Komunistyczny”, napisany wspólnie przez Karola Marksa i Fryderyka Engelsa. Nowe wydanie ukazuje się z uwspółcześnionym tłumaczeniem i obszernym wstępem dr Edwarda Karolczuka. „Manifest” został po raz pierwszy w...
Przez całe lata wmawiano nam, że sól nie jest zdrowa. Lekarze ostrzegali, że szkodzi naszemu sercu i należy ograniczyć jej spożycie. Teraz już wiemy, że nie mieli racji i bez żadnego poparcia naukowego szerzyli tę wiedzę. Wiodący naukowiec zajmujący się badaniami nad układem sercowo-naczyniowym rozw...
  Jest to pierwsza na rynku publikacja zawierająca ostateczny tekst ustawy z 10 maja 2018 r. o ochronie danych osobowych wraz z uzasadnieniem rządowym. Ustawa weszła w życie 25 maja 2018 r. i wdraża do polskiego prawa przepisy unijnego rozporządzenia RODO. Nowe prawo dotyczące ochrony danych osobowy...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Marek Nowakowski

Opra­co­wa­nie gra­ficz­ne: ‌An­drzej Ba­rec­ki

Ko­rek­ta: ‌Do­bro­sła­wa Pań­kow­ska ‌

Na ob­wo­lu­cie wy­ko­rzy­sta­no ‌zdję­cie Grze­go­rza Ja­ku­bow­skie­go/FO­RUM

Na ‌oklej­cie wy­ko­rzy­sta­no zdję­cie An­drze­ja ‌Ba­rec­kie­go

Au­to­rzy i źró­dła ‌zdjęć ‌za­miesz­czo­nych ‌w książ­ce:

Ma­ciej ‌Brzo­zow­ski/FO­RUM: ‌str. 50; Adam ‌Cheł­stow­ski/FO­RUM: str. 207; Ja­cek ‌Do­miń­ski/Re­por­ter/EAST NEWS: str. ‌210; ‌Grze­gorz Ga­łę­zia/FO­RUM: str. 138, ‌141; M. ‌Gmi­truk/FO­RUM: str. 209; ‌A. Iwań­czuk/Re­por­ter/EAST NEWS: str. ‌52; ‌Alek­san­der ‌Ja­ło­siń­ski/FO­RUM: str. ‌57; ‌To­masz Jo­dłow­ski/FO­RUM: str. ‌208; Ro­man Ko­to­wicz/FO­RUM: str. ‌206; ‌Ma­ciej ‌Ma­cie­rzyń­ski/Re­por­ter/EAST ‌NEWS: str. 55; ‌Chris Nie­den­thal/FO­RUM: str. ‌143; ‌Ja­kub ‌Osta­łow­ski/FO­RUM: str. ‌54, 140; To­masz ‌Pa­czos/FO­RUM: str. ‌51; ‌Ma­ciej Pia­sta/FO­RUM: ‌str. 212; Ma­ciej ‌Ska­wiń­ski/FO­RUM: ‌str. ‌145; Ja­ro­sław Sta­cho­wicz/FO­RUM: ‌str. 139; Pa­weł ‌Szwap­czyń­ski/FO­RUM: str. 213; To­masz ‌To­ma­szew­ski/FO­RUM: ‌str. 211; ‌Wierz­chow­ski/FO­RUM: ‌str. 53; ‌Krzysz­tof ‌Wój­cik/FO­RUM: str. 56, 142; ‌Agen­cja FO­RUM: str. 144

Co­py­ri­ght ‌© by Wy­daw­nic­two ‌Iskry, War­sza­wa 2010 ‌

Co­py­ri­ght © ‌by Ma­rek No­wa­kow­ski, War­sza­wa ‌2010

ISBN 978-83-244-0247-2

Wy­daw­nic­two ‌Iskry ‌

ul. Smol­na 11, ‌00-375 ‌War­sza­wa

e-mail: iskry@iskry.com.pl

www.iskry.com.pl

Skład wersji ‌elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Miasta ciąg ‌dalszy

Po­wi­do­ki za­cie­ra­ją się w pa­mię­ci. ‌Od­cho­dzą. Daw­ni ‌lu­dzie wy­mar­li. Daw­ne ‌mury wy­bu­rzy­li.

Mia­sto po­zo­sta­ło. Kipi ‌i bul­go­cze. Złe ‌i do­bre prą­dy ‌na­wza­jem się ‌prze­ni­ka­ją. Upadł ‌ko­mu­nizm. Lu­dzie uczą ‌się no­we­go ży­cia. ‌Za­dy­sza­ny rytm po­go­ni za ‌pie­nią­dzem. ‌Mało cza­su na ‌oglą­da­nie ‌się wstecz. ‌Dużo ego­izmu i kłam­stwa. Dra­pież­ni­ki, hie­ny. Lu­dzie suk­ce­su. Dużo bie­dy, za­wo­du, go­ry­czy. Co z tego wy­ni­ka? Cho­dzę i pa­trzę. Wszyst­ko przy­po­mi­na roz­le­wa­ją­cą się mag­mę. Czy War­sza­wa to nadal mia­sto nie­po­ko­na­ne? Czy stwo­rzy przy­szłym po­ko­le­niom po­żyw­kę do nie­śmier­tel­nej mi­to­lo­gii?

Zaduma

Wspo­mnie­nia mają pra­wo brać. Po­ka­za­li w te­le­wi­zji tam­te cza­sy. Straj­ki, ma­ni­fe­sta­cje, lu­dzie sto­ją za bra­mą, pa­trzą. Spoj­rze­nia peł­ne obaw, ale zde­cy­do­wa­ne. Za­raz na­dej­dą czoł­gi, za­czną strze­lać. Wie­cu­ją, prze­ma­wia wą­sa­ty. Ob­ra­du­ją, usta­la­ją po­stu­la­ty, znów wą­sa­ty, ostry, szyb­ki przy­wód­ca. Umiał kie­ro­wać, od Boga to miał dane. Po­ry­wał za sobą lu­dzi. Bra­łem w tym udział, a jak­że! Wie­co­wa­łem, wy­pi­sy­wa­łem ha­sła, wie­sza­li­śmy na fa­brycz­nym mu­rze, z kil­ko­ma ko­le­ga­mi de­le­ga­cją po­szli­śmy do dy­rek­cji. Lu­dzie mnie wy­bra­li na swo­je­go przed­sta­wi­cie­la. Tak po­wstał fa­brycz­ny zwią­zek „So­li­dar­ność”. No, ale nie będę tego wspo­mi­nał. Po­wiem tyl­ko jesz­cze, że już przed sierp­niem ga­da­li­śmy w kil­ku na na­szym wy­dzia­le, że trze­ba coś zro­bić, lu­dzi po­ru­szyć, bo tak da­lej być nie może. Szu­ka­li­śmy kon­tak­tów z in­ny­mi, ktoś za­ka­po­wał, bez­pie­ka nas zwi­nę­ła. Wte­dy pierw­szy raz tego sma­ku za­zna­łem. Dwóch mnie prze­słu­chi­wa­ło, je­den ła­god­ny, dru­gi na krzyk mnie brał.

– Skru­sze­jesz, doj­rze­jesz! – krzy­czał.

48 go­dzin trzy­ma­li mnie na doł­ku. Ła­god­ny do piw­ni­cy przy­szedł, pa­pie­ro­sa­mi mnie po­czę­sto­wał.

Po sierp­niu dzia­ła­łem w na­szej ko­mi­sji za­kła­do­wej, dy­rek­cja i par­tia grzecz­nie ze mną roz­ma­wia­ła, nie po­wiem, by­łem, jak mó­wi­li, part­ne­rem do sto­łu ob­rad. Na­stęp­nie, kie­dy stan wo­jen­ny wpro­wa­dzi­li, to przy­szli do mnie pierw­szej nocy. Trzech, eki­pą kie­ro­wał zna­jo­my ubek, ten ła­god­ny z pierw­sze­go prze­słu­cha­nia. Już nie był taki ła­god­ny. Ka­zał mi pod­pi­sać lo­jal­kę, od­mó­wi­łem.

– Brać go! – po­wie­dział.

Przez dzie­więć mie­się­cy by­łem in­ter­no­wa­ny. Sie­dzia­łem w sta­rym wię­zie­niu, pa­mię­ta­ją­cym jesz­cze car­skie cza­sy. Ale nie da­li­śmy się zmóc. Duch u nas był moc­ny. Pie­śni pa­trio­tycz­ne śpie­wa­li­śmy, co mą­drzej­si wy­kła­dy nam ro­bi­li, hi­sto­ria, po­li­ty­ka, dużo o Pił­sud­skim. Nie dali rady mnie zła­mać. Wy­sze­dłem i da­lej swo­je ro­bi­łem. Zwol­ni­li mnie z ro­bo­ty, za­ha­czy­łem się u „pry­wa­cia­rza”, ale z za­ło­gą fa­brycz­ną mia­łem sta­łą łącz­ność. Nadal sta­łem na cze­le pod­ziem­nej ko­mi­sji za­kła­do­wej. Ulot­ki roz­rzu­ca­li związ­kow­cy po ha­lach, bi­bu­łę im pod­rzu­ca­łem, po­cho­dy or­ga­ni­zo­wa­li­śmy. Bez­pie­ka mia­ła na mnie oko, na­lo­ty na miesz­ka­nie ro­bi­li, re­wi­zje, in­wi­gi­la­cje, ta­kie typy w adi­da­sach za mną ła­zi­ły, ale do­wo­du żad­ne­go nie uda­ło im się do­rwać. Nie chwa­ląc się, do­brze kon­spi­ro­wa­łem. Złość ich bra­ła, be­be­szy­li miesz­ka­nie, wszyst­ko prze­wra­ca­li do góry no­ga­mi, na­wet w ko­mór­ce na wę­giel pra­co­wi­cie ryli. Za­zwy­czaj eki­pą psów kie­ro­wał ubek z pierw­sze­go prze­słu­cha­nia, ła­god­ny. Zu­peł­nie już stra­cił swój ła­god­ny, wy­ro­zu­mia­ły cha­rak­ter. Z upodo­ba­niem prze­pro­wa­dzał oso­bi­stą re­wi­zję.

– Sta­nąć w roz­kro­ku – war­czał… – wy­piąć ty­łek! Może tam w od­by­cie gryps ja­kiś cho­wa­cie? – na­igry­wał się. Czę­sto za­bie­rał mnie do ko­mi­sa­ria­tu, prze­trzy­my­wał 48 go­dzin. A raz prze­pro­wa­dził ze mną roz­mo­wę wy­cho­waw­czą.

– Po co mamy tak ze sobą na udry iść – po­wie­dział. – Mo­że­cie tro­chę zmięk­nąć, bar­dziej roz­sąd­nie do ży­cia po­dejść. Dzia­łaj­cie so­bie w tym wa­szym pod­zie­miu, jak chce­cie. Ale mo­że­cie nas na bie­żą­co in­for­mo­wać, co się tam u was dzie­je. Wró­ci­cie do fa­bry­ki, dro­ga awan­sów przed wami otwar­ta.

– O nie! – od­po­wie­dzia­łem Ku­si­cie­lo­wi. – Ka­pu­siem to ja nig­dy nie będę.

Za­bul­go­tał ze zło­ści. Da­lej nę­kał mnie z róż­nych stron. Zna­jo­mość to była dłu­ga, aż do tych wy­bo­rów sej­mo­wych, kie­dy wy­ko­le­go­wa­li­śmy ko­mu­nę. Od tam­te­go cza­su znik­nął z mego ży­cia zu­peł­nie.

