Strona główna » Obyczajowe i romanse » Nikomu się nie śniło

Nikomu się nie śniło

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 9788379766390

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Nikomu się nie śniło

Jak wybrać temat opowieści, jak dobierać słowa, jakich stworzyć bohaterów? Wyobraź sobie, że masz napisać

historię złożoną z konkretnych słów, z konkretnych zdań, a może nawet z konkretnymi postaciami. Brzmi jak

wyzwanie, prawda?

 

Efektem takiego eksperymentu jest antologia opowiadań „Nikomu się nie śniło”. Kilkanaście tekstów. Zupełnie nietuzinkowe historie. Różnorodność wrażliwości autorskiej i stylów pisarskich. I jeden zamiar – opowiedzieć o czymś, co nie przyśniło się jeszcze nikomu.

Polecane książki

Książka "Bezcenne wskazówki" to inspirująca opowieść o młodym chłopaku, który ma za zadanie towarzyszyć nieznanemu sobie człowiekowi na szlakach górskich Beskidu Śląskiego.Podczas całodniowej wędrówki po górach chłopak słyszy od swego kompana mnóstwo cennych wskazówek, które mają mu pomóc w tym, aby...
W większości przypadków wypadki w gastronomii są spowodowane nieznajomością podstawowych zasad bezpieczeństwa. Takie informacje przedstawiamy w tym artykule....
Nowy tom bestsellerowej serii New Adult „Z miłości”. Tysiące sprzedanych egzemplarzy w Polsce! Poznań autorkę, której historie chwytają za serce! Uwaga: tomy serii można czytać w dowolnej kolejności!   Nie wiem, czy powinnam im współczuć, czy zazdrościć. Mają nie więcej niż dwadzieścia lat, są odurz...
Mogę cię spytać, czy prowadzisz teraz jakieś śledztwo? Żadnego. To dlatego biorę kokainę. Nie potrafię egzystować bez intelektualnej podniety. Po cóż innego warto byłoby żyć? Stań tutaj, przy oknie. Czy świat był kiedyś równie ponury, beznadziejny i bezproduktywny? Spójrz, jak ta żółta mgła wije się...
"Pracująca w Oxfordzie młoda uczona, Diana Morgan, specjalizuje się w językach starożytnych. Od dzieciństwa fascynuje się mitologią grecką, a w szczególności, za sprawą babki, tematem starożytnych wojowniczek  – Amazonek. Ekscentryczna babka Diany, nim pewnego dnia zniknęła bez śladu, opowiadała wnu...
Nikogo, kto prowadzi jednoosobową działalność gospodarczą, lub zatrudnia do pomocy jedną osobę, nie stać na takie zbytki. Dlatego w tej książce czytelnik znajdzie przede wszystkim takie rady i inspiracje, które sam w najbliższych dniach może zrealizować. Niektóre z nich mogą przynieść niemal natychm...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Opracowanie zbiorowe

Wykup słowo, a powiem ci, kim jesteś.

Wprowadzenie

Olśnienie, kocinka, hipnagogia, kontaminacja, sempiterna, skryba, fazka to tylko niektóre ze słów wykupionych przez osoby biorące udział w drugiej edycji eksperymentalnego projektu literackiego Wykup Słowo. Pozostałe słowa, imiona i frazy rozlewają się po kartach tej antologii niczym żar lejący się z nieba w leniwe letnie popołudnie. Wystarczy poszukać.

Tym razem do projektu zaprosiłam osiemnastu autorów – kobiet i mężczyzn, i musicie uwierzyć mi na słowo, naprawdę mieliśmy co robić. Wykorzystać osiemdziesiąt pięć słów, dziewiętnaście imion, sześć fraz, trzy rekwizyty, pięciu bohaterów głównych, dwóch statystów i jednego przyjaciela bohatera głównego w sposób nieszablonowy, a co najważniejsze – satysfakcjonujący czytelnika, to nie lada wyzwanie. Wierzę, że się udało.

Tradycyjnie na końcu każdego opowiadania umieszczona została metryczka zawierająca słowa, imiona i frazy w nim występujące wraz z nazwiskami bądź pseudonimami osób, które je wykupiły. Innowacją natomiast jest cel, na jaki częściowo zostały przeznaczone pieniądze z akcji crowdfundingowej. Dzięki hojności wspierających Grzegorz Król, strażak wybudzony ze śpiączki, podopieczny toruńskiej Fundacji Światło, pojechał na turnus rehabilitacyjny.

Autorzy opowiadań zrezygnowali z honorariów, a Wydawnictwo Czwarta Strona część wpływów ze sprzedaży tej książki przekaże na fundacyjne konto Grzegorza, za co serdecznie dziękujemy.

Parafrazując znane powiedzenie – książki są dla ludzi, ale też dzięki ludziom powstają. Antologii Nikomu się nie śniło nie byłoby bez Ani, Asi, Doroty, Eli, Grzegorza, Hani, Hanki, Izy, Klaudii, Magdy G.J., Magdy N.K., Marasa, Marty, Michała, Moniki, Moomu, Przemka, Roberta (ktoś musiał napisać); bez ponad stu wspierających (ktoś musiał wybrać słowa); bez Wydawnictwa Czwarta Strona (ktoś musiał uwierzyć i wydać); bez Dawida i Sylwii (ktoś musiał zredagować i koordynować przebieg pracy); bez Dominiki ze wspieram.to (ktoś musiał czuwać nad projektem); a także bez Maszyny do Pisania – najlepszej szkoły pisania, Nowych Myśli – Gazety dla ludzi z głową, Dworu Artusa, Kawiarenki Kryminalnej, Subiektywnie o książkach, Sofy – Niezależnego Dwumiesięcznika Literackiego, Zapisków Kulturalnych, Recenzji Agi, Zupełnie Innej Opowieści, Agencji Literackiej Manuskrypt, Klubu Rozmów Literackich – Żeberko, Tuchowskich Wieści, Towarzystwa Miłośników Tuchowa, Gminnego Ośrodka Kultury w Lesznowoli (ktoś musiał wieścić o projekcie), a także Fundacji Światło i Grzegorza.

Dziękuję, że zrobiliśmy to razem.

Katja Tomczyk

K.B. Ambroziak

Urodzona w 1985 roku w Warszawie, mieszka w Londynie. Studiowała filozofię i neurokognitywistykę. Debiutowała opowiadaniem Ostatni marsz czarnej królowej w antologii Lato Moralnego Niepokoju.

‹›

Już od początku lata czułem, że coś się między nami psuje. Coraz częściej widziałem u Katji to pełne dezaprobaty spojrzenie, któremu towarzyszyły brwi uniesione pod sufit i opuszczone kąciki ust. „Bez komentarza” wypisane na twarzy. Irytował ją bałagan, pusta lodówka, moje „głupie żarty”. Zacząłem uważać na słowa. Rozmowy stały się wysilone. Dawniej po pracy siadaliśmy razem na balkonie z piwem i papierosem, teraz coraz częściej miałem wrażenie, że wolałaby siedzieć sama. No to zostawiałem ją samą. Ale dziś miałem coś do zakomunikowania.

– Dostałem pracę – powiedziałem bez żadnych wstępów, gdy tylko Katja wróciła do domu.

Od kilku miesięcy to ona utrzymywała nas oboje i chociaż gdy poruszaliśmy ten temat wprost, mówiła zawsze: „tak, wiem, czasy są ciężkie”, to kiedy rano nie wstawałem równo z nią, posyłała mi to swoje spojrzenie spod uniesionych brwi. I zamykała za sobą drzwi trochę bardziej energicznie niż zwykle.

Teraz poderwała się z miejsca, żeby mnie uściskać.

– To wspaniale, Bruno, gratuluję! Która firma?

Przestałem już opowiadać jej o szczegółach. Na początku razem przeglądaliśmy ogłoszenia, wybieraliśmy te ciekawsze. Katja pomagała mi pisać listy motywacyjne. Wracając z pracy, zawsze pytała, czy już się odezwali. Potem przestała pytać. A ja wysyłałem aplikacje wszędzie, gdzie się dało. Czasem nawet bez dokładnego czytania. Ale im więcej podań wysyłałem, tym większe odpowiadało mi milczenie.

Aż w końcu któregoś dnia telefon zadzwonił.

– Pabitel – wymieniłem nazwę jednego z największych koncernów farmaceutycznych.

Katja spojrzała na mnie zaskoczona.

– Nie mówiłeś, że coś do nich wysyłasz. Co to za praca?

To musiało być jedno z tych ogłoszeń, których dokładnie nie przeczytałem. A w każdym razie nie utkwiło mi ono w pamięci. Przez telefon powiedzieli mi, że dostali moje zgłoszenie i że zapraszają mnie na rozmowę następnego dnia.

Najpierw rozmawiała ze mną grupa psychologów. Wypytywali o detale z życia, zainteresowania, nawyki żywieniowe, o to, czy uprawiam jakieś sporty. Potem opowiadali różne historie i zadawali na ich temat dziwne pytania („jak myślisz, jak to jest być nietoperzem?”). Za każdym razem, gdy odpowiadałem „nie wiem” (a zdarzało się to częściej niż bym chciał), uśmiechali się ciepło, chociaż najczęściej do siebie nawzajem. Dlatego, kiedy zadzwonili, że dostałem tę pracę, byłem zaskoczony. Przynajmniej dopóki nie poznałem wszystkich szczegółów.

– Chodzi o testowanie leków.

Katja spojrzała na podejrzliwie.

– Ale co dokładnie będziesz robił?

– To, co właśnie powiedziałem. – Zacząłem szukać papierosów po kieszeniach.

– Przecież nie znasz się na lekach.

– Nie muszę się znać.

– Nie chcesz mi chyba powiedzieć… – Patrzyła na mnie, kręcąc głową. – Nie chcesz chyba powiedzieć, że będą testować leki na tobie?

Przez chwilę milczałem, międląc w rękach paczkę papierosów, którą w końcu udało mi się znaleźć.

– To nie są leki niebezpieczne dla zdrowia. Właściwie to źle się wyraziłem. Tak naprawdę to nie są nawet leki, raczej, jakby to ująć… „rekreacyjne używki”. Nie mają groźnych skutków ubocznych. Chodzi raczej o to, żebym opisał swoje doznania…

– Nie ma mowy. Zapomnij o tym! – przerwała mi.

– Naprawdę dobrze płacą.

Katja wyjęła mi z ręki papierosy i wyszła na balkon.

