Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Osmański sekret

Osmański sekret

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-66460-35-5

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Osmański sekret

„Dawno nie czytałem tak dobrego thrillera przedstawiającego alternatywną wersję historii”. LEE CHILD Znakomity thriller wyrastający z tradycji Ojca chrzestnego i Człowieka z Wysokiego Zamku. „Alternatywna historia opowiedziana w taki sposób, że pozostawia niezatarte wrażenie. Opowieść rozpięta ponad wiekami, całkowicie pochłaniająca i długo niedająca o sobie zapomnieć”. – DAVID BALDACCI „Arcydzieło fabuły i pomysłowości. Porywające, niepokojące, inspirujące – aż nadto często budziło we mnie trwogę”. – JAMES ROLLINS „Osmański sekret to wielkie dzieło stworzone z wielkim rozmachem. Wybitna epopeja”. – STEVE BERRY Paryż 2017. Imperium Osmańskie niepodzielnie panuje w Europie od ponad 300 lat. Kamal Aga, szanowany śledczy państwowej policji, dzielnie broni imperium przed zagrożeniami zewnętrznymi i wewnętrznymi. Jednak to niebezpieczny czas. Pod autorytarnymi rządami sułtana nikt nie jest poza podejrzeniem. Gdy na brzegu Sekwany nagi mężczyzna o skórze pokrytej tatuażami morduje przypadkowego przechodnia, zadaniem Kamala jest jego schwytanie. Zadawanie zbyt wielu pytań może być ryzykowne, zwłaszcza gdy trop prowadzi do odkrycia tajemnicy pogrzebanej głęboko w przeszłości, stanowiącej klucz do sukcesu imperium. Tajemnicy, którą sułtan i jego służba bezpieczeństwa za wszelką cenę będą starali się ukryć. Lojalność Kamala zostaje wystawiona na próbę, gdy uwagę służby bezpieczeństwa przyciąga jego własna rodzina. Wkrótce okazuje się, że jedynym wyjściem dla niego jest ucieczka. Ale czy uciekając przed wszystko widzącą instytucją, która umożliwiła mu karierę, zdoła ocalić siebie i swoją rodzinę? A jeśli tak, to co to będzie oznaczać dla istnienia imperium? Dla jego przeszłości, teraźniejszości i przyszłości…

Polecane książki

Philip Kotler ponownie łączy siły z Hermawanem Kartajayą i Iwanem Setiawanem z MarkPlus Inc., by podzielić się z nami sposobami wpływania na konsumentów w ich podróży ku zakupowi produktu. Tym razem pionierzy nowego podejścia uciekli się do pomocy zaawansowanych technologii, by się dowiedzieć, kim s...
Seria tajemniczych zaginięć nastoletnich chłopców, którzy zniknęli pod koniec lat 90. w Zachodniopomorskiem. Co łączy te dramaty? Czy chłopców ktoś porwał? Czy zamordował seryjny zabójca? Czy może to wszystko jest jednak dziełem przypadku? Marcowe dzieci. Chłopcy, kt&oac...
Wybuchowa mieszanka Dziewczyny w pociągu oraz Zanim zasnę okraszona szczyptą Dziennika Bridget Jones. Trzymający w napięciu thriller psychologiczny. „The Daily Telegraph” Wciągający debiut rozjaśniający mrok toksycznego związku. „New Idea” Prawdziwa jazda bez trzymanki. Niepokojąca i pełna ...
Autor porusza problematykę socjologiczną, filozoficzną, psychologiczną, podporządkowaną politologii. Tytułowe „zbawienie” oznacza dla niego spełnienie jednostek i grup społecznych w trzech wymiarach, czyli materialnym, emocjonalnym i intelektualnym. Rozum przenika rzeczywistość wedle kartezjanizmu, ...
Tom prezentuje antropologizujące podejście do literatury, ukazując literaturę polską w kontekście zależności historycznych.Tradycyjne instrumentarium historyczno-socjologiczne stało się już niewystarczające przy próbach uchwycenia doświadczeń zrodzonych na styku sytuacji zniewolenia i emancypacji...
Sharpwood wita. W This Is The Police 2 po raz kolejny wcielisz się w Jacka Boyda. Tym razem jako Warren Nash, będzie on pomagał młodej pani szeryf - Lilly Reed, stawić czoła przestępcom grasującym po Sherwood oraz pozostałym policjantom, którzy nie chcą zaakceptować nowej szeryf. Poniższy poradnik d...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Raymond Khoury

The Ottoman Secret
Copyright © 2019 by Raymond Khoury
Published by arrangement with Furniss LawtonCopyright © 2019 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2019 for the Polish translation by Violetta Dobosz (under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)Projekt graficzny okładki: Mariusz BanachowiczRedakcja: Bogusława WójcikowskaKorekta: Iwona Wyrwisz, Joanna RodkiewiczISBN: 978-83-66460-35-5Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.Szanujmy cudzą własność i prawo!Polska Izba KsiążkiWięcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.plWYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28e-mail: info@soniadraga.plwww.soniadraga.plwww.facebook.com/WydawnictwoSoniaDragaE-wydanie 2019Konwersja:eLitera s.c.

PROLOG

PAŁAC TOPKAPI, STAMBUŁ

WRZESIEŃ 1682

SUŁTAN NIE BYŁ pewien, co go obudziło.

Podmuch powietrza, ledwo wyczuwalny ruch czy jakieś zaburzenie na granicy świadomości. Cokolwiek to było, wystarczyło, by się poruszył w ogromie zbytkownego posłania i otworzył oczy – z początku lekko, żeby przywykły do słabej poświaty bijącej od żarzących się węgli, ale po chwili już patrzył, szeroko rozwierając powieki i koncentrując spojrzenie na wysokiej postaci stojącej obok łoża.

– Salam alejkum, padyszachu – powiedział mężczyzna niskim, spokojnym głosem.

Sułtan się zerwał i usiadł. Puls ze strachu walił mu jak oszalały, a mózg usiłował nadążyć za tym, co zobaczyły oczy: intruza – czyżby zamachowca? – tutaj, w tej urządzonej z przepychem komnacie w głębi pałacu, do której dostępu broniła cała armia strażników i eunuchów.

To nie był zwyczajny intruz. Do sułtana dotarło właśnie, że mężczyzna jest nagi.

– Co to… Kim je…

– Ćśś – uciszył go przybysz, schylając się szybko i mocno przyciskając dłoń do ust sułtana, a jednocześnie podnosząc do własnych warg palec drugiej ręki. – Proszę zachować spokój i milczenie, najjaśniejszy panie. Nie przyszedłem tu, by wyrządzić Waszej Wysokości krzywdę.

Teraz poza strachem sułtana ogarnęła konsternacja. Władca próbował wyrównać oddech i starał się odzyskać władzę nad zmysłami, ale zalew trudnych do pojęcia bodźców nie dawał mu chwili wytchnienia, bo gdy zdołał wreszcie skupić wzrok, zobaczył, że pierś mężczyzny jest pokryta dziwnymi znakami. Wytatuowane słowa, liczby, rysunki i schematy pokrywały cały jego tułów.

– Musi mnie Wasza Sułtańska Wysokość wysłuchać – powiedział mężczyzna.

Nie posługiwał się osmańskotureckim, urzędowym językiem obowiązującym w imperium od samego jego powstania. Nie była to też mowa perska, którą władali najlepiej wykształceni członkowie elit, pisarze i poeci. Nie, ten człowiek mówił nietypowym arabskim dialektem, którego sułtan używał tylko wtedy, gdy czytał religijne pisma i o nich rozprawiał.

– Ale zanim przejdziemy dalej – ciągnął nieznajomy – musi mi Wasza Sułtańska Wysokość uwierzyć.

Mężczyzna popatrzył sułtanowi w oczy, po czym opuścił głowę i zacisnął powieki. Wyszeptał kilka słów, których padyszach nie zrozumiał. I znikł.

Po prostu przepadł.

Sułtan przekręcił głowę w lewo, potem w prawo, w kompletnej panice rozglądając się po obszernej komnacie. Co to były za czary? Nagle, po kilku sekundach, bez żadnego ostrzeżenia mężczyzna pojawił się znowu, tym razem po drugiej stronie pomieszczenia, przy dwupoziomowej marmurowej fontannie.

– Przychodzę, by pomóc, Wasza Wysokość – odezwał się przybysz. – Ale żeby to było możliwe, musi Wasza Wysokość uwierzyć w to, co mówię.

Znowu szept i mężczyzna ponownie zniknął.

Sułtan siedział na łożu jak sparaliżowany. Oddech mu się rwał, serce w piersi łomotało jak oszalałe. Pomyślał, że powinien wezwać straże. Jeden okrzyk i tuzin najbardziej zaufanych janczarów pędem zjawiłoby się w drzwiach z szablami w dłoniach. Zawahał się jednak. Po części dlatego, że za bardzo był wstrząśnięty, zbyt przerażony, by zareagować. Pomyślał też, że wezmą go jeszcze za wariata, jeśli intruza akurat tu nie będzie.

Nie miał czasu, by dłużej się zastanawiać, bo mężczyzna znów wrócił w to samo miejsce, w którym się pojawił za pierwszym razem, przy łóżku, i stał tuż obok sułtana. Tylko że teraz się schylił i podniósł z podłogi jatagan, krótką szablę z wygiętą klingą, tak ostrą, że jednym ruchem można by nią ściąć głowę człowieka. Sułtan rozpoznał, że była to ta broń, którą trzymał w gablocie przy otomanie, tylko że teraz jej tam nie było. Tkwiła przyciśnięta do jego szyi.

– Gdybym chciał zabić, już by Wasza Sułtańska Wysokość zginął tysiąc razy – powiedział mężczyzna. – Ale jak powiedziałem, przychodzę, żeby służyć. Co więcej, przychodzę, żeby uratować Waszą Wysokość i Kara Mustafę Paszę przed okrutną porażką.

I przybysz znowu zniknął, a szabla spadła z brzękiem na marmurową podłogę.

Niemal natychmiast pojawił się w nogach łóżka.

Sułtan rzucił się w tył i uderzył głową o złocone wezgłowie. Oddech miał szybki i urywany, wstrząsały nim gwałtowne dreszcze.

Co to była za istota i skąd wiedziała o jego planach?

Przyjrzał się intruzowi.

– Kim jesteś? – spytał. – Czym jesteś? Czy jesteś… – zawahał się, po czym dokończył: – …dżinem?

Na twarzy nieznajomego pojawił się cień uśmiechu.

