Nasza różna Europa
- Wydawca:
- Wydawnictwo Iskry
- Kategoria:
- Literatura faktu, reportaże, biografie
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-244-0254-0
- Rok wydania:
- 2012
- Słowa kluczowe:
- bliskie
- duńskich
- dzieje
- europa
- fragment
- intelektualnej
- jakie
- kontynentu
- nasza
- propozycję
- równoległychmożna
- różna
- zaprasza
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Nasza różna Europa”
Ludwik Stomma zaprasza nas do intelektualnej gry z historią. Polega ona na wybraniu dowolnej daty z przeszłości (tu ograniczonej latami 966–1795, znaczącymi dla dziejów Polski) i sprawdzeniu, co w tym czasie działo się w poszczególnych zakątkach kontynentu europejskiego, prześledzeniu historii równoległych.
„Można tę książkę czytać jako zbiór historycznych anegdot, ale także jako propozycję spojrzenia na kontynent naszych przodków, francuskich, duńskich, czy hiszpańskich. Były to światy niekiedy bliskie, czasami tak odległe, że porównać się ich nawet nie da (...). Raz byliśmy w szarym ogonie Europy, niekiedy na jej czele. Nie ma to jednak najmniejszego znaczenia. Bo oto jest nareszcie Europa, a my w niej, chociaż jakie trudne i bolesne były dzieje...” (fragment książki).
Polecane książki
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Ludwik Stomma
Opracowanie graficzne:
Janusz Barecki
Korekta:
Dobrosława Pańkowska
Copyright © Ludwik Stomma, Warszawa 2012
Copyright © by Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2012
ISBN 978-83-244-0254-0
Wydawnictwo ISKRY
ul. Smolna 11,00-375 Warszawa
iskry@iskry.com.pl
www.iskrycom.pl
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Pierwszą datą w tym swoistym kalendarzu dziejowym jest rok 966, ostatnią 1795. To lata Polski niepodległej i obecnej na mapach Europy. Pozostałe daty są całkowicie przypadkowe i, słowo honoru, wyciągnięte na chybił trafił. O cóż chodziło? Można tę książkę czytać jako zbiór historycznych anegdot (mam nadzieję, że takowych nie zabraknie), ale także jako propozycję spojrzenia na kontynent naszych przodków, francuskich, duńskich, czy hiszpańskich… etc. Były to światy niekiedy bliskie, czasami tak odległe, że porównać się ich nawet nie da. Jak miały się na przykład drewniane budowle Piastów do harmonijnych, kamiennych kolumnad mauretańskich w Kordobie lub Grenadzie? Jakiż procent Polaków zainteresuje abstrakcyjny system metryczny, skoro w salonach mowa tylko o ogrodach, które wybudował Szczęsny Potocki dla swojej Zofii, a i temat samej utraty niepodległości obchodzi nieznaczną część społeczeństwa. Czy ktokolwiek zdał sobie sprawę w Rzeczypospolitej, że oto Anglia zaczyna panować nad morzami? Jakże to wszystko było dalekie od świadomości panów szlachty, dla których problemem najwyższej rangi był spór Radziwiłła z Lubomirskim, gdzie w końcu obaj okazali się nieistniejącymi śnieżynkami w zamieci globu. Zresztą wyobraźnia wielkich panów włoskich walczących o panowanie nad lokalnymi miastami i o tron papieski nie sięgała dużo dalej. Cóż ich mogły obchodzić perypetie królów szwedzkich czy duńskich, tym bardziej jacyś Jagiellonowie. Jakże mało zrozumiały wydawać się może fakt, że Henryk Walezjusz ucieka dzikimi lasami z Wawelu, gdyż korona polska ciąży mu nie tylko przez pacta conventa, ale przez to również, co uznaje za ciemnotę i nietolerancję dworu, potępienie dla jego seksualnych upodobań i przyzwyczajeń. Historycy i literaci polscy od Juliusza Słowackiego po Jarosława Marka Rymkiewicza nie chcieli wziąć pod uwagę, że w pierwszej przynajmniej fazie sprawa Samuela Zborowskiego nie ma żadnych ideologicznych odniesień. Dla króla Henryka sam fakt wywołania tumultu na jego zamku nie mógł być zmazany inaczej niż szafotem i toporem. Do tego nie dogadzały mu zimne komnaty zamokłe wznoszącą się znad Wisły przenikliwą wilgocią.
