Strona główna » Kryminał » Nieobecna

Nieobecna

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7976-477-8

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Nieobecna

Bliźniaczki, Julia i Julita, prowadzą osobliwą grę: zamieniają się ubraniem, zmieniają makijaż i fryzurę, żeby przejąć tożsamość tej drugiej.

Julita jest beznadziejnie zakochaną singielką, która pragnie stabilizacji i rodzinnego ciepła.

Julii na pozór niczego nie brakuje, żyje otoczona luksusem, z własną gosposią i ogrodnikiem. Ma męża i syna, ale niestety jej życie pozbawione jest miłości… Męża traktuje przedmiotowo, a synem niemal wcale się nie interesuje.

Julita często odwiedza Julię i zajmuje jej miejsce, opiekując się siostrzeńcem, podczas gdy Julia spotyka się z kochankami. W ten sposób obie znajdują szczęście i spełnienie. Do czasu. W trakcie jednej z tych osobliwych zamian Julia i jej kochanek zostają znalezieni martwi. Wszyscy są przekonani, że zginęła jej siostra… Do czego doprowadzi skradziona tożsamość?

Najnowszy kryminał Agnieszki Olejnik to pełna niepokoju historia sióstr, które przekroczyły dozwolone granice.

Polecane książki

W podolsztyńskim lesie zostaje brutalnie zamordowana piętnastolatka. Ślady na ciele oraz ubraniach wskazują, że morderca jest wyjątkowo bezwzględny. Kiedy w kilka dni po odnalezieniu zwłok okoliczny pijak przyznaje się do winy, sprawa wydaje się zamknięta. Do momentu, gdy na komisariat przychodzi ks...
Czy można znów stać się dzieckiem? Odnaleźć w sobie dziecięce fantazje i dziecięcą wrażliwość? Le Clézio przekonuje, że tak. Bohaterami jego opowiadań są dzieci - biedne, nie zawsze rozumiane i kochane, ale zawsze oddające się marzeniom, cieszące się tajemniczym pięknem świata i wyobrażające sobie c...
Kiedy Sy Montgomery przygarnęła cherlawego prosiaka, nie miała pojęcia, że ta istota – początkowo nie większa od kota – podaruje jej to, czego szukała przez całe życie: kotwicę (ostatecznie ważącą 350 kilogramów), rodzinę, dom i więzi społeczne. Sąsiedzi zaczną przyprowadzać Chrisa z jego ucieczek, ...
W książce przedstawiono obowiązek wykładni prawa krajowego w kontekście brzmienia i celu prawa Unii Europejskiej w świetle zagadnień o charakterze karnoprawnym. Wskazano na metodę i sposób prowadzenia wykładni zgodnej w obszarze prawa karnego materialnego i procesowego, co ma szczególne znaczenie w ...
Osiągnięcie prawdziwej finansowej wolności nie jest skomplikowane. Dotąd jednak tylko najpotężniejsi i najbardziej ustosunkowani mieli dostęp do odpowiedniej wiedzy i właściwych instrumentów. Książka ta pomoże wam skorzystać z możliwości, które umykają uwadze wszystkich, oraz uniknąć kosztownych błę...
Upalne lato na Manhattanie. Dwudziestoczteroletnia Tracey zostaje w mieście na całe wakacje. Na domiar złego sama, bo Will, początkujący aktor, z którym zamierza żyć długo i szczęśliwie, wyjechał na letnie występy. Wróci do miasta dopiero we wrześniu. Ale czy na pewno do niej? Pełn...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Agnieszka Olejnik

Copyright © Agnieszka Olejnik, 2016

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2016

Redaktor prowadząca: Magdalena Genow-Jopek

Redakcja: Magdalena Owczarzak

Korekta: Magdalena Wójcik

Projekt okładki: Mariusz Banachowicz

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Maciej Majchrzak

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

Wydanie elektroniczne 2016

eISBN 978-83-7976-477-8

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

fax: 61 853-80-75

redakcja@czwartastrona.pl

www.czwartastrona.pl

Dla Marcina Lutego, mojego konsultanta medycznego –

niezawodnego,

ilekroć trzeba inteligentnie

ukatrupić niewygodnego świadka. Dziękuję!

1

Zaczęło się, jak to często bywa, od nic nieznaczącej błahostki, którą łatwo byłoby zignorować. Mianowicie od natrętnego bulgotania komórki. Swoją drogą kto, do ciężkiej cholery, ustawił taki dziwaczny dźwięk zamiast normalnego dzwonka?

Kto mógł ustawić, jak nie ja. Przecież nie miałam nikogo, kto grzebałby mi w ustawieniach telefonu.

Ubrałam się i wysuszyłam włosy. Poranny prysznic zawsze stawiał mnie na nogi, zwłaszcza jeśli wystarczyło mi odwagi, aby na koniec opłukać się chłodną wodą. Najczęściej nie wystarczało. Nie mówiąc już o tym, że w tamtym okresie na ogół brakowało mi silnej woli na to, żeby chociaż w najmniejszym stopniu o siebie zadbać. Ale wtedy akurat miałam dobry dzień – chciało mi się wymodelować włosy i wyrównać brwi. To już było coś.

Zanim odczytałam wiadomość (bo po nieodebranym połączeniu przyszedł także równie „bulgoczący” esemes), zrobiłam jeszcze mnóstwo niepotrzebnych rzeczy. Tak miałam potem pomyśleć: że niepotrzebnych. Jak bardzo błędne było to przekonanie, okazało się znacznie później. Na razie nie posiadałam tej wiedzy.

Wykorzystałam fakt, że miałam tego dnia ochotę na jakąkolwiek aktywność – wypucowałam lustro, przetarłam okna, wypolerowałam klamki, wytarłam na mokro, a następnie na sucho wszelkie gładkie powierzchnie i poodkurzałam, zaciekle trąc ssawką po włochatym dywanie, który kupiłam, gdy jeszcze myślałam, że będę się na nim kochać z Markiem. Dywan sam w sobie nic mi nie zawinił, ale jego kudły okazały się doskonałym siedliskiem dla paprochów wszelkiej maści. Nienawidziłam tego, jak każdego nieporządku; potrzebowałam sterylnego ładu. Panowałam nad wszystkim w moim idealnym mieszkaniu – z wyjątkiem tego niepokornego, kosmatego dywanu.

Miał kolor gorzkiej czekolady. Głupio się przyznać, ale dobrałam go do Markowych tęczówek.

O nieodczytanej wiadomości przypomniałam sobie dopiero, gdy usiadłam na moment z filiżanką kawy. Tylko na chwileczkę, aby nie zacząć myśleć, rozpamiętywać, nie wpaść znowu w czarną dziurę depresji, w której jedynym, co potrafiłam i na co miałam siłę, było bezmyślne gapienie się w ścianę.

Najpierw musiałam znaleźć dżinsy, w których chodziłam poprzedniego dnia (oczywiście, telefon został w kieszeni). Otworzyłam klapkę. To od Julki. Jak zwykle w takich razach, poczułam leciutkie ukłucie rozczarowania, że nie od Marka. Marek nie dzwonił, nie esemesował, nie dawał znaku życia. Na moje własne życzenie. Ale przecież moim drugim życzeniem było, żeby przyszedł któregoś dnia i powiedział: „Nic mnie nie obchodzi, co było i co będzie, liczy się dzisiejszy dzień – i chcę go spędzić z tobą”. W tym momencie powinien wziąć mnie mocno w ramiona. Kiczowate i banalne, ale dokładnie takie były moje pragnienia, nic oryginalnego.

Ewentualnie mógłby powiedzieć coś bardziej stanowczego, na przykład: „Wybieram ciebie, odchodzę od żony”. Albo jakoś romantycznie, na pozór wyznanie słabości, ale w gruncie rzeczy twardo i po męsku: „Bez ciebie nie daję rady. Nie umiem”. Odgrywałam sobie te sceny w wyobraźni setki razy, niemal za każdym razem kończąc je jakimiś łzawymi oświadczynami. Zupełnie bez sensu, bo przecież już wiedziałam, że on od żony nie odejdzie.

Tak czy inaczej, to oczywiście był esemes nie od Marka, lecz od Julki. Od mojej siostry.