W przeciwieństwie do swego ojca Mehmed nie był psychicznie niezrównoważony ani chory. Był spokojnym człowiekiem o melancholijnym usposobieniu, ale miał jedną obsesję: dorównanie dziedzictwu swoich zwycięskich przodków. Nurzał się w mistyce dynastii, do której należał, i pragnął dokonać podobnie wielkich czynów jak jego poprzednicy. W ostatnim czasie oddawał się przygotowaniom do zbliżającej się letniej ofensywy, uważnie studiując kroniki dawnych kampanii wojskowych stojące na półkach w archiwum imperium. Mehmed jednak był też człowiekiem pobożnym i jako taki dobrze znał się na dżinach, nadprzyrodzonych istotach z islamskiej mitologii, wyidealizowanych dobrych duchach spełniających życzenia. Dżiny tak naprawdę miały wolną wolę i mogły czynić dobro albo zło.

Niczym niewzruszony intruz wpatrywał się w niego w milczeniu.

– Jestem przyjacielem, który chce pomóc osiągnąć sukces, o jakim Wasza Wysokość nawet nie śnił – odezwał się w końcu. – I jeśli Wasza Wysokość rozważy moje słowa i pozwoli sobie pomóc, mogę obiecać, że „złote jabłko” będzie jedynie zalążkiem wspaniałego, wielce chwalebnego dziedzictwa Waszej Wysokości.

Na te słowa sułtanowi zaparło dech w piersiach.

Skąd ten natręt mógł wiedzieć o ich planach?

Dwa miesiące wcześniej ogrodnicy zatknęli za pałacową bramę sułtański buńczuk – na zewnątrz, tak żeby wszyscy widzieli. Znaczenie tych pradawnych symboli wojennych – wysokich, ozdobnie rzeźbionych szkarłatnych drzewców zwieńczonych czupryną z końskich ogonów – było dobrze znane, a rytuał ich wystawiania sięgał czasów, w których waleczni przodkowie sułtana żyli jeszcze na stepie. Przywódca wiernych wybierał się na wojnę.

Cel kampanii był jednak pilnie strzeżoną tajemnicą.

– O tak, Wasza Wysokość. Wiem wszystko o spotkaniu Waszej Wysokości z Kara Mustafą, do którego doszło w zeszłym tygodniu – ciągnął wytatuowany mężczyzna, wspominając wielkiego wezyra. – Wiem, że gdy tylko stopnieją śniegi, wasza armia wyruszy na zachód. Wiem też, że celem nie będą ufortyfikowane mieściny pstrzące ziemie na zachód od Belgradu. Nie. Wasza armia pomaszeruje na Wiedeń i na Leopolda, tego uzurpatora, który ośmiela się mienić świętym cesarzem rzymskim.

Leopold. Na sam dźwięk jego imienia w Mehmedzie zagotowała się krew.

Sułtan żywił do Leopolda I nienawiść znacznie bardziej zaciekłą niż ta, którą pałał do swoich innych wrogów w Rosji czy w Polsce. Zasiadając na dawnym tronie cesarstwa bizantyńskiego w Konstantynopolu, Mehmed uważał się za prawowitego Kayser-i Rum – cezara Imperium Rzymskiego. W jego oczach habsburski monarcha był fałszywym pretendentem do tronu, władającym z odległego miasta, które dla dawnego cesarstwa nie miało historycznie żadnego znaczenia. Pozbawienie go stolicy i nawrócenie jego ludu na jedyną prawdziwą wiarę byłoby najbardziej stosownym końcem tych bezwstydnych rojeń.

– Proszę mnie wysłuchać – ciągnął intruz – a zatknie Wasza Wysokość chorągiew islamu nad „złotym jabłkiem” i przemieni jego wielką katedrę w meczet. Proszę mnie wysłuchać, a już dłużej nie będzie Wasza Wysokość znany jako awdży. Nawet miano fatih okaże się wtedy za małe. Potrzeba będzie mocniejszego określenia, żeby opisać podboje Waszej Wysokości.

Awdży. Och, jakże on nienawidził tego słowa.

Czuł się tak, jakby ten obcy, nagi mężczyzna zaglądał mu w głąb duszy.

Za panowania poprzednich sułtanów Osmanowie dwukrotnie stawali u bram Wiednia. Ani razu nie udało im się jednak zająć miasta. I choć ekspansja terytorialna imperium w Europie i Afryce osiągnęła za panowania Mehmeda punkt kulminacyjny, to tak naprawdę nie był to jego triumf. Te podboje były zasługą jego wielkich wezyrów. Sam Mehmed bardziej się wsławił umiejętnością ścigania jeleni i niedźwiedzi w lasach otaczających pałac w Edirne – niewiele to miało wspólnego z wyczynami jego legendarnego stryja, Murada IV, który zajął Erywań i Bagdad, czy noszącego to samo co on imię, prześwietnego Mehmeda II, który ledwo osiągnąwszy pełnoletność, w wieku dwudziestu jeden lat podbił Konstantynopol i położył kres cesarstwu bizantyńskiemu. Obaj sułtani w pełni zasłużyli na przydomek fatih – zdobywca. Mehmed IV jednakże musiał się zadowolić mianem awdży – łowczego.

Zdobycie Wiednia wszystko by zmieniło.

W głowie władcy poczęły się kłębić pytania. Był porażony strachem, jakiego dotąd nie znał. Ale czuł się też zaintrygowany.

Uspokoił oddech i po jeszcze jednej wewnętrznej debacie skinął przyzwalająco głową.

– Powiedz mi coś więcej.

ROK PÓŹNIEJ, NIEMALŻE co do dnia, na początku września 1683 roku, wojska chrześcijańskiego świata znalazły się wreszcie w umożliwiającej atak odległości od Wiednia i od osmańskiej armii, która oblegała miasto od początku lata.

Sześćdziesiąt tysięcy rycerzy zgromadziło się na otwartym polu w pobliżu Tulln. Oddziały ustawiły się wzdłuż broniącej miasteczka drewnianej palisady, czekając na uroczysty przegląd, który miał poprzedzić bohaterski marsz w bój.

Aby dotrzeć do obleganej stolicy, żołnierze musieli pokonać nieco ponad trzydzieści kilometrów.

Naprzeciw nich w wielkim wystawnym namiocie zebrali się dowódcy – książęta i władcy wezwani i opłaceni przez papieża Innocentego XI, sami zaprawieni w boju, znający swe rzemiosło wojskowi najwyższej rangi. Wszyscy przybyli tutaj, by zatrzymać największą armię, jaką kiedykolwiek widziano w Europie, muzułmańską nawałę, która zagrażała nie tylko Wiedniowi, ale też ich własnym krajom.

Pośrodku tego znamienitego grona stał najważniejszy z przybyłych, główny dowódca wyzwolicielskich wojsk, król polski i wielki książę litewski Jan III Sobieski.

Sobieski – potężny jak dąb mężczyzna i genialny dowódca – nadciągnął tydzień wcześniej na czele piętnastotysięcznej armii konnej. W jej skład wchodziły dwa tysiące „uskrzydlonych” husarzy. Wyposażona w pięciometrowe kopie, przypominające dzidy miecze zwane koncerzami, i w hełmy z pióropuszami husaria stanowiła siejącą największy popłoch ciężką jazdę tamtych czasów.

Po długim, trudnym marszu polski król był wyczerpany. A jednak dokonując przeglądu wojsk, poczuł przypływ dumy i nie mógł się już doczekać walki. Wiedział, że nadzieje głęboko zatroskanej Europy spoczywają głównie na jego barkach, i nie zamierzał zawieść. Nie mógł. Bóg powierzył mu zadanie ocalenia chrześcijańskich krajów przed poganami. Był pewien, że takie jest jego przeznaczenie. Wieczne miejsce u boku Świętego Piotra miał już zapewnione.

Stał w milczeniu i patrzył z uznaniem, jak kawalerzyści, muszkieterzy, dragoni i kirasjerzy wraz z armatami i moździerzami prezentują się przed nim i resztą dowódców. Gdy pozycję zajął ostatni regiment, król odwrócił głowę i spojrzał na stojącego po jego prawej stronie mężczyznę, Karola, księcia Lotaryngii.

Nie musiał nic mówić. Spojrzenie pełne absolutnej pewności siebie mówiło więcej niż słowa.

Lotaryńczyk dobrze znał to spojrzenie. Książę, wciąż utykający na nogę, którą złamał w bitwie przed siedmioma laty, był szwagrem habsburskiego cesarza. Nieco wcześniej Leopold mianował go feldmarszałkiem swoich sił. Życzliwy i bezpretensjonalny, był – tak jak Sobieski – wytrawnym żołnierzem, dumnym z wyniesionych z pól bitewnych blizn i cieszącym się u swych ludzi wielkim szacunkiem i zaufaniem.

Jego obecność u boku Sobieskiego jeszcze wzmacniała pewność siebie polskiego króla.

Gdy wszystkie oddziały były już na miejscach, król i książę dali przykład pozostałym dowódcom, klękając przed swoimi ludźmi. W tym samym czasie arcybiskup ostrzyhomski przygotowywał się, by odprawić mszę i pobłogosławić mężnych żołnierzy Chrystusa. Sam cesarz był nieobecny. Tchórzliwy Leopold wraz ze swoim dworem uciekł ze stolicy latem, na tydzień przed przybyciem osmańskiej armii, i nie miał zamiaru dołączyć do ludzi, którzy przybyli tu, by ocalić miasto. Nie był w tym osamotniony – przeszło pięćdziesiąt tysięcy wiedeńczyków opuściło miasto i podążyło za swoim władcą na zachód, licząc, że tam będzie bezpieczniej. Ich miejsce zajęła podobna liczba mieszkańców okolicznych wiosek, którzy porzucili swoje domy, by szukać schronienia za ufortyfikowanymi murami miasta – za murami, które mogły już długo nie wytrzymać.

Sobieski wiedział, jak rozpaczliwa jest sytuacja Wiednia. Od tygodni osmańska artyleria bombardowała miasto, a saperzy kopali tunele pod murami obronnymi i podkładali ładunki wybuchowe, żeby je zniszczyć. Wiedeńskim obrońcom udawało się dotąd odpierać ataki, ale byli wykrwawieni, wygłodzeni i wycieńczeni. Dzięki wiadomościom przemycanym przez nieustraszonych kurierów Sobieski wiedział, że wystarczy zaledwie jeden dobrze podłożony ładunek, by w murach powstała wyrwa, a Turcy wlali się do miasta. Wiedział też, że gdy do tego dojdzie, nie będzie litości dla nikogo.

Sułtan posłał już do Leopolda dwa listy, w których w przerażająco jasnych słowach wyłożył swoje intencje. Osmańskie prawo wojenne przewidywało, że nie zostanie oszczędzone żadne miasto, które nie podda się sułtanowi i nie otworzy przed nim bram oraz którego mieszkańcy nie wyrzekną się swojej wiary i nie nawrócą się na islam. Zwycięskiemu paszy zostaną podarowane zdarte z niewiernych skóry i całe worki ściętych głów, a ci, którzy nie trafią pod miecz, staną się niewolnikami.