W początkach XIX wieku samych państw niemieckich, międzynarodowo uznanych, mamy kilkanaście. Nie czują się one bynajmniej związane wspólnotą języka i mitycznego pochodzenia. Książę, przejściowo, Palatynatu i Bawarii nienawidzi Karola-Fryderyka z Badenii, zaś obu ich nie znosi Fryderyk III, książę Furstenburgu. Wojny napoleońskie noszą w większości podręczników wszystkich kontynentów miano „wojen europejskich”. Przyszłe wojny „światowe”, nie umniejszając w niczym amerykańskich zmagań na Corregidor, Peleliu, Guadalcanal i Okinawie czy też międzynarodowych, w tym polskich, wojsk Montgomery’ego w północnej Afryce, zaczynały się i ostatecznie decydowały w Europie. Historia nie zapomni nigdy, jak nieludzkie, straszliwe i krwawe były te drgawki historii. Miasta padały w gruzy, wyniszczano narody, nikt już nie liczył hektolitrów krwi. We wspomnieniach Guy Sajera (Zapomniany żołnierz, Gdańsk 2003) mamy taki opis: wydobywający się z błota niemiecki snajper widzi wygrzebującego się z sąsiedniego leja czerwonoarmistę. Patrzą na siebie i nie chce się już im strzelać. Niemniej jednak życie obu zależy od tego, kto szybciej naciśnie cyngiel, choć nikt tu nikogo nie nienawidzi. Trzeba było jeszcze kilkudziesięciu lat, żeby otrząsnąć się z błota i zdać sobie sprawę, że od Poznania do Berlina rzut beretem, który pasuje zarówno na poznański, jak i berliński łeb.
Antoni Gołubiew w Bolesławie Chrobrym opisuje dzieje rodów nieraz sobie nieżyczliwych, zawierających perfidne i nieszczere, koniunkturalne porozumienia. Woda z roztopionego śniegu wpadała w wąskie potoczki, te z kolei w strumienie, potem półrzeczki, wreszcie rzeki płynące dumnie do morza. Taki był podług Gołubiewa początek Polski, takie jest na pewno powstanie Europy. Ileż krwi spłynęło, mieszając się z wodą strumieni, zanim możemy powiedzieć: Tak, to my zbudowaliśmy krypty katedry w Quedlinburgu, Wersal, Kreml i Rzym. Raz byliśmy w szarym ogonie Europy, niekiedy na jej czele. Nie ma to jednak najmniejszego znaczenia. Bo oto jest nareszcie Europa, a my w niej, chociaż jakie trudne i bolesne były dzieje… Chcę wierzyć, iż nareszcie ten wiersz Antoniego Słonimskiego znajdzie się we wszystkich podręcznikach od Polski, po Niemcy i Portugalię:
Ten, co o własnym kraju zapomina
Na wieść, jak krwią opływa naród czeski,
Bratem się czuje Jugosłowianina,
Norwegiem, kiedy cierpi lud norweski.
Z matką żydowską nad podbite syny
Schyla się, ręce załamując żalem,
Gdy Moskal pada – czuje się Moskalem,
Z Ukraincami płacze Ukrainy
Ten, który wszystkim serce swe otwiera,
Francuzem jest, gdy Francja cierpi, Grekiem –
Gdy naród grecki z głodu umiera,
Ten jest z ojczyzny mojej. Jest człowiekiem.
A tymczasem działy się krwawe dzieje. Dosyć, mamy już prawo do nadziei.
