Strona główna » Obyczajowe i romanse » Nie wszystko stracone

Nie wszystko stracone

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-250-8

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Nie wszystko stracone

"Nietrudno zakochać się w ślicznym irlandzkim miasteczku Redstone. Leżące na przedmieściach tętni życiem, mieszkańcy przyjaźnie witają się ze sobą i przystają na pogawędkę, w sklepach i kawiarniach panuje gwar. W tej sielankowej atmosferze Frankie i Peggy zmagają się z mniej lub bardziej codziennymi problemami. Frankie, dzięki niespożytej energii wydaje się radzić sobie ze wszystkim, wliczając w to męża bez pracy i galopującą menopauzę. Peggy, po latach przeprowadzek w poszukiwaniu idealnego miejsca do życia, u progu trzydziestki, otwiera własną pasmanterię na głównej ulicy miasteczka. W ten sposób spełniają się jej marzenia, mimo tego Peggy czuje się zagubiona. Wychowana w Australii Lillie powraca po latach do Redstone, ale to, co wydawało jej się zwieńczeniem pewnej drogi, w rzeczywistości jest dopiero początkiem. Już wkrótce będzie musiała wykorzystać całą swą życiową mądrość, by wesprzeć nowych przyjaciół."

Polecane książki

Dziennikarka Rayne Hardwicke jedzie do Monte Carlo w jednym celu – chce się spotkać z Kingsleyem Clayborne’em i wyrównać rachunki z przeszłości. Kingsley zbudował bowiem warte miliony imperium kosztem jej ojca. Zadanie jednak okazuje się bardzo trudne. Jako nastolatka Rayne ko...
Książka opowiada o życiu znakomitego lotnika, pilota majora Zaruty, prawdziwego asa przestworzy, z którym nie mógł się równać żaden inny pilot. Powieść napisana jest niezwykle interesująco i bez wątpienia warto po nią sięgnąć. A oto jej fragment oddający niejako przesłanie autora wypowiedziane słowa...
Specjaliści od sprzedaży mówią: Klienci kupią Twój produkt, jeśli będzie odpowiadał na ich potrzeby. No tak, ale skąd możesz wiedzieć co myślą Twoi klienci i jak postrzegają Twoją firmę?Przeprowadź ankietę, a dowiesz się co warto zmienić, aby sprzedawać więcej i osiągać lepszy zysk. Informacje uzysk...
Publikacja Bogusława Śliwerskiego pt. Szkoła na wirażu zmian politycznych. Bez cenzury, to kolejna po Ped@gog w blogosferze, Kraków 2009 i Klinika akademickiej pedagogiki, Kraków 2011, książka powstała z esejów Autora zamieszczanych na Jego blogu (http://sliwerski-pedagog.blogspot.com), który jest m...
„Dawno nie czytałem tak dobrego thrillera przedstawiającego alternatywną wersję historii”. LEE CHILD Znakomity thriller wyrastający z tradycji Ojca chrzestnego i Człowieka z Wysokiego Zamku. „Alternatywna historia opowiedziana w taki sposób, że pozostawia niezatarte wrażenie. Opowieść rozpięta...
Poruszająca opowieść o tym, jak trudną sztuką jest pogodzenie się z losem, którego czasami nie sposób zmienić. Każdy dzień Samanthy Friedman jest taki sam. Kiedyś niezależna i odnosząca sukcesy, dziś jest przede wszystkim mamą trójki dzieci. Zajęta wypełnianiem nudnych domowych obowiązków, musi wcią...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Cathy Kelly

Tytuł oryginału:

THE HONEY QUEEN

Copyright © Cathy Kelly 2013

Copyright © 2015 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2015 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Grzegorz Krzymianowski

Korekta: Iwona Wyrwisz, Anna Just

ISBN: 978-83-7999-250-8

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2015

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Nakładem Wydawnictwa Sonia Draga

ukazała się następująca powieść tej autorki:

Raz w życiu

Dla mojej rodziny, Johna, Murraya i Dylana. Dla Mamy, Lucy, Francis i wszystkich ukochanych bliskich, dla drogich przyjaciół, na których zawsze mogę liczyć.

Dziękuję wam.

Część pierwsza

Atmosfera w ulu i usposobienie pszczół są całkowicie zależne od usposobienia królowej. Spokojna królowa oznacza spokojny, łagodny i produktywny ul.

Iseult Cloud, Łagodny pszczelarz

Prolog

Lillie Maguire przechowywała list w zapinanej na zamek błyskawiczny przegródce torebki, którą na pewne Boże Narodzenie podarował jej Sam. Beżowa skóra zmiękła jak wosk po wielu latach użytkowania, monety wsuwały się pod rozdarcia w podszewce, ale Lillie o to nie dbała: torebka nierozerwalnie wiązała się z jej mężem.

Niewiele jej po nim zostało i ceniła sobie to, co miała: wciąż zachowującą słaby zapach jego włosów poduszkę, koszulę, w której po raz ostatni pojechał do szpitala, kupiony czterdzieści lat temu pierścionek zaręczynowy z maleńkim opalem. A także torebkę od Davida Jonesa z podartą podszewką. To były jej skarby.

Teraz list stał się niemal częścią torebki; miał pozawijane krawędzie, przetarte zgięcia. Odkąd nadszedł dwa tygodnie temu, czytała go tak często, że pewnie mogłaby wyrecytować treść przez sen. Nadawcą był Seth, jej przyrodni brat, o którego istnieniu nie miała pojęcia i który stanowił jedyne ogniwo łączące ją z nieznaną matką.

Proszę, przyjedź, bardzo chciałbym się z Tobą spotkać. Oboje tego pragniemy, Frankie i ja. Widzisz, byłem jedynakiem przez pięćdziesiąt lat z hakiem, i to cudowne, że jednak mam siostrę. Nie wiedziałem nic o Tobie, Lillie, i przepraszam za to.

Z przykrością dowiedziałem się o śmierci Twojego męża. Wyobrażam sobie Twoją rozpacz. Napisz, jeśli się narzucam, ale może to jest właśnie odpowiednia pora, żebyś do nas przyjechała? Niewykluczone, że zmiana otoczenia dobrze na Ciebie wpłynie.

Jedno mogę powiedzieć na pewno po tych wszystkich latach przeżytych na Ziemi: nigdy nie wiemy, co czeka na nas za zakrętem. Trzy miesiące temu straciłem pracę i to było jak grom z jasnego nieba!

Bardzo ucieszyłaby nas Twoja wizyta. Przyjedź, proszę. Powtarzam: prawdopodobnie to nieodpowiednia pora na takie propozycje, bo nigdy nie doświadczyłem takiej straty jak Ty, Lillie, ale może akurat tego teraz Ci potrzeba?

To był taki ciepły list. Lillie zastanawiała się, czy Frankie, żona Setha, miała udział w jego pisaniu, bo zaproszenie emanowało serdecznością. Lillie była zaś mądrą kobietą i przypuszczała, że Seth wciąż nie doszedł do siebie po szoku, jaki przeżył, gdy dowiedział się o jej istnieniu.

Dla Irlandczyka Setha Greena nagłe pojawienie się na drugim końcu świata sześćdziesięcioczteroletniej australijskiej siostry mogło oznaczać wiele rzeczy, chociaż najbardziej wstrząsająca musiała być świadomość, że nieżyjąca matka przez całe życie ukrywała przed nim wielką tajemnicę.

Lillie zawsze uważała, że kobiety często radzą sobie z sekretami lepiej niż mężczyźni. Lepiej dochowują tajemnicy i rozumieją powody, dla których ludzie nie ujawniają wszystkich spraw.

Kobiety wiedzą, jak powiedzieć: „Nie zwracaj na mnie uwagi, kochanie, jestem trochę roztargniona” do niespokojnego dziecka albo skonsternowanego męża, kiedy wcale nie czują się dobrze, a w duchu szaleją ze zmartwienia. „Co powie lekarz o tym guzie w piersi?”; „Czy stać nas na hipotekę?”; „Czy nieśmiały syn znajdzie przyjaciela w szkole?”.

Nie, mądra kobieta bez problemu podejmuje decyzję, że pewne informacje mogą tylko sprawić ból jej najbliższym, będzie więc cierpiała sama. Ona potrafi sobie z nim poradzić, a to oznacza, że oni nie muszą.

Mężczyźni są inni. Z doświadczenia Lillie wynikało, że wolą stawiać sprawy otwarcie.

Tak więc po pewnym czasie uczucia Setha wobec faktu, że matka we wczesnej młodości urodziła inne dziecko i oddała je do zakonnej ochronki, która z kolei przekazała je siostrzanemu zakonowi w Melbourne, mogą całkowicie się zmienić. Spotkanie z nieznaną siostrą mogłoby mu pomóc.

Bilet otwarty, postanowiła Lillie. To będzie najbardziej odpowiedni sposób na podróż do Setha i Frankie.

Martin, jeden z dwóch dorosłych synów Lillie, nadał sprawie bieg.

Niedługo po śmierci Sama Martin, wysoki, dobry i mądry jak ojciec, zajął się genealogią i zaczął spędzać wiele godzin przy komputerze, szukając informacji o swojej przeszłości. W głowie mu się nie mieściło, mówił, że on, uniwersytecki wykładowca historii, wcześniej o tym nie pomyślał.

– To dzieje naszej rodziny, powinienem był się za to zabrać wiele lat temu. Co jest ze mną nie tak? – pytał, przeczesując palcami zmierzwione ciemne włosy, na których widok Lillie miała ochotę wziąć nożyczki do ręki, jak to robiła, kiedy był dzieckiem.

Na myśl o nim jako dziecku, o jej życiu, kiedy obaj synowie byli mali, brakowało jej tchu w piersiach.

Miała wtedy przy sobie ukochanego Sama. Teraz odszedł. Umarł pół roku temu, powędrował Bóg wie gdzie, a ona czuła taką rozpacz, jakby to stało się wczoraj.

Chociaż wszystkich zapewniała, że dobrze sobie radzi – mówiła to synom, ich żonom Daphne i Bethany, dziewczynom z klubu książki, najbliższym przyjaciółkom Doris i Viletcie, znajomym ze sklepu Vinnies, gdzie pracowała jako ochotniczka kilka godzin w tygodniu – nie była to prawda. Zupełnie sobie nie radziła.

Za uśmiechem, z którym powtarzała, że wszystko u niej w porządku, kryła się przerażająca świadomość, że w świecie powstała luka w kształcie Sama. Lillie nie była pewna, czy dłużej zdoła tak żyć.