To zda­rzy­ło się dziś, do­kład­nie w dwu­dzie­stą rocz­ni­cę Po­ro­zu­mień Sierp­nio­wych z 80 roku. Wsze­dłem do pubu z sy­nem. Syn ra­zem ze mną ro­bo­ty hy­drau­licz­ne pro­wa­dzi, mamy taką małą fir­mę. Mie­li­śmy je­chać do su­per­mar­ke­tu Au­chan, po dro­dze wstą­pi­li­śmy na małe piwo, tak na chwi­lę od­sap­nąć. Pub pu­sta­wy o tej po­rze, ale za­raz za nami we­szło trzech go­ści. Ele­ganc­cy, w gar­ni­tu­rach – mun­dur­kach, każ­dy z ko­mór­ką, teki jak wa­liz­ki, od razu wi­dać, biz­nes­me­ni. Za­sie­dli przy sto­le, pa­pie­ry z te­czek wy­cią­ga­ją, kal­ku­la­to­ry, coś ob­li­cza­ją, pi­szą, ko­mór­ki im ćwier­ka­ją, ja­kaś na­ra­da w in­te­re­sach, peł­no te­raz ta­kich wi­do­ków. Dwaj sie­dzie­li przo­dem do nas, a trze­ci ty­łem. No i rap­tem ten trze­ci wstał, skie­ro­wał się do to­a­le­ty. Pa­trzę na nie­go. Po­zna­łem go od razu. To był mój ubek, ten, co la­ta­mi mnie nę­kał, ła­god­ny, jak go na swój pry­wat­ny uży­tek na­zwa­łem. Na­wet nie bar­dzo się zmie­nił, tro­chę grub­szy. Pa­trzy­łem na nie­go in­ten­syw­nie. Też na mnie spoj­rzał. Zmie­nił się na twa­rzy. Sta­nął i pa­trzy. Pa­trzy­my na sie­bie. Pierw­szy wzrok od­wró­cił i od to­a­le­ty za­wró­cił. Jesz­cze się obej­rzał. Pod­biegł do swo­ich ko­le­siów, coś im tłu­ma­czy, po­ka­zu­je na ze­ga­rek. Po­ki­wa­li gło­wa­mi. Szyb­ko ru­szył do wyj­ścia, gło­wę spu­ścił i pra­wie bie­giem z lo­ka­lu wy­padł. Pa­trzę przez okno. Wsia­da do sa­mo­cho­du, ostro ru­sza. A do ja­kiej bry­ki wsia­dał! Mar­ko­we audi, ostat­ni rocz­nik. Nie za­zdrosz­czę lu­dziom bo­gac­twa. Co mi tam! Jed­ni mają wię­cej, inni mniej. Ży­cie tak jest usta­wio­ne. Jed­nak pa­skud­nie się po­czu­łem. Wy­cho­dzi na to, że wal­czy­łem za nie­go, żeby jak kot na czte­ry łapy spadł. Głu­pi bi­lans tam­tych lat. Wy­go­dzi­łem mu, dzię­ki ta­kim jak ja w ka­pi­ta­li­stę się prze­kształ­cił, psia­krew! Nie­do­bre mia­łem my­śli, czym prę­dzej za­mó­wi­łem coś moc­niej­sze­go.

– Co ty tato! – zdzi­wił się syn.

– Nic – od­po­wie­dzia­łem. – Na wód­kę zła­pa­łem smak.

Pe­sy­mi­sta

Dwie były ko­lej­ki. Jed­na do kas od nu­me­ru 1 do 7. Dru­ga do dal­szych, któ­rych było jesz­cze pięć. Ocze­ku­ją­cy in­te­re­san­ci byli po­dzie­le­ni na dwie gru­py. Ci pierw­si sta­li, ocze­ku­jąc na doj­ście od nu­me­ru 1 do 7. Na­to­miast ci usta­wie­ni w dru­gą ko­lej­kę do dal­szych kas mu­sie­li mieć jesz­cze kwit­ki z wy­bi­tą nu­me­ra­cją i cy­fry te były wy­świe­tla­ne na ta­bli­cach nad ka­sa­mi. Kil­ka razy tak się zda­rzy­ło, że nad ka­sa­mi nu­mer 8 czy 9, a raz na­wet nad ostat­nią, nie wy­świe­tli­ła się żad­na cy­fer­ka i wte­dy lu­dzie z pierw­szej ko­lej­ki pod­cho­dzi­li tam bez pro­ble­mu i prze­pro­wa­dza­li swo­je ope­ra­cje fi­nan­so­we. Był to bank. In­te­re­san­tów ze­bra­ło się wie­lu i ko­lej­ka po­su­wa­ła się do przo­du bar­dzo po­wo­li. Nie­któ­rzy lu­dzie zdra­dza­li ob­ja­wy znacz­ne­go znie­cier­pli­wie­nia. Prze­stę­po­wa­li z nogi na nogę, spo­glą­da­li na wiel­ki ze­gar ścien­ny umiesz­czo­ny nad drzwia­mi, mam­ro­ta­li gniew­nie. Szcze­gól­nie ner­wo­wo re­ago­wał pe­wien mło­dy czło­wiek, któ­ry od dłuż­sze­go cza­su po­wta­rzał: – To ki­bel, a nie bank! Za­tkał się zu­peł­nie!

Stał w ko­lej­ce z dziew­czy­ną. Ona gła­dzi­ła go piesz­czo­tli­wie po po­licz­ku i uśmie­cha­ła się za­lot­nie. Byli ład­ną parą. On smu­kły, ja­sno­wło­sy. Ona bru­net­ka o bar­dzo wy­ma­lo­wa­nej twa­rzy.

– O, tam! – wy­krzyk­nął mło­dzie­niec. – Tam, kur­wa! Nie wy­świe­tli­li żad­ne­go nu­me­ru! Prę­dzej…

Tak jak po­wie­dzia­no wy­żej, cza­sem okien­ka ka­so­we prze­zna­czo­ne dla dru­giej ko­lej­ki by­wa­ły do­stęp­ne dla tych bez nu­mer­ków.

– Prę­dzej! – po­na­glał mło­dzie­niec.

Przed nim sta­ło kil­ka osób. Pierw­szy był pan z la­ską. Ale nim do­kuś­ty­kał, nad okien­kiem wy­świe­tli­li cy­fry i oso­ba z dru­giej ko­lej­ki, ma­ją­ca wła­ści­wy nu­mer, wy­prze­dzi­ła go i mu­siał odejść jak nie­pysz­ny.

– To dziad, kur­wa! – do­sad­nie wy­ra­ził swo­je roz­cza­ro­wa­nie za­pal­czy­wy mło­dzie­niec. – Mógł­by szyb­ciej do­czła­pać… By­ło­by nas, kur­wa, mniej!

Do­strzegł za mar­mu­ro­wą ladą urzęd­ni­ka w ciem­nym gar­ni­tu­rze, z pla­kiet­ką w kla­pie ma­ry­nar­ki. Wy­glą­dał na oso­bę na kie­row­ni­czym sta­no­wi­sku.

– Pa­nie, zrób pan coś, żeby to wszyst­ko na­bra­ło tem­pa! Bank, kur­wa, jak w Ame­ry­ce! No i co z tego, kur­wa, brak ame­ry­kań­skie­go tem­pa!…

Urzęd­nik roz­ło­żył bez­rad­nie ręce i po­biegł da­lej.

– Mi­siu, uspo­kój się! Nic to nie da – mi­ty­go­wa­ła mło­dzień­ca dziew­czy­na.

– Wiesz, kur­wa, ile już cza­su stra­ci­li­śmy? – mło­dzie­niec spoj­rzał na ścien­ny ze­gar nad wej­ściem do hali i po­wie­dział do­bit­nie: – Opier­do­lić trze­ba całą tę ha­ła­strę i za­gnać do sprzą­ta­nia ulic!

– Jak on się wy­ra­ża – po­wie­dzia­ła szep­tem schlud­na, star­sza pani o su­ro­wej twa­rzy daw­nej na­uczy­ciel­ki.

Sta­ła w dru­giej ko­lej­no­ści za mło­dzień­cem. Obej­rza­ła się i spoj­rza­ła wy­raź­nie w oczy panu sto­ją­ce­mu za nią w ko­lej­ce. Był to je­go­mość też po­de­szłe­go wie­ku, ale wy­pro­sto­wa­ny, sprę­ży­sty, ubra­ny z prze­brzmia­łą, lecz wy­kwint­ną ele­gan­cją; w dło­ni trzy­mał żół­ciut­kie jak puch wiel­ka­noc­ne­go kur­czę­cia rę­ka­wicz­ki, daw­niej­szy szyk mody mę­skiej, tak zwa­ne pe­ka­ri. Tymi rę­ka­wicz­ka­mi z żół­tej, mięk­kiej skór­ki ude­rzał lek­ko w dru­gą dłoń.

– Sza­now­na pani – po­wie­dział i skło­nił się lek­ko – ja ni­cze­mu już się nie dzi­wię. Na­sta­ły cza­sy ja­ski­nio­we­go bar­ba­rzyń­stwa.

Do­bro­czyń­ca

In­wen­cja ludz­ka nie zna gra­nic. Szcze­gól­nie w obec­nych cza­sach. PRL trzy­mał ini­cja­ty­wę jed­no­stek na uwię­zi. Za­mro­ził ją, rzec moż­na. Ży­li­śmy jak pies w bu­dzie, na łań­cu­chu. Upadł ko­mu­nizm i wy­zwo­li­li się lu­dzie z dłu­go­let­nie­go le­tar­gu. Rzu­ci­li się w głę­bo­ką wodę. Nur­ku­ją i wy­cią­ga­ją cen­ną zdo­bycz.

Nie wszy­scy jed­nak. Nie­któ­rych spa­ra­li­żo­wa­ło. Albo nie mogą ock­nąć się z uśpie­nia. Żyli sła­biut­ko, cie­niut­ko, le­d­wo, le­d­wo dy­sze­li, ale o nic nie po­trze­bo­wa­li się mar­twić.

Pen­syj­ka wy­pła­ca­na re­gu­lar­nie, wcza­sy dar­mo­we fun­do­wa­li, zwol­nie­nia le­kar­skie bez szcze­gól­nych trud­no­ści, cza­sem ta­lon ja­kiś spadł jak man­na z nie­ba. Pra­ca pew­na, sta­ła, nie wy­rzu­ca­li tak ła­two na bruk, ży­cie pły­nę­ło le­ni­wym, ure­gu­lo­wa­nym stru­my­kiem.

Aż tu z na­gła trze­ba sa­me­mu ru­szyć gło­wą, pla­no­wać, po­kom­bi­no­wać, wy­ka­zać się po­my­sła­mi, li­czyć się ze świę­ty­mi pra­wa­mi po­py­tu, po­da­ży… Kto by o tym kie­dyś po­my­ślał!

Glo­bus od tego wszyst­kie­go pęka, mózg nie daje rady po­do­łać no­wym za­da­niom. W tych na­szych blo­kach na po­łu­dnio­wych ru­bie­żach mia­sta peł­no ta­kich skap­ca­nia­łych, oszo­ło­mio­nych gwał­tow­no­ścią prze­mian go­ści. Ro­bo­ty nie mają, za­si­łek czy ren­ta mar­niut­ka, snu­ją się jak mu­chy po le­pie, wy­sia­du­ją na ła­wecz­kach, wino, piwo piją i daw­ne, spo­koj­ne cza­sy z roz­rzew­nie­niem wspo­mi­na­ją.

Ale nie wszyst­kich tak unie­ru­cho­mi­ło. Dużo jest też ta­kich, co na­bra­li roz­pę­du, krzą­ta­ją się ener­gicz­nie, bez prze­rwy, dniem i nocą po­grą­że­ni w in­te­re­sach. Nie jest to wca­le dzia­łal­ność da­rem­na, wy­cho­dzi im, zbie­ra­ją śmie­ta­nę, for­tu­na ro­śnie, am­bi­cje też ro­sną. Ta­kich kil­ku u nas po­szło do góry… Przed­tem, jak inni, za­trud­nie­ni byli w fa­bry­kach, pań­stwo­wych przed­się­bior­stwach, ki­si­li się jak ka­pu­sta w becz­ce.

Je­den z są­sia­dów za­czy­nał na uli­cy, wó­zek po­sta­wił i cy­tru­sy sprze­da­wał. Eg­zo­tycz­ne owo­ce sta­ły się jego spe­cjal­no­ścią. Po­tem budę po­sta­wił, a jesz­cze po­tem lo­kal skle­po­wy daw­nej WSS wy­dzier­ża­wił, eks­pe­dient­ki za­trud­nił i już z nie­go szef nie­źle pro­spe­ru­ją­ce­go in­te­re­su. Nie spo­czął na lau­rach.

Nie mi­nął rok, a już dru­gi sklep so­bie wy­szy­ko­wał, kon­fek­cja odzie­żo­wa, żonę przy ka­sie po­sa­dził. Sam zaś mię­dzy jed­nym i dru­gim skle­pem krą­żył. Nie ko­niec na tym, hur­tem się za­jął, wła­sny trans­port sa­mo­cho­do­wy po­sia­da, dwa tiry typu Sca­nia. Pa­ni­sko całą gębą! Wy­bra­niec losu, od zera do mi­lio­nów. Utył, dwa pod­gar­dla do­stał, au­tem pięk­nym po­su­wa, ko­mór­ka cały czas mu brzę­czy, na­wet na­uczył się cał­kiem nie­źle szpre­chać po nie­miec­ku. Pa­trzą na nie­go lu­dzie z na­sze­go osie­dla i na­pa­trzyć się nie mogą.