966
W 1840 roku Théophile Gautier, pisarz postromantyczny, za namową przyjaciół wybrał się do odległej i egzotycznej Hiszpanii. Weźmy pod uwagę warunki epoki. Podróż dyliżansem z Paryża do granicznej Bayonne trwała cały tydzień. Do Kordoby zawitał po miesiącu. Oniemiały stanął przed katedrą, która nosiła to miano z uzurpacji chrześcijańskiej tylko. W rzeczywistości był to Wielki Meczet La Mezquita. „Wrażenie, jakiego się doznaje, wchodząc do tego starodawnego sanktuarium islamu, jest trudne do określenia i nie ma nic wspólnego z wrażeniami łączącymi się zazwyczaj z architekturą: jesteście raczej skłonni pomyśleć, że idziecie sklepionym lasem niż środkiem budowli; w jakąkolwiek stronę się obrócić, oko błądzi po alejach kolumn, krzyżujących się i biegnących w nieskończoność, niczym szpalery marmurowej roślinności, co bujnie wystrzeliła z ziemi; tajemniczy półmrok owego lasu utwierdza jeszcze to złudzenie. Meczet ma dziewiętnaście naw wzdłuż, trzydzieści sześć wszerz; ale rozpiętość arkad poprzecznych jest znacznie mniejsza. Każda nawa jest zbudowana z dwóch rzędów łuków umieszczonych jeden nad drugim; niektóre krzyżują się i przeplatają jak wstążki, co daje najosobliwszy efekt. Kolumny, wszystkie z jednej bryły, mają zaledwie dziesięć do dwunastu stóp wysokości, nie licząc koryncko-arabskich kapiteli, wykwintnych, mocnych, przypominających raczej palmę afrykańską niż akant grecki. Te kolumny są z rzadkiego marmuru, z porfiru, z jaspisu, z zielonego i fioletowego okruchowca oraz innych cennych materiałów. (…) W czasach kalifów osiemset srebrnych lamp napełnionych aromatyczną oliwą rozwidniało długie nawy, rzucając lśnienia na porfir i gładki jaspis kolumn, zawieszając iskrę na złoconych gwiazdach sufitów i wydobywając z cienia kryształowe mozaiki i wersety Koranu wplecione w arabeski i kwiaty. Wśród tych lamp były dzwony z Santiago de Compostela, łup Maurów; odwrócone i zawieszone u sklepienia na srebrnych łańcuchach, oświetlały świątynię Allacha i jego proroka, zdumione, że z dzwonów katolickich stały się lampami muzułmańskimi. Spojrzenie mogło wówczas biec swobodnie przez długie kolumnady aż do kwitnących drzew pomarańczowych i bijących w górę fontann dziedzińca, widocznych w strumieniu światła, które stawało się jeszcze bardziej olśniewające przez kontrast z półmrokiem wnętrza” (Teofil Gautier, Podróż do Hiszpanii, Warszawa 1979).
Budowie meczetu w Kordobie, ukończonej w roku 966, patronował kalif Al-Hakam II al-Mustansir. Jego realna władza sięgała daleko poza granice kalifatu Kordoby. To on, muzułmanin, rozstrzygał spory między katolickimi królami hiszpańskich prowincji. Dzięki Al-Maqqariemu wiemy na przykład, jak przyjął udającego się doń z prośbą o pomoc króla Leonu, Ordono IV zwanego Złym (cytuję za Claudio Sanchez-Albor-noz, L’Espagne musulmane, Paris 1973): „Po dwóch dniach pobytu we wspaniale umeblowanym pałacu [w Medinaceli – L.S.], który mu dano na kwaterę, uzyskał Ordono pozwolenie na udanie się do Madïnat az-Zahra, gdzie kalif udzieli mu audiencji. Ubrał się w suknię z białego jedwabiu, co było hołdem dla koloru flag Umajjadów, założył czepek zdobny najszlachetniejszymi kamieniami. Sprawujący najwyższe stanowiska spośród chrześcijan w Andaluzji – sędzia Walïd ibn Khayzorân z Kordoby i arcybiskup Toledo Obayd Allah ibn Qâsim przybyli pilnie, by zaznajomić go z regułami etykiety przestrzeganymi na dworze kordobańskim, w której to kwestii był kalif bardzo wymagający. (…) We drzwiach, na znak szacunku, zdjął król Ordono czepek i zrzucił płaszcz. Na polecenie mistrza ceremonii oddał teraz parę kroków przed siebie, tak że zobaczyć już mógł kalifa zasiadającego w towarzystwie swych braci, szwagrów, wezyrów i ważnych urzędników dworskich. Ruszył tedy naprzód, przyklękając co chwila, aż znalazł się u stóp kalifa. Ten podał mu rękę do ucałowania, po czym wskazał miejsce, około piętnaście stóp od tronu, gdzie może usiąść na ławie pokrytej złotogłowiem. Wszyscy panowie hiszpańscy, po przejściu tego samego ceremoniału i ucałowawszy dłoń kalifa, zajęli miejsce przy swoim królu, gdzie czekał na nich także Walïd ibn Khayzorân mający służyć za tłumacza. (…)