W tym nowym świecie błękit nieba miał inny odcień, jakimś sposobem ostrzejszy. W słonecznym żarze, kiedyś cudownym, było teraz okrucieństwo. A ukochany ogród wydawał się pusty bez dwóch uli, którymi przez czterdzieści lat Sam się opiekował; pszczoły nie bzyczały już cicho wśród kwiatów. Na wczesnym etapie choroby Sam oddał ule swojemu najlepszemu przyjacielowi z miejscowego stowarzyszenia pszczelarzy.

– Myślę, że praca przy nich to dla mnie za wiele, skarbie – powiedział do Lillie, ze smutkiem patrząc, jak Shep starannie przygotowuje do transportu dwa tradycyjne ule przypominające pagody.

– Shep może przychodzić i otwierać je wieczorami co osiem, dziewięć dni – sprzeciwiła się. – Robi tak, kiedy jesteśmy na wakacjach, może i teraz.

– Chyba już mam dość opiekowania się nimi – odparł Sam. Lillie wiedziała, że mąż kłamie, ale nie próbowała dyskutować. W głębi duszy Sam zdawał sobie sprawę, że nie wróci ze szpitala, chociaż nigdy jej tego nie powiedział. Zawsze ją chronił i robił to także teraz, kiedy zachorował.

W spiżarce stało mnóstwo słojów miodu, ale Lillie, która uwielbiała pełnoziarniste grzanki z błyszczącą złotą warstwą, nie mogła się zmusić, żeby któryś otworzyć.

Nic nie smakowało jak kiedyś. Kawa flat white, którą kupowała w sklepiku koło biblioteki, wydawała się jej do tego stopnia dziwna, że w końcu zapytała sprzedawczynię, czy nie zmienili gatunku.

– Nie, to ta sama, Fairtrade Java. Mam przyrządzić następną? To żaden problem.

Lillie pokręciła głową. Oczywiście, że kawa się nie zmieniła. Zmieniła się sama Lillie.

To pewnie śmierć ojca rozbudziła zainteresowanie Martina rodzinnym drzewem genealogicznym.

Żona Martina, Daphne, dobrodusznie skarżyła się teściowej na nową pasję męża.

– Martin siedzi jak przykuty do swojego komputera i przegląda strony o genealogii – mówiła. – Dyanne nie da się odkleić od swojego, bo twierdzi, że czatuje z koleżankami ze szkoły, choć należy dodać, że w tym czasie powinna odrabiać lekcje. Mogłabym wyjść i żadne by tego nie zauważyło.

Daphne, wesoła i serdeczna położna, miała teraz drugą pełnoetatową pracę: pilnowanie czternastoletniej córki Dyanne, która niedawno odkryła swoją władzę nad płcią przeciwną i bardzo chciała przetestować ją w praktyce.

– Jeśli chodzi o genealogię, z mojej strony niewiele jest do znalezienia – powiedziała Lillie smutno. Uznała, że w tym wieku ma definitywnie za sobą fazę cierpienia wywołanego świadomością, że biologiczna matka oddała ją, kiedy była niemowlęciem. Zawsze wiedziała, że jest adoptowana, i kiedy miała piętnaście lat, ta świadomość sprawiała jej wielki ból. Dla sześćdziesięcioczteroletniej kobiety to był fakt z przeszłości. – W tamtych czasach adopcja wyglądała zupełnie inaczej, Daphne. Wydaje mi się, że połowy w ogóle nie rejestrowano. Na podstawie strzępków informacji, które do mnie dotarły, jestem pewna, że nic nie znajdzie.

Daphne się uśmiechnęła.

– To go nie powstrzyma. Wiesz, jaki jest: kiedy coś go zainteresuje, obsesyjnie drąży sprawę. Temat numer jeden rozmów przy kolacji to albo ostatnia porcja nieczytelnych zapisków Martina, albo tyrada o koncercie, na który wybiera się cała klasa z wyjątkiem Dyanne, i jakie to niesprawiedliwe, że jej nie ufamy, w końcu ma prawie piętnaście lat. Mówi, że jesteśmy parą skamielin. A przy okazji, jest szansa, że przyjdziesz na kolację w piątek?

Lillie zawsze powtarzała, że jest szczęściarą, mając takie cudowne synowe.

– To nie jest kwestia szczęścia – protestowały Daphne i Bethany.

– To dzięki tobie mamy takie świetne relacje. Nigdy się nie wtrącasz – powiedziała jej kiedyś Bethany.

– Ale wiesz, jak pomóc, kiedy trzeba – dodała Daphne.

Obie miały przyjaciółki, których teściowe należałoby zamknąć w ośrodku o zaostrzonym rygorze, gdyby tylko w prawie znalazła się stosowna luka. Specjalny obóz pracy można by utworzyć dla tych, które przynoszą posiłki do domów żonatych synów, „żeby mogli zjeść coś porządnego zamiast dania na wynos”.

Po kilku tygodniach okazało się, że Daphne miała rację, mówiąc o wytrwałości męża. Martin musiał mieć w sobie coś z termita, ponieważ grzebał w każdej szczelinie, aż odkrył, że Lillie została oddana do adopcji w dublińskim klasztorze przez niejaką Jennifer McCabe; ojciec był nieznany.

Evan i Martin sprawę przedyskutowali, po czym Martin zaczął kopać jeszcze głębiej; w rezultacie dowiedział się, że Jennifer McCabe poślubiła Daniela Greena, z którego to związku urodził się syn Seth, obecnie pięćdziesięciokilkuletni.

Jak w dzieciństwie zwarli szyki; pewnego dnia Martin i młodszy o dwa lata Evan zjawili się w domu matki, wymachując kartkami papieru i planem lotów.

Mieli adres jej brata oraz dostępne w sieci informacje na jego temat. Seth Green był architektem, autorem nagrodzonego projektu szkoły, oświadczyli z zachwytem matce.

– Co takiego? – Lillie gapiła się na tryskających radością synów.

– Znaleźliśmy twojego brata! – oznajmił Evan. – Jeszcze się z nim nie skontaktowaliśmy, najpierw chcieliśmy zapytać, czy ci to odpowiada. Jest twoim krewnym, naszym krewnym. Porozmawiamy z nim i będziesz mogła do niego polecieć. Zapłacimy za wszystko. Doris może lecieć z tobą… – Entuzjasta Evan odziedziczył po matce rudawe włosy i piegowatą celtycką karnację, a po ojcu dobroć, która błyszczała mu w oczach. – Mamo, ostatnie pół roku było dla ciebie straszne. Może zmiana otoczenia pomoże ci dojść do siebie po śmierci taty… Co nie znaczy, że to w ogóle możliwe – dodał pośpiesznie. – Ale sama wiesz…

Synowie wpatrywali się w nią z nadzieją, że ich plan wypali – modlili się o to. Wyczytała to z ich twarzy i obu za to kochała; ale tego było za wiele, wszystko działo się za szybko.

Potrafiła uśmiechać się do ludzi, przebywając w swoim bezpiecznym domu w Melbourne, ale co będzie, gdy znajdzie się daleko od niego? W obcym kraju, z ludźmi, których nie znała, z bratem, który być może znienawidzi ją od pierwszego wejrzenia? A co do Doris, to tak się bała latania, że prędzej wszystkim kaktus wyrósłby na dłoni, nim skłoniliby ją, żeby wsiadła do samolotu.

– Przyniosę mrożoną herbatę i porozmawiamy – powiedziała Lillie, po czym wyszła z pokoju tak szybko, jak potrafiła.

W wiktoriańskim domu ze ślicznymi ozdobnymi werandami i bujnym ogrodem kuchnia należała do Lillie. To nie znaczy, że Sam nie gotował – sprzęt do grillowania traktował z równą miłością jak komplet narzędzi stolarskich, po każdym użyciu starannie go mył i odkładał na półkę. Ale grille odbywały się na świeżym powietrzu.

Lillie rządziła w kuchni z wielkim kremowym piecem, który mieli od trzydziestu lat. Ściany zdobiła tapeta barwy mchu, a każde wolne miejsce zajmowały donice z orchideami, ulubionymi kwiatami Lillie. Teraz stała na środku i zastanawiała się, gdzie jest mała taca i szklanki do herbaty. Wstrząśnięta wiadomością o bracie, nagle poczuła przytłaczającą falę samotności. Często rozmawiali z Samem o podróży do Irlandii.

– Pocałujemy kamień Blarney i przekonamy się, czy góry Wicklow i Kerry są tak piękne, jak mówią ludzie.

Miał świadomość, że nie chciała szukać swojej biologicznej rodziny – że było to marzenie młodszej kobiety.

Wiem, że robią to z miłości, ale dlaczego ludzie ciągle wymyślają rzeczy, dzięki którym mam się poczuć lepiej, Sam?

Nie miała pojęcia, czy ją usłyszał, rozmowa z nim jednak pomagała. Pragnęła tylko, żeby w jakiś sposób odpowiedział.

Żałoba jest podróżą, tak gdzieś przeczytała. Człowiek nie otrząsa się z niej, tylko przez nią wędruje. Dla Lillie jedną z najgorszych rzeczy była niewiedza, na którym etapie tej podróży się znajduje i czy w ogóle ją rozpoczęła. Ból wciąż był dotkliwy. Może nadal stała w bramie, kupowała bilet, spoglądała na ciągnącą się przed nią nieskończoną równinę, po której równoległymi szeregami wlekli się ludzie, a czas płynął wolno.

– Mamo! – zawołał Martin.

– Zaraz! – odkrzyknęła wesołym matczynym głosem, który zawsze potrafiła przywołać. Synowie mieli własne życie i rodziny. Matki opiekują się synami, nie oczekują, że synowie będą musieli opiekować się nimi.

Zaniosła tacę z mrożoną herbatą do salonu.

– Pokażcie mi wszystkie dokumenty – poleciła, siadając na wielkiej starej sofie w kratę. – Brat!

Seth Green natychmiast odpowiedział na maila Martina, który wydrukował jego odpowiedź i przeczytał ją Lillie. Nie lubiła jednak tej poczty elektronicznej, wolała listy albo rozmowy przez telefon. Jak można ocenić osobę piszącą do ciebie przez komputer, skoro nie słyszysz jej głosu ani nie widzisz charakteru pisma? Seth bardzo się cieszył z wiadomości o siostrze, i to było w porządku, ale Lillie i tak była oporna. Oznajmiła synom, że Seth i Frankie mogą ją odwiedzić, jeśli chcą. Ona jest zajęta.

A później, dwa tygodnie temu, Seth przysłał na adres Martina list, ten sam, który spoczywał w jej torebce i wzywał ją, przez co czytała go wiele razy na dzień.

Jej adopcyjna matka Charlotte, jedyna matka, jaką w życiu znała, często opowiadała o okolicznościach, w których Lillie do nich trafiła. W Irlandii w latach czterdziestych dwudziestego wieku nieślubne dzieci i ich matki traktowano strasznie, większość kobiet zmuszona była oddać swoje dzieci w tragicznych okolicznościach.