Dlaczego nie odbierasz? Zadzwoń!!!

Tyle wykrzykników? Julia była wprawdzie bardzo emocjonalna, jednak ta wiadomość zdziwiła mnie swoją krzykliwością. No i prośba o telefon. Przecież się pokłóciłyśmy. Nie widziałyśmy się od… zaraz, od miesiąca. Sprawdziłam: siedem połączeń nieodebranych. Na pewno wszystkie z dzisiaj? Zerknęłam na datę – owszem, szósty lipca. Musiała dzwonić, gdy byłam pod prysznicem, a że ustawiłam ten idiotyczny dzwonek – bulgotanie, nie miałam szans usłyszeć. To musiało być coś ważnego.

Wybrałam jej numer.

– Co się dzieje? Dlaczego każesz mi dzwonić?

– Co się dzieje?! To ty mi powiedz, co się dzieje! Nie odbierasz, dzwoniłam chyba dziesięć razy. Marek jest u ciebie?

– Siedem, a nie dziesięć. A Marka nie ma. I już go u mnie nie będzie. Nigdy.

Umilkła na chwilę, po czym wyszeptała:

– Zerwałaś?

– Przecież do tego mnie namawiałaś, prawda? Według ciebie powinnam była to zrobić już dawno!

– Tak, wiem. Nie kłóćmy się znowu – ucięła szybko.

Za szybko. Miała coś na sumieniu albo czegoś ode mnie chciała.

– Jula, potrzebuję twojej pomocy. I rozmowy. Przyjedź – poprosiła.

– Pomocy? Niby w czym?

– Przypilnujesz mi małego? Tylko kilka godzin, no, najwyżej do rana.

Zaskoczyła mnie. Nigdy dotąd – to znaczy odkąd została matką – nie spędziła nocy poza domem.

– Na tak długo? Dlaczego? Co się stało?

– Porozmawiamy, wszystko ci wyjaśnię. Powiedz tylko, czy możesz, czy nie masz niczego w planach.

– Ja nie miewam planów, przecież wiesz – odpowiedziałam, starając się, żeby to nie brzmiało jak biadolenie starej panny.

– Kocham cię, siostrzyczko. Przyjedź, błagam. Musimy pogadać.

Rozłączyła się. Dziwne. Była nienormalnie podekscytowana, nawet jak na nią.

Później wiele razy miałam wracać w myślach do tych chwil. Co by było, gdyby… Gdybym nie odczytała wiadomości lub odczytała dopiero po kilku godzinach, gdybym nie oddzwoniła albo odmówiła spełnienia jej prośby. Czy cała lawina zdarzeń potoczyłaby się tym samym torem? Zapewne tak, bo przecież ktoś gdzieś już podjął pewne decyzje i poczynił przygotowania – ale wszystko to stałoby się bez mojego udziału. I ostatecznie bardzo trudno było mi odpowiedzieć na pytanie, czy wolałabym pozostać na zewnątrz, być tylko przerażonym widzem i nie wdepnąć w tę ponurą historię.

Włożyłam nową bluzkę. Niby to tylko siostra, ale prawda była taka, że zawsze chciałam zrobić na niej wrażenie, zasłużyć na pochwałę. Julia. Moja bliźniaczka, błyskotliwa, urocza i seksowna Julka. Moja lepsza wersja.

Ona też tak kiedyś powiedziała: że patrząc na mnie, widzi lepszą siebie – taką, jaka mogłaby być, gdyby przykładała się do nauki, gdyby umiała zmusić się do pracy nad sobą, gdyby miała silną wolę, nie wydawała tyle na ciuchy i kosmetyki. Obie czegoś sobie nawzajem zazdrościłyśmy. I mimo wszystkich różnic, kłótni i wykrzyczanych złośliwości byłyśmy sobie niewiarygodnie bliskie, również fizycznie.

Kiedyś jadąc pociągiem, stałyśmy przy oknie, otworzyłyśmy je i pozwalałyśmy, by pęd powietrza zamykał nam oczy. Dopiero po długiej chwili zorientowałam się, że trzymamy się za ręce. Dłoń Julki była jak moja własna. Nie czułam jej pod palcami.

Zanim wyjechałam z domu, podmalowałam mocniej rzęsy. To bez sensu, wiedziałam o tym doskonale. Przecież nie było szans, żebym po drodze spotkała Marka. Nigdy, przez te koszmarne trzy lata, nie udało mi się wpaść na niego przypadkiem. Z jednej strony bardzo tego pragnęłam i szukałam go. Ilekroć kupiłam sobie nowy ciuch, stroiłam się i robiłam na bóstwo, a potem jechałam na zakupy do „jego” centrum handlowego albo snułam się po sklepach, w których on bywał. Najchętniej po księgarniach. Brałam do ręki książki, z którymi chciałam, aby mnie zobaczył, gdy przypadkiem tam wejdzie i będzie mi się ukradkiem przyglądał zza regałów.

Ale z drugiej strony bardzo się bałam, że pewnego dnia się to stanie. Naprawdę zdarzy się tak, że on wejdzie do tej księgarni albo że nasze wózki zderzą się w supermarkecie. Spojrzę na niego, on spojrzy na mnie. Będę wyglądała pięknie i on pomyśli, że mnie kocha i że przez całe życie szukał właśnie mnie. Ale u jego boku będzie żona. Podniesie na niego zdziwiony wzrok i zapyta: „Stało się coś?”.

Stojąc na światłach, usiłowałam sobie przypomnieć, jakie miałam plany na ten urlop. Bo przecież coś planowałam, na pewno nie zamierzałam spędzić wakacji, upijając się z tęsknoty, sprzątając w moim czystym mieszkaniu ani łkając rozpaczliwie do piosenek o miłości. Jednak nie mogłam sobie przypomnieć niczego konkretnego. Uświadomiłam sobie, że przez ostatnie trzy lata liczyłam na to, że Marek wygospodaruje dla mnie kilka dni i wyjedziemy gdzieś razem. Dokądkolwiek, nawet do najbliższego motelu za miastem – gdzieś, gdzie nikt nas nie zna i gdzie mogłabym przez cały dzień tylko leżeć wtulona w niego.

Kiedy przestałam na to czekać, urlop przestał być urlopem, lato nie było latem, nie było słońca, nie było w ogóle nic.

Julka mieszkała w pięknym domu swego cholernie bogatego męża. Nie musiała pracować. Choć skończyłyśmy te same studia i choć to ona była gorszą studentką, miewała poprawki, raz omal nie powtarzała roku – teraz ja biedziłam się nad klasówkami z części mowy, a ona opływała w luksusy. Jednak wcale jej nie zazdrościłam. Dobrze wiedziałam, że nie jest szczęśliwa. Z goryczą opowiadała, że dopiero po ślubie zorientowała się, jaki był ideał życia Patryka: on zarabia pieniądze i ogląda mecz za meczem, a ona pierze jego gacie, prasuje koszule, gotuje, sprząta, zajmuje się ogrodem i jest matką rozkrzyczanego bobasa. Po jakimś czasie wywalczyła tyle, że zatrudnili gosposię.

No dobrze, ten bobas to jedyne, czego jej jednak zazdrościłam.

Był taki czas, kiedy marzyłam o prasowaniu koszul Marka, o praniu ubrań przesyconych jego zapachem. Wzruszały mnie spodnie wyświecone przy kieszeniach, do których wiecznie wciskał dłonie.

Kiedy zobaczyłam go po raz pierwszy, wydał mi się bezbronny. Zaprzeczenie tego, czego szukałam w mężczyznach, o ile w ogóle można powiedzieć, że czegokolwiek szukałam.

Spotkałam go w czytelni, do której zawędrowałam, aby przejrzeć nowości; szkoda mi było pieniędzy na kupowanie bestsellerów, skoro większość z nich okazywała się przereklamowana. Poza tym zawsze uwielbiałam czytać w czytelni, to pozwalało mi przez chwilę poczuć się jak wtedy, gdy byłam pełną pasji studentką.