Po dłuższej chwili ciszy kalif uśmiechnął się i powiedział do króla: «Raduj się, iż przybyłeś tutaj, wierząc w naszą łaskę. Będzie ci ona dana w stopniu większym nawet, niż mogłeś się tego spodziewać». Gdy usłyszał to Ordono, radość zabłysła na jego twarzy. Podniósł się, potem padł na kolana i ucałował dywan, który wiódł do tronu. «Jestem – rzekł – Panie, Twoim, który jesteś obrońcą wszystkich wierzących w jednego Boga, niewolnikiem. Zdaję się na Twoją wspaniałomyślność i cnotę, powierzam Ci siebie i swoich ludzi. Zrobię wszystko, czegokolwiek sobie zażyczysz i służyć Ci będę szczerze i lojalnie». Kalif skwitował wszystko krótkim stwierdzeniem, iż przyjmuje oświadczenie króla Leonu do wiadomości. Odjechał Ordo-no Zły z nadzieją w sercu przez wielkie, murowane miasto, zamieszkałe przez piętnaście tysięcy rodzin, z którego bogactwem porównać mógłby się ewentualnie jedynie Konstantynopol. Domy tonęły w ogrodach nawadnianych wodą z gór, sprowadzaną dzięki wierconym w skałach tunelikom, kamiennym, rynnom i akweduktom, istnym, do dzisiaj niedoścignionym arcydziełom myśli inżynieryjnej. Dopiero gdy wrócił do swojego surowego, choć kamiennie obwarowanego Leon, napadły go wątpliwości. Zdał sobie boleśnie sprawę, że przy takiej dysproporcji cywilizacyjnej jest tylko marionetką w kalifowych rękach. I nie mylił się tym razem. Wielcy tego świata, to jedno nigdy nie zmieniło się w dziejach, dotrzymują zobowiązań tylko wtedy, kiedy jest im to wygodne. Dla słabych traktaty są tylko kawałkiem papieru na podpałkę. I tak oczywiście było. Już rok później, poparty przez tegoż samego, łaskawego Al-Hakama II al-Mustansir, obalił go kuzyn (syn Ramiro II) Sancho I Gruby, którego z kolei zastąpił w roku 966 Ramiro III, potem Bermudo II, Alfons V, Bermudo III” – wszyscy z nienawistnej mu linii Ramiro II. Ale są to już zbędne szczegóły relacjonujące li-tylko kaprysy kordobańskich kalifów. Zapamiętajmy wszakże formułę Ordonera: „Panie, który jesteś obrońcą wszystkich wierzących w jednego Boga”. Zapamiętajmy także katolickiego arcybiskupa Toledo, Obayda Allaha ibn Qâsima. Zapamiętajmy kordobańskie synagogi. Nigdy już potem, przez omal tysiąclecie, nie spotkał się świat z taką religijną tolerancją, czy dzisiejszymi mówiąc słowami – ekumenizmem. Mogli kalifowie zmieniać królów na szachownicy konfliktów rozdrobnionych państewek Hiszpanii, ich poddanym zostawiali jednak pełną wolność religijną i światopoglądową.
W tymże roku 966, w którym Al Hakam II godzi się na objęcie władzy przez Ramira III, w odległej Danii przyjmuje chrzest rządzący tam od dwudziestu sześciu już lat król Harald I Sinozęby. Jest to władca potężny, dysponujący flotą panującą bez trudu nad Bałtykiem, cieśninami wiodącymi na Morze Północne i kilkudziesięcioma kamiennymi zamkami. Politykę prowadzi perfekcyjnie cyniczną. W tym samym roku, w którym przyjmuje chrzest, łączy się sojuszem z jarlem Hakonem z Lade, który jest, jak piszą P.G. Foote i D.M. Wilson (Wikingowie, Warszawa 1975), „silnym poplecznikiem kultów pogańskich”. Cóż z tego, skoro przy pomocy Duńczyków pokona on norweskiego Haralda Szary Płaszcz i eksterminuje jego otoczenie, stając się panem Norwegii jako wicekról duński. Harald Sinozęby nie ma oczywiście najmniejszej ochoty nastręczania sobie kłopotów i nawracania nowych norweskich poddanych. Toteż bez skrupułów rekrutuje pogan do swojej armii, która wkrótce staje się jedyną siłą w tej części Europy mogącą stawić czoło cesarstwu, o czym gorzko przekona się Otton II. Lubuje się Harald Sinozęby w dokonaniach monumentalnych. W Jutlandii wznosi pomnik ku czci swoich rodziców Gorma i Thyri. „Ten ogromny, na wpół piramidalny głaz z szarego granitu z czerwonymi żyłkami stoi na królewskim cmentarzu w Jelling. Ma on około 2,5 m wysokości i wykuty na jednej z płaszczyzn długi napis runiczny, który mówi o okolicznościach jego ozdobienia. Pozostałe dwie płaszczyzny pokryte są płaskorzeźbami, z których jedna przedstawia postać Chrystusa na krzyżu, wyrzeźbioną w niezwykle wystylizowany sposób, druga zaś ukazuje raczej niezgrabnego i formalnie potraktowanego lwa w splotach węża. (…) Kamień z Jelling jest nie tylko ważnym przejawem stylu Mammen. Jego znaczenie polega również na tym, że był prawdopodobnie inspiratorem znacznej ilości skandynawskich rzeźb w kamieniu. Według zabytku z Jelling można ustalić czas trwania stylu Mammen, musiał on bowiem być już rozwinięty, kiedy rzeźbiono głazy w latach osiemdziesiątych dziesiątego wieku.