Siostra Bernard wyjechała do Melbourne, do klasztoru Najświętszej Marii Panny w Beaumaris, i zabrała ze sobą maleńką Lillie, by oddać ją do adopcji. Matka przełożona Joseph wiedziała, jak bardzo Charlotte, która miała za sobą kilka poronień, i Bill pragną dziecka, i tak Lillie znalazła nowy dom.

Widząc, z jaką dumą Martin wręcza jej list, Lillie domyśliła się, że nawet do głowy mu nie wpadło, że ona może nie chcieć spotkać się z rodziną biologiczną. Zawsze myślała, że nie będzie to dla niej problem, ale teraz odkryła, że w jej sercu wciąż jest maleńki zakątek wypełniony bólem z powodu odrzucenia.

Przez dwa tygodnie nosiła list w torebce. Dzisiaj rano, kiedy jak zwykle miała pojechać do parku na marsz z Doris i Vilettą, coś sprawiło, że po raz kolejny wyjęła podniszczone kartki i zaczęła je czytać.

Matka często jej mówiła, że Irlandczycy mają talent do słów, i to była prawda. Świadczył o tym emanujący serdecznością i szczerością list. A autorem był jej brat, którego nigdy nie spotkała. Choć wydawało się to zwariowane, miała wrażenie, że ten oddalony od niej o tysiące kilometrów człowiek potrafił zajrzeć w jej serce i zrozumieć kryjącą się w nim bezradność. Lillie znowu zadała sobie pytanie, czy w jakiejś części nie napisała go żona Setha, ponieważ autor, kimkolwiek był, przemówił do niej w sposób, w jaki nie udało się to nikomu od śmierci Sama.

Proszę, przyjedź… prawdopodobnie to nieodpowiednia pora na podobne propozycje, bo nigdy nie doświadczyłem takiej straty jak Ty, Lillie, ale może akurat tego teraz Ci potrzeba?

Stała w holu, pogrążona w myślach. Na dworze jaskrawo świeciło słońce. Lato nie było najlepsze, ale teraz, gdy nadeszła jesień, upał porażał. W radiu mówili, że wczoraj na plaży były czterdzieści dwa stopnie Celsjusza. Nawet jako dziecko Lillie nie należała do zapalonych plażowiczek. Nie dla niej były szorty, obcisłe koszulki i skąpe bikini, w których biegały jej koleżanki.

– To ta twoja jasna celtycka karnacja – mówiła z uczuciem Charlotte, smarując młodą Lillie białym cynkowym kremem przeciwsłonecznym.

Lata później, już jako kobieta zamężna, Lillie z udawanym oburzeniem wyrzucała Samowi, że on, chociaż też z pochodzenia Irlandczyk, obdarzony został czarnymi jak smoła włosami i skórą, która opalała się na mahoń.

– Ty tylko tak się przechwalasz, że jesteś Irlandczykiem – żartowała. – A w rzeczywistości twoi przodkowie pochodzą z Sycylii, to nie ulega wątpliwości.

Ani jeden pieg nigdy nie znaczył jego silnych męskich rysów, a opalenizna zbladła dopiero wtedy, gdy leżał ciężko chory w szpitalu. Jego skóra przybrała wtedy barwę sepii, jakby umieranie odbierało człowiekowi kolory.

– Tak mi przykro, kochanie. Nie chcę zostawiać ciebie, dzieci i wnuków…

To były niemal ostatnie słowa, które do niej powiedział, i przechowywała je w pamięci jak skarb.

Usiłowała go pocieszyć. I nagle znalazła odpowiedni sposób, prezent dla umierającego, jedyne, co mogła mu dać:

– Wszyscy bardzo cię kochamy, Samie, ale jeśli to jest właściwa pora na odejście, możesz to spokojnie zrobić. Nie chcemy, żebyś dłużej cierpiał.

Wypowiedzenie tych słów to jedno, zupełnie czym innym były jednak towarzyszące im emocje. Lillie całym swym obolałym sercem buntowała się przeciwko śmierci Sama. Teraz rozumiała ludzi, którzy latami utrzymywali przy życiu bliskich znajdujących się w stanie wegetatywnym, choć wiadomo było, że nigdy z niego nie wyjdą. Rozstanie było ostateczne.

Czasami jednak chorym trzeba powiedzieć, by odeszli. Wyjaśniła jej to jedna z pielęgniarek w hospicjum. Dla silnych ludzi, jak Sam, którzy przez całe życie ochraniali swoje rodziny, odejście jest trudne.

– Martwią się, że nikt się wami nie zaopiekuje – mówiła pielęgniarka. – Musisz go zapewnić, że niepotrzebnie się niepokoi.

I Lillie to zrobiła.

Kiedy Sam umierał, wydawało się, że godziny mijają błyskawicznie, bo wiedziała, że to jego ostatnie chwile.

Później czas zwolnił…

Teraz stała w holu i gwałtownie tarła wypełniające się łzami oczy. Była tak bardzo zmęczona płaczem.

Jej komórka na stoliku zapiszczała, zawiadamiając o nadejściu esemesa.

Wybierasz się dzisiaj na chodzenie? Rozciągnęłam się i jeśli szybko nie zaczniemy, mięśnie mi stwardnieją. Zastygnę oparta o ławkę. Doris xx

Lillie uśmiechnęła się, biorąc ze stolika koło drzwi okulary przeciwsłoneczne. Doris zawsze potrafiła poprawić jej samopoczucie.

Kiedy pokonała zakręt przy domu kultury w Moysey Walk, od razu zobaczyła Vilettę i Doris, które radośnie plotkowały, bez entuzjazmu rozciągając się przed marszem – na dzisiaj przewidziały siedem i pół kilometra.

Szlak był przepiękny. Przyjaciółki od prawie dwudziestu lat, na długo przed pojawieniem się mody na chodzenie, maszerowały po plaży, parkach, a teraz po Moysey Walk. Szlak był piękny, po lewej w dole połyskiwało morze, z drzew spadały jesienne liście.

– Cześć, dziewczęta – przywitała się Lillie. Była zadowolona, że ciemne okulary zakrywają jej oczy.

Słysząc, jak przyjaciółce lekko łamie się głos, Doris spojrzała na nią chytrze.

– Przegapiłaś grupę młodych rugbistów – oznajmiła wesoło. – Viletta powiedziała im, że mają piękną rzeźbę, i wszyscy się zarumienili.

Viletta wybuchnęła śmiechem.

– Mogłabym być kobietą-kuguarem – powiedziała z udawaną wyniosłością. – W Hollywood to teraz absolutny hit: młodzi faceci w związkach ze starszymi kobietami.

– Starszymi bogatymi kobietami, złotko – skorygowała Doris i Lillie roześmiała się razem z nimi.

Maszerowały dwa, trzy razy w tygodniu, wpasowując ćwiczenia pomiędzy rozmaite obowiązki. Sześćdziesięciodziewięcioletnia Viletta, najstarsza z całej trójki, była entuzjastką jogi i nikt, kto widział ją w spodniach dresowych i prostym T-shircie, nie pomyślałby, że jest babcią pięciorga wnucząt. Żartowała, że zdradzają ją włosy, białe jak śnieg, proste i długie; w trakcie ćwiczeń zwijała je w kok. Doris była wysoka, miała przyprószone siwizną włosy, skłonność do tycia i stale narzekała, że nie jest taka sprawna jak Viletta, która nadawała tempo marszowi.

– Ty masz muskularnych kolesiów na zajęciach jogi, a ja zastrzyki w kolano w przychodni – mawiała z udanym oburzeniem Doris. A Viletta tylko się śmiała. Choć z takim zapałem opowiadała o kobietach-kuguarach, nie spojrzała na innego mężczyznę, odkąd piętnaście lat temu umarł jej mąż.

Lillie lubiła zabawiać się odgadywaniem, jak w czasie tych marszów postrzegają ich nieznajomi. Viletta wygląda pewnie na trenerkę – szczupła, opalona kobieta popędzająca swoje dwie bardziej krągłe przyjaciółki.

Chociaż nie miała wyrzeźbionych mięśni Viletty, Lillie nie wyglądała jak kobieta po sześćdziesiątce. Sądziła, że zawdzięcza to głównie swoim włosom: nawet kilka siwych pasemek w jej gęstych rudawych lokach nie zdołało odebrać im ciepła. Jej irlandzkie dziedzictwo było widoczne. W lustrze widziała, że od śmierci Sama zeszczuplała jej twarz, a pod niebieskimi oczyma pojawiły się słabe fioletowe cienie. Nie korzystała z kosmetyków, by je ukryć: próżność przestała się liczyć w obliczu jej straty.

Były w połowie trasy, każda idąc swym tempem, kiedy Doris zdołała dogonić Lillie; Viletta, jak zwykle pędząca pierwsza, wyprzedzała je o kilka kroków.

– Wyglądasz na przybitą, Lillie – powiedziała Doris tonem swobodnej pogawędki. – Wszystko w porządku?

Doris znała Lillie na tyle dobrze, by zdawać sobie sprawę, ile przyjaciółkę kosztuje zachowanie uśmiechu, który jednak znikał bez śladu, gdy ktoś przybierał ton z rodzaju „biedaczka, straciła męża” albo okazywał współczucie. Dlatego właśnie Doris rozmawiała z Lillie tak samo jak zawsze: głosem serdecznym i dźwięcznym.

– Myślę o moim bracie w Irlandii… – zaczęła Lillie. Wyczuła, że Doris się odpręża. – Jadę do Irlandii, żeby go odwiedzić i zebrać informacje o mojej biologicznej matce – ciągnęła. Proszę, sprawa załatwiona: podjęła decyzję.

Kiedy Doris złapała ją za rękę i serdecznie przytuliła, Lillie z wielkiego zaskoczenia o mało nie straciła równowagi.

– Tak się cieszę, skarbie! – krzyknęła Doris, która nigdy nie przejmowała się natężeniem swojego głosu. – Tego właśnie ci potrzeba. Och, skarbie, tak się cieszę!

Lillie odprężyła się w objęciach przyjaciółki. Cudownie było czuć jej uścisk. Ostatnimi czasy robiło to coraz mniej ludzi. Jej synowie nie należeli do zwolenników przytulania, czym różnili się od swojego ojca. Teraz obejmowały ją wnuki: Dyanne, córka Martina, i Shane, siedmioletni syn Evana, który ściskał ją mocno i mówił, że jest najlepszą babunią na świecie.

– Gdybym wiedziała, że tak bardzo chcesz się mnie pozbyć, wyjechałabym dawno temu – powiedziała żartobliwie, kiedy się od siebie odsunęły.