Sobieski i pozostali dowódcy słyszeli też od naocznych świadków, w jaki sposób Kara Mustafa Pasza, wielki wezyr stojący na czele sułtańskiej armii, pokazał, że jego panu należy wierzyć na słowo: po drodze do Wiednia, kilka kilometrów od jego murów, kazał swoim ludziom wymordować całe cztery tysiące mieszkańców małego miasteczka Perchtoldsdorf – po tym, jak się poddał jego garnizon. Oprawcy spalili kościół pełen kobiet i dzieci. Wiedeńczycy dobrze to zapamiętali. Świadomość żądzy krwi Kara Mustafy kazała im walczyć aż do śmierci.

W świątyniach odległej Anglii i Hiszpanii wznoszono trwożliwe modły o ocalenie przed pogańską inwazją.

A wszystko miało zależeć od ludzi zgromadzonych tutaj, pod Tulln.

Podczas śpiewanej przez dworski chór religijnej pieśni coś przykuło spojrzenie Sobieskiego. W oddali po prawej stronie równiny, za ostatnimi szeregami zgromadzonych sił dostrzegł kłąb kurzu, a nad nim kilka powiewających flag.

W tak uroczystej chwili podobne najście wydawało się wielką zuchwałością.

Nawet z dużej odległości król natychmiast rozpoznał, co ukazało się jego oczom – były to misternie tkane jedwabne flagi z wersetami Koranu, które miały przypominać żołnierzom o ich wierze i dawać ufność we wspomagane boską opieką zwycięstwo.

Osmańskie flagi.

Sobieski zesztywniał i spojrzał na Lotaryńczyka. Twarz księcia przyoblekła się w ten sam grymas niezadowolenia co jego własne oblicze. Lotaryńczyk najwyraźniej też rozpoznał chorągwie sułtana.

Orszak wzbudził poruszenie w szeregach wojska, lecz parł powoli naprzód, przez nikogo niezatrzymywany. Nieruchome, gorące powietrze dławiło wyobrażeniem złych zamiarów i zapowiedzią tego, co miało nastąpić, a jednak niewielki konwój poruszał się bez przeszkód. Kiedy się zbliżył, Sobieski dostrzegł trzech jeźdźców, z których każdy trzymał flagę i prowadził wielbłąda.

Przybysze sunęli przed siebie, aż znaleźli się jakieś piętnaście metrów od wystawnego namiotu. Straże ustawiły się w szeregu z podniesionymi mieczami, tworząc mur broniący dostępu do dowódców. Pierwszy z jeźdźców spokojnie podniósł rękę i zatrzymał konwój tuż przed strażnikami. Następnie wszyscy trzej przybysze zsiedli z koni i zrobili kilka kroków w stronę straży i miejsca, gdzie się znajdował król. Z klingami mieczy strażników tuż przy własnych szyjach złożyli pokłon.

Sobieski i Lotaryńczyk wymienili skonsternowane spojrzenia. Nie wiedzieli, jak to rozumieć. Mieli przed sobą wysłanników osmańskiej armii – to pewne, ale z czym przybywali? W ciągu kilku dni, a może i godzin, wszyscy mieli przystąpić do walki na śmierć i życie. Co to mogło oznaczać? Król i książę widzieli, że przybysze są ubrani w odświętne stroje; wydawali się też nieuzbrojeni. Jeszcze bardziej intrygujące były wielbłądy – wielkie, przystrojone kunsztownie haftowanymi tkaninami i drogocennymi metalowymi okuciami na uprzężach, z olbrzymimi pakunkami z wytłaczanej skóry na grzbietach.

Sobieski przyglądał się uważnie pierwszemu z jeźdźców, który teraz się wyprostował i powoli rozchylił płaszcz, a za jego przykładem poszli pozostali dwaj, pokazując, że są nieuzbrojeni. To prawda, do ich torsów nie były przytroczone żadne muszkiety, pistolety ani szable. Osmański przywódca się obrócił, by straże mogły go dobrze obejrzeć także z tyłu, po czym znów stanął twarzą do króla i gestem poprosił o zgodę na wejście za kordon.

Polski król był człowiekiem twardym i z natury podejrzliwym, ale był też pragmatykiem. Gdyby usłyszał jeszcze jedno formalne żądanie kapitulacji, kazałby ściąć dwóch z posłańców, a trzeciego wysłałby z powrotem do jego pana, by przekazał odmowę. Ale do żądania kapitulacji nie potrzeba było trzech objuczonych wielbłądów. Czyżby sułtanowi chodziło o coś innego? Może o negocjowanie warunków rozejmu? O coś, co pozwoliłoby zapobiec śmierci wielu ludzi, bo tym okupione będzie ewentualne zwycięstwo.

Dowódca straży obejrzał się na Sobieskiego, czekając na rozkaz. Król dał znak, żeby przepuścić przybyszów.

Otoczeni przez trwających w gotowości strażników, którzy podążali za nimi krok w krok z nagimi mieczami, trzej mężczyźni, jeden na przedzie, a dwóch obok siebie za nim, równym, spokojnym krokiem pokonali niewielką odległość i stanęli jakieś cztery i pół metra od zgromadzonego dowództwa. Tam znowu się ukłonili.

Przywódca przemówił:

– Przynoszę pozdrowienia od mego najjaśniejszego pana padyszacha Mehmeda IV, sułtana sułtanów, chana chanów, przywódcy wiernych, władcy mórz czarnych i białych, władcy Rumelii, oraz od jego mężnego seraskiera w tej najświętszej z wojen, wielkiego wezyra Kara Mustafy Paszy.

Sobieski wpatrywał się w Turka, gdy tłumacz przekazywał jego słowa. Posłaniec, wysoki mężczyzna, który nie przekroczył jeszcze trzydziestki, obficie się pocił, ale król nie dostrzegł w jego oczach strachu. Najwyraźniej pot był skutkiem długiej jazdy w ostrym letnim słońcu i w pełnym galowym stroju: w szerokich szarawarach, butach z wysokimi cholewami, w turbanie i powłóczystym czerwonym płaszczu.

– Przekaż, żołnierzu, i moje pozdrowienie swemu najjaśniejszemu panu. A jakiż to jest powód waszej wyprawy?

Posłaniec znowu się skłonił. Dwaj przybyli z nim mężczyźni zrobili to samo. Po chwili przywódca się wyprostował i spojrzał królowi prosto w oczy.

– Zostałem posłany, by przekazać wiadomość od mojego pana.

Sobieski zmarszczył brwi.

– Co to za wiadomość?

Mężczyzna nie zareagował od razu. Dopiero po chwili na jego twarz wypłynął cierpki, dziwnie spokojny uśmiech i rzekł:

– Mój pan życzy wam spokojnej podróży. – I dodał: – Allahu akbar.

W tej samej chwili wsunął ręce do kieszeni i zanim król, straże czy ktokolwiek z dowódców zdołał zareagować, wysadził się w powietrze.

W powietrze wyleciało też dwóch pozostałych posłańców i wielbłądy – potężna eksplozja wstrząsnęła miejscem, gdzie przebywało dowództwo, i przeobraziła wszystko dokoła w płonące zgliszcza.

Zamęt i panika ogarnęły zgromadzone wojsko, które patrzyło, jak dowódcy znikają w kuli buzującego ognia. Prawdziwy horror jednak dopiero miał nastąpić, zapowiedziany przez wojenne okrzyki i głębokie złowieszcze dudnienie osmańskich bębnów, niosące się echem zza pobliskich wzgórz.

W tej jednej chwili wszystko się zmieniło.

Zmieniła się historia.

Sobieski nie poprowadził swej uskrzydlonej husarii do boju, którego zwieńczeniem byłaby klęska tureckiej armii na przedpolach Wiednia. Nie ocalił miasta ani nie stanął jako zwycięzca w spustoszonym obozie wielkiego wezyra, by ogłosić: Venimus, vidimus, Deus vicit (Przybyliśmy, zobaczyliśmy, Bóg zwyciężył). Wielki wezyr nie uciekł do Belgradu, gdzie trzy miesiące później – w dzień Bożego Narodzenia, gdy w całej Europie biły kościelne dzwony – z rozkazu sułtana zostałby uduszony, a jego głowa odcięta i obdarta ze skóry, którą wypchano by później i wręczono sułtanowi w jego myśliwskim pałacu w Edirne. Trzy lata później książę Lotaryngii nie odbił Budy z rąk osłabionych Turków. Po kolejnych dwóch latach Maksymilian Emanuel nie wyzwolił Belgradu. A w 1697 roku książę Eugeniusz Sabaudzki nie zadał miażdżącego ciosu sułtanowi pod Zentą.

Nie było żadnych cudownych zwycięstw, żadnego „czasu bohaterów”. Wszyscy zginęli, rozerwani na strzępy na łące pod Tulln, i nie znalazł się nikt równie wspaniały, kto zająłby ich miejsce.

Nic podobnego nigdy wcześniej się nie wydarzyło.

Osmański posłaniec użył materiału wybuchowego dwadzieścia razy silniejszego niż proch strzelniczy. Prawdę mówiąc, aż do tamtego dnia nikt nie widział lasek, którymi podszyty był jego płaszcz i wypchane sakwy na wielbłądzich grzbietach. I nikt ich nie miał oglądać przez kolejnych dwieście lat, aż do 1867 roku, kiedy to szwedzki chemik Alfred Nobel wynalazł wybuchowy proszek zwany dynamitem.

Czymś wcześniej niespotykanym była też zuchwałość samej metody. Aż do tamtego dnia pojęcie zamachowca samobójcy w ogóle nie istniało. Miało w całej swej potworności zaistnieć dopiero pod koniec dziewiętnastego wieku w Rosji, gdzie wynalazek Nobla stał się ulubionym środkiem do celu zamachowców rewolucjonistów.

Tak właśnie miało być.

Ale nie było.

A wszystko za sprawą człowieka, który odkrył wielką tajemnicę w pewnej podziemnej krypcie w Palmyrze.

1

PARYŻ

OBECNIE

SZAWWAL A.H. 1438[1] (LIPIEC A.D. 2017)

LEKKIE OSZOŁOMIENIE I ZAWROTY głowy były dość znajome.

