Strona główna » Obyczajowe i romanse » Nieobecni

Nieobecni

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-62467-65-5

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Nieobecni

Po rozstaniu z partnerem A. nie może spać, dręczą go koszmary, ma depresję. Utrzymuje kontakty tylko z matką eksa, Marią. Pewnego dnia stwierdza, że nikt go nie dostrzega. Może kraść, zabijać. Tylko Maria go widzi. Wyznaje mu, że jej życie nigdy nie miało sensu i że nienawidzi tego świata. Postanawiają wymordować episkopat polski, co też czynią, a następnie niszczą cały świat. Gdy wracają do domu, Maria powoli znika. A. zostaje sam, szczęśliwy.

 

O AUTORZE

Bartosz Żurawiecki (ur. 1971) – dziennikarz, krytyk filmowy, felietonista, pisarz i dramaturg. Publikuje w „Przekroju", "Replice", "Filmie", „Dialogu”, „Ha!arcie”, „dwutygodniku.com”, na stronach wp.pl i onet.pl. Prowadzi blog filmowy kanału ale kino!. Laureat Nagrody im. Krzysztofa Mętraka dla młodego krytyka filmowego (1996). Autor powieści Trzech panów w łóżku, nie licząc kota(2005) i Ja, czyli 66 moich miłości (2007), a także zbioru dramatów Erotica alla polacca. Nowele dramatyczne (2005). Współautor książek Homofobia po polsku (2004), Autorzy polskiego kina (2004) i Parametry pożądania: kultura odmieńców wobec homofobii(2006).

Polecane książki

Siedemnastoletnia Haley McWaid, chluba rodziców, pewnego dnia znika. Po trzech miesiącach poszukiwań jej najbliżsi są przygotowani na najgorsze. Dan Mercer, pracownik opieki społecznej, troszczący się szczególnie o los dzieci, wpada w pułapkę zastawioną przez Wendy Tynes, która w swoim programie te...
Ustalenie konstrukcji oraz charakteru prawnego umowy licencyjnej ma kluczowe znaczenie dla rozwiązania wielu problemów, które rodzi nawiązanie stosunku licencji. Prezentowana monografia poświęcona jest poszukiwaniu rozwiązań do tego właściwych, opartych na wyważeniu interesów wszystkich uczestników ...
Pierwsza części trylogii „Zwierzomówcy” o przygodach Kra, chłopca, który rozmawia z krukami. Książka została przetłumaczona na 31 języków, a prawa do jej ekranizacji wykupiła wytwórnia 20th Century Fox.    Trylogia „Zwierzomówcy&rdquo...
To piękna i bardzo potrzebna książka, na którą długo czekałem. Od 20 lat pracuję z parami leczącymi się z powodu niepłodności. Głęboko przemyślany, trafiający do serca tekst książki, wykład, czy też coaching może ułatwić życie 2,5 mln ludzi w naszym kraju, cierpiącym z powodu niepłodności. Tak, to j...
Premier Słabosilny i pretendent do jego stanowiska, Leon Garolis, postanowili zmierzyć się w organizowanych corocznie Sportowych Igrzyskach Partii i Organizacji Politycznych. Traf chciał, że do kraju po dłuższej emigracji wrócił zawodowy sędzia sportowy Orlando – człowiek o orientacji polityczne...
Książka opisuje prawdziwą i niewiarygodną historię niezwykłego człowieka, rolnika Jana Stacha ze wsi Znamirowice, który swoją upartością udowodnił, że nie ma rzeczy niemożliwych....

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Bartosz Żurawiecki

BartoszŻurawieckiNieobecniWydawnictwo Krytyki Politycznej

Jeżeli ktoś ma zmartwienie, powinien tylko dolać trochę
octu do płukania, a szmaciane chodniki nie stracą koloru.