#Pabitel

Następnego dnia stawiłem się w kwaterze głównej Pabitela. Zaprowadzono mnie do pustej sali konferencyjnej, z dużym, owalnym stołem. Zewnętrzne ściany były przeszklone od podłogi po sufit. Usiadłem tak, by mieć jak najlepszy widok, bo było na co popatrzeć: znajdowałem się na pięćdziesiątym ósmym piętrze, a pode mną rozciągała się panorama miasta.

Dość długo nikt do mnie nie przychodził. Zacząłem się nawet zastanawiać, czy nie obserwują mnie kamery. Nalałem sobie szklankę wody z dzbanka na stole, potem kolejną. Nie byłem taki głupi, żeby położyć nogi na stole, chociaż bardzo mnie kusiło. Po chwili wahania oparłem jednak stopy na sąsiednim krześle. Całe to czekanie wcale mi się tak bardzo nie dłużyło. Dlatego poczułem nawet lekkie rozczarowanie, gdy do pokoju wszedł elegancki facet z rudawym zarostem i od razu wyciągnął do mnie rękę.

– Bruno Bohren? Jestem Benjamin, będę twoim opiekunem i przewodnikiem po firmie. – Jego uścisk był mocny i pewny, a dłoń idealnie sucha. Nie za ciepła, nie za zimna. Od razu poczułem, że się pocę.

Benjamin usiadł naprzeciwko mnie, nacisnął jakiś guzik na stole i panorama miasta za jego plecami zniknęła. Na jej miejscu pojawił się film reklamowy Pabitela. Widziałem go już wcześniej: młoda para śpiąca spokojnie w swoim pięknym mieszkaniu, starszy facet wyskakujący rano z łóżka, by pobiegać, kobieta w średnim wieku przymierzająca przed lustrem obcisłą sukienkę.

– To jest oczywiście nasz cel, Bruno. Ogólna szczęśliwość. Świat bez stresu, bez lęków, bez depresji, bez chorób psychicznych. Do tego dążymy. Wszyscy w Pabitelu pracujemy dzień i noc, by osiągnąć ten cel.

Benjamin wyłączył film i na ekranie pojawiły się setki uśmiechniętych twarzy, układające się w jeden napis: Pabitel.

– Ale czasem takie życie może wydawać się nawet zbyt spokojne i zbyt wygodne. Ludzie zaczynają tęsknić za czymś innym. Odzywa się w nich żądza przygód. Chyba rozumiesz, o czym mówię? – Urwał na chwilę, wpatrując się we mnie intensywnie. Gorliwie pokiwałem głową, żeby pokazać, jak dobrze go rozumiem. – Oczywiście mamy wirtualną rzeczywistość, ale to nie do końca to samo. Przeżycia nigdy nie są tak silne, gdy umysł zdaje sobie sprawę z tego, że uczestniczy w fikcji. A ludzie pragną prawdziwych emocji. Pragną rzeczywistości jeszcze bardziej rzeczywistej niż ta prawdziwa. Takiej, którą nasz mózg rozpoznałby jako coś najbardziej pierwotnego.

Ponownie włączył film. Tym razem na ekranie ukazał się płynący mężczyzna. Walczył z prądem rwącej rzeki. Jednak im mocniej machał rękami, tym wolniej płynął. Perspektywa zmieniła się i teraz widzieliśmy sytuację oczami mężczyzny: spieniona woda, wzbierające fale, skrawek nieba. Na horyzoncie majaczyła wyspa, która zdawała się jednak oddalać, a nie przybliżać. Rzeka zaczęła gęstnieć, aż w końcu przypominała bardziej smołę niż wodę. Nagle na niebie pojawił się wielki cień. Opadł nisko. Wydawało mi się, że to ptak, choć nie było go dobrze widać. Chwycił mężczyznę za ramiona i uniósł do góry z taką prędkością, że i mi zakręciło się w głowie. W końcu zatrzymał się na dużej wysokości. Mężczyzna spojrzał w dół na wyspę, która była teraz maleńką kropeczką. Nagle wyciągnął ręce, złapał ptaka za szyję i ścisnął. Przerażony ptak rozluźnił szpony i mężczyzna zaczął spadać.

Tak mnie to zaskoczyło, że krzyknąłem i rozlałem wodę na stół. Benjamin uśmiechnął się, widząc moje zażenowanie.

– Kiedy ostatnio coś ci się śniło, Bruno?

Pytali mnie o to kilkakrotnie w czasie pierwszej rozmowy kwalifikacyjnej. Benjamin musiał o tym wiedzieć, ale i tak odpowiedziałem:

– Nie pamiętam dokładnie, chyba w dzieciństwie.

– A pamiętasz to uczucie?

– Tak jakby.

– I jak je wspominasz?

Wzruszyłem ramionami.

– Pozytywnie? – dopytywał.

– Pozytywnie.

Benjamin skinął głową, jakby zadowolony z odpowiedzi, i wskazał na szklankę w mojej dłoni.

– Widzisz, Dobasio jest jednym z naszych największych hitów. Dodawany w wodociągach bezpośrednio do wody pitnej, zapewnia regularny, zdrowy sen. Jedynym skutkiem ubocznym jest brak marzeń sennych. Zgodzisz się, że to nie jest zbyt wygórowana cena. Z drugiej strony, dlaczego mielibyśmy ją płacić? Dlaczego nie mieć wszystkiego?

– Podobno nie można… – Zacząłem, ale uciszył mnie ruchem ręki.

– Właśnie w tym celu stworzyliśmy REM. Już jedna dawka wystarczy, by wywołać półgodzinne marzenie senne, którego praktycznie nie da się odróżnić od rzeczywistości. A co najważniejsze, tematykę można sobie z góry zaplanować. Czy to nie brzmi ekscytująco?

Brzmiało, musiałem mu to przyznać.

– Zostałeś wybrany spośród setek kandydatów, Bruno. To nie lada osiągnięcie. – Uśmiechnął się, pokazując idealnie białe zęby. – Oczywiście nie będziesz jedynym testerem, ale na tym etapie nie ma was wielu. A teraz pozwól, że zabiorę cię na wycieczkę po naszych ogrodach. – Podniósł się i ruchem głowy dał mi znak, żebym poszedł za nim

O pionowych ogrodach Pabitela słyszeli niemal wszyscy, ale głównie to, że były objęte tajemnicą. I mało kto tak naprawdę wiedział coś konkretnego.

Zjechaliśmy kilka pięter w dół, potem przeszliśmy krętymi korytarzami do ogromnych stalowych drzwi. Benjamin przyłożył nadgarstek do czytnika i drzwi rozsunęły się niemal bezszelestnie.

Nie wiem, czy tego właśnie się spodziewałem. Nie wiem, czego innego mogłem się spodziewać. Od bardzo dawna nie widziałem prawdziwego ogrodu, ale tyle roślin w jednym miejscu musiało zrobić wrażenie na każdym. Były wszędzie, ciągnęły się, gdzie okiem nie sięgnąć, ustawione pionowo na półkach niczym w ogromnym hipermarkecie.

– To są północne sektory. Tu uprawiamy rośliny, z których pozyskiwane są remy – powiedział Benjamin i gdy zobaczył, że tak stoję zapatrzony, dodał: – Są piękne, prawda?

Dawno nie widziałem czegoś tak pięknego. Te zielone mury to były żywe, oddychające istoty. Otoczyły mnie liśćmi w najróżniejszych kształtach, a ukryte między nimi kwiaty przypominały raz ptaki, raz oczy dzikich zwierząt. Niektóre z roślin miały długie, wiszące gałęzie, spadające z górnych półek kaskadami, niczym wodospady. Korzenie były odsłonięte i tworzyły skomplikowane, piękne wzory.

– Sektory ustawione są tematycznie – wyjaśnił Benjamin. – Tutaj mamy Nagi instynkt – będzie na pewno jednym z największych hitów. Drugi co do wielkości sektor to Czas apokalipsy. Ludzie uwielbiają taką tematykę.

Gdy szliśmy główną aleją, z zakrętu na jej końcu wyłonił się chudy, wysoki mężczyzna. Początkowo zmierzał w naszym kierunku, ale po chwili skręcił w boczną ścieżkę i zniknął między sektorami. Poza nim byliśmy w ogrodach zupełnie sami.

– Chodź, pokażę ci Finimondo – powiedział Benjamin.

Sektor, do którego mnie zaprowadził, znajdował się pod dachem. Gdy jednak przyjrzałem się bliżej, zobaczyłem, że był to dach nietypowy, o zupełnie odwrotnej funkcji – zamiast osłaniać od deszczu, generował opady. Krople deszczu uderzały o liście, odbijały się, spadały w dół, łącząc w warty strumyk, który obmywał splątane korzenie. Stanęliśmy przy panelu kontrolnym, który pozwalał regulować wilgotność i temperaturę. Zanim weszliśmy do środka, Benjamin spod pulpitu wyciągnął dla nas dwa parasole.

– To bardzo wrażliwa odmiana, wymaga ciągłego nawadniania.

Liście Finimondo były duże, rozłożyste i lekko postrzępione, a spomiędzy nich na grubych łodygach wyrastały pojedyncze kwiaty. Gdybym miał je do czegoś porównać, to powiedziałbym, że przypominają hologramy, jakie mają czasem w chińskich restauracjach czy salonach masażu, takie z Buddą albo tygrysem. Tylko były od nich znacznie piękniejsze.

– Finimondo też opowiada o końcu świata, ale to jakby bardziej subtelna wariacja. W odpowiednim czasie sam się przekonasz.

Na końcu zagrody stał mężczyzna, którego zauważyłem wcześniej. Pochylał się nad jednym z kwiatów. Nie miał parasola i deszcz moczył mu włosy, które cienkimi pasmami lepiły się do czoła i szyi. Widziałem teraz jego twarz z profilu: haczykowaty nos, lekko cofnięty podbródek. Miał na sobie biały sweter z grubym golfem i dżinsy. Wyglądał jak przeniesiony w czasie z epoki przedpotopowych komputerów, hipisów i rozszerzanych u dołu spodni.

– Lunatyk, przeziębisz się! – zawołał Benjamin.

Mężczyzna nie zareagował.

– Pracuje. – Benjamin wzruszył ramionami. – Nie usłyszałby mnie, nawet gdybym krzyczał mu do ucha.

– Kto to jest?

– To Lunatyk, nasz główny skryba. Później was sobie przedstawię.

– Skryba?