Choć Ayman Rasheed robił to już wcześniej, to ostatni raz wiele lat temu. Uczucie było tak niezwykłe, tak intensywne, tak obezwładniające, że po każdej podróży zastanawiał się, czy ktokolwiek zdołałby się do niego przyzwyczaić. Zresztą nie przypuszczał, aby było wielu innych, którzy w ogóle o tym wiedzieli, nie mówiąc już o tych, którzy podobnych wędrówek doświadczyli. Choć jacyś „inni” musieli istnieć, to pewne – ostatecznie rzecz była znana już od wieków, nawet od tysiącleci – ale skoro tak, to gdzie się oni podziewali?

A raczej nie gdzie, ale kiedy?

Nie miał jak się tego dowiedzieć i dawno już się przekonał, że lepiej na ten temat nie spekulować. Takie rozważania prowadziły tylko w głąb bezdennej króliczej nory, w której roiło się od pytań i niekończących się ewentualności.

Tym razem jednak Ayman Rasheed odczuwał wszystko bardziej intensywnie, a to z tego prostego powodu, że nie był w najlepszej formie. Prawdę mówiąc, wiedział, że jego życie jest zagrożone, i dlatego właśnie musiał skoczyć tak szybko, jak to tylko możliwe.

Gdy jego wzrok usiłował się dostosować do słabego światła latarni na rozpiętym w górze moście, poczuł, że zawroty głowy wracają. Wymamrotał jakieś przekleństwo i splunął krwią, po czym skulił się i rozejrzał dokoła, bacznie wypatrując wszelkich potencjalnych niebezpieczeństw i czując, jak ciągnące od rzeki chłodne powietrze do szpiku kości przenika jego nagie ciało.

Bo tak właśnie zawsze zjawiał się po skoku: nagi, bez ubrań i w ogóle bez niczego.

Paryż, do którego przybył, był oczywiście całkiem inny. Oprócz różnic dostrzegalnych okiem był jeszcze smród; powietrze zdawało się gęste od zanieczyszczeń i unosił się w nim bardzo nieprzyjemny zapach – wręcz toksyczny w porównaniu z fetorem będącym skutkiem braku nowoczesnej kanalizacji, do którego przywykł w ciągu kilku ostatnich dziesięcioleci. Panował też hałas – właśnie to szokowało go zawsze najbardziej, nawet o tej porze, w nocy, gdy miasto prawie spało. Rozlegający się wokół szum, dudnienie, odległe dźwięki wydawane przez skrzynie biegów i tłoki samochodów, autobusów, generatorów i najróżniejszych urządzeń mechanicznych – dźwięki, które wnikały niemal niezauważalnie w świadomość, dobywając się zewsząd i znikąd.

Zapomniał już, jak hałaśliwy jest ten świat.

Wykasłał jeszcze trochę krwi i poczuł kolejny przypływ zawrotów głowy i mdłości. Niedobrze. Potrzebował wszystkich sił i całego sprytu, żeby sprostać zadaniu i przeżyć. Zamknął na chwilę oczy, koncentrując się na tym, by uspokoić szalejące serce i zmusić zmysły do działania, co dałoby mu szansę uniknięcia ewentualnych zagrożeń. Musiał tylko dostać się do szpitala. Tylko tyle. Reszta ułoży się sama. Nie wyobrażał sobie, by mogło być inaczej. Po wszystkim, przez co przeszedł, po wszystkim, co osiągnął, nie mógł sobie pozwolić na to, by skończyć tu tak żałośnie, samotnie i bezimiennie. Nie mógł stać się pozbawionym życia, nagim, wytatuowanym ciałem, skulonym w ciemnym kącie na brzegu Sekwany.

Chyłkiem przemknął ku pogrążonym w ciemności schodom prowadzącym z mostu w dół i czekał. Rzecz jasna dokładnie wiedział, gdzie jest. Dołożył starań, by zjawić się w miejscu, które zminimalizuje ryzyko demaskacji albo, co gorsza, unicestwienia. Do czego mogłoby dojść, gdyby pojawił się na środku ruchliwej drogi i, na przykład, został rozjechany przez autobus. Albo gdyby trafił w miejsce zajęte teraz przez coś naprawdę twardego, jak betonowy mur czy zaparkowany samochód. Albo gdyby ukazał się w zatłoczonym budynku, wywołując zamieszanie. Niezłym miejscem były parki: otwarte, niezbyt ludne przestrzenie, choć zawsze istniało ryzyko, że z czasem zostały zabudowane albo że w latach, jakie upłynęły od jego poprzedniego pobytu, wyrosły w nich drzewa o grubych pniach. Innym wyjściem był wybór zabytku: starego, klasycznego budynku, takiego, który najprawdopodobniej podlegał ochronie i był utrzymywany w pierwotnym kształcie – który miał największą szansę oprzeć się kaprysom czasu i nie ulec żadnym wielkim zmianom.

Najbardziej niebezpieczna była pierwsza z wycieczek Rasheeda do tego nowego świata. Ciekawiły go skutki jego własnych działań, ale była to wtedy podróż w nieznane. Nigdy nie był w Paryżu w swoich czasach – zanim się to wszystko zaczęło, zanim wykonał pierwszy skok w przeszłość – i nie pomyślał, żeby czegoś się o tym mieście dowiedzieć. Podchodząc do tego pierwszego skoku w nowe czasy z wyjątkową ostrożnością, na swoje miejsce przybycia wybrał rzekę, gdyż przyjął, że w całym Paryżu właśnie ona mogła ulec z biegiem lat najmniejszym zmianom. Był gorący letni dzień w połowie sierpnia, mógł więc założyć, że temperatura wody będzie znośna. Wiedział też, że nie będzie miał na sobie ubrań, które by mu ciążyły. Jedyne, czego musiał się obawiać, to możliwości potrącenia przez któryś z licznych turystycznych statków kursujących po wodach Sekwany, ale w piątek w pobliżu brzegu ryzyko to było względnie niewielkie.

Wszystko poszło świetnie. Wolał się jednak nie moczyć podczas kolejnych wizyt, dlatego poszukał innych bezpiecznych miejsc lądowania. W tej chwili znajdował się w jednym z nich: na brukowanym nabrzeżu po prawej stronie Sekwany, ukryty przed oczami kamer monitoringu miejskiego pod starym mostem Królewskim, mając przed sobą boczne skrzydło pałacu Tuileries i zachodni kraniec dziedzińca Luwru.

Mógł nie wiedzieć, że sam pałac nie powinien tam stać. Został spalony przez Komunę Paryską w 1871 roku. Tylko że w Paryżu, do którego przybył, nie było żadnej Komuny. Nie było też rewolucji francuskiej. Dokonał się za to osmański podbój, a imperium – o czym się przekonał na własne oczy podczas poprzednich wizyt – przetrwało i kwitło już od przeszło trzystu lat.

Dzięki niemu.

Tylko że tym razem nie przywiodła go tu ciekawość – nie przybył na zwycięski obchód. Teraz to była sprawa życia lub śmierci.

Jego życia lub śmierci.

Rozejrzał się dokoła i nikogo nie zauważył. Był piątek, święty dzień wypoczynku i zbiorowych modlitw. Ruchliwe nabrzeża portowe wzdłuż brzegów rzeki będą nieczynne. Ludzie wstaną nieco później, zjedzą z rodzinami śniadanie, po czym krótko przed nastaniem południa wyruszą do meczetów na wielką modlitwę dżummuah. Ale to później. Teraz dopiero zaczynało świtać. Miasto jeszcze się nie obudziło i nad rzeką panował spokój.

W tej ciszy Rasheed wyczuł coś w oddali po swojej lewej stronie. Jakiś ruch. Umknął się w głębszy cień, lgnąc do ściany, i poczuł, jak pierś mu się ściska od tłumionego kaszlu.

Zaczekał i po chwili wyjrzał powoli, ostrożnie.

Zbliżał się do niego jakiś człowiek. Mężczyzna na spacerze, palący papierosa.

Jak okiem sięgnąć nikogo więcej nie było.

Rasheed zaryzykował jeszcze jedno spojrzenie, mierząc spacerowicza wzrokiem. Wzrost, szerokie ramiona – wszystko pasowało.

Przywarł z powrotem do ściany i czekał w napięciu. Z głębi jego ciała zamierzał wytrysnąć kolejny gejzer krwi, ale Rasheed go powstrzymał, a pierś opanowało mu pieczenie, które zdawało się teraz wypalać płuca. Starał się uspokoić oddech, który przyspieszył niepokojąco nie z powodu strachu, lecz wysiłku układu krążenia. Wolałby zaczekać nieco dłużej, zanimby uderzył, i odpocząć od skutków ubocznych podróży, ale sposobność nadarzała się tu i teraz, a zwłoka oznaczałaby większe ryzyko.

Gdy odgłos kroków się przybliżył, wyrzut adrenaliny pokonał zawroty głowy. Kiedy Rasheed uznał, że mężczyzna jest dostatecznie blisko, wyłonił się nagle z cienia, stając mu na drodze.

Spacerowicz zamarł, zdeprymowany widokiem stojącego przed nim silnego, nagiego człowieka pokrytego znakami. Zanim zdążył zareagować, zanim jego mózg w ogóle przetworzył to dziwne zjawisko, Rasheed zebrał siły i zaatakował. Szybkie kopnięcie z półobrotu w krocze sprawiło, że mężczyzna poleciał do tyłu z twarzą wykrzywioną obezwładniającym bólem. Rasheed bez chwili wahania po pierwszym ciosie wymierzył następny, tym razem pięścią w lewe ucho, tak że mężczyzna prawie stracił przytomność. Nogi się pod nim ugięły, lecz zanim upadł na kolana, Rasheed znalazł się za jego plecami i od tyłu założył mu jedną rękę na szyję, drugą kładąc na potylicy.

I nacisnął.

Mężczyzna się miotał, próbując się uwolnić, ale Rasheed nie puszczał pomimo piekącego bólu, jaki rozlał się po jego bicepsie i przedramieniu. Czuł smród tytoniu wpływający nieprzyjemnie na zawroty głowy, które nagle opanowały znowu jego czaszkę. Zebrał wszystkie siły, jakie zdołał z siebie wykrzesać, żeby nie zwolnić uścisku. Sekundy wlokły się jak dręczące minuty, aż w końcu niedobór tlenu osłabił opór mężczyzny, a jego ciało zawisło bezwładnie.

Rasheed wciąż trzymał go za szyję. Pozbawienie przytomności mogło nie wystarczyć. Potrzebował czegoś bardziej pewnego.

Chwilę później osiągnął swój cel. Upuścił wiotkie ciało na ziemię akurat w chwili, gdy poczuł, że dusi się własną krwią, co wywołało gwałtowny kaszel. Wytarł dłonią usta i się oparł o ścianę, robiąc wszystko, by pomimo mdłości nie upaść. Nie mógł im się znowu poddać. Musiał działać, i to szybko.