– Co to za ży­cie – nie­któ­rzy pod no­sem mam­ro­czą.

– Cały czas w bie­gu. Za­wa­łu jak nic do­sta­nie, ser­ce mu pęk­nie i pad­nie po dro­dze…

Ale na ra­zie nasz biz­nes­men cie­szy się do­sko­na­łym zdro­wiem i nadal po­wo­dze­nie mu do­pi­su­je. Już się od nas wy­pro­wa­dził, wil­lę so­bie wy­bu­do­wał w pod­miej­skich, eko­lo­gicz­nych stro­nach. Jed­nak wi­du­je­my go co­dzien­nie. Do­glą­da swo­ich osie­dlo­wych skle­pów.

Rów­ny gość, nie za­dzie­ra nosa, trze­ba spra­wie­dli­wie po­wie­dzieć. Po­dej­dzie, po­ga­da, pa­pie­ro­sem po­czę­stu­je, do­rzu­ci do wina, piwo po­sta­wi, sam nie pije, wo­zem prze­cież jeź­dzi. A to wszyst­ko za­czę­ło się tak, że je­den z blo­ku 3a miesz­ka na X pię­trze, wdo­wiec, syn w pu­dle na dłu­gim wy­ro­ku, ren­ta mar­niut­ka, 550 zło­tych; czynsz za lo­kal prze­stał pła­cić, na­ro­sło mu od gro­ma. Wdo­wiec już ręką mach­nął, niech eks­mi­tu­ją, kur­wa ich mać, po dwor­cach będę ko­czo­wał.

Od sło­wa do sło­wa zga­dał się z na­szym biz­nes­me­nem; ten czynsz mu ure­gu­lo­wał wraz z pro­cen­ta­mi, ra­chun­ki wy­pro­wa­dził na pro­stą. W koń­co­wym re­zul­ta­cie pod­pi­sa­li akt no­ta­rial­ny, nasz biz­nes­men miesz­ka­nie od nie­go ku­pił z pra­wem do­ży­wo­cia, dzia­dek z X pię­tra byt ma obec­nie za­pew­nio­ny do koń­ca swo­ich dni, od­żył, wi­go­ru na­brał, piwo ko­leż­kom sta­wia. Po­szła o tym wieść po osie­dlu.

Na­stęp­na zgło­si­ła się jed­na sta­ra pan­na, miesz­ka z sio­strą, też sta­rą pan­ną, obie wie­ko­we. Do­mó­wi­li się bar­dzo szyb­ko, spra­wę ure­gu­lo­wał ak­tem no­ta­rial­nym, sta­re pan­ny za­do­wo­lo­ne, spa­ce­ru­ją so­bie po osie­dlu, wstę­pu­ją do skle­pów i roz­ma­ite sma­ko­ły­ki ku­pu­ją.

Trze­ci pe­tent to pi­ja­czek, me­ne­lo­wa­ty ga­tu­nek czło­wie­ka, tam u nie­go zbie­ra­ją się tacy sami. Nasz biz­nes­men od­mó­wił.

– Nie będę utrzy­my­wał me­li­nia­rza – oświad­czył.

Jego sta­no­wi­sko spo­tka­ło się z po­wszech­ną apro­ba­tą. Nie każ­de­mu pój­dzie na rękę, wy­bred­ny.

Czwar­ty zgło­sił się do nie­go Ba­na­szek, ren­ci­sta z po­wo­du wy­pad­ku, kil­ka lat temu sa­mo­chód go po­tur­bo­wał. Rzu­ci­ła go żona, dzie­cia­ki wy­je­cha­ły do Ame­ry­ki, sam jak ko­łek po­zo­stał. Po­rząd­ny czło­wiek, nig­dy się nie awan­tu­ru­je ani słów wul­gar­nych nie uży­wa; cięż­ko mu wy­żyć za in­wa­lidz­ką ren­ci­nę. Ba­na­szek też pra­gnie pójść na do­ży­wo­cie. Już są umó­wie­ni u no­ta­riu­sza.

Co by po­wie­dzieć o na­szym biz­nes­me­nie, to nie­któ­rzy uwa­ża­ją go za do­bro­czyń­cę, sło­wa złe­go nie da­dzą o nim po­wie­dzieć. Star­si lu­dzie tak czu­le pa­trzą mu w oczy. Czu­ją w nim ostat­ni swój ra­tu­nek.

Ry­nek pra­cy

Obaj po­stu­ry osił­ków. Wy­róż­nia­li się po­śród cher­la­wej ra­czej ciż­by, któ­ra ra­czy­ła się pi­wem w ogród­ku pod egi­dą „EB”. Ra­mio­na mie­li jak ko­na­ry, nogi roz­mia­ra­mi przy­po­mi­na­ły pnia­ki nie­ma­łych drzew, a ze spa­dzi­stych kar­ków wy­ra­sta­ły okrą­głe gło­wy, ostrzy­żo­ne do go­łej skó­ry, po­cęt­ko­wa­ne drob­ny­mi, bia­ły­mi bli­zna­mi; prze­gu­by dło­ni ob­ci­śnię­te były skó­rza­ny­mi pa­ska­mi. Z po­wo­du upa­łu ską­po ubra­ni, w krót­kich spoden­kach i pod­ko­szul­kach, co ujaw­nia­ło w ca­łej oka­za­ło­ści mu­sku­la­tu­rę gra­ją­cą pod skó­rą. Gla­dia­to­rzy wprost! Ale spo­koj­nie, nie pysz­ni­li się swą krze­pą i nie ko­rzy­sta­li ze swej prze­wa­gi; grzecz­nie sta­li w ko­lej­ce do kon­tu­aru i wra­ca­jąc do sto­łu ze szkla­ni­ca­mi peł­ny­mi pie­ni­ste­go, bursz­ty­no­we­go pły­nu, ni­ko­go nie od­py­cha­li ani nie po­trą­ca­li. Dwóch spo­koj­nych wiel­ko­lu­dów wśród mniej­szych i słab­szych lu­dzi, chu­dych i gru­bych, mło­dych i nie­mło­dych. Pa­trzy­li na wszyst­kich z góry, ale życz­li­wie, z nie­ja­ką po­błaż­li­wo­ścią dla mniej uda­nych przed­sta­wi­cie­li tego sa­me­go ro­dza­ju.

Tacy to na pew­no czu­ją się pa­na­mi każ­dej sy­tu­acji, wpra­wią w ruch swo­je pię­ści i już po wszyst­kim.

Ob­da­rze­ni byli nie tyl­ko wro­dzo­ną siłą i wy­glą­dem wy­rwi­dę­bów. Po­ru­sza­li się lek­ko i sprę­ży­ście, ema­no­wa­li zu­chwa­łą spraw­no­ścią. Ani śla­du tłusz­czu, tej cha­rak­te­ry­stycz­nej roz­la­zło­ści, któ­ra za­mie­nia czę­sto sil­nych i nad­mier­nie roz­ro­śnię­tych męż­czyzn w nie­kształt­ne stwo­ry. Mu­sie­li ćwi­czyć, upra­wiać spor­ty, pod­no­sić cię­ża­ry, ich siła nie wiot­cza­ła w bez­czyn­no­ści. Są­cząc drob­ny­mi ły­ka­mi piwo, pro­wa­dzi­li spo­koj­ną, le­ni­wą roz­mo­wę.

Sie­dzia­łem naj­bli­żej i sły­sza­łem, o czym mó­wią. Obaj nie­daw­no skoń­czy­li służ­bę woj­sko­wą, któ­rą od­by­wa­li w spe­cjal­nych jed­nost­kach de­san­to­wych. Rów­no­cze­śnie za­śmia­li się, wspo­mi­na­jąc ja­kiś szcze­gól­nie trud­ny ro­dzaj ćwi­czeń, kie­dy już pra­wie za­wio­dły ich ner­wy. W ostat­nim mo­men­cie za­ci­snę­li zęby i prze­szli tę pró­bę. Je­den dru­gie­mu po­ka­zał bia­łą, szar­pa­ną bli­znę po­wy­żej pęp­ka na brzu­chu.

– Pa­mię­tasz? – za­py­tał.

Dru­gi pod­niósł gło­wę i wes­tchnął no­stal­gicz­nie.

– Było tych nu­me­rów od gro­ma!… Ka­pi­tan Frą­czak bar­dzo chciał, że­by­śmy zo­sta­li na za­wo­do­wych.

– No! – przy­tak­nął pierw­szy. – Taki ka­pi­tał nie może być zmar­no­wa­ny, tak mó­wi­li, nie?

– Wa­sza po­ten­cja, tyle wło­ży­li­śmy pra­cy – do­dał dru­gi. – Tre­se­rzy ża­ło­wa­li wy­szko­lo­nych psów! – za­śmiał się.

Byli w trak­cie po­szu­ki­wa­nia pra­cy. Do­brą pra­cę zna­leźć nie­ła­two. Wia­do­mo, bez­ro­bo­cie, rze­sze po­szu­ku­ją­cych go­dzi­wej ro­bo­ty ro­sną z każ­dym ro­kiem. Jed­ne­mu pro­po­no­wa­li etat w po­li­cji. Ide­al­nie prze­cież przy­go­to­wa­ny. Ku­szą, obie­cu­ją.

Dru­gi już zło­żył pa­pie­ry do fir­my ochro­niar­skiej.

– Na ra­zie wca­le tak dużo nie dają – skrzy­wił się. – Mar­nie ra­czej. Tyle że po prób­nym okre­sie od razu pod­wyż­ka.

– Mnie w gli­niar­ni ba­je­ro­wa­li to samo – po­wie­dział pierw­szy. – Taki nu­mer na wa­bia. No i zre­zy­gno­wa­łem – przy­chy­lił się bli­żej do ko­le­gi z woj­ska. – Zna­la­złem coś eks­tra. Taki pan Sta­ni­sław, biz­nes­men, in­te­re­sów tyle pro­wa­dzi! Trans­port, eks­port, im­port. Co chcesz! Skle­py, dys­ko­te­ki, knaj­py jesz­cze ma. Ja mam być u nie­go za kie­row­cę. Ubez­pie­cze­nie daje, wszyst­ko w po­rząd­ku. Ale wiesz… – za­wie­sił głos – kie­row­ca to tyl­ko tak dla pucu, o co in­ne­go cho­dzi. Coś trze­ba za­ła­twić, tego owe­go, dłu­gi po­od­bie­rać. Przede wszyst­kim do tego jemu je­stem po­trzeb­ny. Pre­mia od każ­dej ro­bót­ki, po­wie­dział. Ja swo­ich lu­dzi umiem wy­na­gro­dzić. Bry­kę mam mieć służ­bo­wą, bar­dzo dużo roz­jaz­dów, ro­zu­miesz.

Dru­gi słu­chał uważ­nie. Po­cią­gnął dłu­gi łyk piwa i stwier­dził:

– Zna­czy to le­wi­zna.

– No wiesz!… Przy ta­kich in­te­re­sach – zgo­dził się pierw­szy – musi być roz­ma­icie. – Sie­dzie­li pe­wien czas, mil­cząc.

– U tego pana Sta­ni­sła­wa – ode­zwał się pierw­szy – po­ro­bię rok, dwa, tro­chę się od­ku­ję, miesz­ka­nie, sa­mo­chód, wiesz. A po­tem znaj­dę coś… – za­wa­hał się – spo­koj­niej­sze­go. Dru­gi po­krę­cił gło­wą z po­wąt­pie­wa­niem.

– Z ta­kich in­te­re­sów nie moż­na się wy­co­fać – po­wie­dział sta­now­czo.

– Za dużo wiesz, zna­czy znasz róż­ne se­kre­ty. Już ten pan Sta­ni­sław cie­bie nie pu­ści.

– Nie pu­ści! – żach­nął się pierw­szy i za­ci­snął wiel­ką dłoń w pięść, bi­cep­sy za­gra­ły mu na przed­ra­mie­niu.

Obu­rzo­ny Her­ku­les!