– To on pisze programy zakodowane w roślinach, które właśnie oglądasz. Jest też pierwszym testerem. Zaczyna od prostych, bazowych historii. Później testuje je na sobie. Wielokrotnie. To rekurencyjny proces…

– Naprawdę nazywa się Lunatyk?

– Żartujesz? – Benjamin spojrzał na mnie zaskoczony, a ja poczułem się jak przygłup. – Po prostu tak go nazywamy. Potrafi pracować w trakcie snu. Jest w stanie spisać cały sen na bieżąco, w czasie rzeczywistym, nie budząc się. To niesamowicie rzadka umiejętność, a do tego jest absolutnie najlepszy. Prawdziwy skarb! Nawet sobie nie wyobrażasz, ile mu płacą.

Spojrzałem jeszcze raz na typa w golfie, który, jakby już od początku nie był wystarczająco wysoki, teraz nagle dodatkowo urósł w moich oczach.

– Tak więc Lunatyk zażywa swój własny produkt, zasypia i spisuje swój sen. Potem na jego podstawie ulepsza formułę. My kodujemy ją w roślince, proszkujemy. Lunatyk bierze kolejną dawkę i tak w kółko, aż uznamy, że to jest to.

– A w jaki sposób te historie zostają zakodowane w roślinach?

Benjamin spojrzał na mnie uważnie.

– Rozumiem, że masz doktorat z cyberbiologii?

Na chwilę mnie zamurowało. W trakcie rozmowy nie wspominali nic o doktoracie. No tak, to było zbyt piękne, żeby było prawdziwe. Co za pomyłka. Od razu wiedziałem, że tu nie pasuję.

– Nikt nic nie wspominał… – wymamrotałem, ale Benjamin mi przerwał.

– To był żart, Bruno. Nie przejmuj się. Sam nie wiem, jak to robią. Jestem psychologiem, nie naukowcem. Chodźmy dalej.

‹›‹›‹›‹›

Opowiadałem to wszystko Katji, siedząc na balkonie naszego mieszkania i obserwując zachód słońca wyświetlany na telebimie przytwierdzonym do ściany sąsiedniego domu. Mżawka w powietrzu miała kwaśny, metaliczny zapach. Prawdziwe słońce zachodziło gdzieś za gęstą kurtyną smogu.

Objąłem Katję ramieniem. Wciąż była sceptyczna, ale nie tak bardzo jak na samym początku. Gdy powiedziałem jej, ile będą mi płacić, zrozumiała, że nie znajdę niczego lepszego. I wiedziała lepiej ode mnie, jak bardzo potrzebowaliśmy tych pieniędzy.

– Skoro ten Lunatyk testuje remy na sobie, i to wielokrotnie, to znaczy, że są bezpieczne – zapewniałem ją.

– Dobrze – przyznała niechętnie. – Spróbuj. Ale gdy tylko zacznie się dziać coś dziwnego, masz się natychmiast wycofać.

– Jasne.

Złapała mnie za brodę i odwróciła do siebie moją twarz, żeby spojrzeć mi w oczy.

– Obiecaj.

– Obiecuję. – Pocałowałem ją.

Ściany w naszym budynku były cienkie jak papier. Ale tej nocy nie przeszkadzał nam nawet sąsiad walący w rury.

#Olśnienie

Na mój pierwszy raz wybrali niepozorny kwiatek o białych, delikatnych płatkach i wdzięcznej nazwie Olśnienie. Benjamin przyniósł mi go w małej doniczce, do pokazania. „Żebym wiedział, co biorę”.

– Zaczniemy od czegoś łagodnego – zapewnił.

Białe kwiatki były tak drobne i łatwe do przeoczenia, że niemal niewidoczne wśród liści. Jednak im dłużej im się przyglądałem, tym lepiej zaczynałem je dostrzegać. Zdawały się rozrastać i mnożyć w oczach. Gdy spoglądałem na jeden kwiatek, kątem oka dostrzegałem kilka nowych. Jednak gdy przenosiłem na nie wzrok, znowu się kurczyły, a na obrzeżach pojawiały się kolejne. Przez chwilę ścigałem je wzrokiem. Potem odchyliłem głowę, zmrużyłem nieco oczy i wtedy wszystkie kwiatki rozbłysły wśród liści, układając się w jeden wzór, jak w kalejdoskopie. Otworzyłem oczy i wrażenie zniknęło.

– Niesamowite – powiedziałem do Benjamina.

Siedzieliśmy w „laboratorium snów”, czekając na Lunatyka. Za szybą migał do mnie kolorowymi światełkami skaner, w którym miałem się zaraz położyć. Benjamin kazał mi się przebrać, potem dał jakieś papiery do wypełniania.

W końcu drzwi się otworzyły i do laboratorium wszedł Lunatyk. Pierwszy raz miałem okazję lepiej mu się przyjrzeć. Był ubrany tak jak poprzednio – w golf i dżinsy. Z bliska mogłem jednak dostrzec, że ubranie, choć drogie i dobrej jakości, jest wymięte i brudne. Na rękawie dostrzegłem plamę po kawie. Przeniosłem wzrok twarz i zobaczyłem fioletowe obwódki wokół oczu. Skóra Lunatyka była tak blada, że niemal fosforyzowała.

Benjamin przedstawił nas sobie. Zdziwiłem się, jak delikatnie, wręcz nieśmiało, Lunatyk uścisnął moją dłoń, patrząc przy tym gdzieś w bok. Jego głos był bardzo spokojny i tak cichy, że bardziej się domyśliłem, niż usłyszałem, że wypowiada swoje imię. Czułem, że powinienem coś powiedzieć.

– Podziwiam to, co robisz – wymamrotałem.

To była dobra decyzja. Lunatyk uśmiechnął się do mnie nieznacznie, jednak po jego oczach poznałem, że sprawiłem mu przyjemność.

– Wiesz, kim jest „nos”? – zapytał. – Ten od perfum.

Skinąłem głową.

– Tworzy kompozycje zapachowe. Ja komponuję sny. Mieszam wspomnienia, motywy, tematy, by razem tworzyły jak najbardziej wyraziste doznania. Ale tak naprawdę najważniejszym składnikiem snu jest to, co wnosi do niego sam śniący. Perfumy na każdej skórze pachną inaczej, a moje sny, choć oparte na tej samej formule, będą inne dla każdego.

Zaprowadził mnie do pokoju za szybą. Podał mi tabletkę i przyglądał się, jak ją popijam.

– Lubię to porównanie do perfum. Może przez to, jak silnie zapachy łączą się ze wspomnieniami. Tak samo jak sny. Do tego jedne i drugie są równie nietrwałe. Zapach można zamknąć w butelce – ale to zupełnie co innego, niż poczuć go na czyjejś skórze. Prawdziwego snu też nie da się porównać z żadnym zapisem.

Wtedy tego nie wiedziałem, ale to była najdłuższa wypowiedź, jaką kiedykolwiek do mnie skierował. Potem był już bardzo oszczędny w słowach. Położyłem się na łóżku. Zamknąłem oczy, Lunatyk nacisnął przycisk i wjechałem do środka skanera.

Po chwili znowu szedłem korytarzami firmy. Prowadził mnie Benjamin, zaglądaliśmy do kolejnych pokoi, przedstawiał mi pracowników. Setki twarzy, które widziałem wcześniej na filmie reklamowym. W którymś momencie skręciłem za róg, odwróciłem się i zauważyłem, że Benjamin gdzieś zniknął. Wróciłem kawałek tą samą trasą, szukając go, ale bezskutecznie

Moją uwagę przykuły za to rośliny na ścianach. Dawno nie widziałem tylu naraz. Gdy lepiej im się przyjrzałem, zauważyłem, że każda jest zupełnie inna. Nie było na przykład dwóch takich samych liści ani nawet dwóch takich samych płatków, każda plątanina korzeni układała się w inny wzór. A jednak razem tworzyły idealną całość.

Byłem teraz w pionowych ogrodach i zobaczyłem, że tak naprawdę są one labiryntem. Pokonałem jeszcze jeden zakręt i znalazłem się w samym jego środku, gdzie znajdowało się stanowisko kontrolne. Odpaliłem ekran, który rozbłysnął niebieską poświatą. Od razu wszedłem w główny skrypt. Był zabezpieczony kodem, ale łatwym do złamania: „Ajtak”.

Tak, jak myślałem. Ukazał mi się ten sam wzór, który mijałem przed chwilą. Łodygi, liście, korzenie – zapisane w innym języku, ale zupełnie dla mnie zrozumiałym. Wszystkie znaki miały swoje kolory, wszystkie pętle wysuwały nowe pędy.

I nagle ogarnęło mnie obezwładniające uczucie, że wszystko – nie tylko znaki na ekranie przede mną, ale absolutnie wszystko: rośliny na ścianach labiryntu, same ściany, moje myśli, moje uczucia – układa się w jeden zrozumiały dla mnie kod, w program, który widziałem po drodze. I teraz wiedziałem, jak go zmienić. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek wcześniej doświadczył podobnego poczucia sprawstwa. Wiedziałem, co pisać i dlaczego. To rzeczywiście były tylko fragmenty układanki, którą zobaczyłem nagle w zupełnie nowym świetle. Wyciągnąłem rękę i zgasiłem lampę – na dworze zaczynało się już przejaśniać. Odchyliłem się na krześle. Na biurku stygła niedopita przez mnie kawa. Kontury kubka były jeszcze nieco rozmyte. Niebo za oknem z szarego stawało się delikatnie niebieskie. Nad miastem wschodziło słońce – wyglądało zupełnie jak prawdziwe. Spojrzałem w jego hologramową tarczę i obudziłem się.

Otworzyłem oczy i na początku zobaczyłem tylko czerwone światełka. Dopiero po chwili przypomniałem sobie, gdzie jestem. Potem dotarł do mnie głos.

– Budzi się.

Ktoś włączył światło, niezbyt jaskrawe, ale i tak zmrużyłem oczy. Gdy je ponownie otworzyłem, zobaczyłem pochylającego się nade mną Benjamina.

– Jak się spało?

Przez chwilę się zastanawiałem.

– Śniłem o Pabitelu – powiedziałem w końcu. – Widziałem ciebie i innych pracowników firmy.

– To normalne. We śnie często przetwarzamy coś, co się wydarzyło w ciągu dnia.

– Po co?

– To dobre pytanie, ale jeszcze nie znamy na nie odpowiedzi.