Tove Jansson „O Filifionce, która wierzyła w katastrofy”

Nieobecni

Od dłuższego czasu A. budził się za
wcześnie. Jakieś dwie, trzy minuty przed budzikiem. Coś
wyrywało go nagle z i tak płytkiego snu, leżał więc na
plecach w przerażeniu, ciężko oddychając. Szczelnie zakryte
zasłonami i żaluzjami okna nie wpuszczały do pokoju ni grama
światła, zresztą o tej porze nawet latem było jeszcze na
dworze ciemno. Najmniejszy promyczek nadziei nie rozpraszał
potwornego lęku, ledwo zaś A. zdołał nieco wyregulować
swój oddech, chamski dźwięk budzika na nowo wpędzał jego
serce w palpitacje. Pot w panice wyciekał na skórę, więc do
nosa A. dolatywał w te pędy ostry zapach własnego ciała. I
właśnie ów smród połączony z waleniem budzika przywracał mu
świadomość. Wiedział już, że znowu tej nocy nie dokonała
się żadna przemiana. Wyciągał spod kołdry zdrętwiałą
rękę i po omacku szukał budzika, by go zabić. Udawało się
to zwykle po trzech pudłach, gdy dłoń A. zaliczała kant
stolika, wywracała lampkę nocną i strącała czytaną od
miesięcy książkę. Zatrzymany w pół wrzasku budzik z cichym
stukotem spadał tarczą w dół. Bo nie był to żaden z tych
nowoczesnych, elektronicznych budzików z radiem i odtwarzaczem
CD, grający na dzień dobry ulubioną melodyjkę, nie był to
alarm w komórce szturchający delikatnie delikwenta jak mamusia
budząca do szkoły ukochane dziecię. Nie, był to archaiczny,
niezniszczalny i potężny budzik nakręcany made in USSR,
który jakimś cudem nie zdołał się przez tyle lat i przez
tyle strąceń rozregulować i wciąż chodził punktualnie
i rytmicznie jak zdyscyplinowany czerwonoarmista. Miał
ten budzik serce wielkie jak młot – miotało się ono
rozpaczliwie i wytrwale między dwoma potężnymi, odwróconymi
kielichami. Tylko taki budzik był w stanie wyrwać A. co rano
do życia. Tylko on odganiał skutecznie wszystkie robaczywe
myśli i stawiał do pionu przed faktem dokonanym, że się nie
umarło, że trzeba iść do pracy. Chociaż więc A. wciąż
jeszcze mocował się z koszmarem przebudzenia, jednocześnie
był już całkowicie świadomy tego, że ponownie znalazł
się na przegranej pozycji. I ta świadomość sprawiała mu
nawet ulgę, wyplątywała go z poskręcanej podczas sennych
niepokojów pościeli, podnosiła z łóżka i otwierała oczy na
tyle szeroko, na ile pozwalały mroki świtu. Zegar wskazywał
4.31. A. podchodził do okna, odsuwał ciężkie zasłony i
podnosił żaluzje, by zerknąć na ten jakże dobrze mu znany
krajobraz kloców mieszkalnych, na które latarnie uliczne wciąż
jeszcze rzucały spode łba spojrzenia. Gdy niedługo wstanie
słońce, oświetli pomalowane na łososiowy kolor fasady bloków
zszargane niezrozumiałymi graffiti, których sensu czy bezsensu
nikomu już nie chciało się rozszyfrowywać. A. patrzył przez
trzy minuty na to wszystko, co można było akurat zobaczyć, jak
zwykle z obojętnym smutkiem, po czym zdejmował rozciągnięty
podkoszulek, niegdyś biały i elegancki, granatowe spodenki z
czerwonymi znakami zapytania – swój strój nocny i wlókł
się do łazienki umyć zęby oraz inne części ciała, które
akurat uzna za stosowne umyć.