Kucnął przy półce z teorią literatury i czegoś szukał. Z góry widziałam tylko jego zmierzwione włosy i leciutko, naprawdę bardzo delikatnie rysujące się miejsce, gdzie w przyszłości powstanie łysinka. Taki krążek rzadszych włosów. Nie miałam pojęcia, dlaczego mnie to rozczuliło. Patrzyłam przez chwilę, potem przykucnęłam przy sąsiednim regale i zaczęłam przekładać książki, które bez przerwy zsuwały się ze śliskiej metalowej powierzchni. Przytrzymał mi je dłonią, a ja skinęłam głową, zamiast podziękować. Gdy znalazłam to, czego szukałam, poszłam do stolika i usiadłam przodem do regału. Z jakiegoś absurdalnego powodu chciałam mu się przyjrzeć.

Wreszcie wyszedł spomiędzy regałów. Był mały. „Niski” brzmiałoby lepiej, ale to nie byłaby prawda, bo on nie był niski, lecz mały. Miał krótkie nogi i ręce, wydawał się jakby pomniejszony, lecz nie całkiem proporcjonalnie. Głowa była normalna, ramiona szerokie, tors jak u przeciętnie zbudowanego mężczyzny, natomiast ręce i nogi wyraźnie za krótkie. Takie było moje pierwsze wrażenie.

Jednak tym, co przyciągnęło moją uwagę, była nie jego sylwetka, lecz sposób, w jaki się poruszał. Bo szedł tak, jak idzie gwiazdor pod obstrzałem fleszy. Jakby był najatrakcyjniejszym facetem na tym świecie, jakby muskały go pożądliwe spojrzenia kobiet i w dodatku – jakby słyszał muzykę. Dobrego bluesa albo rocka.

Mały facecik z kilkudniowym zarostem przykrywającym blizny po trądziku. Brązowe oczy, prostokątne okulary, ciemne zmierzwione włosy i ten krążek rodzącej się łysinki, o którym pewnie nie miał pojęcia. To było coś intymnego, te rzadkie włosy na czubku jego głowy, o których wiedziałam, zupełnie jakbym znała go od lat albo była jego żoną.

Wtedy, pierwszego dnia, nawet na mnie nie spojrzał i byłam pewna, że w ogóle nie zauważył mojego istnienia. Dopiero kilka dni później przekonałam się, że to nieprawda, bo gdy weszłam między regały i sięgnęłam po książkę, usłyszałam ciche „Dzień dobry”.

Stał po drugiej stronie regału, znowu w dziale teoretycznoliterackim – i uśmiechał się do mnie między przechylonymi grzbietami książek. Skinęłam głową i odpowiedziałam uśmiechem. I tyle. Serce mi się tłukło jak ćma o szybę, zupełnie bez sensu, bo dlaczego, skąd takie emocje, przecież to tylko nieznajomy, który kilka dni temu przytrzymał mi książki. Nieatrakcyjny. Mały. Z brzydką cerą. A gdy się uśmiechnął, zobaczyłam także, że ma nieładne zęby.

Dla mnie, miłośniczki wszystkiego, co czyste, zadbane, doskonałe, sterylne – taki mężczyzna nie powinien istnieć. Nie powinien wzbudzić we mnie niczego poza niesmakiem, zwłaszcza że później – gdy szedł do swojego stolika i rozkładał na nim książki – przyjrzałam mu się dokładniej i dostrzegłam zażółcone od nikotyny palce, niezbyt świeżą koszulę i sierść na marynarce.

A jednak. Istniał. Niepokojąco i uparcie był. Choć przecież nie wiedziałam o nim nic poza tym, że pali, że zapewne ma psa lub kota i że z jakiegoś powodu interesuje go teoria literatury.

Przez następne kilka dni nie trafiłam na niego ani razu. Właściwie nie miałam już po co chodzić do czytelni, przeczytałam wszystkie nowości, jakie w ostatnim czasie zakupiła biblioteka. Tak więc nie było sensu tam zaglądać, a jednak robiłam to niemal codziennie, o różnych porach. Wreszcie w pewne piątkowe popołudnie zdarzyło się to, na co czekałam przez cały ten dziwny czas. Kartkowałam katalog, nie szukając właściwie niczego konkretnego, gdy poczułam… bo przecież nie usłyszałam ani nie zobaczyłam, nie był to także zapach… zwyczajnie poczułam, że stoi za mną. Odwróciłam się. Brązowe oczy za okularami. Nieatrakcyjny, zaniedbany. Intrygował mnie.

– Szuka pani jeszcze? – zapytał, wskazując szufladkę katalogu.

Pokręciłam przecząco głową. Podszedł i zaczął wertować. Nie bardzo wiedziałam, co ze sobą zrobić. Powinnam była po prostu odejść, ale wszystko we mnie chciało zostać. Cała ta sytuacja była idiotyczna.

– Nie mogę znaleźć – mruknął, zanim zdążyłam cokolwiek postanowić.

Zapytałam, czego szuka. I tak zaczęła się nasza pierwsza rozmowa, tak zrobiliśmy ten pierwszy krok, który miał zamienić się we wspólny spacer, a potem w marsz, w szaleńczy bieg ku najsilniejszym emocjom, jakich dane mi było doświadczyć, ku głupiej, beznadziejnej miłości, nadziei i rozpaczy. Gdybym wtedy odeszła, gdybym nie zapytała, czego szuka, gdybym tylko wiedziała, że to ostatni moment, aby się ratować…

Szukał podręcznika lub jakiegokolwiek opracowania, z którego mógłby skorzystać przy pisaniu prezentacji maturalnej syna. To znaczy nie on, oczywiście, syn będzie pisał. Ojciec mu tylko zbiera materiały, bo chłopak ma kontuzję, leży w domu z naderwanym ścięgnem. Zanim się dowiedziałam, o co dokładnie chodzi, już zaproponowałam, że chętnie pomogę, przejrzę tę pracę. Jestem przecież polonistką.

Napisałam mu na bibliotecznym rewersie swój adres mailowy. Umówiliśmy się, że prześle mi to, co syn dotąd napisał. Zapewnił, że oczywiście zapłaci mi za korektę według przyjętych stawek, a ja nic nie odpowiedziałam, bo mnie to krępowało.

Po powrocie do domu natychmiast włączyłam komputer i sprawdziłam pocztę. Nie było. Nie przysłał. Poczułam się jak ostatnia kretynka. Śmieszne. O co mi właściwie chodzi? Spotkałam faceta w czytelni. Zaproponowałam mu pomoc. Nawet nie jest przystojny. Śmierdzi papierosami. Ktoś taki nie mógłby mi się spodobać. Nie mógłby się spodobać nikomu. Że jestem sama, to przecież mój wybór. Może czasem jest pusto. Bywa. Ale nie jestem, do ciężkiej cholery, zdeterminowana do tego stopnia, żeby interesować się każdym napotkanym rozporkiem.

Następnego dnia w skrzynce pojawiła się nowa wiadomość. Temat pracy brzmiał Poeci przeklęci. Biografia, literatura, legenda. Syn uparł się na Wojaczka i Stachurę. Ojciec załącza to, co młody człowiek stworzył, i liczy na sugestie. Z góry dziękuje.

Nic osobistego, nic, co mogłoby stanowić punkt wyjścia dla moich głupich wyobrażeń.

Przejrzałam pracę. Niezła, merytorycznie poprawna, tylko kilka błędów stylistycznych, parę interpunkcyjnych. Mogłabym to poprawić w godzinkę. Jednak z jakiegoś kompletnie niezrozumiałego dla mnie samej powodu odpisałam, że czuję się parszywie i dziś nie dam rady.

Później poszłam na zakupy, kupiłam sobie purpurową bieliznę, nieco wulgarną, zupełnie nie w moim stylu. Zjadłam rurkę z kremem i wypiłam kawę, zwlekałam z powrotem do domu. Wreszcie wróciłam. Udawałam, że nie spieszy mi się z włączeniem komputera, grałam komedię przed samą sobą. Wzięłam prysznic, rozczesałam powoli włosy, stojąc nago przed lustrem. Na sutki kapały mi krople wody z mokrych kosmyków. Byłam podniecona. Wreszcie sprawdziłam pocztę. Napisał:

Jeśli źle się Pani czuje, to proszę iść do lekarza i niech się Pani nie przejmuje tą prezentacją, mnie się nie spieszy. Natomiast jeżeli to po prostu gorszy dzień, dołek, chandra – wówczas polecam kieliszek koniaku i Milesa Daviesa, jeśli oczywiście lubi Pani jazz. Pozdrawiam, Marek.