Te­ra­pia

Po­cząt­ko­wo po­waż­nie oba­wia­łem się o sie­bie. Może to szaj­ba? Kwa­li­fi­ka­cja do wa­riat­ko­wa. Te­raz już uspo­ko­iłem się. Psy­chi­ka owszem, sła­ba się zro­bi­ła i szu­ka­ła uj­ścia. Bo jak to wszyst­ko w so­bie trzy­masz i du­sisz, to może na­stą­pić wy­buch. Ro­ze­rwie się pe­tar­da w mó­zgu i nig­dy już czło­wiek nie wró­ci do nor­mal­ne­go sta­nu. Prze­padł bez od­wo­ła­nia! A je­że­li znaj­dziesz ja­kiś wen­tyl, to masz szan­sę się ura­to­wać. Lżej na du­szy. Ka­mień prze­stał du­sić. Wra­ca lep­sze sa­mo­po­czu­cie. Wszyst­ko to bie­rze się z bez­sil­no­ści. Gło­wą muru nie prze­bi­jesz. Mą­drość w tym po­wie­dze­niu spraw­dzo­na. Ale co raz wa­lisz łbem w ten cho­ler­ny mur. Mur ani drgnie, a to­bie pęka gło­wa. Jesz­cze do tej bez­sil­no­ści do­cho­dzi po­czu­cie nie­spra­wie­dli­wo­ści. Nie­spra­wie­dli­wość pa­nu­je na świe­cie i pew­nie tak już musi być. Nig­dzie prze­cież nie jest po­wie­dzia­ne, że musi pa­no­wać do­bra praw­da, spra­wie­dli­wość. Tyl­ko lu­dzie, jak to lu­dzie, ra­chu­ją swo­je krzyw­dy i ten ra­chu­nek ro­śnie. Cza­sem same krzyw­dy im wy­cho­dzą.

U mnie za­czę­ło się od nie­po­wo­dzeń za­wo­do­wych. Fa­cho­wiec ze mnie był wy­so­ko kwa­li­fi­ko­wa­ny, szli­fierz pre­cy­zyj­ny, do­sze­dłem do sta­no­wi­ska maj­stra, naj­trud­niej­sze ro­bo­ty mi przy­dzie­la­li, pro­to­ty­po­we, bar­dzo skom­pli­ko­wa­ne. Cie­szy­łem się uzna­niem prze­ło­żo­nych i pod­wład­nych. Pen­sja nie­zła, pre­mie do­cho­dzi­ły, syna i cór­kę kształ­ci­łem. Ale sami wie­cie, go­spo­dar­ka scen­tra­li­zo­wa­na roz­la­ty­wać się za­czę­ła, ro­bi­li­śmy dla RWPG, nasz ry­nek to ZSRR i de­mo­lu­dy. Wszyst­ko w łeb wzię­ło, ko­niec eks­por­tu, prze­sta­ły przy­cho­dzić za­mó­wie­nia. Fa­bry­ka splaj­to­wa­ła, sta­ra fir­ma jesz­cze przed­wo­jen­na, za­kła­dy optycz­ne o usta­lo­nej re­no­mie z dnia na dzień za­mar­ły. Mimo oso­bi­stej ża­ło­by cie­szy­li­śmy się, że ko­mu­nizm upadł, te­raz bę­dzie się roz­wi­jać pry­wat­na ini­cja­ty­wa i przed­się­bior­czość. Z fa­bry­ki wy­dzie­li­ły się dwie fir­my, spół­ki za­ło­ży­li lu­dzie z dy­rek­cji. Część za­ło­gi do­sta­ła u nich za­trud­nie­nie. By­łem wśród tych szczę­śliw­ców, szło wy­żyć, wła­ści­cie­le po­sta­ra­li się o za­mó­wie­nia, my ro­bo­le sta­ra­li­śmy się o wy­ko­naw­stwo na wy­so­kim po­zio­mie. Wia­do­mo, kon­ku­ren­cja, mu­sie­li­śmy wal­czyć z in­ny­mi. Jed­nak po dwóch la­tach wspól­ni­cy się po­kłó­ci­li, je­den dru­gie­go ro­lo­wał, spół­ka się roz­le­cia­ła i zna­la­złem się na bru­ku. Ner­wy za­czę­ły brać, roz­glą­da­łem się na ryn­ku pra­cy za za­trud­nie­niem. Nie­ła­two coś zna­leźć, pro­po­no­wa­li psie wa­run­ki. Wresz­cie za­cze­pi­łem się u ta­kie­go, któ­ry po­trze­bo­wał fa­chow­ców mo­jej spe­cjal­no­ści. Miał spo­ro za­mó­wień i po­cząt­ko­wo nie­źle pła­cił, po­tem co­raz go­rzej. Wzdy­chał, stę­kał, mó­wił, że musi oszczę­dzać na kosz­tach, in­a­czej splaj­tu­je. Ro­zu­mia­łem kło­po­ty pra­co­daw­cy, choć wie­dzia­łem prze­cież, jeź­dzi mer­ce­de­sem, wil­lę so­bie sta­wia, a nam czar­no­ro­bo­czym tak mar­nie pła­ci. Ale za­ci­ska­łem zęby i ty­ra­łem po go­dzi­nach, żeby wię­cej zro­bić.

Źle za­czą­łem sy­piać, strach przed nie­pew­ną przy­szło­ścią sen spę­dzał z po­wiek. Szef wy­twór­nię za­mknął, prze­kwa­li­fi­ko­wał się na im­port z za­gra­ni­cy, prze­sta­łem mu być po­trzeb­ny. Go­rycz mnie za­le­wa­ła, by­łem fa­chow­cem z wie­lo­let­nim sta­żem, wie­lu mło­dych wy­uczy­łem ro­bo­ty, wpro­wa­dzi­łem w taj­ni­ki wy­so­kich umie­jęt­no­ści, za­cho­wa­li pa­mięć i wdzięcz­ność. Aż tu na­gle zo­sta­łem ni­kim, śmie­ciem wa­la­ją­cym się po uli­cy, nie­przy­dat­nym ni­ko­mu. Tak roz­po­czę­ła się moja za­wo­do­wa tu­łacz­ka. Pra­ce zle­co­ne, par­ta­ni­ny na czar­no, każ­dej ro­bo­ty się ima­łem i nadal to czy­nię, li­cząc lata do eme­ry­tu­ry. Cien­ka to bę­dzie eme­ry­tur­ka, le­d­wie ko­niec z koń­cem bę­dzie moż­na zwią­zać. Nie będę się wię­cej roz­wo­dził i se­kre­tów swo­ich ujaw­niał. Po­wiem szcze­rze – nic tak nie psu­je mi hu­mo­ru, jak wi­dok tych obec­nych biz­nes­me­nów, fa­bry­kan­tów, hur­tow­ni­ków, ban­kie­rów czy jak tam na­zwać. Pa­trzę na nich i zła krew mnie za­le­wa, skąd tak szyb­ko do­szli do for­tu­ny? Pa­mię­tam prze­cież tych na­szych dy­rek­to­rów w fa­bry­ce, pry­wat­ne spół­ki z pań­stwo­we­go mie­nia po­ro­bi­li i w try­mi­ga bo­ga­cza­mi zo­sta­li. Cho­ciaż­by ten mój ostat­ni pra­co­daw­ca, co na im­port się prze­rzu­cił, z bran­ży na bran­żę jak ko­nik po­lny ska­kał, uży­wa­ną odzie­żą ob­ra­cał. Tony ta­kich ciu­chów ze świa­ta przy­wo­ził, obec­nie fir­mę trans­por­to­wą po­sia­da, nie­ru­cho­mo­ści sku­pu­je. Wi­dzia­łem go, wy­sia­dał ze swo­jej li­mu­zy­ny z przy­ciem­nio­ny­mi szy­ba­mi przed do­mem par­tii, czy­li gieł­dą. Pa­si­brzuch, krwio­pij­ca, na pew­no oszust i krę­tacz. Na­wet spoj­rzał na mnie, ale nie po­znał, kim ja dla nie­go by­łem, jed­nym z wie­lu maj­strów. Wte­dy pierw­szy raz to zro­bi­łem. Szpi­kul­cem prze­bi­łem mu opo­ny, ciach-mach!

Szyb­ko po­szło, syk, ka­peć. Ulga duża. Złość mi prze­szła. Star­ga­ne, na­pię­te ner­wy po­lu­zo­wa­ły, wy­obra­ża­łem so­bie, jak z tej gieł­dy wy­cho­dzi, wsia­da do swo­jej li­mu­zy­ny, ru­sza, cha, cha!

Obec­nie mam na oku jed­ne­go z dy­rek­to­rów mo­jej daw­nej fa­bry­ki, wiem, gdzie miesz­ka, pa­łac z dwo­ma wie­ża­mi, ogro­dzo­ny wy­so­kim mu­rem, alar­my, złe psy bie­ga­ją. Już ja coś wy­my­ślę, dam mu cza­du, cha, cha!

Po­rzu­co­ny opel

Pla­cyk był nie­gdyś traw­ni­kiem. Pół­okrą­gły, oto­czo­ny blo­ka­mi sta­re­go osie­dla. Sen­na dziel­ni­ca, wie­lu eme­ry­tów, wy­sia­du­ją na ła­wecz­kach, to­wa­rzy­szą im rów­nie sta­re pie­ski. Osie­dle wy­bu­do­wa­no za cza­sów se­kre­ta­rza Go­muł­ki i wte­dy było chlu­bą no­wej, so­cja­li­stycz­nej sto­li­cy. Pod­upa­dło z la­ta­mi, tynk od­pa­da, ry­su­ją się mury, ale i tak miesz­kań­cy chwa­lą so­bie swój lo­ka­lo­wy stan­dard; mają bal­ko­ny, wy­so­kie miesz­ka­nia, no i z ce­gły; do­pie­ro za Gier­ka roz­po­wszech­ni­ła się pły­ta. A mury z ce­gły od­dy­cha­ją. Ta­kie pa­nu­je prze­ko­na­nie. Spo­koj­nie tu i ci­cho, z dala od hu­czą­ce­go gwa­ru me­tro­po­lii, dużo zie­le­ni, z ma­łych krzacz­ków, któ­re tu po­sa­dzo­no, po­wy­ra­sta­ły wiel­kie, cie­ni­ste drze­wa. Ale w koń­cu for­pocz­ty ka­pi­ta­li­stycz­nych prze­mian do­tar­ły tu­taj. Par­ter i dwa pię­tra blo­ku za­my­ka­ją­ce­go pla­cyk od jego pół­okrą­głej stro­ny wy­na­ję­ły dwie fir­my. Jed­na to za­gra­nicz­ne to­wa­rzy­stwo ubez­pie­cze­nio­we, dru­ga jest agen­cją re­kla­mo­wą, zaj­mu­ją­cą się wy­sta­wia­niem wiel­kich bil­bo­ar­dów. Blok od­ma­lo­wa­no, do wy­so­ko­ści par­te­ru ob­ło­żo­no klin­kie­rem, ochro­nia­rze pil­nu­ją wej­ścia, a tra­wia­sty pla­cyk za­mie­nił się w par­king. Dużo tu sa­mo­cho­dów. Nie­któ­re sto­ją cały dzień, inne pod­jeż­dża­ją i od­jeż­dża­ją. Dzie­cia­ki z oko­li­cy mają za­ba­wę. Roz­po­zna­ją nie­omyl­nie mar­ki aut, zna­ją ceny, wy­li­cza­ją pa­ra­me­try. Bie­głe w mo­to­ry­za­cji. Pod­cho­dzą też koty. Dużo tu ko­tów. Lu­bią ob­si­ki­wać opo­ny, usta­wia­jąc się bo­kiem z za­dar­tym, wy­prę­żo­nym ogo­nem. W upal­ne dni od­po­czy­wa­ją w cie­niu aut. Tra­wa, któ­ra kie­dyś po­ra­sta­ła pla­cyk, zo­sta­ła do­szczęt­nie wy­jeż­dżo­na; ły­sia­ła w szyb­kim tem­pie, aż za­mie­ni­ła się w czar­ną zie­mię. Tyl­ko w jed­nym miej­scu zie­leń nie ule­gła de­wa­sta­cji. Mniej wię­cej po­środ­ku. Sto­ją tu co dzień sa­mo­cho­dy w cia­snym rzę­dzie i oto spod jed­ne­go z nich wy­ra­sta­ją ło­pia­ny, po­krzy­wy, tra­wa. Nig­dzie ani śla­du zie­le­ni i je­dy­nie w tym miej­scu roz­ra­sta się ona w spo­sób ni­czym nie­za­kłó­co­ny. Od­kry­cia do­ko­nał żwa­wy, by­stry eme­ryt, któ­ry miał ogró­dek dział­ko­wy na dru­gim koń­cu mia­sta i czę­sto wra­cał do blo­ku z ko­biał­ka­mi peł­ny­mi po­mi­do­rów, tru­ska­wek, cze­re­śni i śli­wek. Za­chwa­lał ich smak, ja­kość; jego zie­mio­pło­dy ro­sły bo­wiem bez po­mo­cy sztucz­nych na­wo­zów, ko­rzy­stał tyl­ko z na­tu­ral­nych. Miał sta­łych na­byw­ców swo­jej zdro­wej żyw­no­ści. Więc wra­ca­jąc z dział­ki, prze­cho­dził za­wsze obok pla­cy­ku.