A. wcale nie musiałby wstawać tak wcześnie. Wcale nie
musiałby gnać do pracy o tak nieludzkiej porze. Ale
chciał. Uznał, że tak będzie najrozsądniej i
najpraktyczniej, bo tylko rozsądek i praktyczność mogą
uratować go przed obłędem. Sypiał fatalnie, niezależnie
od tego, czy obejrzał wcześniej horror, czy komedię
romantyczną, czy pornos, czy nic nie oglądał. Choć nic
nie jadł przed snem, choć nic nie czytał, choć wypijał
na noc melisę, siemię lniane i dwa kieliszki koniaku oraz
wietrzył gruntownie pokój. W nocy najpierw długo nie
mógł zasnąć. Właściwie bał się zasnąć, gdyż tuż
za progiem świadomości czyhały na niego jakieś potwory,
których nawet nie mógł zobaczyć. Przelewały się jak magma
przez jego sny, ocierały się o jaźń, zostawiając w niej
ślad tyleż przerażający, co niewidzialny. Niezmiennie
budził się wyczerpany i zużyty. Zamiast więc męczyć
się z tym, na co i tak nie miał wpływu, postanowił brać w
robocie wszystkie poranne zmiany, by pracą zabić myślenie
i odczuwanie. Niestety, jeden dzień w tygodniu musiał,
zgodnie z przepisami, mieć wolny. Wtedy drżał z lęku,
zasypiał co parę godzin i budził się natychmiast –
przerażony. Jak zbawienia wyglądał dnia następnego, dnia
pracy, który przynajmniej na kilka godzin przenosił go w inny
wymiar. Ten ponoć rzeczywisty. A. wolał strach codzienny,
strach przed życiem i śmiercią, od strachu onirycznego i
zagadkowego. Bo pierwszy był znajomy, rutynowy, właściwie
wyimaginowany. Wystarczyło przejść przez chłód, który
czuł zawsze, gdy wstawał z ciepłej pościeli. Chłód,
który ścinał A., by A. nie wierzgał i nie protestował
– wystarczyło nie wierzgać i nie protestować, i dawało
się jakoś z tym pierwszym strachem żyć jak z wieloma
innymi rzeczami, chorobami, zwierzętami czy osobami, z
którymi na pierwszy rzut oka nie da się żyć. Ale ten
drugi strach, ten nocny, zawsze A. zaskakiwał, mimo że
powracał z regularnością i monotonią śmieci składowanych
w wiaderku pod zlewem. Był jak one zbędny i niemożliwy
do uniknięcia. Był ciężki, namacalny, przygniatający
i nieuchwytny. Był nie do nazwania i nie do opisania. Był
nie wiadomo czym i nie wiadomo, skąd się brał. Ponieważ
A. nie mógł go ani poznać, ani się go pozbyć – choć
spał raz wzdłuż, raz w poprzek, zmieniał położenie
łóżka, nocował poza domem, a nawet poza miastem – uznał,
że jedynym sposobem będzie go unikać. To jak ze starym
małżeństwem. Małżonkowie mieszkają pod jednym dachem,
ale każde ma osobny pokój i osobny telewizor. Spotykają
się czasami przy kolacji, może nawet w łóżku. On i strach
spotykali się właśnie w łóżku.

Przed chwilą A. skończył toaletę. Wypijał
szybko rozpuszczalną kawę, której zresztą nie znosił, ale
od dłuższego czasu jakoś nie chciało mu się parzyć kawy w
ekspresie. Zakładał świeże skarpetki i świeżą bieliznę,
a na to przeważnie wczorajsze ciuchy, wyciągał rower z
balkonu, zjeżdżał z nim pięć pięter niżej i ruszał
do pracy ulicami Poznania usłanymi gołębim łajnem. Nie
rozglądał się na boki, nie rozmyślał zanadto, skupiał
się na tym, by wymijać samochody – dość jeszcze nieliczne
o tej porze – i rozdrażnionych przechodniów zdążających
do pracy w sklepach i fabrykach. Po dotarciu na miejsce mówił
„dzień dobry” zaspanemu portierowi, przytwierdzał rower
do kaloryfera i jechał windą na dziewiąte piętro. Tam już
czekał na niego niecierpliwie, paląc papierosa, technik
z nocnej zmiany. Wymieniali kilka uwag na tematy ogólne i
służbowe. Punktualnie o szóstej rano A. żwawym głosem rzucał
w eter znad konsolety: „Tu Radio Złoty Wiek! Przeboje z lat,
gdy należał do was świat! Wkraczacie w Złoty Wiek na 706,5
FM!”. Następnie zaś włączał serwis z nagranymi wczoraj
wieczorem wiadomościami.