To już było coś, jakiś punkt zaczepienia. Gdyby nie chciał ciągnąć znajomości, nie napisałby tego o koniaku i Milesie Daviesie. Odpisałam:

Jazz – niekoniecznie, nawet nie w tym rzecz, że nie lubię, po prostu nie znam. Ale chyba rzeczywiście posłucham dobrej muzyki i napiję się ginu z tonikiem. Korektę zrobię, gdy tylko wróci mi chęć do życia. Pozdrawiam, Julita.

Długo myślałam nad każdym wyrazem. O jazzie napisałam, aby mu pozostawić pole do popisu, aby mógł odpisać, że pokaże mi urodę jazzu, nauczy mnie go kochać, bo oczywiście natychmiast stworzyłam sobie w wyobraźni obraz miłośnika starych jazz-bandów, słuchającego wieczorami winylowych płyt i palącego te swoje papierosy.

Nie odpisał. Nie zaproponował wyjścia na koncert, nie zapytał, co jest według mnie „dobrą muzyką”. Spędziłam cały wieczór, zaglądając do skrzynki, podekscytowana jak nastolatka, popijając drinka za drinkiem. Wreszcie się położyłam, ale nie mogłam zasnąć i w środku nocy wstałam jeszcze raz, już trzeźwiejąc, z lekkim bólem głowy, aby ponownie sprawdzić pocztę. Nic nie było.

Wkrótce nauczyłam się w ogóle nie wyłączać komputera, co najwyżej wygaszałam monitor. Uzależniłam się od skrzynki pocztowej. Maile przychodziły nieregularnie. Odpisywał czasem po dwóch, trzech dniach, a niekiedy fundował mi tygodniowy koszmar oczekiwania. Listy stawały się coraz bardziej osobiste, oczywiście dawno przesłałam mu poprawiony tekst prezentacji i sugestie, co można by zmienić, ale nasza korespondencja trwała dalej.

Po kilkunastu mailach zaproponowałam przejście na „ty” i odtąd robiło się między nami coraz cieplej, coraz intymniej. Dowiedziałam się, że jest programistą, miłośnikiem dobrej książki, bluesa i jazzu, że pali chesterfieldy, że często robi na obiad rybę z frytkami, bo to łatwe, że nie lubi słodyczy, że matka jest kardiologiem, ojciec także był lekarzem, i jego decyzja o studiowaniu informatyki wstrząsnęła nimi, bo jak to, syn lekarzy musi iść na medycynę, ale on postawił na swoim; wtedy Polska raczkowała w dziedzinie komputerów i on zwietrzył w tym wielką szansę. Ojciec pił, Marek przez długi czas tego nie rozumiał, to była słabość, a ojcowie powinni być silni, ale teraz wie, że to było lekarstwo na życie z matką, która go nie kochała, która nim gardziła, no i na pracę, bo pracował w prosektorium i przez całe dnie towarzyszyły mu tylko trupy.

Ja także opowiadałam mu o sobie, a chciał wiedzieć wszystko: o której wstaję, co lubię jeść, czym się upijam, co ostatnio czytałam, co mnie irytuje i kto jest dla mnie ważny; jednak opowiadałam tylko pół prawdy, nie wspomniałam o Julce, o mojej od niej zależności, o naszym dziwnym związku, z którego nie umiałyśmy wyjść również jako dorosłe kobiety. Nie zrozumiałby tego, bo nie miał rodzeństwa. Poza tym po jakimś czasie zdałam sobie sprawę z tego, że nie powiedziałam mu nigdy o Julce z obawy, że ona wyda mu się bardziej atrakcyjna, że wybierze ją.

Wreszcie niby przypadkiem spotkaliśmy się w centrum handlowym; „niby”, ponieważ z jego maili wiedziałam, że w niedzielę po obiedzie robi tam wielkie tygodniowe zakupy. Pętałam się po supermarkecie, pchając przed sobą prawie pusty koszyk, i miałam wrażenie, że mam oczy na pół twarzy, tak bardzo usiłowałam go dostrzec w tłumie. Wreszcie usłyszałam jego „Dzień dobry”, gdy już podchodziłam do kasy. Było nam bardzo niezręcznie zwracać się do siebie po imieniu, bo tylko raz rozmawialiśmy ze sobą, a pisząc maile, nie zdołaliśmy się nauczyć brzmienia swoich głosów, tak naprawdę zupełnie się nie znaliśmy i to nasze spotkanie było początkowo bardzo sztywne. Zaprosił mnie na kawę do pobliskiej kawiarenki; nie znałam jej wcześniej. Właściwie była to herbaciarnia, ale serwowano tam także kawę i czekoladę na gorąco, i to właśnie na czekoladę z bezami wpadałam tam później setki razy, czekając na niego i marząc, aby porzucił rodzinę dla mnie, samotnej i rozpaczliwie stęsknionej.

Wiedziałam, że ma dziecko. Ale temat żony wypłynął dużo, dużo później. Początkowo z listów wyłaniał się obraz samotnego ojca z nastoletnim synem. Gotował obiady, zabierał Marcina na koncerty, kupował mu książki i płyty. Myślałam sobie, że to nawet lepiej. Gdy już będziemy razem (bo byłam święcie przekonana, że kiedyś będziemy), nastolatek zaakceptuje mnie łatwiej, niż gdyby był mały. Tak mi się wydawało.

Po powrocie z tego pierwszego spotkania odważyłam się na coś więcej. Napięcie erotyczne wciąż wisiało nad tą naszą korespondencją, ale nie w słowach, raczej w samym fakcie, że do siebie piszemy. Chciałam, aby to były słowa. Słowa zawsze uwodziły mnie najmocniej. Napisałam wtedy:

Dziwnie było patrzeć, jak pijesz kawę, dotąd tylko wyobrażałam sobie, jak ją smakujesz małymi łykami, siedząc przed monitorem. Wymieniliśmy tyle listów, a nawet nie wiedziałam, jak trzymasz filiżankę. Gdy wychodziliśmy, dotknęłam Twojego rękawa. Pewnie tego nie czułeś.

Niemal nie mogłam oddychać z podniecenia, gdy wysyłałam tego maila. Czekałam na odpowiedź w takim napięciu, jakby była to co najmniej propozycja małżeństwa. Odpisał późno w nocy:

Czułem. Mocno czułem. I bardzo chciałem Cię dotknąć, ale straszny tchórz ze mnie.

Tylko tyle i aż tyle. Zachłystywałam się tym krótkim „bardzo chciałem cię dotknąć”. Nigdy jeszcze nie straciłam głowy do tego stopnia. Nie spałam, nie chciało mi się jeść, byłam jak narkomanka na jakimś potężnym haju, pełna energii biorącej się znikąd albo może płynącej z mojej odkrytej na nowo kobiecości, z faktu, że chciał mnie dotknąć, że mnie pragnie, a ja sama pożądam go bardziej, niż myślałam, że można pożądać. I jednak umiem kochać, nawet jeśli facet nie jest idealny. Tyle razy wcześniej usiłowałam obdarzyć kogoś miłością, pozostać w związku – jednak mężczyźni, z którymi się spotykałam, drażnili mnie, nie byli wystarczająco interesujący, czyści i poukładani.

Nie używaliśmy tego słowa. Kocham. Było za małe, zbyt trywialne, odmienione przez wszelkie możliwe osoby i czasy w banalnych piosenkach i serialach.

Pisał mi, co chciałby ze mną robić. Że chce wylizać każdy centymetr mojej skóry. Jeść i pić z zagłębień mojego ciała. Zasypiać pode mną i budzić mnie swoim ciężarem, rozchylając mi uda. Ja też pisałam mu o swoich fantazjach. Właśnie po którymś z takich listów powiedział mi o swojej żonie.

2

Julia cmoknęła mnie w policzek. Na twarzy miała wypisane podniecenie; zbyt dobrze ją znałam, aby mogła to przede mną ukryć.

– O co właściwie chodzi? – zapytałam od razu.