Określenie daty osiągnięcia dojrzałości tego stylu na połowę wieku X wydaje się więc przekonywające. W takim wypadku styl Mammen został bezpośrednio zastąpiony przez styl Ringerike, który pojawił się na początku XI wieku”. Dziesiąty wiek i mowa już o zmieniających się stylach w rzeźbie i architekturze? Nic w tym dziwnego. Za Haraldem Sinozębym stoi wszakże parowiekowa tradycja wikingów, odkrywców Islandii, Grenlandii, a zapewne i Ameryki. Ich duńska część miała już w VIII wieku do swojej dyspozycji imponujące, murowane bazy w Trelleborgu, Fyrkacie etc. Kościoły w Aarhus czy Ribe, gdzie działał benedyktyn święty Ansgar, powstały już w latach pięćdziesiątych dziewiątego wieku.
Żadnego porównania z polskim księciem Mieszkiem I. Wprawdzie przyjął on chrzest w tym samym 966 roku co Harald Sinozęby, a rok ten jest jednocześnie umowną datą początków państwowości polskiej, ale de facto wychynął właśnie z nadwarciańskich kniei. Skończyłem niedawno lekturę książki Teresy i Ryszarda Kiersnowskich Życie codzienne na Pomorzu wczesnośredniowiecznym, wiek X-XII (Warszawa 1970). Jest w tym tytule zawarte swoiste świadectwo polskiej świadomości dziejów. W roku 2009 byłem recenzentem pracy doktorskiej Polki Moniki Siamy, przedstawionej na Uniwersytecie Grenoble III. Rozprawa pod tytułem Mitologia chrześcijańska w Polsce wczesnego średniowiecza. Przykład świętego Wojciecha była rzeczywiście znakomita. Z wielką przyjemnością, oprócz najwyższych ocen, uchwaliliśmy dla autorki specjalne wyróżnienie i wniosek o publikację jej doktoratu. Wątpliwości wzbudził tylko tytuł, co zresztą dotyczyłoby również książki Kiersnowskich, gdyby obie miały być tłumaczone na Zachodzie. „Wczesne średniowiecze” to bowiem dla Francuza, Niemca, Hiszpana czy Włocha wieki V do IX, potem mamy już do czynienia ze średniowieczem, jak go zwał, tak zwał, „środkowym”, „właściwym”, „dojrzałym”. To, co dla Polaka jest początkiem, dla nich jest ciągiem dalszym. Dopiero w tym momencie zmierzyć można dobitnie i dosadnie, co jest niesłychanie ważne, choć nie zawsze wystarczająco postrzegane, opóźnienie kultury polskiej na arenie europejskiej. Kordoba kalifa Al-Hakama II wyprzedzała ją o cztery wieki przynajmniej, Dania Haralda Sinozębego o dwa lub półtora wieku. Harald zdążył jeszcze wskoczyć do wagonu historii drugiej klasy, państwo Mieszka w ostatniej chwili do odjeżdżającej przyczepy. To jednak też był ogromny sukces zarówno Danii i Polski, jak i papiestwa udzielającego konsekwentnie pomocy dla pracy misyjnej w Europie północnej i północno-wschodniej. Niestety, chrzest dwóch mających coraz większe znaczenie państw nie mógł ucieszyć papieża Jana XIII (Jana z Narni). Ten kluczowy akurat i symboliczny rok spędził on bowiem, zamknięty przez buntowników z najbliższego otoczenia, w zimnym, więziennym lochu. O co poszło? Jan XIII należał do idealistów biorących dosłownie literę prawa kościelnego i tak zwanego objawienia. Ledwo włożył tiarę na głowę, już kazał pościć w Wielki Post i wszystkie święta, wtrącał się w życie rodzinne wyznawców, przywoływał mityczne „prawo naturalne”, potępiał, nakazywał, wyklinał. Spowodowało to spontaniczny bunt społeczeństwa, które wprawdzie uczęszczało na msze, płaciło Rzymowi dziesięciny, opłacało kosztowne procesje, chciało jednak mieć prawo do spokojnego życia