– Jędza! – Doris wytarła oczy. – Tak bardzo się cieszę, Lillie. Wiadomo, nie ma recepty na to, przez co teraz przechodzisz, ale nowe otoczenie może być jak przyprawa odmieniająca smak potrawy, by tak to ująć.

Lillie potaknęła.

– Długo nad tym myślałam. Sam i ja mówiliśmy o wyjeździe do Irlandii, choć nie sądzę, żebym w moim wieku zdecydowała się zrobić to sama. Ale teraz Martin jest taki podniecony odnalezieniem Setha, a Dyanne żywi rozpaczliwą nadzieję, że irlandzcy krewni są bogaci i będzie mogła u nich zamieszkać, kiedy wyjedzie w swoją wielką podróż.

Obie kobiety się uśmiechnęły. Dyanne była rówieśniczką wnuka Doris, Lloyda. Często z rozbawieniem rozmawiały o wnukach, bo kiedy nie byli zbyt pochłonięci pytaniem: „Mogę dostać z góry kieszonkowe?”, oboje przechodzili przez fazę „chcę być sławny/sławna”.

– Zatrzymujecie się na odpoczynek? – zawołała do nich Viletta.

– Nie! – odwrzasnęła Doris i obie ruszyły. – To będzie trudne, Lillie, zdajesz sobie z tego sprawę? Będziesz sama w tej bardzo emocjonalnej podróży.

Lillie kiwnęła głową. Zawsze mogła polegać na całkowitej szczerości Doris.

– Dam sobie radę – odparła, uśmiechając się do przyjaciółki.

Po raz pierwszy od śmierci Sama Doris dostrzegła błysk spokoju w niebieskich jak irysy oczach przyjaciółki.

– Sam będzie ze mną – dodała Lillie, kładąc dłoń nad sercem. Jej usta wykrzywiły się w takim jak dawniej uśmiechu. – Rozkazuję mu się stawić!

Rozdział 1

Frankie Green obudziła się zlana lodowatym potem. W sypialni panował mrok i na moment ogarnęła ją taka dezorientacja, że niemal nie wiedziała, gdzie jest.

Na nocnym stoliku leżał telefon; poszukała go po omacku i włączyła. Dzięki światłu udało jej się znaleźć okulary i sprawdzić, która godzina.

Druga piętnaście.

O cholera, pomyślała. Czekał ją zwariowany dzień; minęło wiele czasu, nim zasnęła, a teraz znowu była przytomna.

Obok niej tworzący podłużne wybrzuszenie pod kołdrą Seth spał smacznie, co było strasznie wkurzające. On nie musiał zrywać się rano.

Ale przecież Seth nie ma na to wpływu, napomniała się w duchu, jak często robiła ostatnimi czasy, powodowana czymś w rodzaju spóźnionych wyrzutów sumienia. Nie zdecydował radośnie, że sam przejdzie na emeryturę i pozwoli, żeby żona nadal pracowała. Trzy miesiące temu firma z niego zrezygnowała i był z tego powodu zły. A jednak wydawało się jej, że to z jego winy ona, obecnie utrzymująca dom, musi się zwlekać z łóżka, choćby się waliło i paliło, podczas gdy on może wysypiać się do późna.

Odsunęła kołdrę, po czym weszła do okropnej, ciasnej łazienki, do której, jak przysięgała, nigdy się nie przyzwyczai. Zadrżała z zimna, gdy nocne powietrze owiało jej przepoconą bawełnianą piżamę.

W zimnym świetle łazienki z lustra spojrzała na nią zmęczona, blada twarz: ciemne włosy przykleiły się jej do czaszki, skóra lśniła od potu.

Wyglądała, jakby od wielu dni biegła przez las deszczowy. Wyglądała – Frankie z przygnębieniem znalazła odpowiedni wyraz – staro.

Czas jakimś sposobem zdołał odcisnąć na niej swoje piętno, gdy była zajęta wychowywaniem dwójki dzieci, kierowaniem działem kadr Dutton Insurance i byciem żoną Setha Greena. Pracowała, odwoziła dzieci do szkoły, gotowała potężne posiłki, które zamrażała, sprawdzała zadania domowe, martwiła się wynikami egzaminów, wycierała nastoletnie łzy i z rzadka umawiała się na nocne randki z mężem – lata upływały jak we mgle i nie zauważyła, kiedy z trzydziestolatki stała się czterdziestolatką, i nagle, proszę, ma czterdzieści dziewięć lat. Wapń, kolagen, estrogen – wszystko z niej wyciekało. Niedługo pozostanie po niej tylko wysuszona skorupa i jeśli uda się jej dostatecznie długo zachować pozycję stojącą, wystawią ją w muzeum jako przykład wyschniętej na wiór kobiecości. Nawet jej małżeństwo wydawało się wysuszone i puste. To było najgorsze i nie potrafiła znieść myśli o tym.

Czy to wszystko jest normalne? zwróciła się w duchu do Frankie w lustrze. Jeśli tak, to nikt o tym nie mówił. Ani siostra, ani przyjaciółki. Gdyby tylko matka miała w sobie choć szczyptę normalności, Frankie mogłaby ją o to zapytać, ale w Madeleine nic nie było normalne. Matce, dobiegającej osiemdziesiątki i wciąż uwielbiającej wywoływać zamieszanie, przybyło lat, ale pod żadnym innym względem nie była stara. Madeleine dla większości ludzi, dla dwóch córek zwykła, stara Mad, nigdy nie zaprzątała sobie myśli kremami i maściami. Jako kobieta po czterdziestce wylegiwała się w ogródku, spiekając się pod warstwami kokosowego olejku do opalania, a najszczęśliwsza była wtedy, gdy jej skóra przybierała czekoladowy odcień. Kiedy wśród nastolatek modne były hot pansy, Madeleine je nosiła i zupełnie się nie przejmowała, że inne matki wkładały normalne letnie spódnice i sweterki. Jeśli mijała budowę i usłyszała gwizd, posyłała robotnikom pełen zachwytu pocałunek, a jej nastoletnie córki, Frankie i Gabrielle, wymieniały przerażone spojrzenia.

Dlaczego mama nie mogła bardziej przypominać innych matek?

Jako dojrzała kobieta Frankie zaczęła doceniać niekonwencjonalnego ducha matki, mimo to zastanawiała się nad sekretem długiego małżeństwa rodziców. W końcu uznała, że kluczem do sukcesu tego związku była ugodowość ojca, który słowami „wszystko w porządku, moja droga” kwitował wszelkie zachcianki Madeleine.

Nadal mieszkali w chacie w rybackiej wiosce Kinsale i kiedy Madeleine miała fazę „zapominania” o kostiumie w czasie porannej kąpieli w morzu, tato na oburzone komentarze sąsiadów odpowiadał: „Ale świetnie pływa, prawda?”.

Jej rady dotyczące małżeństwa, o ile Madeleine w ogóle jakichś udzielała, sprowadzały się do tego, że trzeba poślubić spokojnego mężczyznę i później radośnie go ignorować. Tato nigdy nie sprawiał wrażenia smutnego czy znużonego. Był po prostu tatą, zadowolonym, że ma swoją gazetę i krzyżówkę, zawsze w dobrym nastroju, pozwalającym żonie na realizację wszystkich zachcianek.

Jeśli chodzi o urodę, słońce okrutnie zemściło się na Madeleine i teraz jej twarz była bardziej pomarszczona niż dzikie jabłuszko. Ale jak przystało na matkę Frankie, zupełnie jej to nie przeszkadzało. Nadal używała jaskrawoczerwonej szminki, farbowała siwe włosy na błyszczący ciemny brąz i nie miała problemu z patrzeniem w lustro.

Madeleine należała do tych szczęściar, którym podoba się to, co widzą, gdy przypadkiem zobaczą swoje odbicie.

Na niedzielnych lunchach w domu Frankie i Setha radośnie się chwaliła, że włosy nadal ma jedwabiste i łatwe do układania.

– Frankie – mówiła – zastanawiam się nad bardziej asymetryczną fryzurą. Lionel twierdzi, że mam do tego odpowiednie kości.

Lionel był fryzjerem Madeleine i o ile Frankie się orientowała, wyraźnie lubił życie na krawędzi, wypuszczając za próg swoje starsze klientki z fryzurami, na które bałyby się zdecydować ich córki.

Może jednak Lionel i jego klientki mają rację, myślała ponuro Frankie. Nie przejmowały się zmarszczkami, bo jaki w tym sens?

Frankie uważała ze słońcem. Używała różnego rodzaju odżywek i kremów do opalania. W czasopismach czytała artykuły o najnowszych produktach i nigdy nie ośmieliła się wyjść z domu, nie zastosowawszy kremu nawilżającego z filtrem niższym niż dwadzieścia pięć. I popatrzcie teraz na nią. Mogłaby napisać do tych ludzi od serum i kremów, że powinni zostać ukarani za wbijanie klientkom do głów szalonych marzeń. W zimnym świetle łazienki, z sinymi kręgami pod oczyma i pajęczyną zmarszczek wokół nich, można by ją wziąć za osiemdziesięciolatkę.

Może nadeszła pora, żeby też pójść do Lionela – jakaś szalona asymetryczna fryzura, przed którą Lady Gaga by się cofnęła, może okazać się najlepszym lekarstwem. Przynajmniej ludzie przestaliby się gapić na jej twarz.

Odwróciła się od lustra, ściągnęła wilgotną piżamę i rzuciła ją do kosza. Wysuszyła ciało i włosy, po czym poszukała świeżej koszuli, wciąż korzystając ze światła telefonu komórkowego, bo nie chciała budzić Setha.

Koło łóżka miała olejek lawendowy; wtarła odrobinę w przeguby i skronie. Nikt nie wygląda dobrze obudzony w środku nocy, powiedziała sobie, ale może przynajmniej ładnie pachnieć.

Była zmęczona, to wszystko. Nie zasnęła jednak, bo myśli, jak to się często zdarzało, zaczęły kotłować jej się w głowie. Poprzedni dzień w Dutton Insurance przewijał się jej przed oczyma jak film i zastanawiała się nad rzeczami, które powinna była zrobić. Później pojawiły się wyznaczone na następny dzień spotkania i potencjalne problemy. Firma zatrudniała prawie tysiąc osób, tak więc jako dyrektorka działu kadr Frankie zawsze miała powody do zmartwienia.