Praca A. nie była zbyt wymagająca. Musiał od czasu do
czasu wygadywać radosne idiotyzmy („Kto rano wstaje, temu
żona daje”), przeprowadzać konkursy („Powiedz nam, kto
śpiewał ostatnią piosenkę, a dostaniesz kupon na darmową
colę w Pizza Hut”), zapowiadać kolejne zestawy utworów
zaprogramowane wcześniej na podstawie badań słuchalności i
sondaży na reprezentatywnej próbce potencjalnego targetu radia
oraz wychodzić o pełnej godzinie na trzy minuty ze studia,
by zrobić miejsce dla osoby czytającej wiadomości. Tą
osobą był albo Marcin (którego A. lubił), albo Wojtek
(którego A. nie lubił), albo Dorota (do której A. miał
stosunek obojętny, zresztą i tak pracowała tu dorywczo, na
umowę o dzieło). Gdybyśmy zapytali A., co sądzi o swojej
pracy, być może przyznałby niechętnie, że jest kretyńska
i poniżej jego aspiracji. Ale najprawdopodobniej tylko krzywo
by się uśmiechnął. Od pewnego czasu nawet sam przed sobą
unikał tego tematu. Starał się – nie bez powodzenia –
traktować swoją robotę w sposób rozsądny i praktyczny. Ani
to dobre, ani złe, ani mądre, ani głupie. Po prostu jest,
jakie jest, a on wykonuje, co mu nakazuje odgórnie ustalona
konwencja rozgłośni. I bierze za to pieniądze marne, lecz
regularne. Okres buntu i pogardy dla samego siebie minął dawno
temu. Pogodził się z myślą, że nie zmieni tej pracy ani ona
nie zmieni jego. Choć przecież w dzisiejszych czasach ludzie
zmieniają pracę nawet kilka razy do roku, przenoszą się,
awansują, emigrują. On nie. Przestał wnikać w przyczyny,
przestał stawiać sobie pytania na tematy służbowe. Był
też przygotowany, że być może któregoś dnia radio
albo zostanie zamknięte, albo zrezygnuje z jego usług. I
skończy się Złoty Wiek A. Albo zacznie. „Wszystko się
może zdarzyć, gdy głowa bez marzeń” – parafrazował
tekst jednej z piosenek, która często się powtarzała w
porannych blokach wypuszczanych w eter.

Do reszty radiowego personelu też nie żywił
ani nadmiernej niechęci, ani zbytniej sympatii. Irytowała
go jedynie Marzena, jedna z sekretarek, dobranych według
wzorca długonogiej blondynki. Śmiała się często piskliwym
sopranem i strasznie była przemądrzała. Gdy A. prosił ją
o jakąś przysługę, na przykład otwarcie drzwi na korytarz,
bo zostawił w studiu kartę magnetyczną, najpierw udzielała
mu tym swoim nieznośnym głosikiem nagany i pouczała, że
kartę trzeba zawsze nosić ze sobą, a najlepiej powiesić ją
na szyi. „Sama się powieś!” – myślał sobie wtedy A.,
ale nic nie mówił, jedynie cierpliwie czekał na zakończenie
kazania. Za to z drugą sekretarką, mniej krzykliwą Magdą,
lubił sobie czasami pożartować z innych członków redakcji
(„Zapił wczoraj dokumentnie, posłuchaj tylko, co bełkocze na
antenie”). Ona jednak miewała głównie dyżury popołudniowe,
więc A. rzadko ją widywał.

Podobnie zresztą jak kierownictwo radia
w osobie redaktora naczelnego, Jarka, i sekretarza redakcji,
Basi. Oboje przychodzili do pracy z reguły między dziesiątą
a dwunastą, gdy A. kończył swój dyżur. Jarek zamykał się w
gabinecie, a jego praca polegała głównie na unikaniu kontaktów
z kimkolwiek poza przedstawicielami działu reklamy i działu
marketingu. Basia – drobna czterdziestolatka o krótkich,
mocno siwiejących włosach – programowała piosenki zgodnie
z wytycznymi i miała zwyczaj wychodzić nagle z pomieszczenia,
gdy się do niej coś mówiło:

– Wczoraj dwa razy poleciała ta sama piosenka
w kolejnych blokach.

– O rany! – śmiała się kokieteryjnie
– starzeję się!

– Ciągle robisz się na młódkę. Fajne
spodnie! Nówka?

– Kupiłam w H&M z przeceny. Tylko
trzydzieści dziewięć dziewięćdziesiąt.

– Super! Polecam ci też wyprzedaże w
Spring…

Ale ona wstawała z krzesła i już jej nie
było.