Na jej biodrze siedział Kacperek, śliczny bobas z oczami jak niebo. Ucałowałam jego jasne czółko. Tęskniłam za nim i kilka razy chciałam nawet zadzwonić, pogodzić się – tylko po to, żeby znowu go zobaczyć. Wydało mi się, że urósł i przez chwilę, gdzieś na dnie serca, poczułam żal, że nie mogłam obserwować, jak się zmieniał przez ten miesiąc. Niby to tylko trzydzieści dni, ale u takiego malca zmiany następują nieustannie. I byłam zazdrosna o każdy z tych dni – że Julka je miała, a ja nie.

– Chodź na górę. Musimy pogadać.

Czy mi się wydawało, czy usta wygięły jej się w podkowę? Będzie beczeć, pomyślałam. A ja oczywiście rozkleję się wraz z nią. Nienawidziłam tej swojej miękkości. Siostra zawsze robiła ze mną, co chciała. Zdjęłam buty, wsunęłam stopy w skórzane kapcie Patryka.

– Zrobię sobie kawę. Chcesz też? – zapytałam.

– Nie, przed chwilą piłam. Przyjdź zaraz do mnie na górę.

Zostałam sama w jej kuchni. Wszystko tu było piękne, drogie, nowoczesne. Choćbym pracowała na pięć etatów, nie zarobiłabym na taki sprzęt. Zaparzyłam sobie kawę i ostrożnie zaniosłam ją po schodach. Dębowe. Julka mówiła, że same te schody miały wartość kilku nauczycielskich pensji.

Kacperek raczkował po dywanie, a moja siostra leżała na łóżku, skulona, jakby ją bolał brzuch. Kiedy weszłam, usiadła i rzekła nerwowo:

– Ty mnie zrozumiesz.

– Tak? Wątpię.

– Juluś, nie bądź już zła. Przepraszam cię za wszystko, co wtedy powiedziałam.

Powiedziała? Raczej wywrzeszczała. Nazwała mnie potulną suczką, która tylko czeka, aż samiec zechce ją posunąć, która przychodzi na każde gwizdnięcie. Takich słów się nie zapomina. Wszystkie inne mogłabym zapomnieć, ale tych – nie potrafiłam. Milczałam. Co miałabym powiedzieć? Że wybaczam? Przecież nie wybaczyłam. Jeszcze nie.

– O czym chcesz pogadać? – zapytałam.

– Ale nie bądź już zła.

– Powiesz wreszcie, o co chodzi?! – podniosłam głos, bo puściły mi nerwy.

Kacperek zaczął płakać. Poziom napięcia sięgnął zenitu i dziecko to wyczuło. Wzięłam go na ręce, bo nie widziałam, żeby Julka miała zamiar to zrobić. Zresztą ona sama też zaczęła się mazać.

– Zakochałam się – szepnęła.

– Co takiego?!

– Zakochałam się. Kocham kogoś. Kocham go tak, że mogłabym umrzeć dla tej miłości. Teraz dopiero wiem, co miałaś na myśli, mówiąc o Marku. Że to jest od ciebie silniejsze, że nikt i nic nie liczy się w porównaniu z tym uczuciem. Że nie chodzi o seks. Ja w to nie wierzyłam, nie rozumiałam, ale już rozumiem.

Miała nienaturalny, chorobliwie nerwowy głos. Oczy jej błyszczały – i wcale nie od łez, lecz od jakiejś wewnętrznej gorączki. Mój Boże, ona naprawdę wpadła po uszy. Musiałam wyglądać identycznie, kiedy mówiłam jej o moim związku z Markiem.

– Znamy się od dawna, Daniel pracuje z Patrykiem. Spotykaliśmy się na jakichś obiadach, bankietach, wiesz, podczas tych firmowych wyjazdów na narty. A potem… nagle coś się zaczęło. Zaiskrzyło między nami jeszcze przed ciążą. Nocował tu ze trzy razy, czasem pracowali do późna. Ale w tamtych czasach to był tylko flirt, chodziło o zabawę, odrobinę pieprzyku, ja lubię czuć się… rozumiesz, adorowana. Po narodzinach Kacpra skupiłam się na dziecku, zresztą dobrze wiesz, jak to wyglądało, prawie nie wychodziłam, jedynie na ten aerobik… Ale wiosną, kiedy mały już był taki… no, siedział, zaczął raczkować, jakoś zaczął przypominać człowieka… Tamto uczucie znów wybuchło. Eksplodowało, rozumiesz?! I trwa. Nie flirt, nie pieprzyk, nie przygoda, tylko miłość!

Beczała już na całego. Nie miałam ochoty jej przytulić. Niech płacze. Niech zobaczy, jak to jest, kiedy człowiek tak cierpi, a nikt nie wyciąga do niego rąk.

– Jest żonaty? – upewniłam się, podrzucając Kacperka na kolanach, bo wciąż był bardzo niespokojny.

– Tak. Ale też myśli o rozwodzie.

Prychnęłam lekceważąco i położyłam się z małym na dywanie, żeby sobie poraczkował.

– Jasne. Myśli, tak samo jak Marek. Wszyscy żonaci faceci wdający się w romans myślą o rozwodzie, nie zauważyłaś?

– Nie wiem. Nigdy dotąd nie miałam takich doświadczeń.

– Jula, daj spokój! Przez całe życie, nawet jako mężatka, flirtowałaś z każdym, kto miał coś w spodniach.

– Flirtowałam, tak. Ale nie wchodziłam w nic więcej, żadnych uczuć, obietnic małżeństwa, nic poza flirtem.

– Nic? Żadnego łóżka?

Spojrzała na mnie z wyrzutem. Rzadko o tym rozmawiałyśmy. Starałam się nie wypytywać, co ona robi, kiedy zastępuję ją przy dziecku, może dlatego, że spodziewałam się odpowiedzi, która by mi się nie spodobała. Dwa razy w tygodniu aerobik, okej, w to byłam w stanie uwierzyć, ale pozostałe popołudnia i wieczory? Czasem podejrzewałam, że miała kogoś, zdradzała męża. Moja siostra zawsze była odważna w tych sprawach. Jednak ona uparcie utrzymywała, że to niewinne spotkania przy kawie, piwie, w kinie i tak dalej.

– Jeszcze niedawno tłumaczyłaś mi, że musisz być kryształowo czysta – rzuciłam. – Że musimy się bawić w całą tę cholerną przebierankę, ilekroć gdzieś wychodzisz ze znajomymi, bo Patryk wykorzystałby to przeciwko tobie podczas rozwodu, a ty przecież jesteś mu wierna. I że zostałabyś z pustym kontem. A teraz nagle wdajesz się w romans?

– Patryk się nie dowie. Przecież się zamienimy.

– Więc do tego ci jestem dziś potrzebna? Pojedziesz się z nim bzykać jako ja? Nareszcie gramy w otwarte karty.

– Juluś, przecież mnie rozumiesz. Wiesz, jakie to silne, jakie potężne… Błagam, zgódź się.

Doskonale wiedziała, że się zgodzę. Zamieniałyśmy się tyle razy z zupełnie błahych powodów, dlaczego nie miałabym tego dnia pójść jej na rękę. Zwłaszcza że naprawdę wiedziałam, co przeżywa. Ale droczyłam się jeszcze.

– A jeżeli Patryk wróci? Nigdy nie zostawałam tu sama na noc.

– Nie wróci. Poleciał do rodziców – odpowiedziała niecierpliwie. – Diabli wiedzą, na jak długo. Pewnie na tydzień.

– A gdyby jednak wrócił?

– Jula! Nie wróci! Jest za oceanem, rozumiesz? Zresztą gdyby nawet, to obchodziłby cię z daleka. My się prawie do siebie nie odzywamy, zrozum. On stara się tu bywać jak najrzadziej. Myślę, że też kogoś ma, bo dba o siebie, zaczął się odchudzać.

– Poważnie?

– Chodzi na siłownię i na tenisa – roześmiała się ironicznie Julka. – Kiedyś po alkoholu domagał się seksu… Powiedziałam mu, że wygląda jak świnia.