Jutro – czy raczej dzisiaj – musi przeprowadzić pięć rozmów z kandydatami na stanowisko zastępcy dyrektora marketingu oraz rozwiązać szczególnie trudny przypadek molestowania, dotyczący pracownicy wydziału ubezpieczeń komunikacyjnych i jej szefa. Wydział roszczeń zawalony był pracą w związku z polisą wakacyjną, a interwencja jednego z zespołów Frankie tylko sytuację pogorszyła i należało to uporządkować. A jakby tego było mało, jeden z szefów wydziału zapraszał ją na lunch, w czasie którego zamierzał „poznać jej zdanie” w jakiejś kwestii.

– Lunch! – prychnęła ze złością wczoraj wieczorem, kiedy po kolacji siedzieli z Sethem przy kuchennym stole. Seth ugotował pyszne tajskie curry i Frankie zjadła go tak dużo, że musiała odpiąć guzik w dżinsach. – Nie mam czasu na lunch! Mam zarządzać wydziałem, który w gruncie rzeczy jest za mały na firmę tej wielkości, w razie potrzeby w błyskawicznym tempie rekrutować najlepszych pracowników i jeszcze mieć czas na lunch, jeśli któryś z dyrektorów ma ochotę na pogawędkę!

– Kiedyś lunche z innymi dyrektorami sprawiały ci przyjemność – stwierdził niewinnie Seth.

– Bo wtedy miałam na to czas. Ostatnio ledwo mi się udaje zjeść kanapkę przy biurku – syknęła. Czy on niczego nie rozumie?

– Nie ma potrzeby tak się irytować – powiedział Seth z nutką irytacji w głosie.

I oczywiście Frankie zrobiło się przykro, że wyładowuje się na mężu. A równocześnie była zła. Odnosiła wrażenie, że przez całe życie chodzi na paluszkach wokół męskiego ego, zarówno w pracy, jak i w domu, i przez całe życie próbuje uśmierzać niepokoje innych, choć przytłaczają ją własne troski. Czasami Frankie wydawało się, że na jej ramionach spoczywa fizyczny ciężar: zwolnienia w pracy, to, jak blady i zamknięty w sobie jest Seth, skąd wezmą pieniądze, żeby uporządkować sprawę domu.

Dom. To była największa ze wszystkich trosk.

„Sorrento House, bajeczny edwardiański dom z czerwonej cegły, otoczony wielkim ogrodem, charakteryzuje się wieloma niezwykłymi cechami” – rozpływał się autor artykułu w gazecie. Rzucił im się w oczy w dodatku o nieruchomościach, ponieważ Frankie i Seth od lat mówili o przeprowadzce. Swoje małżeńskie życie rozpoczęli w wąskim domu, ostatnim w szeregowcu pochodzącym z końca dziewiętnastego wieku. Kiedy pojawili się Emer i Aleksiej, przebudowali go tak, że front zachował zabytkowe cechy, podczas gdy tył był współczesny: dzięki zaprojektowanej przez Setha szklanej dobudówce zyskali słoneczną kuchnię połączoną z pokojem rodzinnym.

Choć bardzo kochali ten dom, był mały. Przez lata Frankie i Seth rozmawiali o kupnie wielkiego starego domu, który mogliby odremontować.

– Kiedy Emer i Aleksiej będą starsi – powtarzała Frankie podczas szalonych lat podstawówki, kiedy długie słupki liczb, obowiązki domowe i dbanie o właściwe odżywianie młodych dusz zajmowało jej cały czas po wyjściu z pracy.

– Kiedy będzie spokojniej, nie w roku egzaminów – powtarzał Seth, gdy Emer i Aleksiej weszli w etap nastoletni, w którym właściwe odżywianie także było niezbędne.

W ubiegłym lipcu dwudziestodwuletnia Emer skończyła college i postanowiła spędzić rok na podróżach po świecie. Zainspirowała swym przykładem brata, który miał dopiero osiemnaście lat; on też zrobił sobie przerwę w nauce i wyruszył w świat z trzema przyjaciółmi ze szkoły.

Patrząc wstecz, Frankie dostrzegała, że cała ta sprawa z przeprowadzką była sposobem poradzenia sobie z syndromem opuszczonego gniazda.

Nie chciała mieć tyle wolnego czasu, by móc rozmyślać o wyjeździe dzieci.

– A jeśli przeprowadzimy się podczas waszej nieobecności? – zapytała. Był czerwiec, siedzieli we czworo przy stole w pełnej światła kuchni, wykorzystując możliwość pobycia ze sobą przez te ostatnie tygodnie, które dzieliły młodych od wyjazdu.

– Zróbcie to! – oznajmiła Emer.

Była szalonym dzieckiem. Może i odziedziczyła po babci ze strony ojca rudawe włosy i intensywnie niebieskie oczy, ale apetyt na dobrą zabawę i przygody zawdzięcza raczej babci Madeleine, myślała posępnie Frankie. Chociaż cztery lata college’u i zdobycie magisterium z biznesu najwyraźniej ją uspokoiły. W każdym razie taką nadzieję miała Frankie.

– Teraz twoja kolej na robienie różnych rzeczy, mamo – powiedział łagodnie Aleksiej. Jej ukochany, troskliwy syn; miała ochotę przeskoczyć stół i go uściskać. Cztery lata młodszy od siostry, był łagodniejszy i spokojniejszy. Po Emer nie mogła zajść w ciążę i w końcu zdecydowali się na adopcję. Od dnia, gdy mały rosyjski chłopiec z jasnymi włosami, ładnymi kośćmi policzkowymi i wyrazem samotności w mglistych zielonych oczach pojawił się w jej życiu, Frankie z jednakową żarliwością pragnęła go ochraniać.

Na myśl, że Aleksiej będzie podróżował po świecie, bolało ją serce. Zawsze sądziła, że opieka nad małymi dziećmi jest trudna, ale nic nie może być trudniejsze od przyglądania się, jak te dzieci dorastają i wyfruwają z gniazda.

– To wariactwo – stwierdził Seth, jak zawsze kierując się rozsądkiem. – Stracilibyśmy pewnie rozum, przeprowadzając się teraz. Gospodarka jest w fatalnym stanie.

– Na rynku nieruchomości nie dzieje się zbyt dobrze – zgodziła się Frankie. – Powinniśmy byli to zrobić lata temu. Ten pociąg nam uciekł.

A potem, sami w domu, który sprawiał wrażenie osieroconego, przeczytali o Sorrento House i poszli go obejrzeć.

Co sprawiło, że się w nim zakochali? Frankie pamiętała tę pierwszą wizytę. Był wrzesień, dla niej zawsze oznaczający początek roku, bo wtedy dzieci wracały do szkoły. Drzewa zaczynały się złocić w jesiennym słońcu, buk, z którego brązowe liście spadały koło starych kamiennych kolumn, nadawał domowi na końcu Maple Avenue czegoś w rodzaju wyblakłej elegancji.

Przywodził na myśl liście, które w nieskończoność zbierała z dziećmi, bo były potrzebne do różnych szkolnych prac, radość przy dekorowaniu domu na Halloween, gorące dyskusje Emer i Aleksieja o kostiumach.

Gdyby tylko tu byli i mogli zobaczyć dom, pomyślała ze smutkiem. Zaraz jednak pojaśniała na myśl, jaki piękny będą mieli powrót.

Nie ulegało wątpliwości, że dom jest niezwykły. Ganek i frontowe drzwi znajdowały się pod kątem prostym względem fasady, niemal całkowicie ukryte za ogromnymi rzędami rododendronów, które otaczały ogród, co najmniej trzy razy większy od ich obecnego ogródka.

Agent miał intuicję, doskonale wiedział, kiedy nie powinien się odzywać, i dla siebie zachowywał informację o faktycznym nakładzie pracy, niezbędnym do wyremontowania domu. Przykre doświadczenia nauczyły go nie mówić nic, co kojarzyłoby się ze sformułowaniem „wymaga unowocześnienia”, ponieważ okazywało się fatalne w rozmowach z potencjalnymi nabywcami. Jedni uwielbiali wyzwania i nie mogli się doczekać, kiedy położą ręce na urządzeniu do polerowania, inni uważali, że nie obejdzie się bez kasku i przewodnika po sklepie budowlanym.

Tak więc Frankie i Seth wędrowali po Sorrento House sami, dostrzegając jedynie możliwości. Sama ta nazwa ich pociągała. W Sorrento spędzili miesiąc miodowy.

Piętrowy dom z mrocznym mieszkaniem w suterenie od lat miał wielu lokatorów. Sypialnie na piętrze żałośnie zdobiły tapety sprzed co najmniej trzydziestu lat. Dwa większe pokoje na parterze – Frankie i Seth wyobrażali sobie, że przekształcą je w śliczne salony z widokiem na ogród – przedzielone były tanimi gipsowymi ściankami.

– Można by pomyśleć, że człowiek powinien się wstydzić, każąc innym mieszkać w tych okropnych norach – powiedziała Frankie z niesmakiem, nie chcąc nawet dotykać brudnych zasłon, które tylko częściowo trzymały się na żabkach.

Seth objął ją w talii i odwrócił twarzą do zaniedbanego ogrodu.

– Popatrz – polecił – a potem zamknij oczy i wyobraź sobie, jak to będzie wyglądać, kiedy skończymy. Wspaniała kuchnia, trochę taka jak nasza, ale wychodząca na ogród. Nie podobają ci się te miedziane buki i jabłonie? Widzisz ten klon w lewym rogu? Zmienia kolor, za tydzień będzie cudownie szkarłatny.

Frankie westchnęła.

– Kiedy zamknę oczy, uświadomię sobie, że oszaleliśmy, skoro w ogóle bierzemy pod uwagę kupno tego domu. Trzeba będzie sprawdzić, czy nie jest zawilgocony, zerwać tapety, wyrzucić te obrzydliwe sztuczne dywany, pomalować każdy metr w środku i na zewnątrz… Och, cholera, okna… – Spojrzała na męża z przerażeniem. – Myślisz, że framugi są przegniłe? Okna do niczego się nie nadają?

– Sprawdziłem je scyzorykiem, kiedy przed chwilą byłaś na piętrze. Okna są w porządku, podobnie dach, o ile potrafię to ocenić. W przeciwnym wypadku naprawdę bylibyśmy szaleni, kupując ten dom. Wciąż czeka nas sporo pracy w środku i oczywiście dobudówka nie powstanie od razu, ale potrafię sobie wyobrazić, jak będzie tu wyglądało, kiedy skończymy. Musimy po prostu usiąść i zrobić obliczenia. Pomyśl, to będzie nasz wyśniony dom, kochana. „Sorrento House” brzmi zbyt górnolotnie. Zmienimy to. Nazwa „Willa Sorrento” jest lepsza, bardziej przytulna, nie sądzisz?