podług reguł może nieuświęconych, zgodnych za to ze zdrowym rozsądkiem. Z pomocą pośpieszył i uwolnił papieża z kazamatów cesarz Otton I. Oczywiście w imię prymatu ojca świętego, prawowierności i czterech ewangelii. Tyle, że w polityce jest zawsze coś za coś. Od roku 966 aż do końca pontyfikatu w 972 stał się papież Jan XIII, a później również jego następca Benedykt VI, marionetką w rękach cesarza Ottona. Jednak nie na długo. Kiedy tylko umrze potężny protektor, Benedykt VI zostanie obalony, uwięziony w Zamku Świętego Anioła, a wreszcie uduszony na rozkaz swojego następcy, początkowo anty-papieża, Bonifacego VII, który zdążył już otruć innego swojego rywala Jana XIV. Sam, w logicznym ciągu dziejów, jak pisze Rudolf Fischer Wollpert (Leksykon papieży, Kraków 1990), został zamordowany rok po śmierci Jana XIV. „Ściągnął na siebie nienawiść wszystkich, również swoich krewnych; jego zwłoki przebito włóczniami, wleczono przez ulice miasta i porzucono na rynku”. Zaiste nie była najbezpieczniejsza na przełomie X i XI wieku ta eklezjastyczna rzymska i duchowna posada. W świecie opisywanym dziś chętnie jako uległy wobec Kościoła i wierzący bezkrytycznie w jego doktrynę, w rzeczywistości jaką taką wierność dogmatom i autorytetowi Rzymu wymuszać musiały najemne miecze. Nie podważa to w niczym słuszności działań Mieszka I czy Haralda Sinozębego, gdyż cesarska potęga okazała się militarnie i cywilizacyjnie silniejsza od wszelkich konkurencyjnych opcji. Stanęli więc po prostu, w czym nie ma żadnej metafizyki, na barykadzie po stronie zwycięzców. Tym bardziej że jedyny potencjalny konkurent – cesarstwo wschodniorzymskie, czy jak kto woli Bizancjum – osłabione nieustannymi, wewnętrznymi walkami o władzę, zaczyna coraz bardziej zasklepiać się w sobie. Po śmierci Romana II (syna Konstantyna VII) rządy przywłaszczył sobie w 963 roku naczelny dowódca wojsk Nicefor Fokas. Teoretycznie miał on respektować prawa synów Romana – Konstantyna i Bazylego, w rzeczywistości jednak nie miał najmniejszej ochoty dzielić się władzą. W ciągu paru lat potrafił tak skorumpować aparat administracyjny, że kiedy został zamordowany, na tron, zamiast prawowitych pretendentów, wstąpił jego siostrzeniec Jan Tzimiskes. Dopiero przedwczesna, naturalna zresztą śmierć Jana utorowała drogę do władzy prawowitemu spadkobiercy, Bazylemu II Bułgarobójcy, który rządził później przez czterdzieści dziewięć lat, co daje mu miejsce w trzydziestce najdłużej panujących władców europejskich wszech czasów. Sam przydomek świadczy, iż był on cesarzem ekspansywnym, mającym imperialną wizję Bizancjum. Był to już jednak łabędzi śpiew cesarstwa. Od chwili jego śmierci, pomimo kilku jeszcze sporadycznych zrywów, stan posiadania Bizancjum zaczyna się kurczyć, słabnie też jego promieniowanie kulturalne. Historyk przekonuje się raz jeszcze, że tysiące wspaniałych budowli, biblioteki, uczelnie, które, gdyby je oglądali Mieszko I czy Harald Sinozęby, przyprawiłyby ich o zawrót głowy, nie mówiąc o niemożliwości zrozumienia języka przerastających ich o wiek bizantyjskich intelektualistów, nie miały żadnego znaczenia wobec siły pięści, czyli w tym przypadku rzymsko-germańskiego miecza. Nawet to racjonalne wydawałoby się przekonanie, że cywilizacje wyższe asymilują niższe, okazuje się nagle zupełnie złudne.