Ściągnął z mężczyzny ubranie – płaszcz, koszulę, pas, szerokie spodnie – podniósł turban, który spadł w czasie szamotaniny, i założył wszystko na siebie. W małej kieszonce spodni znalazł dowód osobisty, kilka banknotów i pęk kluczy. Przyjrzał się dowodowi. Adres nic mu nie mówił, ale zapamiętał nazwisko. Nie zamierzał się nim teraz posługiwać, jednak szczegóły były istotne i wiedział, że kiedyś mogą się przydać.

Czując w głowie pulsujący ból, zawlókł nagie zwłoki mężczyzny nad samą wodę. Miał go już do niej zepchnąć, gdy ciche nocne powietrze rozdarł krzyk.

– Stój! Co robisz? Niech go ktoś powstrzyma – wołała jakaś kobieta.

Znieruchomiał i spojrzał na drugi brzeg rzeki. U podnóża prowadzących na most schodów, dokładnie na wprost niego stali kobieta i mężczyzna. Mężczyzna zbliżał się teraz do wody, pokazując go palcem i też krzycząc.

Rasheed ich zignorował.

Jak gdyby nigdy nic wrzucił ciało do wody, odwrócił się i ruszył w stronę schodów. Zataczając się i znowu plując krwią, zniknął w ciemności.

2

NIM MINĘŁO POŁUDNIE miło zapowiadającego się piątku, bezwzględne słońce niepodzielnie zapanowało nad miastem, a jego męcząca obecność szczególnie dała się odczuć w zatłoczonym meczecie Mehmediyye.

Fala bezlitosnych upałów nie dawała żyć jak Paryż długi i szeroki. W cieniu kawiarni na jednym czy drugim brzegu Sekwany może było bardziej znośnie, ale pod wyniosłą kopułą sali modlitw w samo południe, gdy słońce grzało najmocniej, w ogromnym pomieszczeniu zatłoczonym do granic wytrzymałości, było jak w łaźni. A może tylko Kamal Arslan Aga z wydziału przeciwdziałania terroryzmowi Teşkilat-i Hafiye – sułtańskiej tajnej policji – odczuwał to bardziej niż inni modlący się dokoła niego ludzie. Był w galowym mundurze, co nie pomagało. Był też kluczową postacią wydarzeń, które zaplanowano po tej południowej modlitwie. Miało się na niego zwrócić wiele oczu.

Gdy wybrzmiał ostatni rakat, rzesza mężczyzn podniosła się z kolan i ruszyła po swoje obuwie. Cała sala zdawała się rozbrzmiewać zapowiedzią tego, co miało nastąpić, a upał jakby wzmagał jeszcze hałas spowodowany szuraniem nóg. Kamal spostrzegł swojego partnera, Taymoora Erkuna Agę, który przyszedł tu wcześniej od niego i modlił się kilka rzędów bliżej mównicy. Zanim sunąca z wolna fala wiernych dotarła do głównych drzwi, Taymoor zrównał się z Kamalem.

– Nie było lekko – odezwał się Taymoor. – Ten nowy imam działa jak środek nasenny.

– Kolejna zarwana noc? – spytał Kamal i natychmiast tego pożałował.

Taymoor się wzdrygnął z udawanym oburzeniem.

– Nie tutaj, bracie. Gdzie twój szacunek?

Kamal przewrócił nieznacznie oczami.

– Daruj sobie.

– Powiem tylko tyle: dzięki Bogu za esemesy. Jak naszym rodzicom udawało się bez nich z kimkolwiek spiknąć?

– Jestem w zasadzie pewien, że się nie udawało – odparł Kamal.

– To takie smutne.

– Ale dzięki za inspirującą metaforykę.

Przechwałki Taymoora na temat jego nocnych eskapad męczyły Kamala. Musiał je znosić, odkąd zostali partnerami w Hafiye, czyli odkąd przed trzema laty ukończyli akademię wojskową. Teraz jednak, gdy jako młodzi agenci zyskali rozgłos w swojej formacji, przechwałki te stały się bardziej dokuczliwe. Żaden z mężczyzn nie był żonaty, mimo że obaj mieli już po trzydzieści lat i obaj byli raczej przystojni. Ich atrakcyjność podnosiły ponadto lata intensywnych ćwiczeń i ranga urzędnika państwowego, co Taymoor z pewnością w pełni wykorzystywał, nie bacząc na bardziej konserwatywne i represyjne rządy nowego sułtana. Kamal nie umiał sobie wyobrazić, by jego partner mógł kiedyś wziąć ślub, zapewne na szczęście potencjalnych paryskich oblubienic. Dla Kamala małżeństwo też nie było szczytem marzeń i wydawało się raczej mało prawdopodobne, że dojdzie do niego w najbliższym czasie.

Jedyna kobieta, której pragnął jak żadnej innej, i tak nigdy nie mogła być jego.

Taymoor klepnął go po ramieniu i przepuścił w drzwiach.

– Chodź. Rzesze naszych wielbicieli czekają.

W wielkim przedsionku dwaj agenci odnaleźli swoje buty z cholewami i börki – nakrycia głowy w kształcie białej filcowej tuby, która tuż nad głową sterczała sztywno, po czym się zginała jak rękaw i opadała luźno, sięgając aż za szyję. Choć był to dzień odpoczynku i zbiorowych modłów, formalne uroczystości, które miały nastąpić po modlitwie, wymogły na Kamalu i jego partnerze założenie munduru: luźnych szarawarów, tuniki z długimi rękawami i kaftana z krótkimi. Przód kaftana na całej długości był ozdobiony wymyślnie plecionym sznurem w złowieszczych kolorach, czarnym i szarym. Na kołnierzu po prawej stronie znajdował się symbol Hafiye: trzy splecione ze sobą księżyce, z których każdy strzegł pomiędzy swoimi czubkami małej pięcioramiennej gwiazdki. Po lewej stronie kołnierza można było odczytać stopień – w przypadku Kamala i Taymoora był to chaouch komiser, czyli podkomisarz – wytatuowany także na prawym ramieniu i prawej nodze każdego agenta. Była to kilkuwiekowa tradycja, sięgająca czasów pierwszych janczarów, kiedy z jednej strony taki tatuaż symbolizował braterstwo, a z drugiej pomagał w identyfikacji zwłok po bitwie. Raczej mało prawdopodobne, by któryś z dwóch mężczyzn miał w najbliższym czasie wziąć udział w bitwie, ale wojna, w której uczestniczyli – wojna z zamachowcami samobójcami i samochodami pułapkami – czyniła prawdopodobnym to, że tatuaże mogą się przydać.

Obaj nosili także pasy z kaburami na służbowe pistolety automatyczne Galip i z trokami na noże zwane kandżarami.

Mężczyźni wraz z tłumem wyszli na rozległy prostokątny dziedziniec przed meczetem. Dwie kondygnacje sklepionych arkad otaczały ze wszystkich stron tę monumentalną przestrzeń, która w potocznej mowie zachowała swą pierwotną nazwę, cour d’honneur, mimo że w ciągu trzystu lat obcego panowania osmańskoturecki już dawno zajął w Paryżu miejsce francuskiego i był głównym językiem używanym w mieście.

Oryginalna nazwa tego olbrzymiego kompleksu, Les Invalides, rzecz jasna dawno poszła w zapomnienie. Nadanie mu nowej nazwy okazało się dość problematyczne dla Mehmeda IV, sułtana, którego armia podbiła francuską stolicę w 1100 roku[2]. Oprócz wspaniałego, zwieńczonego kopułą kościoła Inwalidów, Paryż szczycił się też niezrównaną katedrą Notre Dame. Mehmed nie mógł nazwać na swoją cześć obu przybytków. W swej nieskończonej mądrości postanowił użyczyć własnego imienia temu pierwszemu, który stał się meczetem Mehmediyye – podobnie jak bazylika św. Piotra w Rzymie po tym, jak wierne papiestwu państwa upadły, a papież został ścięty, ale to akurat było możliwe, bo dotyczyło innego miasta. Notre Dame zaś musiała się zadowolić blaskiem chwały, jaki spłynął na nią z sułtańskiego przydomka Zdobywca. Pozbawiona witraży i innych chrześcijańskich symboli, przyozdobiona kopułami i otoczona przez minarety, stała się meczetem Fatih.

Słońce, wciąż prawie w zenicie, bombardowało niemiłosiernie swoimi promieniami, nie oszczędzając żadnego zakątka dziedzińca. Z brutalną siłą uderzyło w Kamala i Taymoora, gdy tylko znaleźli się na zewnątrz. Ich mundury, choć w letniej wersji, uszyte z lnu i bawełny, w takim upale wciąż wydawały się za ciężkie. Kamal, któremu pot spływał po plecach, zdecydowanie wolałby mieć na sobie znacznie lżejsze cywilne ubranie, ale dziś nie był tu jako cywil. On i Taymoor byli bohaterami uroczystości. Z czym Kamal nie czuł się najlepiej. Pracowali ciężko – to prawda. Poświęcili wiele godzin i przemierzyli pieszo mnóstwo kilometrów. Przez cały czas musieli być skoncentrowani. Ale mieli farta, który – należy to przyznać – pozwolił ocalić życie wielu osób.

Z tego akurat Kamal był bardzo dumny.

Tłum na dziedzińcu falował. Kamal ogarnął go wzrokiem, nie po raz pierwszy. Widok robił wrażenie. Wzdłuż obu dłuższych boków dziedzińca urządzono widownię. Przy wschodnich arkadach ustawiono trybuny dla publiczności; były wprawdzie stopniowane, ale pozbawione siedzeń. Naprzeciwko nich, po drugiej stronie placu, usytuowano trybunę dla oficjeli. Zapewniała miejsca siedzące i była bardziej stroma, co mogło się przydać, zważywszy na bardziej pokaźne turbany i wysokie filcowe czapy, które będzie miała na głowach większość z zasiadających tam osobistości. Kamal i Taymoor, jako goście honorowi, mieli oglądać widowisko właśnie stamtąd, razem ze swoimi przełożonymi z Hafiye i grupą urzędników państwowych. Na odległym końcu dziedzińca, wychodzącym na Sekwanę, wznosiły się dumnie dwa z sześciu minaretów meczetu, stanowiących najwyższe obiekty w całym wielkim mieście.

W jednym z narożników Kamal dostrzegł ekipę państwowej telewizji, która miała filmować uroczystość. Przy filarach wzdłuż arkad stali uzbrojeni, ubrani w galowe stroje strażnicy. Tak jak wszystkie miejsca publiczne w całym imperium, trybuny miały wyznaczone osobne sektory dla mężczyzn i dla kobiet. Po obu stronach olbrzymiego dziedzińca widzowie obu płci mogli się gromadzić w odgrodzonych strefach.