Ten wóz stał wła­śnie w środ­ku rzę­du par­ku­ją­cych aut. Sta­lo­wo­sza­ry opel, za­nie­dba­ny, ka­ro­se­ria po­ry­so­wa­na w wie­lu miej­scach, po­rdze­wia­ła, sko­ro­do­wa­na, szcze­gól­nie sfa­ty­go­wa­ne zde­rza­ki, szy­by brud­ne, po­pstrzo­ne, ta­bli­ca z tyłu za­tar­ta, li­te­ry i cy­fry wska­zy­wa­ły na re­je­stra­cję te­re­no­wą, na pew­no nie war­szaw­ską. Nie wia­do­mo, od­kąd tak stał w rzę­dzie no­wych, błysz­czą­cych aut, dzień i noc tak stał. Wszy­scy się do nie­go przy­zwy­cza­ili. Cza­sem ja­kiś kie­row­ca par­ku­ją­cy w po­bli­żu zer­k­nął w roz­tar­gnie­niu na mar­twy wóz i może prze­mknę­ło mu przez gło­wę zdzi­wio­ne py­ta­nie: Co ta bry­ka tu robi, nisz­cze­je po pro­stu, bo prze­cież nie­uży­wa­ny wóz zu­ży­wa się bar­dziej niż uży­wa­ny. Opel za­pa­dał się w zie­mię, jego koła ob­ra­sta­ła wy­so­ka tra­wa, pod spodem roz­ple­ni­ło się roz­ma­ite ziel­sko, żół­ci­ły się mle­cze, fio­le­to­we rze­py. Była to bez­piecz­na wy­sep­ka zie­le­ni, swo­ista szklar­nia, pod któ­rą bez żad­nych prze­szkód roz­wi­ja­ły się chwa­sty.

Ten sta­ry z blo­ku, je­że­li nie pra­co­wał na swo­jej dział­ce, to lu­bił wy­sia­dy­wać na ła­wecz­ce pod to­po­lą w po­bli­żu; wi­dok na pla­cyk miał do­sko­na­ły. Był jed­nym z naj­star­szych miesz­kań­ców osie­dla. Mu­siał być nie­gdyś woj­sko­wym, no­sił wy­słu­żo­ne sor­ty mun­du­ro­we, zie­lo­ną, su­kien­ną blu­zę i ta­kie same spodnie, po­prze­cie­ra­ne i błysz­czą­ce od wie­lo­let­nie­go uży­wa­nia, zie­lo­ną ko­szu­lę z roz­pię­tym koł­nie­rzy­kiem i grdy­ka na cien­kiej szyi ska­ka­ła mu raz po raz – ping­pon­go­wa pi­łecz­ka scho­wa­na pod ob­wi­słą, nie­do­go­lo­ną skó­rą. Pa­mię­tał daw­ne cza­sy, kie­dy to osie­dle do­pie­ro co od­da­no do użyt­ku i wte­dy na pla­cy­ku była pia­skow­ni­ca dla dzie­ci, po­sta­wio­ny zo­stał me­ta­lo­wy trze­pak i lu­dzie przed świę­ta­mi od­ku­rza­li dy­wa­ny. Pa­mię­tał tak­że, że w tym bu­dyn­ku z ko­lum­na­mi, za­my­ka­ją­cy­mi pla­cyk, mie­ścił się dziel­ni­co­wy ko­mi­tet par­tii – te­raz było tu­taj ja­kieś to­wa­rzy­stwo ubez­pie­cze­nio­we o ob­co­ję­zycz­nej na­zwie i agen­cja re­kla­mo­wa, a na pla­cy­ku nie było już pia­skow­ni­cy, trze­pa­ka i rzę­da­mi sta­ły sa­mo­cho­dy za­gra­nicz­nych ma­rek, za­dba­ne, ele­ganc­kie, i co rusz pisz­cza­ły alar­my. Sia­dy­wał na ła­wecz­ce go­dzi­na­mi, cie­ni­sta to­po­la chro­ni­ła przed słoń­cem, pa­trzył wod­ni­stym wzro­kiem przed sie­bie, czę­sto za­trzy­my­wał spoj­rze­nie na tym za­nie­dba­nym, znisz­czo­nym oplu, ob­ro­śnię­tym wy­so­ką tra­wą. Cza­sem wda­wał się w swo­isty ha­zard sam z sobą. Ru­szy dzi­siaj czy nie ru­szy? Może cho­ciaż ktoś przyj­dzie, obej­dzie do­ko­ła, ob­stu­ka bu­tem opo­ny, zaj­rzy pod spód, otwo­rzy drzwicz­ki, spró­bu­je uru­cho­mić sil­nik. Nikt jed­nak nie przy­cho­dził.

Któ­re­goś dnia ten sta­ry za­ga­dał do ochro­nia­rza, któ­ry wy­sia­dy­wał w bud­ce przed mar­mu­ro­wy­mi scho­da­mi pro­wa­dzą­cy­mi do hal­lu bu­dyn­ku, gdzie mie­ści­ło się to­wa­rzy­stwo ubez­pie­cze­nio­we i agen­cja re­kla­mo­wa.

– Nie wi­dzisz pan tego wozu… – za­czął. – Po­sta­wi­li i tak stoi mie­sią­ca­mi.

Ochro­niarz, mło­dy byk, spo­glą­dał aku­rat ła­ko­mym wzro­kiem za ską­po ubra­ny­mi dziew­czy­na­mi, któ­re bie­gły roz­chi­cho­ta­ną gro­mad­ką.

– Nie moja kom­pe­ten­cja! – wark­nął, bar­dzo nie lu­bił na­mol­nych dzia­dów, nu­dzia­rzy. – Idź pan na men­tow­nię… – od­wró­cił się do nie­go ple­ca­mi.

Ten sta­ry fuk­nął ob­ra­żo­ny i od­szedł jak nie­pysz­ny. Po kil­ku dniach spró­bo­wał za­in­te­re­so­wać spra­wą dziel­ni­co­we­go. Znał po­li­cjan­ta od kil­ku lat i nie­raz na­pro­wa­dził go na trop drob­nych prze­stępstw. Wska­zał chło­pa­ka sprze­da­ją­ce­go nar­ko­ty­ki pod szko­łą i dwóch ta­kich pi­ja­ków, co pla­no­wa­li włam do kio­sku z ga­ze­ta­mi. Dziel­ni­co­wy za­ab­sor­bo­wa­ny był se­rią wła­mań w osie­dlu, któ­re sta­ły się pla­gą od mie­się­cy, nie miał więc gło­wy do ni­cze­go in­ne­go i pra­wie nie słu­cha­jąc, po­wie­dział na od­czep­kę, że zaj­mie się oplem w sto­sow­nym cza­sie.

Ten sta­ry sie­dząc na ła­wecz­ce przed­wie­czor­ną porą i pa­trząc na pla­cyk za­mie­nio­ny w par­king, spo­strzegł, że koty upodo­ba­ły so­bie to za­cisz­ne miej­sce pod opusz­czo­nym sa­mo­cho­dem. Przy­cho­dzi­ły duże i małe, zni­ka­ły wśród za­ro­śli pod osło­ną pod­wo­zia. A już wie­czo­rem, kie­dy pla­cyk pu­sto­szał i ostat­ni sa­mo­chód stąd od­jeż­dżał, koty bra­ły ca­łość w wy­łącz­ne swo­je po­sia­da­nie i za­czy­na­ły się ko­cie amo­ry. Ten sta­ry otwie­rał okno w swo­im miesz­ka­niu na pierw­szym pię­trze i słu­chał wrza­sków, ję­ków i pi­sków, któ­rych roz­ma­itość była osza­ła­mia­ją­ca. Cza­sem brzmia­ło to jak płacz dziec­ka, cie­niut­ki jęk po­rzu­co­nej sie­rot­ki, a cza­sem jak char­kot za­rzy­na­ne­go wie­prza. Ale do­pie­ro pew­ne­go cie­płe­go dnia przed po­łu­dniem zo­ba­czył ła­cia­tą, czar­no-bia­łą ko­ci­cę z ma­ły­mi. Całe to stad­ko wy­nu­rzy­ło się spod opla. Ko­cia­ki ba­rasz­ko­wa­ły w słoń­cu, cią­gnę­ły mat­kę za ogon, gry­zły ją w uszy, ska­ka­ły i prze­wra­ca­ły się brzusz­kiem do góry, a ona czu­wa­ła, żeby się nie roz­bie­ga­ły zbyt da­le­ko. Ten sta­ry wstał z cie­ni­stej ła­wecz­ki pod to­po­lą i uśmiech­nął się. Sze­ro­ki uśmiech roz­po­starł się po jego po­marsz­czo­nej, pła­skiej twa­rzy, za­zwy­czaj po­sęp­nej, po­zba­wio­nej po­go­dy. Nie był wca­le mi­ło­śni­kiem ko­cie­go ple­mie­nia, wy­zna­wał ra­czej tra­dy­cyj­ny po­gląd przy­pi­su­ją­cy ko­tom fałsz, krwio­żer­czą dzi­kość i brak przy­wią­za­nia do lu­dzi. W spo­rze do­ty­czą­cym za­bi­cia de­ska­mi piw­nicz­nych okie­nek, któ­ry po­dzie­lił miesz­kań­ców osie­dla na dwa obo­zy, opo­wie­dział się prze­cież bez wa­ha­nia za za­mknię­ciem ko­tom do­stę­pu do piw­nic.

Uśmiech­nął się z in­ne­go po­wo­du; nie zno­sił on bo­wiem rze­czy nie­uży­tecz­nych, mar­nie­ją­cych bez żad­ne­go po­żyt­ku. Ucie­szył się więc cho­ciaż z ta­kie­go wy­ko­rzy­sta­nia sa­mo­cho­du, nisz­cze­ją­ce­go od mie­się­cy w mro­zie, desz­czu i spie­ko­cie. Dźwi­gnął się z ław­ki i pod­pie­ra­jąc się la­ską, zbli­żył się do par­kin­gu. Na jego wi­dok ko­cię­ta zbi­ły się w cia­sne stad­ko, a chu­da, ła­cia­ta mat­ka za­sy­cza­ła, od­sła­nia­jąc drob­ne, ostre zęby i ró­żo­wy w środ­ku pysz­czek. Stad­ko wbie­gło pod sa­mo­chód i znie­ru­cho­mia­ło ze stra­chu, nie da­jąc żad­ne­go zna­ku ży­cia. Ten sta­ry stał i me­dy­to­wał nad prze­mia­ną prze­zna­cze­nia po­jaz­du mo­to­ro­we­go w dach nad gło­wą ko­ciej ro­dzi­ny. Po­chwa­lał każ­dą go­spo­dar­ność, za­rów­no w świe­cie lu­dzi jak zwie­rząt. Po­chło­nię­ty my­śla­mi nie za­uwa­żył, że za­szli go od tyłu dwaj po­li­cjan­ci pa­tro­lu­ją­cy uli­cę.

– Za czym pan tak uwa­ża? – za­py­tał je­den.

Od­wró­cił się za­sko­czo­ny. Byli to wy­so­cy mło­dzień­cy w czar­nych stro­jach i ja­skra­wych, pi­sta­cjo­we­go ko­lo­ru ka­mi­zel­kach na­ło­żo­nych na kom­bi­ne­zo­ny; wy­po­sa­że­ni w broń krót­ką, pał­ki, kaj­dan­ki i na­daj­ni­ki.

– Ano – od­rzekł sta­ry – sami pa­no­wie wi­dzi­cie. Stoi to i stoi, tyl­ko pa­trzeć, jak się roz­pad­nie na złom.