Słabnące cesarstwo wschodnie szuka rozpaczliwie sojuszników. Znajduje ich na Rusi kijowskiej, która właśnie, podobnie jak Polska Mieszka I, w tym samym czasie wkracza energicznie na karty historii. W latach 964-965 władca Kijowa Świętosław prowadzi zwycięskie wojny z żydowską ludnością Chazarii, wypierając swych przeciwników z ziem nadwołżańskich i częściowo znad górnego Donu. Bardzo skomplikowane są te żydowsko-chazarskie dzieje. Pisze Lew Gumilow (Od Rusi do Rosji, Warszawa 2004): „Zdawałoby się, że powinno nastąpić wymieszanie się Chazarów z Żydami. Ale nic z tego. (…) Za Żydów uważano wszystkie dzieci Żydówek, niezależnie od tego, kim byli ich ojcowie. Chazarowie zaś, jak wszystkie narody eurazjatyckie, ród wywodzili od ojca. Te różne tradycje nie pozwalały na wymieszanie się dwóch narodów (etnosów), różnica zaś między nimi polegała na tym, że dzieci Chazarek i dzieci Żydówek były inaczej uczone. Nauczyciel rabin nie przyjmował do szkoły dziecka, jeżeli nie było ono Żydem, to znaczy jeżeli jego matka była Chazarką lub kobietą Pieczyngów. Ojciec uczył takie dziecko sam, ale oczywiście gorzej niż uczono w chedrze. Tak utrwaliły się dwa różne stereotypy zachowań. Właśnie ta różnica określiła różne losy dwóch narodów: Żydów i Chazarów”. Ten nieco antysemicki wywód (ale jak widać rosyjski antysemityzm ma ponadtysiącletnią tradycję) poddany został ostrej krytyce przez wielu historyków. Faktem jest bowiem, że wspólną religią Chazarów i Żydów był judaizm, a pierwsze dokumenty chazarskiego piśmiennictwa, pochodzące z połowy X wieku listy króla Józefa do emira Kordoby Abd ar-Rahmana III, napisane są w języku i alfabecie hebrajskim. Można więc, przypuszczają przeciwnicy Gumilowa, poczytywać Żydów i Chazarów za jedność. Dodajemy do tego tych, którzy Żydów wschodnioeuropejskich zgoła od Chazarów wywodzą, czy też aktualne roszczenia spokrewnionych z Chazarami Balkarów do uznania ich za pełnoprawnych Izraelitów, by przekonać się, iż niemałe jest w tej materii rzeczy pomieszanie. W każdym razie pierwszy raz usłyszała Zachodnia Europa o Rusach jako pogromcach Żydów i w niektórych krajach zgoła się to spodobało. Akurat o Bizantyjczykach nie można tego powiedzieć. Utrzymywali oni z Żydami-Chazarami dobre stosunki handlowe i wręcz czuli się ich protektorami. W polityce nie ma jednak sentymentów. Skoro Świętosław wyszedł ze zmagań zwycięsko, z nim trzeba się było układać. W 966 przybywa więc do Kijowa konstantynopolski wysłannik Kalokir. Skłania on Rusów do podpisania sojuszu, na mocy którego mają uderzyć na zagrażające cesarstwu carstwo bułgarskie. Umowy dotrzymano. Rusowie lądują w ujściu Dunaju, rozbijają armię cara bułgarskiego Piotra, biorą do niewoli, kastrują i odsyłają do Konstantynopola jego synów, opanowują całą Bułgarię. Nie będziemy się zatrzymywać nad efemerycznymi skutkami geopolitycznymi tych wydarzeń. Spowodowały one jednak to, czego ich uczestnicy nie mogli wtedy jeszcze przewidzieć. Oto zwycięska Ruś znalazła się pod wpływem kulturalnym i religijnym Bizancjum. Granice się zmieniają, duch pozostanie. Za dwadzieścia lat Kijów przyjmie chrzest w rycie wschodnim. Dokonuje się posiew pod nieunikniony później konflikt katolicyzmu i prawosławia, a w konsekwencji późniejszych waśni Polski i Rosji.