Benjamin pomógł mi wstać. Dał mi kolejną tabletkę i szklankę wody. Opowiedziałem mu swój sen. A raczej to, co z niego pamiętałem. Jak się okazało, było tego sporo. Benjamin zadawał pytania, a Lunatyk wszystko nagrywał, czasem coś notował. Potem Benjamin zmierzył mi ciśnienie i poświecił w oczy. Wyglądał na bardzo zadowolonego.

Spojrzałem na biały kwiatek stojący na biurku.

– Po co komu takie „olśnienie”, skoro nawet nie jest prawdziwe? – zapytałem.

– A po co komu film czy książki? – Lunatyk wzruszył ramionami. – Ludzie lubią takie rzeczy.

– Czy emocje, które przeżyłeś, nie były prawdziwe? – zapytał Benjamin. – Poza tym mózg wykazuje podobną aktywność, gdy wykonujemy jakieś działanie, jak i wtedy, gdy tylko je sobie wyobrażamy. Pod tym względem granica między fantazją a rzeczywistością jest dość płynna. Chodź, musimy zrobić ci jeszcze kilka testów.

Zapytałem, czy mogę zabrać kwiatek na pamiątkę – Benjamin się zgodził.

‹›‹›‹›‹›

Gdy wróciłem do domu, Katja jeszcze spała. Postawiłem kwiatek na nocnym stoliku, po jej stronie łóżka, po czym wślizgnąłem się pod kołdrę.

Poznaliśmy się na uczelni, już pierwszego dnia studiów. Wiedziałem, kim jest i jak się nazywa, ale nie myślałem o niej za dużo – ot, dziewczyna z mojej grupy. I nagle, pewnego dnia, mijając mnie na korytarzu, posłała mi promienny uśmiech. Taki, którego się nie zapomina. Miła dziewczyna – pomyślałem, bo nie ośmieliłem się pomyśleć więcej.

Potem ta „miła dziewczyna” zaczęła pojawiać się w moim życiu w różnych niespodziewanych momentach. W bibliotece usiadła trzy krzesła ode mnie. Stała przy automacie do kawy akurat wtedy, gdy przechodziłem korytarzem. Któregoś razu musiałem przepuścić ją w drzwiach i powiedziała mi „dziękuję” (to był moment, który potem przez jakiś czas wspominałem dość żywo). Nie wiedziałem, czy wcześniej też była dosłownie wszędzie, ale nagle zacząłem ją dostrzegać nawet w innych dziewczynach. Podobnie upięte włosy. Podobny kształt bioder. Paznokcie pomalowane na taki sam kolor. Nawet sukienka w podobnym kolorze. Właściwie to każda sukienka przypominała mi o Katji.

Gdy słyszałem, jak dziewczyny z grupy ze sobą rozmawiają, zastanawiałem się, czy ona też tak rozmawia z koleżankami, czy mówi podobne rzeczy, czy interesuje się tym samym. Gdy czytałem teksty na zajęcia, zastanawiałem się, czy ona też już je czytała. Na wykładach zastanawiałem się, czy słucha, czy myśli o czymś innym.

O czym? Żebym tylko to wiedział…

Postanowiłem, że spróbuję z nią porozmawiać, ale zawsze coś stawało na przeszkodzie. Albo ja byłem ze znajomymi, albo ona była ze znajomymi. A jak już była sama, to wyglądała na zajętą. Albo nie patrzyła w moją stronę. Albo patrzyła w moją stronę, ale wtedy to przecież wyglądałoby dziwnie: ona patrzy, ja podchodzę – jakby wywoływała mnie do odpowiedzi. Wolałem ją zaskoczyć. Raz nawet zagadałem, gdy siedziała w pracowni nad zadaniem domowym, ale głos mnie zawiódł i chyba nie usłyszała, co mówię.

Czekałem więc na odpowiedni moment. Póki nie nadszedł, każdego dnia po zajęciach stałem na dziedzińcu szkoły i patrzyłem, jak odpina swój rower. Czasem jej machałem. A potem przyglądałem się, jak odjeżdża i zabiera świat ze sobą, zostawiając mi kartonową makietę.

#Ruminacja

– Po tym możesz czuć się trochę gorzej. – Benjamin podał mi tabletkę i szklankę wody do popicia. – Mogą pojawić się skutki uboczne: zarówno fizyczne, jak i psychicznie, na przykład obsesyjne myśli. To niegroźne i zasadniczo nie ma się czym przejmować. Gdyby pojawiłyby się myśli samobójcze, chociaż to bardzo mało prawdopodobne, natychmiast skontaktuj się ze mną.

Nie miałem nawet czasu tego przetrawić, bo Lunatyk podsunął mi jakiś papier.

– Nudności i wymioty mogą utrzymywać się do dwunastu godzin. Podpisz tutaj.

‹›‹›‹›‹›

Gdy mówią ci „nie myśl o różowym słoniu”, to o czym będziesz myśleć? Nigdy nie podjąłem próby samobójczej i nic takiego nie przyszłoby mi wcześniej do głowy. Co musiałoby się stać, żebym zapragnął umrzeć? Zacząłem się nad tym poważnie zastanawiać. Gdyby Katja mnie zostawiła, to czy zapragnąłbym śmierci? Jakkolwiek romantyczny, to jednak taki scenariusz wydawał mi się mało prawdopodobny. A może jednak? Ciężko przecież przewidzieć, jak czulibyśmy się w sytuacji, w której nigdy się nie znaleźliśmy. Czasem potrafiłem wyobrazić sobie coś tak smutnego – odejście Katji, śmierć rodziców, własny pogrzeb – że nawet zaczynałem płakać. Ale to chyba jednak co innego.

Zastanawiałem się nad tym, stojąc na krawędzi dachu i patrząc w dół. Budynek nie był wysoki – mogłem rozpoznać idących ulicą ludzi. I rzeczywiście – wszystkie twarze wydawały mi się znajome: jak u kogoś, kogo spotkałeś raz na imprezie i po pijaku uznałeś za najlepszego przyjaciela, a potem nie widziałeś dziesięć lat. Ale mimo wszystko, gdy przypadkiem wpadniesz na kogoś takiego w supermarkecie, robi się trochę intymnie. Pozostaje jakieś wrażenie bliskości. To jak z wakacyjnym hitem sprzed lat, o którym nikt nie pamięta – aż do czasu, gdy wylądujecie w barze karaoke i okazuje się, że wszyscy znają słowa. I gdy tak zastanawiałem się nad tym, kiedy ostatnio trzymałem w ręku mikrofon, zobaczyłem, że ulicą idzie Katja. Miała na sobie niebieską sukienkę. Pomachałem do niej bez sensu, bo nie miała raczej szansy mnie zobaczyć – patrzyła w zupełnie w innym kierunku. Zawołałem ją, ale nie usłyszała.

Zbiegłem więc na dół po schodach przeciwpożarowych i sam znalazłem się na ulicy. Było to miasto, którego nie potrafiłem rozpoznać ani nazwać, ale jednocześnie wszystko wydawało mi się znajome: każdy zakręt, każda otwierająca się przede mną ulica, każde mijane podwórko. Słońce świeciło na blaszanych rynnach dachów. Niebo odbijało się w oknach domów, domy odbijały się w kanałach.

Czy to możliwe, że już kiedyś tu byłem? Czy to już mi się kiedyś śniło? W czasach, gdy jeszcze śniłem, to było przed poznaniem Katji. Może goniłem wtedy po mieście kogoś innego? A może przez te wszystkie lata zaprawianych chemicznie nocy jednak śniłem, nic z tego nie pamiętając? Mijałem kolejnych ludzi, biegnąc za Katją. Otaczała ją błękitna poświata, więc z daleka wyglądała jak małe, niebieskie światełko. Łatwo mi było za nią podążać i właściwie nie bałem się, że stracę ją z oczu. Jakbym już wiedział, dokąd idzie. W końcu skręciła i weszła do jednego z domów, a ja pobiegłem za nią. Wąskimi schodami wszedłem na strych. Było duszno i gorąco, a Katja leżała na kanapie. Spała. Podszedłem i ukląkłem koło niej, z twarzą przy jej twarzy. Oddech Katji przyjemnie łaskotał mnie w ucho i – mimo tej całej duchoty – gęsia skórka pokryła mi ramiona. Sam też powoli zaczynałem zasypiać, licząc różowe słonie, gdy nagle moim ciałem szarpnęło. Poczułem, że tracę pod sobą grunt, że zacząłem spadać. Złapałem się krawędzi kanapy i zobaczyłem, że jest pusta. Katji nie było. Przetarłem spocone czoło. W pokoju znajdowały się trzy pary drzwi. A za nimi następne pokoje. Zajrzałem do wszystkich, ale Katji w nich nie było. Do tego musiała zapaść noc, bo przestałem cokolwiek widzieć. Poruszałem się po omacku, przechodząc z jednego pomieszczenia do drugiego, w jakimś dziwnym tańcu. W którą stronę bym się nie obrócił – drzwi. I każdy pokój był tak samo duszny i nieprzenikniony, jakbym kręcił się w kółko, ale było zbyt ciemno, bym mógł to stwierdzić z całkowitą pewnością. Aż nagle wszystko się zatrzymało. Takie właśnie miałem wrażenie – jakbym to nie ja stanął w miejscu, lecz strych przestał wirować wokół mnie. Zorientowałem się, że stoję między dwoma lustrami, jestem między nimi uwięziony przez jakąś dziwną niemoc, która nagle mnie ogarnęła, i patrzę na swoje powtarzające się w nieskończoność odbicie, które znowu mnie wciąga do środka jak wir. Im dłużej patrzyłem, tym lepiej rozpoznawałem te coraz dalsze i dalsze odbicia. Aż w końcu w ostatniej z tego nieskończonego ciągu twarzy rozpoznałem rysy Lunatyka.

‹›‹›‹›‹›

Na początku, zgodnie z zaleceniami, starałem się nie spać w ciągu dnia, żeby nie mieć problemu z zaśnięciem w trakcie badań, jednak szybko przekonałem się, że nie było to potrzebne. Prochy, które mi dawali, i tak ścinały mnie z nóg w kilka minut. Dlatego wkrótce zacząłem ucinać sobie drzemki, gdy Katja była w pracy.