Chyba dostrzegła potępienie w moim wzroku, bo natychmiast wyjaśniła:

– W złości tak powiedziałam. Ale naprawdę się wtedy utuczył. Codziennie piwo, grill, mecz, nogi na ławę i tak siedział. Ohyda.

Pokręciłam głową. Nie podobało mi się to wszystko. Moja siostra mi się nie podobała.

– A może Kacperek to jego dziecko? Tego Daniela?

– Głupia jesteś. Nie widzisz, jaki podobny do Patryka?

– No, widzę.

– No widzisz.

Parsknęłyśmy śmiechem. Wyszła nam konwersacja na poziomie intelektualnym poniżej zera. Julia usiadła obok mnie i przykryła moją dłoń swoją.

– Posłuchaj. Ja nie kocham Patryka, a on nie kocha mnie. Od bardzo dawna. My już prawie ze sobą nie rozmawiamy.

Umilkła i widziałam na jej twarzy, że wcale nie było jej łatwo o tym mówić. Ona tylko udawała tę płochość, głupią beztroskę.

– Wiesz, jak to jest kochać kogoś do szaleństwa, prawda? – podjęła po chwili. – Wiesz? Pamiętasz to jeszcze?

Kiwnęłam głową, a płacz dławił mnie w gardle.

– Więc nie oceniaj mnie. Kocham Daniela. Jadę się z nim spotkać, muszę. On jest dzisiaj w Bydgoszczy, zostaje do jutra, chcemy tylko ukraść życiu tę jedną noc. Potem wraca do Niemiec i znów zostaną mi jedynie telefony, maile i ta straszna tęsknota. Ja już nawet nie pamiętałam, jak to jest być zakochaną. Bardzo się boję, że to uczucie nam ucieknie, umrze, zanim zdążymy oboje pozałatwiać rozwody. Rozumiesz mnie, siostrzyczko?

Nie odpowiedziałam, bo bardzo nie chciałam przyznać, że rozumiem. Ileż bym dała za taką ukradzioną noc z Markiem. Ileż bym dała za to, żeby on był gotów się dla mnie rozwieść.

– Do czasu rozwodu muszę ukrywać ten romans przed Patrykiem – powiedziała jeszcze Julia. – To już nie jest zwykłe wyjście na drinka ze znajomymi, taki sobie flirt i obściskiwanie się w windzie. Tym razem sprawa jest poważna.

Dopiłam kawę i udało mi się nieco ochłonąć. Wypytałam o sprawy techniczne, co dać Kacprowi jeść, o której położyć go spać. Kiedy uznałam, że wiem już wszystko, poszłyśmy do łazienki zrobić mi jej makijaż, a jej mój – i zamienić się ciuchami. Jeszcze tylko fryzury i po chwili byłyśmy gotowe. Julia dała mi czysty ręcznik na wieczór i zaczęła się zbierać do wyjścia. Widziałam niecierpliwość w jej ruchach. Pewnie bardzo czekała na moment, kiedy wreszcie będzie mogła uwolnić się od własnej skóry. Przewinęła jeszcze małego, a potem wręczyła mi go tak, jak przekazuje się przesyłkę kurierowi.

– Zaraz powinien zasnąć. Kiedy się obudzi, podgrzej coś ze słoiczka. Dalej już wszystko wiesz. Wieczorem kaszka, potem tylko mu obmyj pupę, nie musisz kąpać. I spać. Przesypia już całe noce. Rano znowu kaszka, a później już powinnam wrócić. Gdyby coś było nie tak, dzwoń.

– A jeśli jednak wróci Patryk?

Denerwowałam się. Wprawdzie przyjeżdżałam do niej na weekendy, znałam doskonale ten dom; poza tym wiele razy się zamieniałyśmy, ale zawsze na kilka godzin; okej, nawet na cały dzień – tym razem jednak po raz pierwszy miałam zostać tu na całą dobę nie jako gość, lecz jako pani na włościach.

– Nie wróci. Już ci mówiłam. Jest w Kanadzie.

Kiwnęłam głową. Czułam się paskudnie. Dopiero w tym momencie do mnie dotarło, że biorę udział w przekręcie – razem z Julią oszukuję faceta, który gdzieś tam zarabia pieniądze, żeby moja siostra mogła pławić się w luksusie. Nie chciałam jej osądzać, przecież tak naprawdę nie wiedziałam, jak się między nimi układało. Przyjeżdżałam tylko wtedy, gdy Patryka nie było albo kiedy ona potrzebowała opiekunki dla Kacperka.

Siostra przytuliła mnie szybko.

– Jula, rozumiesz mnie, prawda? Nie mogę inaczej. Muszę tam jechać, wiesz o tym. Muszę być z Danielem.

Jak mogłabym nie rozumieć? Czy moje życie nie wyglądało właśnie tak od trzech lat, czy codziennie nie próbowałam zabić wyrzutów sumienia, odepchnąć od siebie myśli o żonie i synu człowieka, którego kochałam? Ścisnęłam jej dłonie.

– Dobrze już. Jedź.

Odprowadziłam ją do drzwi. Ładnie jej było w moich ciuchach, wypełniała je swoim ciałem tak, jakby to dla niej były szyte. Ja we wszystkim wyglądałam nijako. Jedyną osobą, która miała odmienne zdanie, był mój przyjaciel Piotr, ale on się nie liczył.

Tym razem było tak samo. Moja wiśniowa bluzka leżała na niej znakomicie, znacznie lepiej niż przedtem na mnie.

– Aha, jeszcze coś: wieczorem pan Tadzik odstawi samochód, bo jest w warsztacie na przeglądzie. Żebyś się nie przestraszyła, jak zapuka. Najlepiej nie wdawaj się w rozmowę. Daj kluczyki i dokumenty, no szybciutko, bo jestem już fatalnie spóźniona.

Podałam jej torebkę. Kacperek zaczął kwękać, więc wróciłam do niego.

– Jest śpiący – zawołała jeszcze Julka. – Zobaczysz, zaraz odleci, to jego pora.

Kacper rzeczywiście szybko zasnął na moim ramieniu.

– Nie masz czasem wrażenia – szepnęłam, całując go w główkę – że kompletnie tu nie pasujemy? Może bym cię ukradła, co?

Miał takie jedwabiste włoski i pięknie pachniał. Czy Julka to zauważała? Czy między jednym wyjściem a drugim, między udawaniem mnie, kupowaniem ciuchów w Zalando a robieniem sobie makijażu – miała jeszcze czas, żeby przyjrzeć się swojemu synkowi?

– Jak dobrze, że nic z tego nie rozumiesz.

Odłożyłam małego do łóżeczka i poszłam do łazienki. Wpatrywałam się w lustro, ale mimo makijażu i identycznej fryzury nie widziałam w nim Julii. To nadal byłam ja, Julita, ta grzeczniejsza, pozbawiona seksapilu. Jak to możliwe, że jesteśmy bliźniaczkami, teoretycznie jednakowymi, a tyle nas różni? – pomyślałam.

Piotr, mój wierny adorator, twierdził zawsze, że Julka nie dorasta mi do pięt. Że jest pozbawiona subtelności. Chciałam w to wierzyć. I chciałam, naprawdę bardzo pragnęłam zakochać się w Piotrze. Nie chodziło o to, że nie był przystojny – bo był. Rzecz w tym, że po pierwsze, nie był wystarczająco męski – więcej w nim znajdowałam babskiej natury, wrażliwości, ochoty do ploteczek; zawsze sądziłam, że tacy są tylko geje. A po drugie, nie był Markiem.

Pouśmiechałam się trochę do swojego odbicia, robiłam miny, przyjmowałam filmowe pozy. Żadna z nich nie wydała mi się uwodzicielska, kusząca, w żadnej nie było tego wdzięku, który mojej siostrze przychodził naturalnie. A jednak nawet jej, uroczej, seksownej Julii, nie powiodło się w małżeństwie. Właściwie dlaczego? Myśl, że wyszła za Patryka dla pieniędzy, odrzuciłam natychmiast. Niemożliwe. Mimo wszystko, mimo wszystkich swoich wad – nie zrobiłaby tego.