Kamal i Taymoor szli w wyznaczone miejsce, po drodze przyjmując gratulacje i poklepywanie po plecach ze strony funkcjonariuszy Hafiye.

– Tebrikler, mulasim komiser – pogratulował Kamalowi jeden z oficerów. – Najmłodszy w wydziale, co? Niech tylko za bardzo nie da się pan przytłoczyć oczekiwaniom. – Ścisnął Kamala za ramię. Nieco za mocno.

Kamal odpowiedział na dwuznaczne pochlebstwo krótkim skinieniem głowy i ruszył dalej. Słyszał już pogłoski: szykował się awans obu funkcjonariuszy do stopnia komisarza. A jednak trudno mu było znaleźć spokój ducha i cieszyć się tą chwilą. Co rusz zerkał na drugą stronę dziedzińca i przyglądał się twarzom w żeńskim sektorze trybuny, wypatrując tej jednej.

Prawie niemożliwością było rozpoznać jakąkolwiek kobietę – chusty i kwefy, jedne bardziej przezroczyste, inne mniej, miały za zadanie uniemożliwiać taką obserwację. A mimo to raz albo dwa jego wzrok padł na jakąś sylwetkę i przez okamgnienie zdawało mu się, że to może być ona. Zaraz jednak coś w mowie ciała, wzrost, jakiś ledwo dostrzegalny szczegół mówił mu, że się pomylił.

Nie pomagało mu to uwolnić się od niepokoju.

Gdy się zrównał z Taymoorem, podniósł wzrok na górną kondygnację arkad i zobaczył Mumtaza Sikandera Paszę, bejlerbeja paryskiego ejaletu, prowincji obejmującej nie tylko samą wielką metropolię, ale i całe dawne królestwo Francji. Ubrany w ceremonialną szatę, z głową owiniętą w ogromny turban, któremu rozmiarem dorównywał tylko jego obwód w pasie, gubernator szedł w stronę swojej loży, gdzie już tłoczyli się wysocy urzędnicy, w tym – jak zauważył Kamal – komendant paryskiej jednostki Hafiye Huseyin Celaleddin Pasza.

Celaleddin był wysoki i biorąc pod uwagę pozycję zajmowaną w osmańskim społeczeństwie, nadzwyczaj szczupły. Stercząca broda, zawsze lekko zadarta, i cofnięte czoło sprawiały, że trudno było odgadnąć, co skrywa spojrzenie bystrych oczu, które w tej chwili dostrzegły Kamala. Dowódca zaskoczył go, gratulując dyskretnie nieznacznym skinieniem głowy. Kamal odpowiedział, kłaniając się lekko, zanim przełożony się odwrócił, aby pozdrowić bejlerbeja.

Taymoor zaprowadził go na wyznaczone dla nich miejsca. Jeszcze przez chwilę upajał się tym, że jest w centrum uwagi, po czym usiadł i promieniejąc zadowoleniem, poklepał siedzenie obok siebie.

– Pierwszy rząd, bracie. To nasz dzień.

– Maszallah – odrzekł Kamal bez entuzjazmu i kolejny raz rozejrzał się po trybunie dla kobiet, zanim usiadł.

Jego rozkojarzenie nie uszło uwadze Taymoora.

– Skąd ta skwaszona mina? – spytał. Po czym jego twarz przepołowił sprośny uśmiech. – Wolałbyś być gdzieś indziej?

Kamal wzruszył ramionami.

– Oczywiście, że nie.

Taymoor prychnął lekko. Potem przyglądał mu się przez chwilę.

– Wiesz co? Jesteśmy partnerami. Co dzień stawiamy czoło niebezpieczeństwu, może nawet śmierci, zawsze razem. Powinniśmy sobie o wszystkim mówić. Ja tobie mówię…

– Tak, może nawet za dużo – wkurzył się Kamal.

– Możesz narzekać, ile chcesz. I tak wiem, że to uwielbiasz. – Zniżył głos. – Jesteś tak samo zdeprawowanym luti jak ja. Tylko nie lubisz o tym mówić. No więc dalej, powiedz mi, kim ona jest? Kto przyprawia cię o ból jąder?

Kamal musiał ciągnąć tę grę. Miał świadomość, że okłamują się nawzajem, ale to mu pasowało. Nie chciał, żeby Taymoor wiedział, jaką udrękę nosi w sercu. Wystarczyło, że musiał się męczyć, skrywając ją głęboko; zapadłby się chyba pod ziemię ze wstydu, gdyby jego rozwiązły partner poznał jego tajemnicę.

Postanowił dalej grać swoją rolę i nie odpowiadać. Tymczasem na dziedzińcu zapadła złowieszcza cisza. Uwaga wszystkich skupiła się na odległym końcu placu, gdzie w portalu stanowiącym część arkad ukazało się pięciu mężczyzn. Czterech było ubranych w galowe mundury, a piąty, idący pośrodku, wyróżniał się tym, że jego mocno zbudowane, ciężko się poruszające ciało obleczone było w czarną szatę, a na głowie tkwił czarny turban. Nawet pod szatą było widać, że na jego potężną sylwetkę składają się głównie mięśnie, a nie tłuszcz.

Rzucał się w oczy także z powodu niesionego długiego miecza.

Kamal i Taymoor patrzyli, jak pochód sunie z powagą na środek dziedzińca.

– Ciąg dalszy nastąpi – zapowiedział żartem Taymoor, grożąc partnerowi palcem. – Wiesz, że lepiej nie zadzierać z moim psim nosem, co, bracie?

Kamal się zmusił do tajemniczego uśmiechu – to prawda, że Taymoor miał kapitalną śledczą intuicję. W pracy był to jego niewątpliwy atut. Ale w życiu prywatnym Kamal chętnie by się bez niej obył.

Skupił uwagę na odległym portalu, gdzie znowu pojawiło się czterech funkcjonariuszy, prowadzących tym razem człowieka ubranego w prostą białą szatę. Mężczyzna miał zawiązane oczy i skrępowane za plecami ręce.

Zebrani na placu milczeli, gdy funkcjonariusze szli z nim na środek dziedzińca, gdzie przekazali go wspomnianej wcześniej piątce i odmaszerowali z powrotem tam, skąd przyszli.

Potężny mężczyzna z mieczem wystąpił naprzód, stanął twarzą do więźnia i chwycił go za ramiona, naciskając w taki sposób, że ten musiał klęknąć. Następnie osiłek się cofnął, wziął od jednego ze swoich pomocników kartkę i donośnym głosem, który się odbijał echem w zamkniętej przestrzeni, zaczął odczytywać nakaz egzekucji.

Kamal już wiele razy słyszał te same zarzuty – „wróg państwa”, „zdrada stanu” – podobnie zresztą jak wyrok. Zaledwie tydzień wcześniej te same słowa wybrzmiały w tym miejscu, wygłaszane przez tego samego człowieka, jako że korpus państwowych katów stanowił jednostkę małą i elitarną. Ale tym razem nakaz egzekucji miał dla niego większe znaczenie. Tym razem skazaniec klęczący na spalonym słońcem bruku cour d’honneur znalazł się tam za sprawą jego i Taymoora.

Powinien to być dla niego nieskalany złą myślą dzień wielkiej chwały. Gdy chodziło o terrorystów, barbarzyńców spiskujących po to, by mordować niewinnych obywateli, w jego głowie nigdy nie powstała wątpliwość, czy kara jest adekwatna do zbrodni. W tym konkretnym przypadku klęczący teraz na bruku skazaniec był algierskim ekstremistą, który przybył do Paryża wraz z bratem i paroma innymi mężczyznami z zamiarem przeprowadzenia ataku podczas uroczystości z okazji zbliżającego się ślubu najmłodszej córki bejlerbeja z jednym z ulubionych synów sułtana. Miało w nich uczestniczyć wielu dygnitarzy, w tym sam bej. Zdołano zapobiec wielkiej katastrofie, a Kamal i Taymoor z dnia na dzień stali się bohaterami.

Kat skończył czytać uzasadnienie wyroku i zaczął recytować wersety z Koranu. Kamal utkwił chmurne spojrzenie w skazanym mężczyźnie, który się zachowywał zupełnie spokojnie, nie szarpał się w więzach ani nie błagał o darowanie życia. Kamal wiedział, że nim nastał dzień egzekucji, wszelkie siły, jakie więzień zdołał jeszcze zachować, zostały podkopane przez strach przed tym, co go czekało. Wiedział też, że pogłoski o środkach uspokajających dodawanych ukradkiem do ostatnich posiłków skazańców były prawdziwe.

Kat zakończył recytację, po czym się wyprostował i popatrzył na lożę gubernatora.

Oczy Kamala i wszystkich zebranych na dziedzińcu podążyły za jego spojrzeniem.

Bejlerbej na chwilę opuścił wzrok, po czym dał mu znak lekkim, beznamiętnym skinieniem głowy.

Kat w odpowiedzi się skłonił i odwrócił do skazańca. Schylił się i wolną dłonią poprawił ułożenie głowy mężczyzny, bardziej odsłaniając szyję. Następnie się pochylił jeszcze niżej i wyrzekł kilka słów, każąc mu recytować szahadę, wyznanie najszczerszej wiary.

Kat zrobił krok w tył, pewnie stanął na nogach i oburącz uniósł miecz, po czym opuścił go powoli na kark, który tylko musnął ostrzem. Więzień, zaskoczony, wzdrygnął się odruchowo, napinając i prostując szyję – i właśnie o to chodziło katowi, który zdążył już podnieść miecz wysoko nad głowę mężczyzny i płynnym, szybkim jak błyskawica ruchem uderzył z całych sił.

Ostrze gładko przeszło przez szyję więźnia. Wystarczył jeden brutalnie skuteczny cios. Głowa mężczyzny nie opadła zwyczajnie, ale przeleciała kawałek, spadła na ziemię i się potoczyła, wykonując pełny obrót. Kat szybko zrobił krok w tył, żeby uniknąć ubrudzenia się krwią, która natychmiast wytrysnęła z okaleczonego ciała, pozostającego nieruchomo w klęczącej pozycji.

Na całym dziedzińcu rozbrzmiały okrzyki Allahu akbar – Bóg jest wielki. Taymoor też wysyczał te słowa, wymachując pięścią, po czym spojrzał na Kamala oczami pełnymi wściekłości i z zaciśniętymi zębami.

– To tych sukinsynów nauczy – wysapał.

Kamal skinął potakująco, choć wiedział, że to nieprawda. Fanatyków śmierć wcale nie zniechęcała. Wręcz przeciwnie.