W niektóre dni udawało mi się przywołać ponownie sen wywołany remami: czasem samo tylko wspomnienie, ale czasem coś w rodzaju kontynuacji, nowej części historii, którą przeżywałem w laboratorium. Zacząłem je zapisywać. Najpierw po to, żeby pokazać Lunatykowi, ale potem zrozumiałem, że dzięki tym zapiskom śnię więcej i bardziej intensywnie. Powoli zaczynałem się uczyć, jak wpływać na treść swoich snów, a nawet nakierowywać je na pożądane przeze mnie tory w trakcie ich trwania. Czasem czułem wyraźnie, że mogę wpływać na to, co się dzieje. W takie dni czułem się wyjątkowo. Na tyle wyjątkowo, by pozwolić sobie na szczególne myśli. Najpierw nieśmiałe, później już bardziej otwarte. Czy nauczę się tego, co potrafi Lunatyk? Czy on też tak zaczynał? Próbowałem go o to wypytać, jednak był wyjątkowo skryty. Właściwie nie powinno mnie to dziwić. Ale taka postawa sugerowała, że był jakiś sekret do odkrycia, jakiś trik, coś, czego można się nauczyć. Najwyraźniej jego zdolności nie były przejawem wrodzonego geniuszu. Napawało mnie to nadzieją. Zacząłem zastanawiać się, czy istniała szansa, by to jakoś wykorzystać, zmienić swoją pozycję, może nawet awansować? Zarabiać prawdziwe pieniądze. Przestać się ciągle martwić. Zmienić mieszkanie.

I tak wyglądało moje życie przez kolejne kilka tygodni. Katja wracała z pracy, budziła mnie i jedliśmy razem kolację. Zwykle starałem się coś przygotować, choćby tylko kupić chleb albo jakieś owoce, które lubiła, na przykład arbuzy. Do gotowania ciepłych posiłków nie miałem głowy. Uświadomiłem to sobie po tym, jak zasnąłem, zostawiając garnek na gazie. Poza tym i tak było za gorąco na gotowanie. Kupowałem więc arbuza, robiłem dzbanek mrożonej herbaty i siadaliśmy na balkonie, rozmawiając. Opowiadałem jej swoje sny.

Potem jechałem do laboratorium. Z każdym dniem coraz niecierpliwiej czekałem na ten moment. Przykładałem kartę do czytnika, żeby otworzyć drzwi. Przebierałem się w zielony, laboratoryjny komplecik, moje „ciuchy do spania”. Potem siedziałem i czekałem, aż przyjdą chłopaki, nafaszerują mnie prochami i wsadzą do skanera.

– Co dziś mamy na tapecie? – pytałem wesoło, gdy wchodzili.

Nad ranem wracałem do domu, kładłem się koło Katji i zasypiałem.

#Boleści

Moje zdolności rzeczywiście poprawiały się z każdym dniem. Zapamiętywałem już sny w najdrobniejszych detalach. W czwartek przyszedłem do firmy normalnie. Przyłożyłem kartę do czytnika, żeby otworzyć drzwi. Przebrałem się w ciuchy do spania i czekałem aż przyjdą chłopaki, żeby nafaszerować mnie prochami.

– Co dziś mamy na tapecie? – zapytałem, gdy tylko weszli.

Benjamin otworzył usta, ale Lunatyk go uprzedził:

– Boleści – powiedział i przez chwilę wydawało mi się, że słyszałem w jego głosie satysfakcję.

Nie brzmiało to przyjemnie i musieli wyczytać tę niechęć z mojej twarzy, co na pewno nie było trudne. Benjamin wyciągnął ręce w uspokajającym geście.

– To może nie być szczególnie przyjemne…

– Nie mów.

– Nie będzie przyjemnie w trakcie, ale za to po przebudzeniu możesz przeżyć nawet swego rodzaju katharsis. Nie chodzi tylko o zwykłe uczucie ulgi: „och, to był tylko sen”. To szansa, by zmierzyć się ze swoimi demonami w bezpiecznym środowisku. Wyrzucić z siebie cały ból. Bo tu prawie nic nie jest z góry zaplanowane. Nie jesteśmy sadystami, nie będziemy się nad tobą znęcać. Chodzi o ból, który już jest w tobie. My go tylko pomagamy wydobyć. Jeśli chcesz znać moje zdanie, Boleści to nasz najlepszy, najbardziej wyrafinowany produkt. Perła geniuszu.

Lunatyk przyjął pochwałę z kamienną twarzą. Nawet powieka mu nie drgnęła. Benjamin patrzył na mnie wyczekująco.

– Zaczynajmy – powiedziałem dziarsko, chociaż wiedziałem, że nie nabiorę nawet siebie.

Benjamin skinął głową, posłał mi jeszcze jeden uspokajający uśmiech i zamknął za sobą drzwi. Lunatyk podszedł do kontrolki. Zanim zgasili światło, ostatni raz spojrzał na mnie znad ekranu. I to jego oczy widziałem, zasypiając.

‹›‹›‹›‹›

Oczy Lunatyka były trochę szare, trochę zielone, z brązowymi plamkami blisko źrenic. Niczym dwa pełne brunatnych wodorostów bajorka, w których muł wpływa na powierzchnię, gdy zamieszasz patykiem. W takich miejscach nie powinno się pływać – nigdy nie wiadomo, co czai się w wodzie, można się zaplątać w wodorosty albo nadepnąć na szkło. Poza tym to i tak średnia przyjemność, ciągle coś się klei do ciała i człowiek wychodzi oblepiony syfem. Miałem tego świadomość. A jednak, gdy tak stałem i patrzyłem na tafle połyskującego w słońcu bajorka, zamarzyło mi się, żeby do niego wskoczyć. Albo chociaż zamoczyć stopy. Nie było nawet gorąco, a ja mimo wszystko zaczynałem się pocić. W końcu jednak zdecydowałem, że nie będę pływać. Zamiast tego odwróciłem się i ruszyłem w stronę lasu. Szedłem przed siebie, aż dotarłem do małej polany, na której stał stół i krzesła. Takie plastikowe, ogrodowe, jak na starych filmach i zdjęciach. Stół był prostokątny, z dziurą na parasol pośrodku. Przy jednej z krawędzi blisko siebie siedzieli Benjamin z Lunatykiem. Pili herbatę ze szklanek. Benjamin właśnie słodził, dzwoniąc łyżeczką o ścianki. W wełnianej kamizelce założonej na koszulę wyglądał trochę dziwnie, jak mój dziadek. Lunatyk w białym golfie beznamiętnie przeżuwał biszkopta. Podszedłem bliżej, patrząc na chłopaków i pozdrawiając ich ruchem głowy. Jednak zdawali się mnie nie zauważać. Benjamin oblizał łyżeczkę i odłożył na spodek, potem powiedział coś do Lunatyka.

Krzesła były brudne, ale i tak usiadłem naprzeciwko, tam, gdzie stała jeszcze jedna szklanka.

– To dla mnie? Mogę się napić?

Nie odpowiedzieli. Pośrodku stołu, obok dziury na parasol, stał dzbanek, a obok niego metalowa cukiernica. Obsłużyłem się sam. Benjamin i Lunatyk pogrążeni byli w rozmowie, dolatywały mnie strzępki ich słów. Wypiłem połowę swojej herbaty, zanim dotarło do mnie, że nie rozumiem nic z tego, co mówią. Posługiwali się językiem, jakiego nie znałem (ani nawet nie słyszałem nigdy wcześniej), a może nawet specjalnym szyfrem. To mnie zaintrygowało. Spróbowałem nawiązać kontakt wzrokowy najpierw z Benjaminem (to wydawało mi się prostsze), a potem z Lunatykiem (beznadziejne zadanie – gdy był czymś porządnie zaaferowany, nie zwracał uwagi na resztę świata). Odchrząknąłem raz i drugi, żeby przykuć ich uwagę. Na nic się to zdało.

– Przepraszam, o czym rozmawiacie? – zapytałem, ale w dalszym ciągu nie doczekałem się odpowiedzi. W końcu, porządnie już zirytowany, wyciągnąłem rękę przez stół i pomachałem nią pomiędzy Benjaminem a Lunatykiem. Ale oni dalej zdawali się mnie nie zauważać. Spojrzałem na swoją rękę – wyglądała całkiem normalnie. I wtedy w nagłym olśnieniu wziąłem do ręki łyżeczkę i zacząłem szukać swojego odbicia. Nie znalazłem. A więc o to chodzi – pomyślałem. Jestem niewidzialny!

I podekscytowany zrozumiałem, że to moja szansa, by dowiedzieć się czegoś istotnego. Nawet jeśli mówią szyfrem. Cichuteńko (wolałem nie ryzykować) przysiadłem się na bliższe krzesło, tuż koło Benjamina. Wtedy dopiero zobaczyłem, że na jego kolanach leży teczka. Wyciągał z niej jakieś dokumenty i pod stołem pokazywał Lunatykowi, który na przemian kiwał głową i wzruszał ramionami.

Spodziewałem się, że ta – wyglądająca na starodawną – teczka zawiera tajemnicę remów. Zamiast tego zobaczyłem kilka swoich zdjęć. Jedno, na którym wychodzę w firmy. Jedno zdjęcie z Katją na balkonie. A nawet zbliżenie na twarz Katji. Krew zagotowała mi się w żyłach. Przez chwilę zastanawiałem się, którego z nich mam udusić najpierw. Potem starałem się zrozumieć – może to zwyczajowe procedury, sprawdzają swoich pracowników? Potem Benjamin zamknął teczkę. Na całej jej szerokości widniał czerwony napis „Eliminacja”. Tego się nie spodziewałem. Zrozumiałem, że muszę ją wykraść i zobaczyć, co jeszcze w niej jest. Skoro potrafiłem zrozumieć napis, to może byłbym w stanie przeczytać też dokumenty w środku. Benjamin położył teczkę na stole. Gdyby tylko w odpowiednim momencie obaj się odwrócili, mógłbym zabrać teczkę i uciec. Tylko ja to zrobić?

Wiedziony nagłym impulsem, chwyciłem łyżeczkę od herbaty i rzuciłem ją w krzaki. Uznałem to za dobry pomysł na odwrócenie ich uwagi. Miałem jednak pecha. Usłyszałem jęknięcie i po chwili z krzaków wyczołgał się grubawy facet w kapeluszu z piórami. Od razu go poznałem – Naczelny Ogrodnik Pabitela, widziałem wcześniej jego zdjęcia. Nie byłem oczywiście wystarczająco ważny, żeby nas sobie przedstawiono. Naczelny potarł nos i podszedł do stołu.