Fraza „wyśniony dom” w połączeniu z wizją cudownego włoskiego wybrzeża zawirowały w głowie Frankie. Wychowała się w Kinsale, uroczym miasteczku nad morzem, jej siostra Gabrielle zamieszkała w nadmorskim Cobh, oddalonym o pół godziny jazdy od Corku.

Kolejnym plusem była lokalizacja: Redstone, dzielnica miasta, która w dziewiętnastym wieku była modna, w dwudziestym podupadła, a teraz dzięki renowacjom znowu cieszyła się rosnącą popularnością.

Seth miał mapę zagospodarowania przestrzennego okolicy; wynikało z niej, że za domami po drugiej stronie ulicy ciągną się działki, a za nimi dawniej komunalne osiedle St. Brigid’s.

– Część nieużytków koło działek jest przekształcana w park – wyjaśnił – a to podwyższy wartość tutejszych nieruchomości.

Po obejrzeniu domu poszli na kawę przy skrzyżowaniu w centrum Redstone. I to zadecydowało.

– Idealne – stwierdziła Frankie z namysłem, podziwiając rosnące wzdłuż drogi sykomory.

– Bardzo w stylu lat trzydziestych dwudziestego wieku – mówił Seth, gdy szli, trzymając się za ręce i rozglądając za kawiarnią. – Popatrz na te fasady. – Wskazał przecznicę zdobioną zabytkowymi tabliczkami z numerami domów.

Podobał im się butik z odzieżą, delikatesy z witryną pełną serów i wszelkiego rodzaju egzotycznych mięs, śliczny różowo-brązowy salon piękności. W końcu usiedli w kawiarni, gdzie zjedli najlepsze żurawinowo-migdałowe muffinki, jakie kiedykolwiek mieli w ustach.

– Uda nam się – powiedział Seth, z entuzjazmem przedstawiając swoje plany.

Był przekonany, a podpowiadało mu to doświadczenie, że zgoda na przebudowę nie będzie problemem i budowlaniec, z którym już pracował, przystanie na rozsądną cenę. Sam zamierzał kierować renowacją. Przy dwóch porządnych pensjach będą w stanie znaleźć pieniądze.

– Dasz radę mieszkać w piwnicy podczas remontu? – zapytał Seth na dzień przed podpisaniem umowy. Znowu chodzili po domu, wyobrażając sobie wspaniałe neoklasyczne kominki kupione z drugiej ręki zamiast ceglanych i niebezpiecznych elektrycznych, które poprzedni właściciel wszędzie zainstalował.

– Poradzę sobie ze wszystkim – odparła z podnieceniem Frankie, wodząc spojrzeniem po kuchni i wyobrażając sobie, jak będzie tu cudownie, kiedy powstanie dobudówka i utworzy się otwarta kuchnia z pokojem śniadaniowym. Miała już pomysł na oranżerię. Oczyma wyobraźni widziała kilka ogromnych donic z egzotycznymi mchami za wyimaginowanymi drzwiami. I ogród. Ogrodnictwo nigdy szczególnie jej nie pociągało, ale tutaj było tyle możliwości. A raczej te możliwości się pojawią, kiedy wykarczowana zostanie dżungla złożona z zielsk i dzikich jeżyn.

„Poradzę sobie ze wszystkim”. To z pewnością sławne ostatnie słowa. Miesiąc po przeprowadzce do mieszkania w piwnicy domu przemianowanego na willę Sorrento Setha zwolniono z wielkiej pracowni architektonicznej, w której był zatrudniony od piętnastu lat. Firma znalazła się w fatalnej sytuacji finansowej, wyjaśnił jeden ze wspólników. Nie mieli innego wyjścia, musieli ograniczyć liczbę pracowników.

Zszokowana Frankie pamiętała, jak ten sam starszy wspólnik, przyjaciel Setha od czasów college’u, na przyjęciu bożonarodzeniowym, na którym wiele mówiono o stabilności firmy w chwiejnej sytuacji ekonomicznej, z kieliszkiem czerwonego wina w dłoni wznosił toast na cześć każdego pracownika z osobna. Frankie najgłośniej klaskała, kiedy powiedział: „Za Setha Greena, człowieka, który jest dla nas wzorem, lojalnego i oddanego pracy profesjonalistę”.

Wyglądało na to, że lojalność nie obowiązywała obu stron. Seth nie był wspólnikiem, ale miał wysoką pensję i dlatego jego nazwisko znalazło się na szczycie listy osób do zwolnienia.

Frankie przeżyła szok, Seth pogrążył się w rozpaczy.

– Zawiodłem cię – tylko tyle był w stanie powiedzieć. Pomimo wieloletniej ciężkiej pracy w firmie dostał tylko przewidzianą prawem odprawę. Nie było beczki z pieniędzmi na remont willi Sorrento. Mieli oszczędności, ale szaleństwem byłoby topić je w tego rodzaju przedsięwzięciu. – Jak sobie poradzimy? – pytał Seth z rozpaczą. – Z nowym domem…

– Poradzimy sobie – oznajmiła Frankie, w magiczny sposób włączając ten sam pozytywny ton, który tak dobrze się sprawdzał, gdy dzieci były nastolatkami. – Jakoś damy sobie radę.

W środku jednak czuła, że żołądek skręca się jej ze strachu. Jak przeżyją na jednej pensji? Gdyby tylko zostali w starym skromnym domu, zamiast myśleć, że należą do tego rodzaju ludzi, którzy są właścicielami wiktoriańskiej ceglanej willi na działce w Redstone o powierzchni dwóch tysięcy metrów kwadratowych. Miesiąc temu było Boże Narodzenie, dzieci spędzały je za granicą, Emer w Australii, Aleksiej w Japonii, tak więc Frankie i Seth sami musieli stawić czoło mrocznemu i przygnębiającemu okresowi świątecznemu. Trzy miesiące później wciąż daleko im było do „radzenia sobie”.

Bo teraz jej mąż włóczył się po domu w dresie i ledwo starczyło mu sił, żeby pójść na skrzyżowanie po gazetę. Odkąd zwolniono go z pracy, Seth stracił chęć do życia. Wielkie plany przebudowy leżały nietknięte pod górą rachunków na końcu kuchennego stołu.

Zwolnienie wisiało nad ich domem niczym ciężka gradowa chmura.

Frankie, która była odpowiedzialna za organizację sesji terapeutycznych dla pracowników Duttona po serii zwolnień w firmie, teraz zobaczyła problem z drugiej strony. Jej mąż był w rozpaczy.

Przypomniała sobie, jak w tamtym okresie mówiła swojemu zespołowi: „Praca nie definiuje kobiet w taki sposób, w jaki definiuje mężczyzn. Mężczyznom trudno radzić sobie z jej brakiem”.

Frazesy prosto z podręczników psychologii wykorzystywanych w HR.

I właśnie te słowa sobie z niej kpiły, kiedy leżała obok cienia mężczyzny, który był jej mężem, i czekała na sen. Sen nie przyszedł.

Sprawdza się teoria snu, powiedziała sobie Frankie. Liczba godzin spędzonych bezsennie w łóżku jest zawsze odwrotnie proporcjonalna do ilości pracy, którą musisz wykonać następnego dnia. W końcu Frankie zapadła w niespokojną drzemkę, wypełnioną koszmarami o Emer i Aleksieju, którzy znaleźli się w niebezpieczeństwie, a ona nie była w stanie pobiec dostatecznie szybko, by ich uratować. Ukochany Seth, niegdyś jej główna życiowa podpora, przyglądał się im i sprawiał wrażenie sparaliżowanego niezdecydowaniem.

O szóstej zadzwonił budzik. Frankie obudziła się wyczerpana i w tym samym momencie postanowiła, że słowem dnia będzie „zdruzgotany”. Podczas gdy Seth nadal spał, ona wzięła prysznic, ubrała się i zjadła musli na śniadanie, po czym ruszyła do pracy.

Kiedy o siódmej dwadzieścia pięć w ten pogodny, ale chłodny lutowy poranek wjechała na podziemny parking Dutton Insurance, poczuła, jak w brzuchu skręca ją z niepokoju. Uzbroiwszy się na czekający ją dzień, wzięła aktówkę, wysiadła i poszła do windy.

Drzwi zamknęły się za nią z soczystym plaśnięciem. Nieuchronna muzyczka, której Frankie nie cierpiała, wypełniła jej uszy. Windy z parkingu były przemysłowe, przeznaczone dla zwykłych pracowników. Ważni goście Dutton Insurance zostawiali samochody w wyznaczonej części i trafiali do elegantszych wind. Frankie nacisnęła guzik do holu, kabina zadrżała i ruszyła. Zwykle Frankie wbiegała po schodach co najmniej raz na dzień, ale ostatnio była zbyt zmęczona.

– Dzień dobry, pani Green – powiedział ochroniarz o świeżej młodzieńczej twarzy, gdy wsunęła kartę identyfikacyjną do otworu w barierce.

– Dzień dobry, Lucas – odparła Frankie wesoło, odpędzając myśl, że chłopak, który stoi w mundurze, jakby był gotowy na obronę Dutton Insurance przed najeźdźcami, wygląda na młodszego nawet od Aleksieja. Policjanci też tak wyglądali. Czyżby w końcu osiągnęła wiek, w którym wszystkie te stare frazesy stają się prawdą? Po podłodze wyłożonej włoskim marmurem poszła do połyskliwych mosiężnych wind, które stanowiły o publicznym wizerunku firmy.

W windach były lustra i Frankie mogła się obejrzeć ze wszystkich stron.

Dorastała jako dziewczyna pewna siebie, pewna swojego wysokiego wysportowanego ciała. Nigdy nie czuła zażenowania związanego z rosnącym biustem czy menstruacją. W gruncie rzeczy przejmowała się tylko tym, że kiedy dostanie pierwszy raz okres, jej matka może biegać, wywijając opakowaniem podpasek i ile sił w płucach krzycząc: „Teraz jesteś kobietą!”.

Nigdy nie była na diecie jak jej koleżanki z klasy, nigdy nie odmawiała sobie jedzenia, uwielbiała swoje ciało za rzeczy, do których było zdolne. Była kapitanem drużyny siatkówki i rewelacyjną biegaczką długodystansową o długich, szczupłych nogach. Półki w jej pokoju uginały się od medali i trofeów.

Przez większość życia ciało wykonywało wszystko, co Frankie chciała zrobić, i nigdy nie przyszło jej do głowy przejmować się krągłościami tu czy tam albo zmarszczkami wokół oczu.

Aż do teraz.

Kiedy tak stała sama w windzie, gdzie ostre światło podkreślało każdą skazę, wpadło jej do głowy, że ta kobieta w grafitowym kostiumie, z subtelnymi perłowymi kolczykami i ciemnymi włosami upiętymi w staranny węzeł wygląda staro.