Gdy krew zaczęła płynąć wolniejszym strumieniem, kat, nie okazując emocji, przyjrzał się swojemu dziełu. Jeden z asystentów podał mu niewielką butelkę z wodą i ścierkę, którą mężczyzna wziął jakby od niechcenia, nie odrywając wzroku od swojej ofiary. Oblał wodą ostrze i wytarł je ścierką, którą następnie rzucił na nieruchome zwłoki.

Z wnęki w głębi dziedzińca wyłoniło się czterech strażników ciągnących stalowy wózek. Sprawnie i fachowo rozłożyli białą folię na ziemi obok martwego, pozbawionego głowy ciała. Trzech z nich umieściło zwłoki na płachcie, a następnie na wózku, podczas gdy czwarty zajął się głową, wkładając ją do worka z takiej samej białej folii. Po chwili odjechali.

Na dziedzińcu można było powitać kolejną ofiarę.

Na ceremonię w tym dniu zaplanowano siedem egzekucji. Następne trzy miały być wykonane na towarzyszach Algierczyka w spisku, ale nie one zaprzątały myśli Kamala. Ostatecznie to on i Taymoor odkryli spisek, poznali tożsamość terrorystów, a potem stanęli na czele zespołu, który ich wytropił i po intensywnej, szalonej obławie aresztował.

Dwoma ostatnimi skazańcami Kamal też się za bardzo nie przejmował. Nie odegrał żadnej roli w ich zatrzymaniu, ale obaj zostali osądzeni i skazani za zamordowanie na haju po czuwaliczce pary staruszków, do których włamali się z zamiarem obrabowania ich rezydencji w Saint Germain.

Jednak piąty ze skazańców nie dawał Kamalowi spokoju.

Nazywał się Halil Azmi i był muderisem – nauczycielem akademickim, a mówiąc dokładnie, profesorem prawa. Agenci z Wydziału Z Hafiye, stale rozwijającej się służby bezpieczeństwa wewnętrznego, której zadaniem było pilnowanie imperialnego porządku, aresztowali go wraz z dwoma innymi mężczyznami, znanym dziennikarzem i prawnikiem. Wszyscy trzej zostali oskarżeni o przynależność do Białej Róży, podziemnej organizacji wywrotowej, którą zdemaskowali niedawno agenci Z, a sąd w niejawnym procesie uznał, że byli w „zmowie mającej na celu wzniecenie rewolty”.

Azmi był też jej przyjacielem.

I to dlatego Kamal znowu przeszukiwał wzrokiem trybunę dla kobiet, wypatrując Nisreen, żony swojego brata, z nadzieją, że jej tam nie ma, gdy przy wtórze tłumionych okrzyków dochodzących z trybuny dla widzów wprowadzono profesora.

Kamal poniekąd miał Nisreen za złe dręczący go niepokój. Czuł irytację z powodu jej źle ulokowanej przyjaźni, która psuła teraz chwile jego chwały. Jednocześnie mimowolnie utożsamiał się z tym, co musiała czuć, wiedząc, że jej przyjaciel wkrótce straci życie. Miał nadzieję, że nie będzie świadkiem tego, co zaraz miało nastąpić; miał nadzieję, że to nie utrwali niezaprzeczalnego w jej przekonaniu powiązania pomiędzy nim, agentem Hafiye, a losem Azmiego.

Serce mu stanęło, gdy wzrok pochwycił spoglądającą w jego stronę parę oczu, i przez moment czuł, że to ona przygląda mu się nienawistnie z drugiej strony dziedzińca, a resztki przyjaźni, która połączyła ich, gdy byli dziećmi, znikają na zawsze w palących promieniach słońca. Zamarł na chwilę, po czym kobieta się obróciła i pomimo lekkiej chusty, która zakrywała też jej dolną część twarzy, Kamal zobaczył, że to nie ona.

Odwrócił wzrok. Tymczasem na bombardowanym blaskiem południowego słońca dziedzińcu Azmiego umieszczono tak jak innych skazańców przed nim: klęczał nie dalej niż dwadzieścia kademów[3] od Kamala.

Profesor nie okazywał strachu. Głowę miał podniesioną wysoko i wydawał się nie zauważać nikogo w tłumie. Zamiast tego wpatrywał się ze stoickim spokojem w trybunę honorową.

Kamal, chcąc nie chcąc, napotkał jego spojrzenie i nie mógł oderwać wzroku od oczu mężczyzny, które zdawały się skupiać na nim w niemym oskarżeniu, wywołując łomot w uszach, tak że agent nie usłyszał głosu kata ani świstu miecza przecinającego najpierw powietrze, a potem szyję profesora.

W tym samym momencie w kieszeni Kamala odezwał się telefon.

W kieszeni Taymoora także.

3

SAJJID[4] RAMAZAN HEKIM[5] był w pewnym sensie zadowolony, że akurat w ten piątek wezwano go do pracy, odrywając od rodziny. To był trudny tydzień, a wiedział, że będzie jeszcze gorzej, gdy tylko Nisreen, co nieuchronne, usłyszy, iż egzekucja jej przyjaciela Halila Azmiego została wykonana.

Chciałby przy niej być w tej chwili. Ale wiedział, że i tak nie potrafi jej pocieszyć. Powiedzieli już wszystko, co było do powiedzenia. Najlepsze, co mógł zrobić, to zostawić żonę z dziećmi. One przynajmniej zaprzątną jej uwagę.

Na Ramazanie los Azmiego nie zrobił tak wielkiego wrażenia jak na Nisreen. Nawet nie znał człowieka. Nie znał wielu kolegów po fachu swojej żony, a ostatnio celowo ich unikał. Nisreen jednak przy kilku okazjach wspominała o ich odszczepieńczych poglądach na temat tego, czym stało się państwo, a on wiedział, że takie poglądy mogą ściągnąć kłopoty, od których starał się za wszelką cenę trzymać z daleka. Oczywiście spierali się ze sobą. Nie popierać tego, co wyprawiał sułtan i jego kolesie, to jedno, ale głośno wyrażać swoje poglądy na ten temat to już zupełnie coś innego. Ramazan czuł, że jest odpowiedzialny przede wszystkim za swoją żonę, dzieci i za pacjentów, których miał pod opieką. Czasem późną nocą zastanawiał się, czy to znaczy, że jest rozsądny i ostrożny, czy raczej że jest tchórzem. Ze stoickim spokojem odsuwał na bok myśli o tym drugim, a czerpał dumę z pierwszego. Wszystko to w końcu przeminie – takie okresy politycznych sporów zawsze przemijały. A gdy już to minie, jego rodzina dzięki niemu będzie bezpieczna.

W normalnych okolicznościach byłby to koniec jeszcze jednego tygodnia rutyny, a nazajutrz zacząłby się kolejny. Ramazan znał się na rutynie aż za dobrze. Lubił ją. Rutyna oznaczała porządek. Rutyna sprzyjała spokojowi ducha. Takie życie sobie wybrał. Ostatecznie zawód anestezjologa nie był szczególnie ekscytujący. Nie przynosił też wielkiej chwały. Prawdę mówiąc, jako doktor od usypiania był w zasadzie niewidzialny. Bo choć na sali operacyjnej życie pacjentów było w jego rękach, choć z własnej woli oddawali oni w jego władanie swoje ciała i dusze, to już dawno się przyzwyczaił, że po wszystkim zawsze pamiętali nazwiska chirurgów, którzy ich operowali, a nigdy anestezjologa.

W obecnej sytuacji anonimowość być może miała swoje plusy.

Dziś jednak, pokonując korytarze oddziału kardiologicznego szpitala będącego częścią Hurrem Sultan Külliye na Île de la Cité, Ramazan wyczuł, że nadciąga coś dalekiego od rutyny.

– Mówisz zatem, że przyszedł wczesnym rankiem sam, w kiepskim stanie, plując krwią, ale nic o nim nie wiemy? – pytał, idąc szybko obok Moshego Fonseki, chirurga, z którym często pracował.

– Nic poza tym, że dość pilnie potrzebuje operacji – odparł Fonseca.

Rozległy kompleks, największy külliye w Paryżu, zaczynał dosyć skromnie jako Hôtel-Dieu Hôpital jeszcze w siódmym wieku. Szpital rozrósł się znacznie po tym, jak miasto zajęli Osmanowie. Jak wszystkie külliye został ufundowany z darowizn zwanych wakfami. Islam bardzo promował dobroczynność i wielkie kompleksy ufundowane z wakfów stanowiły kluczowy element osmańskiej kolonizacji obcych ziem. Pobożne zapisy dokonywane przez monarszą rodzinę i klasę rządzącą obejmowały zajazdy, młyny i karawanseraje, a nawet całe wioski, łącznie ze wszystkimi przychodami, jakie te nieruchomości generowały.

Külliye Hurrem został ufundowany przez żonę jednego z sułtanów i nazwany jej imieniem. Jak wszystkie największe külliye mieścił także meczet, szkołę, łaźnię, przytułek, zajazd i jadłodajnię dla ubogich. Tutejszy szpital był jednym z najnowocześniejszych w Paryżu, a Ramazan cieszył się ugruntowaną opinią jego najlepszego anestezjologa.

– Wiemy przynajmniej, jak się nazywa? – spytał.

– Nie powiedział ani słowa – odrzekł chirurg. – Ale to i tak nie jest najdziwniejsze.

– A co?

Fonseca posłał mu z ukosa znaczące spojrzenie.

– Zobaczysz.

Odpowiedź chirurga nie tylko wprawiła Ramazana w większą konsternację, ale i zaniepokoiła.

– Zgłosiłeś to na Zaptiye?

Fonseca się zatrzymał. Obejrzał się szybko, by mieć pewność, że nikt go nie usłyszy, zniżył głos i powiedział:

– Na razie nie ma potrzeby angażowania w to policji. Najpierw uratujmy człowiekowi życie. Pozostanie u nas jakiś czas i będzie mocno osłabiony. Nie rzucajmy mu dodatkowych kłód pod nogi, dopóki nie poznamy jego historii.

Ramazan popatrzył mu w oczy i się zastanowił nad tym, co usłyszał, po czym skinął głową. Ani on, ani Fonseca nie byli wielbicielami Zaptiye – paryskiej policji. Nie w obecnych czasach.

Skręcili za róg i weszli na oddział, gdzie minęli kilku innych pacjentów, zanim dotarli do rzeczonego mężczyzny.

Leżał w łóżku w kącie pod oknem, podłączony do kilku popiskujących cicho monitorów. Pielęgniarka o imieniu Anbara sprawdzała wijący się przewód kroplówki, którą dostawał przez kaniulę w prawej ręce. Gdy spostrzegła lekarzy, skłoniła się lekko i odsunęła od łóżka. Chirurg odpowiedział jej lekkim ukłonem i odwrócił się do pacjenta.