– Który z panów to upuścił? – zapytał, pokazując łyżeczkę.

W tym momencie wszyscy naraz spojrzeli w moją stronę. Potem wybuchli śmiechem.

– Z czego się śmiejecie, do cholery?! – zawołałem zdesperowany.

I wtedy z lasu wyszła moja babcia, niosąc na tacy telefon – zabytek muzealny. Skąd ona go wytrzasnęła? Naczelny wziął od babci telefon i zaczął wybierać jakiś numer. Poczułem, że zaraz zupełnie stracę panowanie nad sobą. W końcu wstałem i podszedłem do Lunatyka, który z nich wszystkich (pojąłem to nagle z całą jasnością) był mi zawsze najbliższy.

– Powiedz coś! – Miała to być prośba, ale wyszło głośno i natarczywie, jak rozkaz. Lunatyk nawet na mnie nie spojrzał. A reszta patrzyła na mnie pobłażliwie, bez złości nawet, co mnie jeszcze bardziej rozwścieczyło i zbiło z tropu.

– Powiedz to! – Znów to samo. Jakbym nagle stracił zdolność cichego mówienia. Wszystko, co wychodziło z moich ust, było obelżywe albo głośne, jakby ktoś nałożył mi na usta jakiś filtr, antytłumik. W mojej głowie to miało sens, ale gdy tylko się poza nią wydostawało…. Weź się w garść!

– Powiedz to, proszę! – wykrzyczałem, i tym razem miało to komiczny efekt. Naczelny zaśmiał się wesoło, Benjamin też się uśmiechnął, a Lunatyk jak zwykle nie zareagował. Ogarnęła mnie furia. Chciałem wyrwać sobie serce i rzucić nim w kogoś. Umazać ich twarze własną krwią. I wtedy to zrobiłem. Podszedłem do Lunatyka, złapałem go za ramiona i zacząłem nim z całej siły potrząsać.

– Powiedz, że mnie kochasz!

Potrząsałem nim tak długo, aż rozpadł mi się w rękach niczym rozmoczony biszkopt. A oni pozostali spokojni. Nie mieli jednak dla mnie cienia sympatii ani współczucia. Teraz patrzyli na mnie tylko z irytacją, nawet bez cienia ciekawości. Naczelny przełożył jakieś papiery na stole, Benjamin kiwał głową, a jego spojrzenie mówiło „nie podchodź”. Kopnąłem leżącą pod moimi stopami kupkę ubrań.

– No, kochaj mnie! – wyszeptałem, pociągając nosem. Wiedziałem, że to koniec. Ogień wciąż jeszcze pełzał pod moją skórą, zaczynając od rąk, w górę, a potem wydostawał się przez oczy w postaci strumienia łez. Nie chodziło nawet o to, że mam zginąć, ale o sam fakt, że inny uznawali to za korzystne lub w najlepszym razie obojętne. Wiedziałem, że zaraz umrę, ale i tak najbardziej bolało mnie to, że oni się na to zgadzają. Obudziłem się z krzykiem, cały spocony.

‹›‹›‹›‹›

Wróciłem do domu wcześniej niż zwykle. Koszmar, choć zdawał się ciągnąć niemiłosiernie długo, tak naprawdę trwał niecałą godzinę. Benjamin zrobił mi potem kilka testów i zdecydował się puścić mnie do domu. Mimo nocnej pory, w pokoju było gorąco. Mieliśmy mały wiatraczek, ale za bardzo nie pomagał. Oczywiście nie stać nas było na klimatyzację. Katja oglądała film w salonie. Siedziała na podłodze, oparta plecami o kanapę. Na kolanach trzymała połówkę arbuza. Jak zwykle, zamiast pokroić go na kawałki i zjeść jak normalny człowiek, wyjadała go łyżką jak z miski. Dla mnie zostawała potem do połowy wydrążona skorupa z arbuzową zupą pełną pestek. Chciałem zwrócić jej uwagę, ale w końcu to olałem. I tak nie miałem ochoty na arbuza.

– Nie śpisz? – zapytałem, jak mi się wydawało, neutralnym tonem.

– Oglądam.

Usiadłem koło niej na podłodze.

– Dziś śniło mi się coś dziwnego…

– Rano mi opowiesz – powiedziała, wskazując na ekran.

Policzyłem w myślach do dziesięciu.

– To było naprawdę ciężkie. – Spróbowałem jeszcze raz.

– Wierzę, kochanie. – Pogłaskała mnie po dłoni, a potem, widząc, że chcę coś jeszcze powiedzieć, przyłożyła palec do ust.

Pierwszy raz, od kiedy pamiętam, miałem ochotę ją uderzyć. Zamiast tego wycedziłem:

– Czasami jesteś gorsza od nich. Po prostu brak mi słów…

To ją uraziło.

– Nie bądź niesprawiedliwy.

– Niesprawiedliwy? Oni przynajmniej chcą ze mną rozmawiać!

– A ja z tobą nie rozmawiam?!

Ta urażona duma na jej twarzy… Naprawdę miałem ochotę zetrzeć ją pięścią. Zamiast tego zerwałem się i ruszyłem do wyjścia.

– Rozmawiamy tylko o tobie i twoich snach! – zawołała za mną.

– Wcześniej w ogóle nie chciałaś ze mną rozmawiać, bo niby nie było o czym!

Zamknęła usta.

– Na to nic nie powiesz? – Nie mogłem się powstrzymać.

– Jesteś wstrętny. Nie mów do mnie takim tonem.

– Jakim tonem?

– Jak ostatni, kurwa, prostak!

W sekundę znalazłem się przy niej. Zanim zdążyła się ruszyć, złapałem arbuza, obróciłem go nad Katją do góry dnem, tak, że cały sok pociekł jej na włosy, a potem wcisnąłem go jej na głowę jak czapkę. Zaczęła piszczeć, próbowała mnie uderzyć, ale ja już byłem przy drzwiach.

#Finimondo

– To już ten moment – stwierdził Benjamin.

– Tak, najwyższy czas. Jesteś gotowy?

Błękitny kwiat, przypominający hologramowego Buddę z taniej chińskiej restauracji, stał na stole w laboratorium i mrugał do mnie zaczepnie.

‹›‹›‹›‹›

Tym razem szedłem tak długo, aż dotarłem do domu, którego szukałem. Był to budynek z zeszłego stulecia: willa z białymi ścianami, gankiem i ogrodem. Zajrzałem przez okno. Wszystkie meble przykryte były folią. Nad sufitem wisiał ogromny żyrandol – podobny znalazłem kiedyś u dziadka na strychu. Zapukałem w szybę, ale nikt nie otworzył. Obszedłem dom i zobaczyłem na jego tyłach stół i krzesła. Takie plastikowe, ogrodowe. Z jakiegoś powodu pomyślałem, że muszą być brudne.

Były brudne, ale mimo wszystko usiadłem. Ze swojego miejsca mogłem zajrzeć przez oszklone drzwi tarasu. Na jednej ze ścian wisiał obraz. Nie widziałem go dobrze, ale pamiętałem, co przedstawia. Było tam błękitne, spokojne morze, jasne niebo, i samotna wyspa na horyzoncie. Finimondo. Wyspa na końcu świata. Miejsce, gdzie marzenia stawały się rzeczywistością. Jedyną rzeczywistością. Głowa opadła mi na pierś.

Obudziłem się we mgle – gęstej i białej, nieprzypominającej jednak ani wełny, ani mleka, raczej zamarznięte światło. Była tak piękna, że nie od razu pomyślałem o zagrożeniu, jakie mogła kryć. Dopiero po chwili zauważyłem, że mgła bardzo spowalniała moje kroki: poruszałem się z wysiłkiem, ślamazarnie, jak po wodą, i zrozumiałem, że potencjalna ucieczka byłaby niemożliwa. Postanowiłem jednak iść dalej przed siebie, nie zważając na to. W miarę jak szedłem, docierało do mnie, że nie znajduję się wcale na otwartej przestrzeni, ale we wnętrzu domu. Słyszałem swoje kroki na drewnianej podłodze. A potem doszedł do tego jeszcze jeden dźwięk: delikatne dzwonienie. Domyśliłem się, że to żyrandol. Chwiał się tak, jakby ktoś się na nim huśtał. I wtedy z sufitu spadł na mnie ciemny kształt – ptak albo nietoperz. Przewróciłem się. Zwierzak, zamiast odlecieć, usiadł mi na piersi. Zatrzęsło mną z obrzydzenia. Chciałem na niego krzyknąć, ale nie mogłem wydobyć z siebie głosu.

Nie mogłem oddychać. Nie mogłem się ruszyć, nie mogłem nawet zamknąć oczu. We wnętrzu skanera i tak nie było wiele miejsca. A teraz jeszcze to coś siedzące mi na piersi. Ten demon, czarny i obślizgły, w ciemności widziałem tylko jego oczy, jak dwa czerwone światełka.

‹›‹›‹›‹›

Gdy tylko wróciłem do mieszkania, wiedziałem, co się stało. Było tak cicho. Na wszelki wypadek obszedłem pokoje, wyjrzałem przez wszystkie po kolei okna, wyszedłem na balkon. Otworzyłem szafy – były w połowie opróżnione. Potem zacząłem szukać liściku. Żadnego nie znalazłem. Byłem wykończony po pracy. Położyłem się na łóżku po prawej stronie, tam, gdzie zawsze spała Katja. Na poduszce znalazłem kilka jej włosów. Jeszcze do mnie nie docierało, co się stało, a jednocześnie byłem absolutnie, stuprocentowo pewny, że Katja już nie wróci. Wiedziałem, że będę jej szukał i pewnie znajdował w wielu przypadkowych, nieznajomych twarzach, ale w głębi duszy wiedziałem też, że już nigdy jej nie zobaczę. Zaczął padać deszcz i przez te wszystkie pootwierane przeze mnie okna w mieszkaniu zrobiło się zimno. Naciągnąłem na siebie kołdrę pachnącą potem i perfumami Katji. Zamknąłem oczy i żeby zasnąć, liczyłem oddechy, wdzięczny za każdą minutę tego stanu zawieszenia poprzedzającego każdą rozpacz. Rano moje serce zamieni się w ziejący pustką krater, ale teraz jeszcze spokojnie sobie biło, jakby mózg chciał oszczędzić moje ciało, dać mu jeszcze chwilkę – najpierw odpocznij, to nie jest dobry moment, potem mu powiemy, niech sobie jeszcze pompuje krew.