Wy­ło­żył im całą hi­sto­rię i ob­li­czył do­kład­nie, że wóz za­par­ko­wa­ny jest tu­taj od pół­to­ra roku i czte­rech dni. Po­li­cjan­ci obe­szli obiekt do­ko­ła, po­chy­li­li się z tyłu nad jego ta­bli­cą re­je­stra­cyj­ną. Nie wszyst­ko uda­ło się od­czy­tać. Byli skru­pu­lat­ni i to, co za­pi­sa­li w no­tat­ni­ku, je­den od razu prze­ka­zał na­daj­ni­kiem do cen­tra­li. Na od­po­wiedź nie cze­kał dłu­go i za­świe­ci­ły mu się oczy.

– O, kur­wa! – wy­krzyk­nął do ko­le­gi. – Wpa­dli­śmy na trop! Ro­zu­miesz! – kop­nął opo­nę opla.

– Co się sta­ło? – za­in­te­re­so­wał się ten sta­ry.

Po­li­cjan­ci przy­braw­szy ofi­cjal­ny wy­raz twa­rzy wca­le nie mie­li za­mia­ru wta­jem­ni­czać go w taj­ni­ki spra­wy.

Wkrót­ce na pla­cyk za­je­cha­ły dwa ra­dio­wo­zy na sy­gna­le. Przy­by­ła eki­pa śled­cza. Oto­czy­li te­ren płot­kiem ob­wie­dzio­nym żół­tą ta­śmą i roz­po­czę­li swo­je czyn­no­ści. Fo­to­gra­fo­wa­li wóz. Po­za­kła­da­li gu­mo­we rę­ka­wicz­ki i po­bie­ra­li prób­ki z jego ma­ski, kla­mek, szyb. Szu­ka­li cze­goś na zie­mi. Pod­no­si­li ja­kieś dro­bi­ny i wsy­py­wa­li ostroż­nie do prze­zro­czy­stych to­re­bek.

Ze­bra­li się licz­ni ga­pie.

– Co to jest? – do­py­ty­wa­li się. – Na­pad! Za­strze­li­li ko­goś?

Ten sta­ry dum­ny jak paw opo­wia­dał, że to wóz z na­pa­du na bank i on na­pro­wa­dził po­li­cję na ślad. Opel, mó­wił jesz­cze, był waż­nym ogni­wem w spra­wie, nad któ­rą biu­ro śled­cze pra­co­wa­ło już dłuż­szy czas i te­raz rzecz cała pój­dzie bar­dzo gład­ko.

Ga­pie ci­snę­li się co­raz bar­dziej i na­pie­ra­li na pło­tek z żół­tej ta­śmy. Dwaj pa­tro­lo­wi po­li­cjan­ci od­pę­dza­li na­trę­tów. Ak­cją do­wo­dził wyż­szy funk­cjo­na­riusz; pa­go­ny mun­du­ru miał ozdo­bio­ne srebr­ny­mi wę­ży­ka­mi i gwiazd­ka­mi. Co chwi­la coś mó­wił ści­szo­nym gło­sem do ko­mór­ki. Po do­ko­na­niu wstęp­nych oglę­dzin po­rzu­co­ne­go opla i ob­fo­to­gra­fo­wa­niu go ze wszyst­kich stron na miej­sce zda­rze­nia pod­je­chał wóz ho­low­ni­czy z przy­cze­pą. Fa­chow­cy raź­no i spraw­nie za­bra­li się do ro­bo­ty. Ob­wią­za­li auto sta­lo­wy­mi li­na­mi. Pod­je­cha­li od tyłu, pod­sta­wi­li plat­for­mę i wpra­wi­li w ruch me­cha­nizm pod­no­śni­ka, któ­ry sta­lo­wy­mi ła­pa­mi za­czął pod­no­sić sa­mo­chód przy­ro­śnię­ty ko­ła­mi do zie­mi. Za­trzesz­czał, za­zgrzy­tał i po­wo­li wzno­sił się w górę. Ko­ły­sał się na sta­lo­wych li­nach jak za­baw­ka.

– Ostroż­nie! – de­ner­wo­wał się do­wo­dzą­cy ak­cją. – Ostroż­nie!

Mu­siał to być cen­ny do­wód rze­czo­wy. Opel osiadł bez szwan­ku na plat­for­mie.

Od­je­cha­li. Po­zo­sta­ła pro­sto­kąt­na wy­sep­ka po­wy­gnia­ta­nej zie­le­ni i krwa­wy strzę­pek po ko­cia­ku, któ­re­go roz­gniótł opel, kie­dy pod­cią­ga­li go do góry. Ko­ci­ca nie zdą­ży­ła ura­to­wać wszyst­kich swo­ich dzie­ci.

Ten sta­ry ode­tchnął z ulgą. Na­resz­cie był po­rzą­dek. Ten opel jak wrzód ster­czał na pół­ko­li­stym pla­cy­ku. Nie­wia­do­me­go po­cho­dze­nia i prze­zna­cze­nia.

– Jak par­king, to par­king – mruk­nął do sie­bie i wró­cił w cień na ła­wecz­kę pod to­po­lą.

Ro­man­tycz­ni

Spo­glą­da­ła na ko­pu­la­ste wierz­by nad sa­dzaw­ką. Od­bi­ja­ły się mgli­ście w zie­lo­nej wo­dzie, po któ­rej su­nę­ły do­stoj­nie dwa ła­bę­dzie. Na bia­łej ła­wecz­ce po dru­giej stro­nie przy­tu­lo­na do sie­bie para mło­dych.

– Ja­kie to ro­man­tycz­ne – wes­tchnę­ła.

Jej to­wa­rzysz przy­tak­nął skwa­pli­wie.

– Do­brze tak ode­tchnąć, ode­rwać się – za­uwa­żył.

Po­ki­wa­ła gło­wą. Po­czu­ła się jak w in­nym świe­cie. Spo­koj­nym, ode­rwa­nym od zgieł­ku mia­sta.

Tak spa­ce­ru­jąc po­wol­nie alej­ka­mi sta­re­go par­ku, spo­glą­da­jąc na har­ce wie­wió­rek, wsłu­chu­jąc się w stu­ka­nie dzię­cio­ła, sie­dzą­ce­go na pniu strze­li­ste­go świer­ka, po­dzi­wia­jąc ogrom­ny głaz na­rzu­to­wy, opa­trzo­ny ta­blicz­ką po­mni­ka przy­ro­dy, rze­czy­wi­ście za­nu­rza­li się w inny, pe­łen har­mo­nii świat. Do­tar­li do nie­bie­skiej fi­gur­ki Mat­ki Bo­skiej, sto­ją­cej na po­stu­men­cie ople­cio­nym blusz­czem. Było to ma­low­ni­cze uro­czy­sko. Klomb z ró­ża­mi na wy­so­kich ło­dy­gach, oto­czo­ny mur­kiem z ka­mie­nia­mi. Dwie smu­kłe tuje po dwóch stro­nach świę­tej fi­gu­ry. Cień roz­ło­ży­stych drzew, sze­lest li­ści. Ode­zwał się ja­kiś ptak. Cien­ko, per­li­ście. Sta­li i pa­trzy­li na Mat­kę Bo­ską na ka­mien­nym po­stu­men­cie. Mia­ła wia­nek z kwia­tów na gło­wie.

Spoj­rze­li na sie­bie. Dłu­go, in­ten­syw­nie nie od­ry­wa­li oczu od swych twa­rzy. Ona i on. Mło­dzi, przy­stoj­ni, gu­stow­nie ubra­ni. On wy­su­nął rękę. Mu­snął jej dłoń. Jego pal­ce ob­ję­ły pal­ce jej dło­ni. Spla­ta­ły się ra­zem.

– Na­praw­dę… – za­czął on mięk­kim gło­sem. – Tyle już razy chcia­łem… – mó­wił ury­wa­ny­mi sło­wa­mi – chy­ba wiesz, że ja… Mu­sisz wie­dzieć…

Jej oczy były ta­kie wy­mow­ne. Cze­ka­ła na jego sło­wa. Naj­waż­niej­sze sło­wa. Dło­nie oboj­ga za­ci­snę­ły się de­li­kat­nie. Obo­je cze­ka­li na tę chwi­lę. Na­de­szła wła­śnie te­raz. Już nad­cho­dził mo­ment wy­znań, przy­rze­czeń, obiet­nic. Spa­cer po pu­stym par­ku w go­dzi­nie zmierz­chu, ma­low­ni­cza przy­ro­da, pla­cyk ze świę­tą fi­gu­rą, klomb z czer­wo­ny­mi ró­ża­mi, cała ta sce­ne­ria była tak na­stro­jo­wa, sprzy­ja­ła mi­ło­snym wy­zna­niom. Więc już. I wte­dy za­ćwier­kał te­le­fon ko­mór­ko­wy. Całą se­rią dźwię­ków. Na­tar­czy­wy sy­gnał. Obo­je drgnę­li gwał­tow­nie. On się­gnął do kie­sze­ni. Ona do to­reb­ki. To jej te­le­fon. Szyb­ko wy­cią­gnę­ła z to­reb­ki. Ma­leń­ki, zgrab­ny przed­miot. Cac­ko, mo­del dam­ski, moż­na po­wie­dzieć, nie więk­szy od jej dło­ni, pła­skie, wy­twor­ne pu­de­łecz­ko. He­rold waż­nych wie­ści. Przy­ci­snę­ła ko­lo­ro­wy kla­wisz.

– Tak, to ja – po­wie­dzia­ła zde­cy­do­wa­nym gło­sem – wła­śnie spo­dzie­wa­łam się. – Przy­ci­snę­ła ucho do pu­de­łecz­ka.

– Co! – jej głos stward­niał, na­brał me­ta­licz­nych to­nów. – Aż tyle! Czy on osza­lał? Nie mo­głeś za­kwe­stio­no­wać na­tych­miast. Jaki pro­cent? – Znów przy­ci­snę­ła ucho do pu­de­łecz­ka. Wsłu­chi­wa­ła się w głos stam­tąd z dra­pież­nie na­pię­tą twa­rzą.

– To obu­rza­ją­ce! Zwa­rio­wał, bez­czel­ny cham, po­stę­pu­je wbrew usta­le­niom. Nowa por­cja wia­do­mo­ści i jej moc­ny zde­cy­do­wa­ny głos. – Prze­trzy­maj go tro­chę. Niech zmięk­nie. Niech so­bie nie wy­obra­ża, że ma nas w swo­ich ła­pach. Mo­że­my w osta­tecz­no­ści za­gro­zić. Po­wiedz, że mamy. – Tak po­to­czył się ten dia­log na od­le­głość. Rze­czo­wy, pe­łen wska­zó­wek, jak rzecz całą pro­wa­dzić, żeby zmu­sić kon­tra­hen­ta do ustępstw. Może wspól­ni­ka, dłuż­ni­ka, od­bior­cę, na­byw­cę?

Męż­czy­zna wsłu­chi­wał się w sło­wa ko­bie­ty z wiel­ką uwa­gą. Bar­dzo za­in­te­re­so­wa­ny.

Przy­ci­snę­ła gu­zi­czek. Ko­niec roz­mo­wy.

– No i co? – za­py­tał męż­czy­zna.

– Jesz­cze trwa­ją ne­go­cja­cje – od­po­wie­dzia­ła ko­bie­ta. – Krę­ci i gra na zwło­kę, ale my go do­ci­ska­my.

– Więc zgo­dzi się? – za­dał nie­cier­pli­we py­ta­nie.

– Nie wiem – od­po­wie­dzia­ła ko­bie­ta – to twar­dy za­wod­nik.

Męż­czy­zna wpa­try­wał się sku­pio­nym wzro­kiem w no­ski swo­ich czar­nych, błysz­czą­cych bu­tów.

– Mam na nie­go haka – wy­ce­dził po chwi­li.

– Na­praw­dę? – ucie­szy­ła się ko­bie­ta.

Już nie pa­trzy­li na drze­wa, krze­wy, kwia­ty. Już nie sły­sze­li pta­sich gło­sów. Ru­szy­li szyb­kim kro­kiem od świę­tej fi­gur­ki do bra­my wyj­ścio­wej z par­ku.

Roz­ma­wia­li z oży­wie­niem. Roz­mo­wa mia­ła cha­rak­ter bar­dzo kon­kret­ny. Pa­da­ły ja­kieś wie­lo­cy­fro­we sumy, odej­mo­wa­li, do­da­wa­li, dzie­li­li i mno­ży­li. Wy­mie­nia­li pa­ra­gra­fy i ar­ty­ku­ły prze­pi­sów, umów. Przy­go­to­wa­li się na ewen­tu­al­ność opo­ru i sprze­ci­wów w kwe­stii tej waż­nej trans­ak­cji, któ­ra po­win­na za­owo­co­wać znacz­nym zy­skiem dla nich. Para wspól­ni­ków.