Ramazan na pierwszy rzut oka niewiele mógł powiedzieć o mężczyźnie, zwłaszcza że leżał przykryty prześcieradłem, a na twarzy miał maseczkę tlenową z przezroczystego plastiku. Pomyślał jednak, że pacjent może dobiegać siedemdziesiątki. Zaczesane do tyłu włosy na jego głowie były siwe, ale gęste.

Poza tym niewiele widział.

– Nazywam się Moshe Fonseca, efendi – odezwał się do mężczyzny. Przemawiał typowym dla siebie optymistycznym, budzącym otuchę tonem. – Kieruję oddziałem kardiologicznym tutejszego szpitala. Jak pan się dzisiaj czuje?

Oczy mężczyzny się zwęziły i się zdawało, że przez moment przygląda się lekarzowi. Następnie odpowiedział powolnym, delikatnym skinieniem głowy, zamykając przy tym oczy.

– To dobrze. Cóż, pewnie ucieszy pana wiadomość, że nie dolega panu nic, z czym nie bylibyśmy w stanie sobie poradzić – ciągnął Fonseca. – W skrócie rzecz ujmując, ma pan zwężenie zastawki mitralnej. Każdy z nas ma w sercu cztery zastawki. Jedną z nich jest zastawka mitralna, która czasami się zwęża i nie otwiera prawidłowo. Dzieje się to z najróżniejszych powodów. U pana może to być skutek wieku, ale mógł też pan się z tym urodzić albo przejść kiedyś gorączkę reumatyczną. Tak czy inaczej, przez lewą komorę, czyli główne narzędzie pompujące w pańskim sercu, przepływa mniej krwi. Prawdopodobnie ostatnio czuł się pan bardzo zmęczony i miewał pan duszności, czy tak?

Mężczyzna skinął głową.

– To jest właśnie przyczyna pańskich objawów, plucia krwią czy arytmii serca. Ma pan mocno przekrwione płuca; serce najwyraźniej jest nadwyrężone już od dłuższego czasu. Szczerze mówiąc, dziwię się, że nie zostało to wcześniej wyleczone. Taka przypadłość prowadzi do tworzenia się skrzepów, które mogą być przyczyną przemijającego ataku niedokrwiennego, czyli czegoś w rodzaju miniudaru, a nawet udaru w pełnym tego słowa znaczeniu, a… cóż, tego przecież nie chcemy, prawda?

Fonseca wpatrywał się w mężczyznę, ten jednak milczał.

Po chwili doktor skinął głową i rzekł:

– Najważniejsze, że wreszcie pan do nas trafił i że będziemy mogli pana wyleczyć. Wstawimy bioprotezę, która będzie robiła to, czego pańska naturalna zastawka w tej chwili nie robi. To będzie moje zadanie. – Wskazał Ramazana. – A to jest Sajjid Ramazan Hekim, jeden z naszych najlepszych anestezjologów. To on uśpi pana przed operacją. A ponieważ pański stan jest dość poważny, wolałbym nie czekać dłużej, dlatego zaplanowaliśmy zabieg na dzisiejsze popołudnie. Chyba nie ma pan nic przeciwko temu?

Mężczyzna pokręcił głową.

– Ramazan Hekim rozwieje pana ewentualne wątpliwości – ciągnął Fonseca. – Zada też kilka standardowych pytań przed operacją, choć nie jestem pewien, na ile to będzie owocne, zważywszy na… – zawahał się – na pańską kondycję.

Mężczyzna nie zareagował.

– Świetnie – rzekł Fonseca. – Teraz proszę tylko wypoczywać. Jest pan w dobrych rękach i nie ma powodu do większych zmartwień. Zobaczymy się na sali pooperacyjnej. – Zwrócił się do Ramazana: – Pacjent jest do twojej dyspozycji.

Ramazan spojrzał pytająco, wciąż się zastanawiając, co jego kolega miał na myśli podczas ich wcześniejszej rozmowy.

– Byłoby dobrze, gdybyś raz jeszcze zbadał oddech pacjenta – odezwał się chirurg. – Ma sporo płynu w płucach.

Fonseca popatrzył na niego znacząco, jakby chciał się upewnić, że został właściwie zrozumiany, po czym odszedł.

Ramazan stał, niczego nie pojmując. Zerknął na Anbarę, która jednak nie zareagowała. Następnie spojrzał na pacjenta, zadając sobie pytanie, o czym mówił Fonseca. Zbadać oddech? Człowiek leżał podłączony do monitorów, które dawały znacznie więcej informacji, niż mógłby uzyskać za pomocą zwykłych słuchawek. Mimo to chirurgowi wyraźnie na tym zależało.

Sięgnął do wózka przy łóżku, wyjął stetoskop i podszedł bliżej.

– No dobrze, sprawdzimy, jak pracują pańskie płuca, tak?

Mężczyzna zmrużył oczy, najwyraźniej nie mając ochoty na badanie, co Ramazan zauważył, gdy odchylił okrywające go prześcieradło. Rozchylił poły szpitalnej koszuli, żeby odsłonić klatkę piersiową pacjenta.

I zamarł.

Tors mężczyzny pokryty był tatuażami. Cały, aż do pasa. Ramazan nigdy się z czymś takim nie spotkał. Nie widział ich tak wyraźnie, jak by chciał, gdyż część ukrywała się pod zarostem, ale tatuaże nie wyglądały ani na ozdoby, ani na symbole. Były to raczej słowa i liczby zapisane perskim alfabetem, którego sam używał, tylko że w odwrotną stronę, od lewa do prawa. Litery były małe, lecz bardzo precyzyjnie wykonane. Zdawało mu się, że niektóre napisy mogą być imionami i datami, ale pewności mieć nie mógł. Trudno było cokolwiek odczytać, gdyż wyrazy stanowiły lustrzane obicie normalnego pisma.

Było też kilka rysunków i szkiców, które wyglądały bardzo technicznie i które nic Ramazanowi nie mówiły.

Wciąż zesztywniały z zaskoczenia, podniósł wzrok na twarz pacjenta. Mężczyzna mu się przyglądał, wyraźnie sondując go spojrzeniem zimnych, obojętnych oczu. Ramazan poczuł rodzący się gdzieś głęboko niepokój i – co dziwne – ogarnęło go przerażenie. Nie był pewien dlaczego, ale coś w uporczywym spojrzeniu pacjenta w połączeniu z jego tatuażami na silnym torsie sprawiło, że poczuł się bardzo nieswojo.

Raz jeszcze ukradkiem spojrzał na napisy i rysunki, po czym odwrócił wzrok i się postarał, by jego głos zabrzmiał jak najswobodniej, jak gdyby w ogóle nie poruszyło go to, co zobaczył.

– Może pan poczuć lekki chłód – rzekł, przykładając głowicę stetoskopu do piersi mężczyzny. – Proszę zrobić głęboki wdech.

4

LEŻĄC W SZPITALNYM ŁÓŻKU, Ayman Rasheed uważnie przyglądał się anestezjologowi i czekał na jego reakcję.

Gdy lekarz rozchylił poły koszuli, Rasheed dostrzegł na jego twarzy zaskoczenie i konsternację w połączeniu z tym, co lubił najbardziej: ze strachem. To dobrze. Doktor był nie tylko poruszony tym, co zobaczył. Był przerażony. A strach, jak wiedział Rasheed, sprawiał, że ludzie zamykali się w sobie i trzymali gębę na kłódkę.

Tatuaże zawsze miały stanowić problem. Wiedział o tym przez cały czas, ale nie miał wyboru. Przez te wszystkie lata bardzo uważał na to, komu pozwala je zobaczyć. Dawno przestał golić tors, bo nie były mu już potrzebne, ale wciąż można je było dojrzeć. Chirurg, anestezjolog, może i inni – wszyscy będą się zastanawiać i zadawać sobie pytania. A Hafiye – jego duchowe dziecko, agencja, którą stworzył zaraz po tym, jak kurz po podboju opadł, aby zapewnić przetrwanie imperium – miała swoje macki wszędzie.

Dobra wiadomość była taka, że wydawało się mało prawdopodobne, by ktokolwiek się domyślił znaczenia napisów i rysunków. Miał nadzieję, że wszyscy uznają je za osobliwość, ale nic ponadto. Wezmą go za jakiegoś dziwaka, kogoś z marginesu, ekscentryka. Tatuaże nie były niczym niezwykłym tam, skąd przybył, i z każdym pokoleniem stawały się coraz bardziej powszechne, ale nie wiedział, czy są równie popularne w tym nowym świecie – tym, który sam pomógł stworzyć.

Tak czy owak, nie zamierzał tkwić tutaj zbyt długo ani odpowiadać na żadne pytania. Gdy tylko go wyleczą, zaraz po operacji, gdy odzyska dawne siły, wróci do siebie i namiesza im w głowach jeszcze bardziej.

Kryzys przyszedł dzień wcześniej w jego letnim pałacu w Wersalu. Stało się to pod koniec długiego oficjalnego lunchu z kilkoma brytyjskimi dygnitarzami.

Od wielu już dni dokuczały mu coraz silniejsze zawroty głowy i koszmarne zmęczenie po najmniejszym nawet wysiłku. W przypadku tak twardego i silnego mężczyzny jak on było to bardzo niepokojące. Zmęczenie i duszności nasilały się, a dwa dni przed tym, co stało się w Wersalu, już zaczął pluć krwią. Wreszcie podczas lunchu, akurat gdy służący wnosili wielkie półmiski z deserami z owoców, pistacji i miodu, poczuł, że serce zaczyna mu nagle walić jak szalone, i zobaczył, że jego własna panika odbija się niczym w lustrze na twarzach zgromadzonych przy stole osób. Pobladł i próbował wstać z krzesła, ale skutek był taki, że upadł na podłogę wśród przerażonych krzyków służby i gości.

Zaprowadzono go do prywatnej części pałacu. Próbował poprosić, by służący szybko udali się po hekimbaşı, jego głównego lekarza, ale mówił niewyraźnie i ledwo był w stanie przypomnieć sobie nazwisko medyka. Stracił czucie po prawej stronie twarzy i siłę w prawej ręce. Zebrani przy jego łożu lekarze wydawali się zbici z tropu i niewiele mogli zrobić, by lepiej się poczuł, gdy wzrok zasnuwała mu mgła, a pokój dookoła pogrążał się w ciemności.

Jakimś cudem po kilku godzinach Ayman Rasheed poczuł się nieco lepiej. Wiedział jednak, że coś jest bardzo, ale to bardzo nie tak, jak być powinno. Wiedział też, że nie może liczyć na pomoc swoich lekarzy. Byli wedle jego nowoczesnych standardów zupełnie ciemni.