1039
Nie taki to wielki problem włożyć mniej więcej historycznych muszkieterów w czasy Ludwików XIII i XIV albo pana Wołodyjowskiego, Kmicica, czy Skrzetuskiego w polski XVII wiek, jak to zrobili odpowiednio Aleksander Dumas i Henryk Sienkiewicz. Dokumentów co niemiara, sama historia układa scenariusz. Cóż jednak zrobić, kiedy nie wiadomo nic. Na takie pisanie porwał się, acz tylko częściowo, Józef Ignacy Kraszewski. Niestety, nie starczyło i jemu inwencji, żeby zamalować białą plamę historii polskiej. Piszą tymczasem Mariusz Trąba i Lech Bielski (Poczet królów i książąt polskich, Bielsko-Biała 2003): „Początek panowania w Polsce Kazimierza nazywanego w następnych wiekach Odnowicielem, a w starszej literaturze również Mnichem, należy do najbardziej zagadkowych okresów w dziejach średniowiecznej Polski”. Sekunduje im Andrzej Nowak (Kronika Polski, Kraków 1998): Następuje „zamęt w kraju, który wobec zagadkowego przedstawienia w źródłach, historycy starają się wyjaśnić, stawiając różne hipotezy”. Podobnego zdania są Benedykt Zientara i Gerard Labuda. Najczęściej mówi się o „reakcji pogańskiej” połączonej z powstaniem ludowym (antyfeudalnym?). Wydaje się, że ów ruch najsilniejszy był w Wielkopolsce, miał też miejsce w Małopolsce, ominął natomiast Mazowsze trzymane twardą ręką przez cześnika Mieszka II Miecława albo Masława. Z ruchem ludowym, to też spekulacje, połączyć się miał ruch możnowładców skierowany przeciw Kazimierzowi nieumiejącemu zapewnić bezpieczeństwa ich włościom. Nic tu nie jest pewne. W każdym razie prawowity władca zmuszony jest do ucieczki z kraju. Podobno po jego rejteradzie rządy objął na krótko (cóż za temat dla powieści historycznej) jego przyrodni brat Bolesław zwany Zapomnianym. Nie ma żadnych wiarygodnych dowodów na samo jego istnienie. Nie przeszkadza to tradycji dziejowej kultywować jego pamięci jako męczennika zamordowanego przez zdrajców lub poległego w walce z Czechami. W tej historii udokumentowany i realny jest tylko najazd z południa. Książę czeski Brzetysław, zaznajomiony z chaosem w dziedzinach Piastów, postanawia wyciągnąć kasztany z ognia palącego ziemię sąsiadów. Wydawałoby się, iż okazja jest wyjątkowa i nieprzynosząca ryzyka. Wojowie Brzetysława bez żadnego trudu docierają do Gniezna, rabując relikwie świętego Wojciecha, a dla większej pewności również kości jego brata Radzima, pierwszego arcybiskupa gnieźnieńskiego i pięciu polskich eremitów męczenników (Benedykt Zientara, Poczet królów i książąt polskich, Warszawa 1980). Puszczają kraj z dymem, uprowadzają tysiące niewolników, obsadzają swoimi załogami grody na Śląsku. Triumf Brzetysława jest jednak równie spektakularny, co iluzoryczny. Król Niemiec Henryk III, już za siedem lat cesarz, nie ma najmniejszego zamiaru akceptować faktu, żeby mu jakieś książątko wybiegało przed szereg. Cała logika władzy cesarstwa opiera się na zachowywaniu równowagi między wasalami. Chwila największych wiktorii Brzetysława jest więc również chwilą początku odrodzenia piastowskiej Polski. W zaistniałej sytuacji, po surowym skarceniu Czechów, co odbiera im skutecznie ochotę do podbojów, jest łaskaw Henryk III przypomnieć sobie nieszczęśliwego wygnańca. Daje mu do dyspozycji pięciuset rycerzy i nakazuje przywrócić porządek na wschodzie. Nie jest to byle jakie wsparcie zbrojne. W bitwach owego kresu brało z reguły udział po kilkuset najwyżej rycerzy z obu stron. Z łopotem niemieckich flag wraca Kazimierz Odnowiciel w 1039 roku na piastowskie ziemie. Dla Henryka III nie jest to wcale łatwa decyzja. Już w IX wieku, jako pozostałość marchii Karola Wielkiego, powstało bowiem na północno-zachodnich granicach cesarstwa hrabstwo Holandii. Gwoli ścisłości sama nazwa Holandia, albo od Holtland – kraj lasów, albo Onland – kraj podmokły i płaski, pojawiła się dopiero w początkach XII wieku (Jan Balicki, Maria Bogucka, Historia Holandii