A. nigdy nie wiedział, czy to lekceważenie,
roztargnienie, czy przepracowanie. Czy może wszystko
naraz.

Czasem wpadał też prezes, by opowiedzieć coś
mętnie o redukcji kosztów i umacnianiu pozycji na rynku. Nigdy
nie pamiętał imion pracowników, więc i jego imię tutaj
pominiemy.

A. kończył pracę o trzynastej. Wracał
rowerem do swojego dwupokojowego mieszkania, często klnąc pod
nosem, gdyż miasto przez te osiem godzin zdążyło się już
wypełnić ludźmi i maszynami. Samochody stały w korkach albo
przekraczały dozwoloną prędkość, jeżeli parkowały, to w
tak przedziwny sposób, że trzeba było bardzo manewrować,
by je wyminąć, tramwaje wjeżdżały na autobusy, autobusy
wymuszały pierwszeństwo; jezdnie były dziurawe, brakowało
ścieżek rowerowych, a na tych kilku istniejących całą
szerokością spacerowali przechodnie, złorzecząc pod adresem
A., gdy chciał przejechać. Itede, itepe.

A. zatrzymywał rower przed sklepem osiedlowym i robił
skromne zakupy – tylko podstawowe produkty: chleb krojony,
woda, kilka plastrów sera i szynki konserwowej, czekoladowe
precelki na deser, jakiś alkohol. W domu, choć był zmęczony,
starał się nie zasypiać, bo sny w jasny dzień miewał
równie mroczne jak w nocy, a nawet mroczniejsze. Najpierw
więc nerwowo przerzucał kolekcję sidi, diwidi, diwiksów,
empetrójek, empegów, awiwów, fałhaesów
i analogów; imponujący zbiór – od Bajmu do Bergmana,
od Stockhausena do braci Farrelly. Ciężko jednak było
mu się zdecydować. Najczęściej każdą wziętą do ręki
płytę odrzucał gestem znużenia. Koniec końców, nastawiał
Radio Złoty Wiek i onanizował się przy pornosie niedawno
ściągniętym z internetu. Coś jadł, jeśli akurat był
głodny. Niekiedy prał, sprzątał albo (bardzo rzadko)
prasował. Czytał gazety, dwie do pięciu stron jakiejś
książki, przeważnie śmiertelnie nudnej i przyprawiającej
go o senność, której starał się przecież unikać. Chciał
pisać. Rok temu, gdy skończył czterdziestkę, zdał sobie
sprawę, że to być może już ostatni moment, by czegoś
dokonać. Zdobyć sławę lub przynajmniej zostawić po sobie
ślad inny niż plama spermy na prześcieradle. Podsumować,
zweryfikować, zmienić, pójść dalej. „Może ludzie –
myślał A. – zechcą wysłuchać mojej historii, jeśli
będzie ciekawie opowiedziana? Tyle osób teraz pisuje,
choćby blogi. Tyle osób je czyta…”. I właśnie wtedy,
w dniu swoich czterdziestych urodzin, zasiadł przed komputerem
i zapisał pierwsze zdanie: „Od dłuższego czasu budzę
się wcześnie”. Po miesiącu dodał do ostatniego słowa
„j”. I na tym poprzestał. Przez rok nie posunął
się ani o literę do przodu. Czasami włączał komputer,
sadowił się na krześle, odbierał mejle, na które z
rzadka odpisywał. A potem już tylko wpatrywał się w
napisane przez siebie pierwsze i jedyne zdanie swojego
dzieła. Ręce A. spoczywały bez ruchu na klawiaturze,
gotowe do działania. Zdarzało się nawet, że wystukiwał
słowo czy dwa, lecz zaraz je kasował. I znowu tylko patrzył
w ekran komputera. Tak zastawał go wieczór. A. wyłączał
komputer i z trwogą myślał o pójściu do łóżka. Walczył
jak mógł z opresją snu. Oglądał głupie, ale hałaśliwe
programy
w telewizji, pił kawę, masturbował się raz za razem
i biegł potem brać zimny prysznic. W końcu jednak sen
dopadał go koło północy i jak zwykle gwałcił.

A. nie miał wielu znajomych i przyjaciół,
choć paru może by się znalazło. Wolny czas spędzał jednak
najczęściej sam, ewentualnie w towarzystwie Pani Marii. Pani
Maria dzwoniła późnym popołudniem i proponowała A. wyprawę
na zakupy następnego dnia.