W sumie niewiele wiedziałam o moim szwagrze, nie znałam go. Jakoś tak wyszło, że nawet świąt nie spędzaliśmy razem – ja bawiłam się w rodzinę z Jerzym, oni na ogół wyjeżdżali za granicę, czasem do kanadyjskich teściów, a niekiedy po prostu do jakiegoś kurortu.

Patryk ożenił się z Julką po kilku miesiącach znajomości. Wariat, pomyślałam wtedy. Zakochany po uszy szaleniec. To było pod koniec naszych studiów. Po polonistyce Julka zamierzała spróbować sił w dziennikarstwie, ja od początku wiedziałam, że wyląduję w szkole. Przed ich ślubem widziałam Patryka raptem dwa razy. Raz przez okno, kiedy przyszedł po Julkę; obie mieszkałyśmy jeszcze wtedy z Jerzym. Drugi raz – gdy zaprosił ją do kina, a ona uparła się, żebym wybrała się z nimi. Wydał mi się bardzo dojrzały i chyba trochę zbyt inteligentny dla mojej stukniętej siostry.

Po kinie poszliśmy na piwo do miłej knajpki. Patryk wypytywał o moją pracę magisterską, o mieszkanie, które zamierzałam kupić, gdy tylko dostanę stały etat. Zainteresował się, w jakiej walucie chcę wziąć kredyt, coś mi doradzał, coś odradzał. Taki sympatyczny, choć nieco sztywny facet. Starszy od nas o siedem lat – czyli był wtedy w tym wieku, co ja teraz, obliczyłam – bo to było właśnie jakieś siedem lat temu. Z wykształcenia ekonomista, z zamiłowania grafik komputerowy, rozkręcał własny biznes; w tamtych czasach było to coś, o czym mówiło się z podziwem. W dodatku szybko odniósł sukces finansowy. Przystojny? Bez szału. Szary blondyn. Ładne miał tylko oczy, mocno niebieskie. Kiedy teraz o nim myślałam, uświadomiłam sobie, że przypominał mi trochę pewnego aktora z filmu Agnieszki Holland – nie pamiętałam ani tytułu, ani nawet nazwiska tego mężczyzny, wiedziałam tylko, że grał księdza. No więc Patryk wyglądał jak tamten ksiądz, tylko odpowiednio młodszy i z gęstym blond jeżem zamiast łysinki.

Gdy się pobierali, byłam akurat na wyprawie mojego życia. Po studiach zrobiłam sobie rok przerwy i pojechałam z Piotrem do Norwegii, na Przylądek Północny. To miało być spełnienie marzeń z czasów studenckich, a wyszło jak zawsze z marzeniami, czyli byle jak.

Jechaliśmy autostopem, obładowani jak wielbłądy, ponieważ namiot i całe wyposażenie nieśliśmy na własnych grzbietach. Piotr chyba wyobrażał sobie, że będzie romantycznie, że wreszcie coś między nami zaiskrzy. Już na promie do Szwecji próbował się przytulać, ale wtedy jeszcze było to do przyjęcia, bo po prostu niewygodnie mi się spało na tym pokładzie i chętnie się o niego opierałam. Jednak druga noc, w namiocie rozbitym na polu w pięknej szwedzkiej Skanii, była koszmarem. Jego dłoń pełzała po śpiworze, żeby niby przypadkiem mnie dotknąć, dyszał mi gdzieś w szyję czy w ucho, próbując pocałować.

Wreszcie usiadłam, zapaliłam latarkę i powiedziałam, że nic z tego nie będzie. Więc albo wracamy do Polski, albo jedziemy dalej jako kumple. Zgodził się na to drugie i od tamtej pory nigdy niczego nie próbował, choć bywało, że wracał w rozmowach do uczuć, które – jak twierdził – wciąż do mnie żywił.

Tak czy owak, ślub Julii i Patryka odbył się właśnie wtedy, gdy łapaliśmy z Piotrkiem stopa do Geiranger, gdzie dane mi było zobaczyć najpiękniejszy fiord na świecie. Kilkanaście dni później, skuleni w namiocie, słuchaliśmy wichru wyjącego nad półwyspem Magerøya. Zadzwoniła Julka. Szczęśliwa, rozmarzona. Na Osowej Górze powstaje nasz dom, a my tymczasem jedziemy w podróż poślubną! – krzyczała do telefonu. – Obie Ameryki, wyobrażasz sobie?! Od dołu do góry! Zaczynamy w Argentynie, a kończymy w Kanadzie u teściów!

To była jedyna rzecz, której jej wtedy zazdrościłam aż do bólu. Moje marzenie, na którego realizację oszczędzałam przez całe studia, właśnie się kończyło. Zobaczyłam Nordkapp, byłam na Lofotach, które wyobrażałam sobie jako raj na ziemi, a które okazały się zwykłymi górami wystającymi z morza i w dodatku przywitały mnie ulewnym deszczem, który nie przestał padać ani na chwilę. Jeśli coś mnie w tej Skandynawii zachwyciło, to wcale nie miejsca znane z folderów biur podróży. Oczarowała mnie tundra. Dęby do kolan – o maleńkich listkach, mniejszych niż żołędzie na tych, które rosną w Polsce. Miniaturowe brzozy wygięte od wiatru, płożące się po ziemi w walce o przetrwanie, o życie. Mchy. Kolory – tysiąc odcieni zieleni i rudości. Gładkie skały wypełzające na brzegi północnych fiordów i niesamowita przestrzeń Laponii. Nic konkretnego, nic, co można by sfotografować i pokazać komuś, kto nie widział. Nieuchwytna, nienazwana magia Północy.

Wróciłam do Polski w listopadzie. Julka już dawno wyjechała w tę swoją podróż poślubną, a ja jeszcze nie miałam pracy, zamieszkałam więc u Jerzego. Obawiałam się, żeby po naszej wyprowadzce nie zdziadział zupełnie. Już od śmierci mamy starzał się w zastraszającym tempie – bałam się, że gdy zostanie sam, zamieni się w roślinkę. Myliłam się jednak. Jerzy znalazł sobie hobby: zaczął wędkować. Kiedy pokazywałam mu zdjęcia z Norwegii, bardzo się ożywił. Wciąż mówił o łososiach, marzyła mu się wyprawa na Bornholm. Uznałam, że to świetnie, i z czystym sumieniem zaczęłam szukać nowego lokum. I pracy. Znalazłam ją nadspodziewanie szybko. Półtora etatu, od razu umowa na czas nieokreślony – na miejsce polonistki, która wyjechała szukać lepszego życia w Anglii. Miałam zacząć od lutego, tuż po feriach zimowych.

Obie z Julką miałyśmy odłożone spore oszczędności na lokacie mieszkaniowej. Zadbał o to Jerzy, i to właśnie dzięki niemu mogłam sobie pozwolić na zakup małego mieszkanka. Oczywiście na kredyt, ale to nic. Wtedy nie myślałam o tym, co to będzie oznaczało. Że będę musiała przez trzydzieści lat oddawać połowę pensji bankowi. Przyjdzie mi się pożegnać z marzeniami o dalekich podróżach. Zresztą nawet o tych bliskich. Będę odtąd patrzeć rozmarzonym wzrokiem na sukienki, buty i torebki. To nic, to nieważne – mówiłam. Zresztą dopóki się nie zakochałam, rzeczywiście nie miało to znaczenia. Dopiero kiedy pojawił się Marek i moja chora miłość do niego, zaczęłam tęsknić za fatałaszkami.

Tymczasem Julia wróciła z podróży poślubnej i zaczęła nowy rozdział – jako szczęśliwa pani domu. Szczęśliwa była akurat dość krótko, bo już mniej więcej po roku zaczęła narzekać na nudę. Patryk ciągle był w pracy, rozkręcał wówczas niemiecką część przedsięwzięcia, zajmował się aranżacją wnętrz – oczywiście nie sam; on był od pieniędzy i spraw komputerowych, natomiast robotę wykonywali jego ludzie, począwszy od projektowania mebli, zabudowy wnęk, aż po dobór kolorów i kwiatów doniczkowych. Założył biuro w Berlinie, a kiedy okazało się, że Niemcy są znacznie bardziej zainteresowani takimi usługami niż Polacy, przeniósł się tam niemal na stałe.