Frankie zamknęła oczy, czekając, aż winda się zatrzyma, i wyszła z niej, nie patrząc w lustro. W biurze włączyła komputer i wpisała hasło.

Na ekranie zamigotała ikona informująca o nowej wiadomości. Przysłała ją Anita, najbliższa przyjaciółka Frankie w firmie, matka dwójki dzieci, zastępczyni szefa wydziału prawniczego. Frankie kliknęła na ikonkę.

Jesteś już? Słyszałam plotki – niezbyt miłe.

Frankie wystukała:

Gdzie jesteś?

Zaraz idę do barku. Potrzebuję kawy. W domu wojna. Julie wie, że zaczynam pracę wcześniej, ale nie było jej, kiedy wychodziłam. Clarice leżała na podłodze w kuchni i wrzeszczała, Peaches rozrzucała kleik, a Ivan przeszywał mnie wzrokiem, jakby to była moja wina. W ostatniej chwili udało mi się zwiać.

Powinnaś ją wylać, jeśli znowu się spóźni. Mówiłam ci, żebyś dała jej ostrzeżenie na piśmie.

Łatwiej byłoby wylać Ivana. Mężów łatwiej znaleźć niż dobre nianie. Zobaczymy się za pięć minut?

Frankie uśmiechnęła się i ruszyła do barku, szybkim krokiem przemierzając otwarte beżowe królestwo Dutton Insurance. Z całą pewnością nie wierzyła, że łatwiej znaleźć mężów niż nianię, a poza tym Ivan był szalenie sympatyczny. Francesca wiedziała, że nie ma sensu po raz kolejny powtarzać, że Julie zawsze się spóźnia, jednym uchem słucha poleceń Anity i zarabia tyle co dowódca Sił Pokojowych ONZ. Kiedy ostatnim razem to powiedziała, Anita zaczęła protestować tonem niepokojąco bliskim histerii, że Julie to jedyna osoba na świecie, która potrafi okiełznać jej dzieci.

– Jest z nami od narodzin Clarice i tylko ona potrafi uspokoić Peaches. Nawet matka Ivana nie jest w stanie jej uśpić, a miała ośmioro dzieci.

– Ośmioro, jasny gwint – skomentowała Frankie. Sama chciałaby mieć więcej dzieci, ale nie aż tyle.

Anita w pustym barku wsuwała maleńką ciemnoczerwoną kapsułkę do modnego Nespresso, który, nie zważając na stan gospodarki, główny księgowy zainstalował na wszystkich piętrach dwa lata temu, kiedy osiągnęli rekordowe zyski.

W ciągu dziesięciu minut barek na piętrze zajmowanym przez dyrektorów będzie zatłoczony przez ludzi przybywających za wcześnie na comiesięczne zebranie, w którym udział brali przedstawiciele wszystkich wydziałów. Była to głównie pokazówka, ponieważ prawdziwe interesy załatwiano za zamkniętymi drzwiami, ale szefowi zależało, by każdy czuł się członkiem zespołu.

– Słyszałaś coś? – zapytała Anita, czekając, aż Frankie zaparzy swoją kawę.

– O czym? – zapytała Frankie wolno, znowu czując ucisk w żołądku.

Z twarzy Anity jasno wynikało, że wieści nie są dobre.

– Podobno mamy kłopoty i pod uwagę brana jest fuzja.

– Och. – Frankie usiadła na najbliższym krześle. – Gdzie to słyszałaś?

– No wiesz, jak zwykle dotarło do mnie przez labirynt, którym wędrują plotki. Kucharz podsłuchał kogoś w jadalni dla zarządu i powtórzył swojej dziewczynie z trzeciego piętra. Powiedziano mi o tym wczoraj wieczorem, w nocy oka nie zmrużyłam. No bo jeśli przejmie nas inna firma, mnóstwo ludzi straci pracę. I co ja wtedy pocznę? Kredyt hipoteczny jest potężny, ledwo dajemy sobie radę przy naszych dwóch pensjach. – Anita wyglądała na zrozpaczoną i Frankie, która przez całe swoje zawodowe życie radziła kolegom, zignorowała własny szok i ból, by pocieszyć przyjaciółkę.

– Posłuchaj uważnie – zaczęła – to tylko plotki. W firmach plotki bujnie się plenią. Poza tym cokolwiek się stanie, my przez to przejdziemy. Przejdziemy, rozumiesz? Jesteśmy z mocniejszego materiału. Mamy za sobą poród! Urodziłaś pięciokilowe dziecko, Anito. Nie ma takiej rzeczy, z którą nie mogłabyś sobie poradzić.

Komentarz osiągnął pożądany skutek. Anita prychnęła śmiechem.

– Chyba tak – powiedziała, kręcąc głową.

Peaches była prawdziwym Goliatem, dziedzicząc wygląd po wysokim barczystym ojcu, a nie drobnej, mierzącej sto pięćdziesiąt osiem centymetrów matce.

– Wiem, że za urodzenie dziecka nie ma medali, ale powinny być – ciągnęła Frankie. – Za pięciokilogramowego noworodka złoto. Nie, platyna.

Rozmawiały jeszcze przez chwilę, później Frankie spojrzała na zegarek.

– Pora się zbierać – powiedziała, kończąc kawę. – „Raz, przyjaciele, jeszcze do wyłomu”* i tak dalej.

Pobiegła do swojego gabinetu; plotki o przejęciu zwiększyły tylko zamęt w jej myślach. Skup się, powiedziała sobie. Z panikowania nigdy nic dobrego nie wynika.

W biurze wciąż było pusto, zdecydowała więc, że wykorzysta okazję na napisanie krótkich maili do Emer i Aleksieja.

Piękna Emer, obecnie przebywająca w Sydney, ale zastanawiająca się nad spędzeniem kilku miesięcy w Stanach, w dzień pracowała jak kelnerka, a wieczorami robiła dobry użytek z wieloletnich lekcji fortepianu, grając w restauracji butikowego hotelu. W zeszłym tygodniu napisała:

Tu jest niewiarygodnie, Mamo, musisz przyjechać, dopóki tu jestem. Kocham to miasto. Słońce, ludzie – tobie też by się spodobało.

Gdyby Frankie, która przeczytała w swoim czasie wiele życiorysów, musiała jednym słowem określić córkę, tym słowem byłoby „światło”: błyszczące światło, które emanowało z niej jak słońce. Emer była pełna życia, błyskotliwa i chętna do psikusów. Frankie w dzieciństwie też taka była.

– Jak to możliwe, że ty zawsze wszystko wiesz, mamo? – pytała z urazą Emer, kiedy Frankie tylko raz spojrzała w oczy swojej córki, które błyszczały niesfornie w drobnej buzi. – Zawsze wiesz, co robię. Masz rentgena w oczach?

– Tak – odpowiadała z powagą Frankie, tłumiąc śmiech. – Wszystkie mamy go mają. Kiedy rodzi się dziecko, bum! otrzymujemy ten dar. Widzę przez sufity, więc wiem, że na piętrze robiłaś coś barrrdzo niegrzecznego. – Z udawaną złośliwością przeciągała sylaby.

Emer była dobrą dziewczyną, ale w Sydney znajdowała się daleko od kłopotów w willi Sorrento i powiedzenie jej o nich nie wchodziło w grę. To tylko sprawiłoby, że pośpiesznie wróciłaby do domu, żeby pomóc Frankie.

Kiedy więc Emer zadzwoniła i zapytała: „Tata przez telefon wydawał się przygnębiony. Wszystko u niego w porządku?”, Frankie zmusiła się do uśmiechu i radosnym, beztroskim tonem odparła: „Tak, skarbie, po prostu odpoczywał, bo haruje jak niewolnik”.

– Zaczął już prace przy domu? – ciągnęła Emer.

W tle Frankie słyszała radosne głosy i niemal czuła, jak słoneczny jest nowy świat córki. Żałując, że część tych promieni nie może strzelić ze słuchawki i rozjaśnić mroku w jej świecie, wzmocniła beztroski ton w swoim głosie:

– Jeszcze nie, wciąż omawiamy różne sprawy. Znasz tatę, jest perfekcjonistą. A teraz opowiedz mi o sobie, kochanie. Jaką macie pogodę? U nas jest zimno, tyle ci powiem…

Podawanie wesołych wiadomości z domu było trudne, dlatego Frankie w mailach stosowała tę samą taktykę błyskawicznego przeskoku z Redstone na najnowsze wydarzenia w Sydney i Japonii. W przypadku Aleksieja sprawa okazywała się zwykle bardziej skomplikowana, bo chłopak odznaczał się wielką intuicją i częściej wyłapywał to, co Frankie chciała ukryć. Emer odziedziczyła usposobienie po matce, czerpała z głęboko ukrytej w sercu siły i udawało się jej zachować pozytywne nastawienie niezależnie od okoliczności, Aleksiej natomiast zawsze się czymś martwił.

Wyobraziła go sobie teraz: szeroko rozstawione słowiańskie kości policzkowe, szare oczy i burza jasnych włosów – nie przypominał nikogo z rodziny. Może go nie urodziła, ale kochała całym sercem. Wiele ją kosztowało wypuszczenie go w świat na rok przed podjęciem studiów w college’u. Myśl o córce podróżującej samotnie niepokoiła ją o wiele mniej niż myśl o synu, który wędruje po innym kontynencie w towarzystwie trzech kolegów. Emer miała mnóstwo ulicznego sprytu, podczas gdy Aleksiej był łagodniejszy, o wiele bardziej bezbronny niż jego zadziorna siostra, która zapisała się na kurs samoobrony na kilka miesięcy przed wyjazdem.

– Muszę umieć sama o siebie zadbać, mamo – powiedziała, demonstrując poznane techniki walki.

Aleksiej był podobny do Setha: łagodny, zamyślony, skłonny do wpatrywania się przed siebie, gdy zastanawiał się nad jakimś problemem i jego umysł odrywał się od ziemi.

Seth. Wszystkie jej myśli wracały do Setha. Jeśli człowiekowi z czasem ma się poprawiać, dlaczego to powiedzenie nie jest prawdziwe w odniesieniu do małżeństwa? Może, myślała Frankie, zamykając prywatną pocztę i otwierając służbową, gdzie od wczorajszego wieczora pojawiło się pięćdziesiąt nowych wiadomości, wizyta nieznanej przyrodniej siostry poprawi Sethowi samopoczucie.

Tak się ucieszył, kiedy dostał maila z Melbourne. Z podnieceniem mieszała się odrobina całkowicie zrozumiałego szoku.