– Jeśli nie możesz – mówiła głosem
pełnym pretensji, choć A. nie zdążył jeszcze nic powiedzieć
– to poproszę którąś z koleżanek.

A. dobrze jednak wiedział, że Pani Maria też nie ma
koleżanek, a te, które ma, wcale nie mają ochoty się z nią
spotykać. Przystawał więc na propozycję, mimo że łażenie
po sklepach z ciuchami niespecjalnie go bawiło. Lubił za to
perfumerie. Ochoczo pryskał się rozmaitymi testerami, a Pani
Maria chętnie dawała się wciągać w tę zabawę. Wąchała
kolejne pachnidła na jego przegubie i orzekała, które
mu najbardziej pasuje. A. raz na ruski rok kupował sobie
jakąś wodę toaletową, bo nie był zbyt zamożny. Pani
Maria również – jako emerytowana urzędniczka i wdowa
– nie miała dużych dochodów. Dorabiała sobie jednak
parę razy w miesiącu u znajomej w sklepie z bielizną
damską. Budziła zaufanie zarówno młodych dziewczyn
spragnionych najmodniejszych egzemplarzy, dojrzałych
pań stawiających na wygodę, jak i panów szukających
„czegoś seksownego” dla swoich kobiet. Była zbyt stara,
by stanowić konkurencję dla tych pierwszych, odpowiednio
doświadczona, by doradzić tym drugim i wciąż na tyle
atrakcyjna, by nie odstraszać tych trzecich. Odkąd zresztą
przeszła na emeryturę i straciła męża, który trzy
lata temu padł nagle na zawał podczas obierania młodych
ziemniaków, jakby odzyskała stracony czas. Zbliżała się
do sześćdziesiątki, ale wyglądała góra na czterdzieści
pięć. Przy czym ta przemiana nastąpiła nagle, w ciągu
kilku miesięcy, gdy Pani Maria przebolała stratę męża,
podjęła znowu pracę – wreszcie taką, którą sprawiała
jej przyjemność – i odkryła, że ma mnóstwo wolnego czasu
dla siebie. Kiedyś lekko przy kości, dzisiaj budziła podziw
doskonałą figurą. Gęste, siwiejące włosy układała
w idealnie poskręcana loki i dokładnie pokrywała czarną
farbą. Nosiła się ze smakiem, bez ostentacji, ale i bez
starczego zaduchu. Starannie wypielęgnowanymi dłońmi
codziennie robiła dyskretny makijaż. Ciągle miała dobry
wzrok, ale mimo to dla dodania powagi i prestiżu zakładała
często na nos okulary, które wcześniej kołysały
się na złotym łańcuszku w okolicach wciąż jędrnych
piersi. Doskwierał jej jedynie brak towarzystwa. Wcześniej,
przy mężu, nie prowadziła osobnego życia, rodzinę miała
na drugim końcu kraju, a po zgonie małżonka wspólni znajomi
gdzieś się rozproszyli. Nieliczne koleżanki zajęte były
głównie niańczeniem wnuków lub zgoła już nie żyły.

Dlatego Pani Maria dzwoniła do A. często,
co parę dni, by się wygadać. Wypad na zakupy proponowała mu
najmniej raz na dwa tygodnie. Umawiali się wczesnym popołudniem
przed Starym Browarem.

– Jak tam u ciebie z bielizną? – rzucała na powitanie.

I zaraz sobie odpowiadała:

– Pewnie nie najlepiej.

Po czym wciskała A. w rękę zapakowane
majtki albo podkoszulek, szepcząc mu na ucho nazwę
producenta. Uwielbiała marki i markowe ciuchy. Mogły to być
nawet podróbki, byle miały odpowiednią metkę.

– To przez komunę – przyznała się
kiedyś wstydliwie przez telefon. – Wiesz, wtedy takich rzeczy
nie było. Wtedy w ogóle niczego nie było – jakby A. sam
nie pamiętał.

Pani Maria uzależniła się od tego regularnego
łażenia po sklepach. Nie musiała za wiele kupować, ogromną
frajdę sprawiało jej za to dobieranie ubrań dla A. i
decydowanie, czy mu dana rzecz pasuje, czy nie.

– Weź to, weź koniecznie! – niemal
krzyczała z