Poranek będzie jak uderzenie pięścią w splot słoneczny, ale póki nie nadejdzie, mogę jeszcze spać. Mój oddech powoli stawał się coraz płytszy, a myśli coraz bardziej odległe, jakbym zanurzał się pod wodę. W głębi czekała na mnie Katja. Siedziała na walizce z mokrymi włosami. W samym tylko ręczniku. Trzepnęła mnie w rękę, gdy próbowałem go odwinąć. Malowała paznokcie, nie mogłem jej przeszkadzać. Pochyliłem się i pocałowałem ją w udo. A ona położyła mi rękę na głowie, pogłaskała mnie po włosach i wyszeptała mi do ucha:

– Pokroiłam arbuza.

#Koniec

Otworzyłem oczy i pierwsze, o czym pomyślałem, to to, że nie ma ze mną Katji. Potem przypomniałem sobie dlaczego. Przypomniałem sobie, gdzie jestem, kim jestem i co tu robię. Pozwoliłem, by sen odpłynął ode mnie. A razem z nim wszystkie emocje, które wzbudził. Nie było sensu się ich trzymać. W ciemności widziałem czerwone światełka, które wyznaczały dla mnie kierunek. Potem dotarł do mnie głos.

– Budzi się.

Zawsze lubiłem ten moment wyjścia z transu. W pewnym sensie oznaczał po prostu zakończoną robotę. Przez krótką chwilę czułem czystą satysfakcję. Ktoś włączył światło, niezbyt jaskrawe, ale i tak zmrużyłem oczy. Gdy je ponownie otworzyłem, pochylał się nade mną Benjamin.

– Lunatyk, jak się spało?

#Koniec końców

Bruno Bohren, nazwany przez współpracowników Lunatykiem, wyszedł tego dnia z pracy bardzo zadowolony. Zdawał sobie sprawę z tego, że jego nowy produkt nie będzie bestsellerem, a raczej „rarytasem dla koneserów”, jak mawiał Benjamin. Ale na tym etapie nie musiał już się martwić o sprzedaż. Mógł sobie pozwolić na najróżniejsze nierentowne, „artystyczne” przedsięwzięcia.

Do swojego mieszkania w najdroższej części miasta wracał piechotą – był to tylko pięciominutowy spacer. Po drodze minął – jak zawsze – bar prowadzony przez dawną znajomą ze szkoły. Ale wiedział, że dziś nie wejdzie „na jednego”. Nie spędzi tu wieczoru, wypatrując jej w tłumie. Nie będzie sączył drinków, przyglądając się, jak Katja żartuje z personelem. Nie zrobi żadnej z tych rzeczy. Nie dziś. I w tym momencie nie było mu z tego powodu nawet żal.

W opowiadaniu wykorzystano:

Słowa: boleści (Miłosz Więckowski), dobasio (Anna Sobczak), finimondo (Łukasz Boeske), olśnienie (Kleopatra), pabitel (Ania Maślanka), REM (Monika), ruminacja (Danuta Bartoszuk), skryba (Kasia Kowalewska).

Imiona: Benjamin (Bibianna Balaj), Bruno (Sylwia Chutnik), Katja (Agnieszka Ul), Lunatyk (Anna Pawlak).

Hanna Bilińska-Stecyszyn

Żona, matka, eksbelferka, obecnie kobieta (i pisarka) domowa. Po trzydziestu latach sprawdzania cudzych wypracowań wreszcie pisze własne. W 2015 roku debiutowała jako jedna z autorów tomu opowiadań A wszystko przez tę książkę: https://www.e-bookowo.pl/proza/a-wszystko-przez-te-ksiazke.html. Blogerka: www.kobietadomowa.wordpress.com. Laureatka konkursów pisarskich w grupie JMTPT: superlauru za opowiadanie Jest Wigilia i pierwszej nagrody w plebiscycie czytelników za opowiadanie Historia czterotomowa. W szufladzie ma kilka innych opowiadań, wspomnienia oraz dwie powieści.

‹›

Z Hamburga do Lubniewic wróciłem wozem drabiniastym. Dziś wydaje mi się to zabawne, lecz wtedy nie było mi do śmiechu. Kiedy ze strzępów cudzych relacji i własnej pamięci posklejałem tę historię, refleksję miałem tylko jedną – że na stare lata będzie co opowiadać wnukom.

W Hamburgu mieszkał mój brat bliźniak, młodszy o kilka minut. Poldek. W tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym poznał Kryśkę, swoją późniejszą żonę. Przyjechała z Katowic na obóz młodzieżowy do ośrodka Kaczy Dołek, gdzie on latem czarował dziewczyny jako przystaniowy. Po kilku miesiącach zostali małżeństwem, a tuż przed stanem wojennym wyjechali do Niemiec na pochodzenie. Ile było gadania, gdy zdradzili swoje plany!

– Po to człowiek siedział w ziemlance i jadł zgniłe kartofle, żebyś ty teraz na Niemca się przerabiał?! – grzmiał nasz ojciec.

– To gdzie w końcu tata był? Bo w ziemiance to u ruskich, tak nam tata opowiadał. – Próbowałem rzecz wyjaśnić.

– Nauczyciel jesteś, Ildek, ale co ty wiesz! Ja u szwabów na robotach, stryjek u ruskich. Wszy tłukł i na dezynterię chorował.

– Dyzenterię.

– Nie mądruj się. Rusek czy Niemiec, wszystko jedno, wróg.

Młodzi dostali w Hamburgu mieszkanie i taki socjal, że pozazdrościć. Wkrótce Poldek znalazł pracę w warsztacie elektrotechnicznym. Już mógł jak panisko przyjeżdżać z rodziną do Lubniewic samochodem pełnym niemieckich geszenków. A stary wciąż się krzywił. Nawet telewizor kolorowy go nie udobruchał.

Mnie nie ciągnęło na „zgniły Zachód”. Im bardziej bratowa przechwalała się kapitalistycznymi cudami, tym większą czułem przekorę. Dopiero Jędruś i Ela mnie namówili, koledzy z pracy, nauczyciele jak ja. W czasie wakacji, gdy otwierał się Hamburger Dom, jeździli tam, by zarobić na budowę chałupy.

– Szefowa udaje surową, ale ma miękkie serce – przekonywał Jędruś. – Napisaliśmy, że przyjedziemy z kolegą, nie będzie zaskoczona. Znasz niemiecki, dasz radę. Nad czym się zastanawiać? Metę masz u brata, w luksusy jedziesz! A jak ci się papa ucieszy na widok prawdziwych pieniędzy! Sam zobaczysz.

Tak. Dotarło do mojej tępej głowy, że tylko za prawdziwe pieniądze mogę zrealizować pewien plan. A może i przemeblować całe życie. Więc choć ojciec znów wygłaszał monologi, że nie po to od bauera uciekał, by teraz jego syn miał harować u Niemca, postanowiłem skoczyć na głęboką wodę. Tylko nikomu na razie nie zdradzałem, że mnie do tego skoku pcha miłość. Bo sam nie miałem pewności, czy mój plan wypali.

‹›‹›‹›‹›

– Musimy tarabanić się maluchem, na lepsze auto na razie nas nie stać, budowa ważniejsza – powiadomił mnie Jędruś przed odjazdem. – Nie bierz za dużo bambetli, zmieścimy się. Auto jeszcze na włoskich częściach, da radę.

Wyjechaliśmy w czwartkowy wieczór.

– „Dom” po niemiecku oznacza katedrę, w dawnych wiekach odbywały się w niej jarmarki – tłumaczyła mi po drodze Ela. – Katedra już nie istnieje, ale jarmarki Niemcy organizują nadal, trzy razy w roku. My jeździmy latem, a jest też Hamburger Dom jesienny i zimowy. To takie wielkie wesołe miasteczko. Diabelski młyn, knajpy, fajerwerki, tłumy ludzi.

Prowadził tylko Jędruś, bo Ela, świeżo upieczony kierowca, bała się jechać po niemieckiej autostradzie. Ja na kurs prawa jazdy nawet nie zdążyłem się załapać, więc też nie mogłem pomóc. A mój ambitny plan wiązał się z nabyciem w Hamburgu samochodu. Nie byle czego, tylko porządnego niemieckiego wozu, opla lub volkswagena. Żeby w Lubniewicach wszystkim szczęki opadły. Tak, nadal za gównianą pensję będę nieść kaganek oświaty – ale za to z jaką furą! I ona niczym magnes przyciągnie ku mnie tę Jedyną… Coś wymyślę, żeby sprowadzić auto do Polski, a zaraz po powrocie z Hamburga zapiszę się na kurs.

Tak sobie marzyłem przez całą noc, bo zamierzone pięć godzin podróży mocno się przedłużyło. W Świecku staliśmy w korku, potem na przejściu w Gudow enerdowski celnik długo przetrzepywał nam samochód, nie kryjąc złości, że u Polaków już jest wolność i mogą wyjeżdżać do kapitalistów, a on wciąż nie.

Na Heiligengeistfeld dotarliśmy późnym ranem. Wszystkie budy czekały już na przyjęcie gości, choć w wielu wciąż trwała krzątanina.

– To nasza pralniosypialnia. – Jędruś pokazał mi jeden z baraków na zapleczu, małą kanciapę z rozkładanym tapczanem wciśniętym między pralkę i blat do prasowania. – Ciasno, ale przez te cztery tygodnie idzie wytrzymać. Ja sprzątam w tych budach, Ela pierze i prasuje, i Wincklerowa mniej nam liczy za noclegi.

Gisela i Bruno Wincklerowie „na Domie”, jak mawiał Jędruś, prowadzili swój biznes od wielu lat. Ona, mózg interesu, załatwiała dostawy i płatności. Ale to Bruno patrzył pracownikom na ręce. Obwoźna knajpa, z którą wędrowali po jarmarkach i festynach, była całym ich życiem. Cztery stoliki w środku, przeszklona lada, na zapleczu mieszkania i toalety, w barakach przypominających wozy cyrkowe. Od trzech lat zatrudniali Polaków. Oczywiście na czarno. Wincklerowa pewnie miała jakiś układ z policją, a i tak prosiła, by nie rozmawiać po polsku za głośno. Choć te środki ostrożności wydawały się zbyteczne, bo już w co drugiej knajpie na Hamburger Dom pracowali Polacy.