Tak naprawdę, kiedy rozmawiałam z Julką, wydawało mi się, że kolejność była odwrotna. Wbrew temu, co twierdziła – że Patryka nigdy nie było w domu i dlatego im się nie układało – miałam przed sobą inny obraz: domu, w którym było źle i dlatego facet z niego uciekł. Ale oczywiście mogłam się mylić.

Po jakichś dwóch latach małżeństwa moja siostra zaczęła przebąkiwać o rozwodzie. Nie mówiła o tym głośno, jedynie w bardzo intymnych rozmowach ze mną. Że się już prawie nie kochają – w sensie fizycznym. Że nie rozmawiają. Że on ma ciągle o coś pretensje, a przecież miało być tak pięknie, no wiesz, podróże, jesteśmy bogaci, jestem młoda, to chyba nic dziwnego, że chcę ładnie wyglądać, że pragnę się bawić. Wtedy mniej więcej zaczęły się te nasze przebieranki – a właściwie nie „zaczęły się”, tylko wróciłyśmy do nich, bo jak wszystkie bliźniaczki robiłyśmy to wielokrotnie w dzieciństwie i miałyśmy wprawę. Tyle że wcześniej to zawsze była zabawa, a teraz zaczęło się z tego robić oszukiwanie.

Julia tłumaczyła mi, że kiedy już dojdzie do rozwodu, prawnicy Patryka znajdą wszystko: każde jej wyjście z facetem, każdego drinka wypitego bez męża. Nie miałam pojęcia, czy nie koloryzuje, ale nic mnie to nie kosztowało. Przyjeżdżałam do jej rezydencji, przebierałyśmy się, ona wyjeżdżała jako ja, ja zostawałam jako ona. Po domu plątała się gosposia, pani Zofia, czasem zajrzał przez okno pan Tadzik, taki facet do wszystkiego. Początkowo przeszkadzała mi ich obecność, potem przywykłam. Po narodzinach dziecka zatrudnili też ogrodnika Szymona – bo podobno Julka nie radziła sobie z nadmiarem obowiązków – ale na niego nigdy dotąd się nie natknęłam.

Lubiłam tu bywać. Brałam pachnącą kąpiel, przymierzałam ciuchy Julii, czytałam nowości z regału Patryka (to on w tym domu kupował książki), po prostu wypoczywałam. Po kilku godzinach Julka wracała, szczęśliwa i odprężona, szłyśmy do łazienki, przebierałyśmy się i już. Po zabawie. Ja wracałam do swojej kawalerki, ona zostawała w rezydencji i wiodła nudne życie bogatej żony bez męża. Prawie bez męża.

Nie rozumiałam, jakim cudem zaszła w ciążę. Przecież twierdziła, że od dawna się nie kochają, że ten rozwód to już dosłownie lada dzień, bo przecież planuje go od dawna. Zrobiłam jej wtedy awanturę.

– To była chwila zapomnienia po imprezie – wyjaśniła mi. – Wpadka po paru drinkach. Wiem, brzmi koszmarnie, ale tak jest. Wpadłam z własnym niekochanym mężem.

– Idiotyczne tłumaczenie.

– Łatwo ci mówić. Dobrze wiesz, jak wygląda moje życie. Jego nie ma w domu, właściwie już mieszka w Berlinie. Staliśmy się sobie zupełnie obcy. Ostatni seks to był właśnie ten, no wiesz, kiedy poczęliśmy Kacpra. A wcześniej? Czy ja wiem, rok przerwy? Jakoś tak. To jest całkowity rozkład pożycia, rozumiesz? Między nami jest źle od tak dawna, że zaczęłam go traktować jak obcego faceta.

Jakkolwiek było naprawdę, ciąża zmieniła sytuację. Przez jakiś czas nie mówiło się o rozwodzie, może myśleli, że się na nowo odnajdą, że wszystko się ułoży. Patryk zaczął przyjeżdżać co weekend, więc z kolei ja bywałam u Julii rzadziej, zresztą wtedy był już w moim życiu Marek i każdą wolną chwilę poświęcałam czekaniu na niego.

Jednak po porodzie – nie, teraz, kiedy rozmyślałam o tym, wpatrując się w lustro, przypomniałam sobie, że nawet wcześniej, chodząc z wielkim brzuchem – Julka zaczęła wspominać o tym, że jednak chce odejść. Tylko jak to zrobić, wzdychała. Jak się rozwieść, żeby nie zostać z kwitkiem. Obruszyłam się wtedy, że jest taka wyrachowana.

– Gówno tam wyrachowana – prychnęła. – Będę miała dziecko, muszę je utrzymać, wykształcić. Kto będzie wrzeszczał przy porodzie, karmił, przewijał, podcierał? Czyje noce zamienią się w dzień? Jego? Nie, kochana. On spieprzy do tego swojego Berlina. Więc chyba coś mi się należy. Byłam gospodynią domową na pełen etat. Zrezygnowałam ze wszystkiego, z własnych ambicji zawodowych, poświęciłam się mężowi, a teraz jeszcze dziecko. Mam zostać na lodzie?

Nie pamiętałam żadnych ambicji zawodowych mojej siostry. Nie przypominałam sobie też, żeby z czegokolwiek musiała rezygnować, coś poświęcać. Ale milczałam, bo tak było łatwiej. Po co się kłócić? Nie zmienię jej, myślałam, nigdy nie miałam na nią żadnego wpływu. Zresztą chyba wolałam wierzyć, że ma trochę racji, niż że jest zimną suką.

Kiedy Kacperek miał jakieś trzy miesiące, a Julia nie chciała dłużej karmić piersią, wróciły nasze przebieranki. Na szczęście bardzo szybko odzyskała dawną wagę. Początkowo musiałam sobie tylko wypychać stanik, bo w tym jednym miejscu różniłyśmy się znacząco. Potem i to wróciło do normy.

Przymierzyłam kilka nowych ciuchów Julii, jakieś obcisłe sukienki, ekstrawaganckie zielone szpilki z przezroczystym obcasem, kapelusz z ogromnym rondem. Do licha, czy ona nie miała na co wydawać pieniędzy? Wreszcie z nudów wzięłam się za żelazko, znalazłam masę wypranych rzeczy w pralni na piętrze, pewnie czekały na gosposię – nie miałam pojęcia, w jakie dni odbywało się tu prasowanie. Gdy zostały tylko dwie dziecięce bluzki, usłyszałam żałosny płacz Kacpra. Pobiegłam do niego. Obudził się i siedział w łóżeczku, trąc piąstkami oczy. Spojrzałam na zegarek; spał prawie dwie godziny. Uświadomiłam sobie, że nie zapytałam nawet, ile mu podgrzać tego jedzenia. Całą porcję czy może pół? Wzięłam małego na ręce i poszłam zadzwonić do Julki.

Skorzystałam z telefonu stacjonarnego, bo oczywiście moja komórka odjechała w torebce, wraz z kluczykami, portfelem i całą resztą. Coś zabrzęczało w przedpokoju. Jasne. Zostawiła swój telefon. Zazwyczaj pamiętałyśmy, żeby zamienić komórki – tego dnia obie byłyśmy w nietypowym stanie ducha. Spróbowałam jeszcze raz, na mój własny numer. Nie odbierała. Może nie skojarzyła tego kretyńskiego bulgotu z faktem, że dzwoni telefon – a może właśnie się kochała z Danielem.

Kacper marudził cichutko na moim ramieniu. Nie płakał, tylko właśnie marudził. Poszłam z nim do kuchni, wyszukałam w szafce baterię słoiczków z gotowymi niemowlęcymi papkami. Wzięłam pierwszy z brzegu. Królik, warzywa, kaszka kukurydziana. Pyszności. Niech będzie królik. Podgrzałam w miseczce z wrzątkiem, wymieszałam i poczułam się jak doświadczona matka.

Po nakarmieniu – jednak cały słoiczek! – mały odzyskał humor, ale gdy go posadziłam na dywanie, znów zaczął kręcić się niespokojnie. Wreszcie domyśliłam się, że jego pieluszka musiała przypominać nasączoną gąbkę, i przewinęłam go. Zabawnie masował własny brzuszek, gdy przez chwilę leżał goły. Chyba po raz setny pomyślałam, że coś pięknego mnie w życiu omija.