Uśmiech losu

Nie­usta­ją­ca gim­na­sty­ka umy­słu. Idzie czło­wiek: pa­trzy tu, pa­trzy tam, prze­li­cza. Mno­że­nie, dzie­le­nie. Do­da­wa­nie, odej­mo­wa­nie. Czte­ry dzia­ła­nia aryt­me­tycz­ne. Pa­mięć ćwi­czy się w ten spo­sób. Tu tyle, tam tyle. Ob­li­cza­nie róż­ni­cy. Na­wet nocą nie moż­na za­prze­stać tej aryt­me­ty­ki. Od pierw­sze­go do pierw­sze­go. Zo­sta­ło jesz­cze dwie­ście zło­tych. Na­le­ży po­dzie­lić przez ty­dzień. Tyle dni zo­sta­ło do li­sto­no­sza. Nie ma od kogo po­ży­czyć. Sy­no­wi się nie prze­le­wa, re­mon­to­wał miesz­ka­nie, raty spła­ca. Noc, za­miast być uko­je­niem, za­mie­nia się w ból gło­wy. Pa­pie­ro­sów już nie ma, her­ba­ta się koń­czy, co wy­kom­bi­no­wać na obiad. Prze­wra­cam się z boku na bok, bu­dżet do­mo­wy tak na­pię­ty. Cała ta gra od­by­wa się w gra­ni­cach 616 zło­tych. Tyle wy­no­si eme­ry­tu­ra, do­kład­nie 610. Li­sto­nosz do­sta­je koń­ców­kę. Na­le­ży mu się, przy­no­si ter­mi­no­wo o umó­wio­nej go­dzi­nie. Od razu trze­ba od­li­czyć jed­ną trze­cią tej sumy na opła­ty czyn­szo­we. By­wa­ło i tak, że przez kil­ka dni tyl­ko pę­czak so­bie go­to­wa­łem, kra­si­łem smal­cem, rano kawa zbo­żo­wa z mle­kiem, czer­stwy chleb, do­py­cha­łem się jesz­cze ma­ka­ro­nem.

Bu­dżet się wy­czer­pał i gło­wą muru nie prze­bi­jesz. Naj­gor­sza spra­wa z pa­le­niem, dzie­lę na trzy, ko­rzy­stam ze szkla­nej luf­ki. Cięż­kie dni, przed­nó­wek, mó­wią na wsi. Miesz­kam w blo­ku, osie­dle z wiel­kiej pły­ty, blok jak wąż, sto me­trów dłu­gi. Żyją lu­dzie w tych M-2, M-3 tacy jak ja, eme­ry­ci, ren­ci­ści, każ­dy so­bie gło­wę ła­mie, jak ten bu­dżet roz­pra­co­wać, nie­je­den ostat­ni ty­dzień przed­nów­kiem na­zy­wa.

Naj­ta­niej moż­na za­opa­try­wać się na ba­za­rach. Ba­za­rek roz­le­gły, kil­ka­dzie­siąt bud, jesz­cze z wo­zów han­dlu­ją, a przy­by­sze ze Wscho­du roz­kła­da­ją swój to­war na płach­tach. Ru­skie, Bia­ło­ru­sy, Ukra­iń­cy, tacy czar­nia­wi, Or­miasz­ki mó­wią o nich. U jed­ne­go ta­kie­go za­wsze ku­po­wa­łem pa­pie­ro­sy, miał taki ga­tu­nek, Du­kat, pa­su­je mi naj­bar­dziej. U in­ne­go kurt­kę zi­mo­wą ku­pi­łem, skó­ro­po­dob­ną, bar­dzo ta­nio, dwie zimy już prze­cho­dzi­łem. Ży­cie eme­ry­ta po­le­ga na drep­ta­niu, cho­dzi się od skle­pu do skle­pu, od ba­zar­ku do ba­zar­ku. Cho­dzisz so­bie po­ma­lut­ku i wi­dzisz: tu ta­niej, tam dro­żej. Na ba­zar­ku pod ko­niec han­dlo­we­go dnia kup­cy czę­sto ceny ob­ni­ża­ją, szcze­gól­nie ci wa­rzyw­no-owo­co­wi, to­war to de­li­kat­ny, nocy może nie prze­trzy­mać. Wy­dep­ta­łem te ba­zar­ko­we szla­ki, nie tyl­ko cho­dzi o za­ku­py, lu­bię cho­dzić po ba­zar­ku na­wet z pu­stą kie­sze­nią. Ży­ciem się cie­szę, po­słu­cham, po­ga­dam z ludź­mi. Pew­ne­go razu ru­ski ku­piec, któ­ry sprze­da­wał z płach­ty elek­tro­ni­kę, uśmiech­nął się do mnie, za­ga­dał, pa­pie­ro­sem po­czę­sto­wał. Oleg miał na imię. Gadu, gadu o tym, owym i Oleg zwie­rzył się, że roz­glą­da się za ja­kimś da­chem nad gło­wą, miesz­kał na dział­ko­wych ogród­kach, pe­wien dział­ko­wiec wy­na­jął mu budę. Oleg za­miesz­kał ze wspól­ni­kiem o imie­niu Sa­sza, miesz­ka­li na tych dział­kach pra­cow­ni­czych za to­ra­mi. Ale tro­chę na­rze­ka­li, na­sta­ły dni desz­czo­we, zim­ni­ca. Źle im się miesz­ka­ło. Oleg za­py­tał, czy nie mam cze­goś na wi­do­ku. Lep­sze­go da­chu nad gło­wą.

– Ty cha­ro­szyj czło­wiek – tak mnie wziął pod włos.

Od razu so­bie po­kom­bi­no­wa­łem: mam po­kój z kuch­nią, 28 me­trów. Dla­cze­go nie! Wsta­wię so­bie do kuch­ni wer­sal­kę, te­le­wi­zor prze­nio­są i mogę im po­kój wy­na­jąć. Do­ga­da­li­śmy się. Trzy­sta mie­sięcz­nie i czynsz do po­ło­wy re­gu­lu­ją. Oleg po­grze­bał w swo­ich tor­bach, flasz­kę wy­cią­gnął, ru­ska go­rzał­ka, nie­zła, wy­pi­li­śmy we trzech, Oleg, Sa­sza i ja. Wpro­wa­dzi­li się na­stęp­ne­go dnia, to­bo­ły z to­wa­rem wnie­śli. Bar­dzo do­brzy sub­lo­ka­to­rzy, nie mogę o nich złe­go sło­wa po­wie­dzieć. Mó­wią o Ru­skach bru­da­sy, ni­ska kul­tu­ra, ci moi bar­dzo czy­ści, żad­ne­go nie­po­rząd­ku w ła­zien­ce nie zo­sta­wią, przy­cho­dzą do miesz­ka­nia i buty w przed­po­ko­ju zdej­mu­ją. Już czwar­ty mie­siąc po­miesz­ku­ją, pła­cą z góry, ani dnia zwło­ki. Do­ga­da­li­śmy się tak­że w kwe­stii wy­ży­wie­nia, co wie­czór im cie­płą ko­la­cję go­tu­ję. Że­ber­ka, kura w ro­so­le, po­dro­by, kieł­ba­sa go­to­wa­na albo pod­sma­ża­na, kar­to­fli ko­pia­sty ta­lerz.

Wtrzą­cha­ją, aż uszy im się trzę­są, wdzięcz­ni tacy za cie­pły po­si­łek, cza­sem flasz­kę po­sta­wią. Wy­pi­ją, Oleg ład­nie śpie­wa. Sta­ną­łem na nogi, wy­sze­dłem z fi­nan­so­we­go kry­zy­su. Sy­no­wi parę zło­tych do re­mon­tu do­rzu­ci­łem, obóz wa­ka­cyj­ny dla wnucz­ka opła­co­ny, za­mie­rzam jesz­cze ro­wer mu ku­pić. To­też te­raz jak li­sto­nosz eme­ry­tur­kę mi przy­no­si, to całe 16 zło­tych mu daję, niech ma!

– Po­lep­szy­ło się panu – li­sto­nosz na to. – Bar­dzo się cie­szę.

To praw­da, po­lep­szy­ło mi się znacz­nie, uśmiech­nął się do mnie los. Oleg za­mie­rza żonę swo­ją do han­dlu ścią­gnąć, są z Char­ko­wa, dla­cze­go nie, mogą we tro­je za­miesz­kać u mnie, zmiesz­czą się.

– Ho­te­larz zro­bił się z pana! – pod­ga­du­je są­siad­ka z tej sa­mej klat­ki, ni­cze­go­wa­ta wdo­wa. Za­zdro­ści wy­raź­nie. Niech się po­krę­ci po ba­zar­ku, może i jej się po­szczę­ści. Jak do­brze pój­dzie, to jesz­cze przy­gru­cha so­bie ro­bot­ne­go, mło­de­go Ru­ska. Uwi­je u niej gniazd­ko i obo­je będą za­do­wo­le­ni.

Muł­ła

Wi­dok był okrop­ny. Otwar­ta rana, wy­pu­ści­li be­be­chy.

Wy­je­chał z domu jak zwy­kle, o siód­mej, wy­pił kawę, so­czek po­ma­rań­czo­wy, zjadł grzan­kę z orze­cho­wym ma­słem. Asia że­gna­ła go na scho­dach. W ku­sym szla­frocz­ku, po­ma­cha­ła ręką. Jak w ame­ry­kań­skim se­ria­lu. Biz­nes­men je­dzie tłuc kasę, że­gna go ko­cha­ją­ca żon­ka. Asia lu­bi­ła ta­kie fil­mo­we efek­ty. Sil­nik be­em­wi­cy pra­co­wał ci­cho i rów­no; za­pa­lił pierw­sze­go pa­pie­ro­sa i wsu­nął ka­se­tę. Głos Kay­ah wy­peł­nił wnę­trze wozu.

Z domu do warsz­ta­tu jest naj­wy­żej pięć mi­nut dro­gi. Od as­fal­tów­ki wjeż­dża się żwi­ro­wą dro­gą w ten ob­szar prze­my­sło­wo-han­dlo­wej za­bu­do­wy. Hur­tow­nie, wy­twór­nie, ser­wi­sy, ma­ga­zy­ny. Jego pa­wi­lon był trze­ci z brze­gu. Mógł do­je­chać z za­mknię­ty­mi ocza­mi. Zmie­nił bieg, zwol­nił, wy­ha­mo­wał, przy­ci­snął kla­wisz – wy­łą­czył ulu­bio­ną pio­sen­kę i do­pie­ro wte­dy pod­niósł gło­wę. Zo­ba­czył. Nie uwie­rzył oczom. Ten pięk­ny pa­wi­lon, jego pa­wi­lon, był ru­iną. Ścia­na od fron­tu zia­ła wiel­ką wy­rwą do sa­me­go da­chu, drzwi wjaz­do­we, z so­lid­ne­go ma­te­ria­łu, obi­te sta­lo­wą bla­chą, też były wy­szar­pa­ne. Zły sen czy omam zmą­co­ne­go wzro­ku? Wy­sko­czył z wozu, nie ga­sząc sil­ni­ka, i pa­trzył osłu­pia­ły. Szyld, któ­ry był umo­co­wa­ny nad wjaz­dem, zwi­sał ża­ło­śnie po­gię­ty, li­te­ry na­pi­su okop­co­ne, po­kry­te czar­ny­mi smu­ga­mi.

No­wo­cze­sny pa­wi­lon dia­gno­sty­ki sa­mo­cho­do­wej był w ru­inie. Zbu­rzo­ne dzie­ło mo­zol­nych za­bie­gów i nie­ma­łe­go wkła­du fi­nan­so­we­go. Mia­ło to być źró­dło sta­łych do­cho­dów, za­bez­pie­cze­nie przy­szło­ści. Pod jego no­ga­mi, w od­le­gło­ści kil­ku­na­stu me­trów od bu­dyn­ku, le­ża­ło peł­no gru­zu, odłam­ki ce­gieł, da­chów­ki, ka­wał­ki bla­chy. Siła wy­bu­chu mu­sia­ła być po­tęż­na. Za­uwa­żył, że wła­ści­ciel hur­tow­ni po są­siedz­ku już był na miej­scu i wy­glą­dał zza win­kla ba­ra­ku. Jego owcza­rek kau­ka­ski po­szcze­ki­wał głu­chym ba­sem przy siat­ce ogro­dze­nia. W skle­pie kra­ty z okien już zdję­to i za­ma­ja­czy­ła tam ja­kaś po­stać. Ale nie wy­cho­dzi­li na uli­cę. A na tej pu­stej do­tych­czas po­se­sji wrza­ła ro­bo­ta. Trwał wy­ła­du­nek klin­kie­ro­wych ce­gieł w pla­sty­ko­wych opa­ko­wa­niach. Drgnął gwał­tow­nie, kie­dy ktoś de­li­kat­nie trą­cił go w ple­cy. Od­wró­cił gło­wę. Dwóch. To byli chłop­cy od Muł­ły. W dre­sach, bejs­bo­lów­kach. Znał ich z wi­dze­nia. Go-Go i Pa­ję­czy­na. Pod­je­cha­li z dru­giej stro­ny. Wóz za­par­ko­wa­li za hur­tow­nią. Pa­ję­czy­na minę miał za­kło­po­ta­ną. Go-Go wzdy­chał.