– Mam siostrę – powiedział ze zdziwieniem, gdy Frankie nachyliła się nad jego ramieniem, żeby przeczytać wiadomość. Wpatrywał się w ekran, jakby mail był złudzeniem, które w każdej chwili może się rozpłynąć. – Dorastając, marzyłem o rodzeństwie. A teraz się okazuje, że je miałem…

Frankie uściskała męża; zdawała sobie sprawę, że chociaż w tej kwestii może wspierać męża, to umykały jej słowa, które mogłyby złagodzić żrący ból wywołany zwolnieniem z pracy. Jej kariera dyrektorki działu kadr została zbudowana na opanowaniu w stopniu doskonałym umiejętności interpersonalnych, arbitrażu, mediacji, oceniania, ustalania celów i osiągania ich… Ale kiedy chodziło o Setha, intuicja podpowiadała jej, że nie jest w stanie nic dla niego zrobić. Jeśli ma się wydobyć z tego doła, będzie musiał zrobić to sam. Bez jej pomocy. Frankie, która zawsze pragnęła rozwiązywać problemy innych, nie cierpiała siebie z tego powodu.

Rozdział 2

Peggy Barry poświęciła dużo czasu na szukanie idealnego miejsca do życia: miasta na tyle odległego od domu, żeby mogła się swobodnie rozwijać, a równocześnie na tyle bliskiego, by w razie konieczności pojechać do matki. Matka była powodem, dla którego nie opuściła kraju, ale nikt, włączając w to panią Barry, nie musiał o tym wiedzieć. Peggy pragnęła zostać w Irlandii na wypadek, gdyby pewnego dnia matka zaakceptowała prawdę i zadzwoniła do córki. Czekając na ten moment, podróżowała i szukała.

Odkąd jako osiemnastolatka dziewięć lat temu wyfrunęła z domu (trudno wprost uwierzyć, że minęło tyle czasu), mieszkała we wszystkich wielkich miastach i wielu miasteczkach Irlandii, ale nie znalazła nic, co by ją satysfakcjonowało.

Już prawie pogodziła się z możliwością, że takie miejsce nie istnieje, że nie ma miasteczka, wioski czy przedmieścia, gdzie mogłaby się czuć jak u siebie.

– A czego ty właściwie szukasz? – zapytał ją właściciel ostatniego baru, w którym pracowała.

Peggy lubiła TJ-a, chociaż nie był w jej typie. Trzeba jednak wziąć pod uwagę, że przez cały zeszły rok nie trafił się nikt, kto byłby w jej typie. Mężczyźni i marzenia o przyszłości jakoś nie bardzo ze sobą współgrali. Faceci błędnie zakładali, że pracujące w barach wysokie, długonogie brunetki liczą na szybkie numerki i w żadnym razie nie mogą poważnie myśleć o oszczędzaniu na własny biznes albo założeniu rodziny z właściwym mężczyzną.

Gdy ostatnich maruderów odesłano do domów, w barze – przynoszącym zyski, hałaśliwym, modnym wśród lubiących zabawę mieszkańców Galway – zapanowała cisza. TJ podliczał kasę, Peggy sprzątała. Za pół godziny kończyła zmianę i tęskniła za spokojem swojego małego mieszkania dwa piętra nad pralnią chemiczną, gdzie nie było krzyków, nikt pijanym wzrokiem nie wpatrywał się w nią zza kontuaru, nie mówił, że ją kocha, i nie pytał, czy mógłby zamówić dwa piwa, whisky na popitkę i kilka koktajlów rumowych.

– Sanktuarium – odpowiedziała z roztargnieniem na pytanie TJ-a, chodząc od stolika do stolika z czarnym workiem, środkiem czyszczącym w sprayu i ścierką. Już wcześniej pozbierała popielniczki z ogródka piwnego i włożyła je do namoczenia w zlewie. Zmywarki do szkła pracowały, puste butelki zostały pozbierane. Lepką od alkoholu i błota podłogą zajmie się poranna zmiana.

– Mówisz, jakbyś była zakonnicą – zauważył TJ.

– Dobra, w takim razie spokoju – odparła zirytowana.

– Jeśli zależy ci na spokoju, to powinnaś zamieszkać w jednej z tych wiosek na kompletnym odludziu – powiedział TJ, sięgając po kolejną gumę z nikotyną. – Wiesz, z jednym pubem, dziesięcioma domami i mnóstwem starych farmerów, którzy stoją przed bramami i gapią się na ciebie, kiedy przejeżdżasz.

– Wcale mi na czymś takim nie zależy. – Peggy przeniosła się do następnego stołu. W posklejanych czipsach leżał klucz, blat lepił się od alkoholu. Peggy wyszorowała klucz i zaniosła do baru, żeby włożyć go do puszki ze zgubionymi rzeczami. – TJ, nie dasz rady prowadzić firmy na odludziu, a ja chcę założyć własny biznes. Już ci mówiłam. Sklep z robótkami ręcznymi i rękodziełem.

– Wiem, mówiłaś: robienie na drutach. – TJ pokręcił głową. – Tylko że ty po prostu nie wyglądasz na typ kobiety od robótek ręcznych.

Peggy wybuchnęła śmiechem. Rzadko mówiła innym o swoich planach, ponieważ się bała, że wyśmieją jej żarliwą determinację, powiedzą, że jest szalona, i będą chcieli wiedzieć, dlaczego nie zamierza wydać oszczędności na wspólny wyjazd na Key West, Ibizę albo do Amsterdamu. Kiedy jednak zdecydowała się o nich wspomnieć, zadziwiająco często słyszała w odpowiedzi, że nie wygląda na „typ dziewczyny od robótek ręcznych”.

Więc jak ten typ wygląda? Kobieta z kokiem spiętym drutami, ubrana w długi, wielobarwny, ręcznie dziergany płaszcz, który ciągnie się za nią po podłodze?

– Chcę mieć własny biznes, TJ, a w robótkach ręcznych jestem dobra, kocham to zajęcie. Robię na drutach od dzieciństwa; moja mama wiele lat temu robiła swetry dla sklepu z pamiątkami. Nauczyła mnie wszystkiego. Wiem, że jest rynek na tego rodzaju rzeczy. I tego szukam – miejsca, gdzie mogłabym zacząć.

– Mówiłaś mi o tym, ale nie wiem, czy ci wierzyć. – TJ zmrużył oczy. – Od czego ty właściwie uciekasz, mała? Powinnaś zostać. Jesteś szczęśliwa, cenimy cię.

Co skłania kobietę taką jak Peggy do ciągłych wędrówek w poszukiwaniu spokoju? Facet – TJ gotów był na to postawić dzisiejszy utarg. Kiedy kobiety przeprowadzały się z miejsca na miejsce, jak robiła to Peggy, zwykle krył się za tym mężczyzna.

Dziewczyny jak Peggy, wysokie, smukłe, o spokojnych, w połowie zasłoniętych kręconą kasztanową grzywką oczach, odrobinę bezradne, co w miarę swoich możliwości starały się ukryć, zawsze uciekały przed mężczyznami. To nie znaczy, że nie potrafiła być stanowcza, kiedy miała do czynienia z podminowanymi pijakami, ciągnącymi ją za ubranie i robiącymi aluzje. Ale mimo powierzchowności twardej dziewczyny, która nosiła czarną skórzaną kurtkę i glany, w środku była miękka. Zbyt miękka. Zastanawiał się, co jej się przydarzyło.

– Nie uciekam – powiedziała Peggy, prostując się po uprzątnięciu ostatniego stolika i patrząc TJ-owi w oczy. – Szukam, a to jest różnica. Będę wiedziała, kiedy to znajdę.

– Tak. – Ze znużeniem machnął ręką. Wszystkie miękkie kobiety zranione przez mężczyzn tak mówiły.

– To nie to, co myślisz – upierała się Peggy. – Szukam innego życia.

Kiedy jednak wieczorem wracała pieszo do domu z dłonią zaciśniętą na alarmie osobistym w kieszeni kurtki, przyznawała sama przed sobą, że TJ w pewnym sensie miał rację, chociaż ona nigdy mu tego nie powie. Myślał, że ucieka przed mężczyzną, i w gruncie rzeczy się nie mylił. Tylko że to nie był dawny kochanek, którego TJ bez wątpienia sobie wyobrażał. Peggy uciekała przed zupełnie czymś innym.

W piękny lutowy dzień, niedługo po rzuceniu pracy w barze w Galway, internetowe poszukiwania zaprowadziły Peggy do Redstone, przedmieścia Corku, które jakimś sposobem nadal sprawiało wrażenie, że jest samodzielnym miasteczkiem.

Na ekranie komputera budynki w pobliżu skrzyżowania w Redstone wyglądały doskonale: śliczne fasady w stylu art déco, rozległy plac, mnóstwo pobliskich sklepów i kawiarni zapewniających przepływ klientów.

Kiedy wolno jechała rozklekotanym garbusem przez skrzyżowanie, czuła, jak otula ją spokój. Niewykluczone, że to jest miejsce, którego szukała.

Temu wrażeniu sprzyjał pogodny dzień; wiszące nisko na niebie zimowe słońce oblewało ziemię ciepłym światłem, ale Peggy sądziła, że polubiłaby tę okolicę, nawet gdyby lało jak z cebra. Wzdłuż chodników rosły drzewa, majestatyczne sykomory i eleganckie buki z nielicznymi, jaskrawozielonymi pączkami, przywodzące na myśl miasteczko, którym Redstone było, nim wchłonęło je wielkie miasto. Fasady jednej przecznicy wciąż przypominały o Magazynie Zbożowym Mortona, napis wyryto w jasnej cegle klasycznym liternictwem z lat trzydziestych dwudziestego wieku, chociaż magazynów od dawna tu nie było, a parter przebudowano na sklepy, wśród których były apteka, delikatesy połączone z kawiarnią i butik z odzieżą. Peggy zaparkowała i przeszła przez niewielkie skrzyżowanie, z podziwem patrząc na uliczne latarnie z czarnego giętego żelaza. Nie można było stwierdzić, czy zainstalowano je sto pięćdziesiąt lat temu, czy też są nieco nowszym dodatkiem.

Podobały się jej drzewa i kwiaty starannie posadzone wokół nich, przypuszczalnie przez mieszkańców biorących udział w rywalizacji miast. Wybrali rośliny cebulkowe, ponieważ żółte jak masło wczesne krokusy i jasne narcyzy słodko kwitły w drewnianych rynnach u podstawy każdego drzewa wzdłuż obu ramion skrzyżowania.

Nikt nie zerwał kwiatów, na ziemi nie leżały niedopałki. Ludziom najwyraźniej przypadło do gustu, że kwiaty rozjaśniły ulicę.

Zanim jeszcze Peggy obejrzała lokal do wynajęcia – dawny sklep monopolowy, który z niezrozumiałych powodów został zamknięty – wyczuwała panujący w Redstone spokój.