– Szef pana pro­si – szep­nął. – W wia­do­mej spra­wie.

Wsty­dli­wym ge­stem dło­ni wska­zał ru­inę pa­wi­lo­nu.

Po­szedł za nimi jak lu­na­tyk.

„Ari­zo­na” była o tej po­rze jesz­cze za­mknię­ta. Otwie­ra­ją do­pie­ro o 11.00. Za­pro­wa­dzi­li go od po­dwó­rza.

– Tędy – po­wie­dział Pa­ję­czy­na.

Awa­ryj­ne drzwi były uchy­lo­ne. Szedł wą­skim ko­ry­ta­rzem, mi­nął kuch­nię i cią­gle ko­ła­ta­ło mu w gło­wie: dla­cze­go?

Ciem­no tu było, okna za­sło­nię­te i tyl­ko mały kin­kiet nad ba­rem rzu­cał nie­wiel­ki krąg świa­tła, któ­re od­bi­ja­ło się ni­kły­mi re­flek­sa­mi w bu­tel­kach i kie­lisz­kach na pół­kach. Po dru­giej stro­nie par­kie­tu, na po­dium dla or­kie­stry, ma­ja­czy­ły za­ry­sy in­stru­men­tów mu­zycz­nych. Muł­ła sie­dział okra­kiem na wy­so­kim stoł­ku i po­ru­szał szklan­ką, grze­cho­tał lód.

Ma­syw­ne ple­cy męż­czy­zny były lek­ko po­chy­lo­ne i świa­tło kin­kie­tu od­bi­ja­ło się też na gład­ko wy­go­lo­nej gło­wie z bia­łą bli­zną, od kar­ku w górę. Na­zy­wa­li go Muł­łą, bo kie­dyś kur­so­wał na wschod­nim szla­ku do Tur­cji, Afga­ni­sta­nu. Stam­tąd przy­wiózł so­bie mu­zuł­mań­ski ró­ża­niec i te­raz ob­ra­cał zręcz­nie jego ku­lecz­ki w pal­cach le­wej dło­ni. Twarz miał py­za­tą, z ni­kłym za­ro­stem, i małe oczka scho­wa­ne w głę­bo­kich oczo­do­łach. Zsu­nął się ze stoł­ka i ser­decz­nie po­trzą­snął jego pra­wi­cą.

– Może drin­ka? – za­py­tał.

Po­krę­cił prze­czą­co gło­wą i znów za­ko­ła­ta­ło mu py­ta­nie: dla­cze­go to mnie zro­bi­li?

– Nie będę owi­jał w ba­weł­nę – po­wie­dział Muł­ła, jak­by czy­ta­jąc w jego my­ślach. – To był wy­pa­dek przy pra­cy. – Siadł z po­wro­tem na wy­so­kim stoł­ku i do­lał so­bie do szklan­ki trun­ku z pę­ka­tej bu­tel­ki.

– Jak to?! – zdo­łał wy­krztu­sić.

Za­ra­zem ode­tchnął z ulgą. Więc nic do nie­go nie mają.

– Praw­dę mó­wiąc… – cią­gnął Muł­ła uprzej­mym gło­sem – te gno­je, co to mie­li zro­bić, na­grza­li się przed­tem na dys­ko­te­ce i po­my­li­ły się im ad­re­sy, głu­pia spra­wa.

– W ta­kim ra­zie o kogo się roz­cho­dzi­ło? – ośmie­lił się za­dać do­cie­kli­we py­ta­nie. Po­my­ślał o są­sie­dzie z le­wej stro­ny, hur­tow­ni­ku. Z dru­giej stro­ny miał wy­twór­nię wód mi­ne­ral­nych. A może z tyłu.

Muł­ła po­now­nie uniósł szklan­kę z na­po­jem, za­grze­cho­tał lo­dem i uśmiech­nął się sen­nie.

– Je­steś ubez­pie­czo­ny? – za­py­tał, za­miast od­po­wie­dzieć na jego py­ta­nie.

Był ubez­pie­czo­ny.

– To do­brze – stwier­dził Muł­ła i za­sta­no­wił się przez chwi­lę. – W ta­kim ra­zie, po­wiedz­my, przez pół roku zwol­nio­ny je­steś od opłat za opie­kę. – Na­gle od­sta­wił szklan­kę i wal­nął pię­ścią w blat baru, aż za­dzwo­ni­ło szkło z reszt­ką żół­ta­we­go pły­nu na dnie i za­ko­ły­sa­ła się li­tro­wa bu­tel­ka o ko­nia­ko­wym kształ­cie.

– Ja tym gno­jom, par­ta­czom, dam po­pa­lić! Pa­ję­czy­na!!! – wrza­snął Muł­ła i za­mach­nął się mu­zuł­mań­skim ró­żań­cem. I prze­stał się nim in­te­re­so­wać.

Skie­ro­wał się tą samą dro­gą przez kuch­nię i dłu­gi ko­ry­ta­rzyk do awa­ryj­ne­go wyj­ścia z „Ari­zo­ny”. W drzwiach omal się nie zde­rzył z Pa­ję­czy­ną, któ­ry pę­dził za­dy­sza­ny na we­zwa­nie Muł­ły.

Pan Ta­de­usz

Stał z wy­su­nię­tą lewą nogą. W po­zy­cji wo­dza od­bie­ra­ją­ce­go de­fi­la­dę. Wy­pię­ty brzuch. Przed chwi­lą wy­siadł z li­lio­we­go mer­ce­de­sa o przy­ciem­nio­nych szy­bach. Ob­ra­cał mię­dzy war­ga­mi wy­ka­łacz­kę. Przyj­mo­wał pe­ten­tów. Za­wsze przy­jeż­dżał tego sa­me­go dnia, o tej sa­mej go­dzi­nie – i oni już na nie­go cze­ka­li. Wła­ści­cie­le bud i skle­pi­ków z nie­du­że­go ba­za­ru na pe­ry­fe­riach. Jego pod­opiecz­ni.

– No! – wark­nął, prze­rzu­ca­jąc wy­ka­łacz­kę z jed­ne­go kąta ust w dru­gi.

Pierw­szy pod­szedł ten, co po­sta­wił so­bie przed ro­kiem budę z szyb­kim je­dze­niem, na wzór ame­ry­kań­ski. Miał przy­go­to­wa­ną za­wcza­su ko­per­tę.

– Pa­nie Ta­dziu… – za­czął przy­mil­nie. Ale moż­no­wład­ca nie po­zwo­lił mu do­koń­czyć zda­nia i opę­dza­jąc się jak od uprzy­krzo­nej mu­chy, wy­cią­gnął dłoń, któ­rej dwa pal­ce ozdo­bio­ne były gru­by­mi sy­gne­ta­mi. Je­den z ru­bi­no­wym oczkiem. Dru­gi bez żad­ne­go ka­mie­nia, samo zło­to. Za­sze­le­ścił ko­per­tą, ob­ra­ca­jąc ją wpraw­nie w dwóch upier­ście­nio­nych pal­cach.

– Co do gro­sza! – po­twier­dził po­śpiesz­nie wła­ści­ciel budy, zna­ny li­zus.

Wte­dy wsu­nął nie­dba­le ko­per­tę do jed­nej z wie­lu kie­sze­ni dłu­giej, skó­rza­nej kurt­ki z me­ta­lo­wy­mi su­wa­ka­mi i gu­za­mi.

Po­tem pod­cho­dzi­li na­stęp­ni z tej wy­cze­ku­ją­cej, zbi­tej jak trzód­ka owiec, gro­mad­ki. Cu­kier­nik. Sprze­daw­ca ka­set. Gość z punk­tu kse­ro. Wła­ści­ciel bud­ki z elek­tro­ni­ką. Ci ze stra­ga­nów z ciu­cha­mi. Spo­żyw­cza bran­ża. Skle­pik za­ba­wek i gier dzie­cię­cych. Jed­ni po­zdra­wia­li go z nad­mier­ną ser­decz­no­ścią. Inni uśmie­cha­li się wdzięcz­nie. Jesz­cze inni wzdy­cha­li. Jed­ni mie­li ha­racz w ko­per­tach. Inni wty­ka­li mu w dłoń gołe zwit­ki bank­no­tów. Od nie­któ­rych brał w mil­cze­niu, nie pa­trząc na nich wca­le. A nie­któ­rych son­do­wał spoj­rze­niem ma­lut­kich oczu, któ­re po­bły­ski­wa­ły lo­do­wa­tym bla­skiem w wiel­kiej twa­rzy o po­ro­wa­tej kon­sy­sten­cji su­ro­we­go mię­sa z fio­le­to­wy­mi żył­ka­mi.

Dwaj mo­ca­rze, któ­rzy sta­li za nim, uśmie­cha­li się pół­gęb­kiem. Też szło od nich mro­zem po krzy­żu. Jego asy­sten­ci. Nie­je­den z ba­za­ru wie­dział coś o tym.

Ostat­ni pod­szedł szczu­pły męż­czy­zna o har­dej twa­rzy. Pod­cho­dząc, kur­czył się ja­koś i gar­bił. Har­da śmia­łość ucho­dzi­ła mu z twa­rzy. Dło­nie wy­cią­gnął przed sie­bie. Były pu­ste. Ani ko­per­ty, ani zwit­ka bank­no­tów. Roz­ło­żył je bez­rad­nie.

Pan Ta­de­usz, feu­dał na tym ba­za­rze, po­pa­trzył na ostat­nie­go len­ni­ka. Jego po­moc­ni­cy też po­pa­trzy­li na nie­go z za­in­te­re­so­wa­niem.

– Pa­nie Ta­de­uszu… – wy­du­sił z sie­bie bez­dź­więcz­nym gło­sem wła­ści­ciel pral­ni. – To do­pie­ro roz­ruch prze­cież. Tyl­ko kil­ku klien­tów mia­łem w tym mie­sią­cu.

Pan Ta­de­usz wy­pluł wy­ka­łacz­kę.

– To ja ci gno­ju daję ochro­nę! – roz­zło­ścił się. – A ty mi się mi­gasz! Mi­gasz się – po­wtó­rzył i po­fał­do­wał ni­skie czo­ło w mrocz­nym za­my­śle­niu.

Dwaj jego po­moc­ni­cy już cze­ka­li na sy­gnał. Lek­ko prze­stę­po­wa­li z nogi na nogę. Go­to­wi i bar­dzo chęt­ni. Ale po­wstrzy­mał ich nie­ar­ty­ku­ło­wa­nym po­mru­kiem. Opu­ścił gło­wę, spo­glą­da­jąc na swo­je czar­ne pół­bu­ty na pod­wyż­szo­nym ob­ca­sie. Tup­nął jed­ną nogą. Za­raz dru­gą. Po chwi­li zaś jed­nym bu­tem, to dru­gim, na prze­mian, za­czął roz­chla­py­wać ka­łu­żę we wgłę­bie­niu chod­ni­ka. Dzie­ło za­nie­czysz­cze­nia na­stą­pi­ło szyb­ko i jego ele­ganc­kie ka­ma­sze po­kry­ły się war­stwą sza­rej, błot­ni­stej mazi.

– Pu­cuj! – wrza­snął, krzy­wiąc z nie­sma­kiem mię­si­stą twarz.

Wła­ści­ciel pral­ni wy­glą­dał na zdez­o­rien­to­wa­ne­go. Wy­trzesz­czył oczy w wy­sił­ku zro­zu­mie­nia.

– Co pro­szę… – wy­szep­tał.

– Pu­cuj! – za­war­czał pan Ta­de­usz.