Gdy zostałem przedstawiony szefowej, po krótkiej rozmowie zdecydowała, że gut, nawet pochwaliła mój kulawy niemiecki. Tak oto w dwie minuty zostałem pasowany na pracownika małej hamburskiej gastronomii i już nazajutrz miałem stanąć za ladą.

– Życzę udanego startu – powiedziała Gisela, gdy skończyliśmy robić ostatnie błyski w barze i na zapleczu, a obrzuciwszy naszą trójkę zadowolonym spojrzeniem, dodała: – Będę miała najładniejszą obsługę na całym Hamburger Dom.

‹›‹›‹›‹›

– Cześć, szwagier – przywitała mnie bratowa, kiedy pod wieczór Poldek przywiózł mnie do ich mieszkania. – Żenidło ci już urosło?

To był jej ulubiony żart. Zawsze mnie wpieniał, zwłaszcza gdy i Poldek zaczynał się mądrzyć na temat zalet posiadania żony i dzieci.

– Urosło, ale nie twoja sprawa. Masz inny zestaw pytań? – Nie zamierzałem się zwierzać Kryśce ani komukolwiek innemu.

– Daj mu spokój. – Tym razem Poldek nie dorzucił swoich trzech groszy. – Zazdrościsz, że jeszcze bryka na wolności? Zawołaj dzieciaki i siadajmy do stołu, bo pewnie po całym dniu chłop umiera z głodu.

Leopold Walusiak, lat trzydzieści trzy, świeżo upieczony obywatel RFN narodowości polskiej, posiadał spory brzuch i lekko przerzedzone, siwawe skronie. Nikt by nie pomyślał, że to mój bliźniaczy brat. Ja wciąż przypominałem tyczkę, a na głowie, nie chwaląc się, miałem falującą lwią grzywę.

Gdy chodziliśmy do przedszkola, rodzice mówili na nas Podjadek i Niejadek, bo Poldek od urodzenia był wielkim łasuchem, a ja stale marudziłem przy stole. W szkole dowiedzieliśmy się, że nosimy imiona wielkich twórców, Gałczyńskiego i Staffa. Lecz marną stanowiło to pociechę. Ildefons i Leopold! Dobre dla poetów, a nie dla chłopaków z pipidówki, nawet jeśli jeden z nich został później polonistą, a drugi mistrzem ślusarskim. Jeszcze jako dorosły facet miałem żal do matki. Owszem, lubiła wiersze, ale żeby nadać synom takie imiona!

Aż któregoś dnia… Kończyły się ferie zimowe, zaszedłem do gminnej biblioteki, nie przeczuwając, że doznam tam porażenia, które za pół roku zaowocuje wyjazdem na saksy. Bibliotekarka rozmawiała z młodą dziewczyną. Myślałem, że to jakaś turystka, bo nigdy wcześniej jej w Lubniewicach nie widziałem. Szczupła, ciemnowłosa, bardzo zgrabna. Natychmiast przyciągnęły mój wzrok jej kształtne piersi pod obcisłym sweterkiem. Pytała, czy mogłaby zajrzeć do Dzieł Gałczyńskiego, bo chce sobie przypomnieć pewien wiersz.

– Proszę, o wilku mowa. Witamy mistrza – powiedziała pani Karnowicz na mój widok i uśmiechnęła się tak promiennie, jakby do naszej książnicy wszedł sam Gałczyński. – Oto miejscowy Ildefons. – Przedstawiła mnie dziewczynie. – Państwo się znają?

Pani Karnowicz jako chyba jedyna w Lubniewicach nazywała mnie pełnym imieniem. Zawsze była egzaltowana i nauczyłem się te jej powitania puszczać mimo uszu, teraz jednak zrobiło mi się głupio niczym sztubakowi przyłapanemu na oglądaniu „Playboya”.

– Chciałem oddać książki – mruknąłem, by jak najszybciej zmienić temat.

– Ildefons? – Tym razem powiedziała to dziewczyna. – Naprawdę ma pan takie imię?

– Tak. Mamę trochę poniosło. Ildek Walusiak. – Przedstawiłem się.

– Iga Welska. – Wyciągnęła drobną, delikatną dłoń, którą odrobinę za długo przytrzymałem w swojej. – A imię ma pan rzadkie i niebanalne, naprawdę. – Lekko się zaczerwieniła. – Uwielbiam Gałczyńskiego – dorzuciła.

Stałem jak zamurowany. Zamiast ją przyszpilić jakimś stosownym cytatem, przecież tyle ich znałem! Bibliotekarka podała jej książki. Dziewczyna zaczęła kartkować jeden z tomów, nie zwracając już na mnie uwagi.

Przyszpilenia nie dokonałem również następnego dnia, gdy – o dziwo – zobaczyłem ją znowu. Przed lekcjami poszedłem zrobić zaległe wyniki do karty zdrowia i kolejny raz odjęło mi mowę. W oślepiająco białym fartuchu pielęgniarskim, trochę niestety ukrywającym jej walory, ze skupioną miną, szczupłymi palcami piękna Iga pobierała mi krew. Tak delikatnie i wprawnie, że nie poczułem ukłucia igły. Znowu, jak wtedy w bibliotece, znaleźliśmy się blisko siebie, wręcz czułem ciepło jej ciała pod sztywnym od krochmalu fartuchem. Lecz nawet nie próbowałem zagadywać. Po raz pierwszy w życiu bałem się, że palnę jakąś bzdurę, której już nie odkręcę. Podryw na chama wobec wykrochmalonej siostry miłosierdzia czytającej poezję nie wchodził w grę, a przecież nie mogłem w ośrodku zdrowia recytować wierszy!

– Proszę zgłosić się za tydzień po wyniki – powiedziała, przykładając mi do ręki nasączony spirytusem wacik. – Do widzenia.

Wydawała się być obojętna wobec moich wdzięków. A ja od młodości miałem słabość do pięknych brunetek i tym razem dopadła mnie ona ze szczególną siłą.

‹›‹›‹›‹›

Po kolacji Poldek wyciągnął z barku butelkę.

– Rakija. Przywieźliśmy z wczasów w Jugosławii – pochwalił się.

Wypiłem kieliszek, za więcej podziękowałem.

– Jestem zbyt zmęczony. Zaraz usnę, a chciałbym ten wieczór w spokoju spędzić z wami – wymówiłem się.

Zawsze miałem słabą głowę. Pierwszy raz przekonałem się o tym, kiedy z chłopakami poszliśmy nad jezioro uczcić zakończenie podstawówki. Jedna szklanka wina zrobiła mi w głowie karuzelę, po drugiej odleciałem. Brat przeciwnie, po całej butelce krzepko trzymał się na nogach. Ale musiał przecież wywlec mnie z krzaków, gdzie omal nie zostawiłem żołądka, i zaciągnąć do domu. W dupę dostaliśmy obaj, ojciec pasem próbował wybić z nas przedwczesny pociąg do alkoholu, matka dołożyła swoje laczkiem. Dopiero na studiach odważyłem się sprawdzić, czy już mi się wzmocnił organizm. Skutek znów był opłakany. Od kawiarnianego stolika, przy którym siedziałem z interesującą czarnulką, musiałem się ewakuować galopem, a i tak ledwo zdążyłem do toalety. Dziewczyna się obraziła, a ja zyskałem dowód, że używki z procentami powinienem wykreślić z listy napojów.

– Nie ma sprawy. – Poldek odstawił butelkę. – Przyda się, jak wrócimy. Zabieramy cię na spacer. Pokażemy ci kawałek Hamburga, bo od jutra już będziesz tyrał.

– Ela mówiła, że tu są jakieś grające, podświetlane fontanny, może tam się wybierzemy?

– A, tak, Planten un Blomen. Ciekawe. Ale na dziś mam lepszy pomysł. Jesteś tak blisko siedliska rozpusty, grzechem byłoby nie zobaczyć. Skoczymy na Reeperbahn. Słyszałeś?

– Coś niecoś. Ulica czerwonych latarni, tak? Dobra, jedźmy tam.

Widoki na Reeperbahn tak różniły się od szarych wieczorów w największych nawet polskich miastach, że zaniemówiłem. Mimo późnej pory, życie tętniło kolorowym, pulsującym rytmem lambady. Przez ulice przelewały się tłumy, z otwartych drzwi i okien licznych lokali dobiegała głośna muzyka.

– A widzisz? – Kryśka pyszniła się, jakby wszystkie atrakcje Hamburga były jej zasługą. – W Lubniewicach już byś spał, a tu proszę, życie jak w Madrycie.

W otwartych oknach na klientów czekały roznegliżowane prostytutki. Jedna z nich – w mocno wydekoltowanej bluzce w fosforyzujące różowe paski – zaszczyciła mnie dwusekundowym spojrzeniem, ale zaraz ziewnęła. Najwyraźniej uznała, że nie śmierdzę forsą. Tak samo zareagował ciemnoskóry naganiacz w barwnej liberii, stojący przed drzwiami jednego z przybytków płatnej miłości.

– Co, nie mieć nic pieniądze? – spytał, rozpoznając w nas przybyszy zza żelaznej kurtyny.

– Mieć, ale już widzę, jak lecą na polskie złotówki. Chyba że brat mi skredytuje jeden numerek. – Puściłem oko do Poldka.

– Nie ma sprawy. Ile chcesz, sto marek, dwieście? – Też do mnie mrugnął.

– Chyba na łeb upadłeś. – Kryśka pociągnęła Poldka za rękaw. – Na nowe buty mi miałeś dać, a nie bratu na dziwki – wysyczała. – Wracajmy już.

‹›‹›‹›‹›

– Szwagier, co z ciebie za facet? – Do mojej bratowej dopiero w domu dotarło, że żartowaliśmy, i gdy Poldek ponownie wyciągnął flaszkę, podjęła swoją ulubioną śpiewkę. – Alkoholu nie lubisz, dziewczyny nie masz… Latka lecą, a ty co?

Po cichu przyznawałem jej rację. Latka leciały, fakt. Z początku mi się nie śpieszyło, zwłaszcza do powielania scenariusza Poldka, który tak wcześnie się ożenił i obrósł trójką dzieci. Kilka studenckich romansów stanowiło odległą przeszłość. Ogniste brunetki, a tylko w takich gustowałem, łatwo ulegały wdziękom tyczkowatego romantyka z bujną plerezą i „rozczulającymi dołkami w policzkach”, jak się wyraziła jedna z nich. Jednak szybko przekonywałem się, że z żadną nie chciałbym spędzić reszty życia. Do Lubniewic wróciłem z braku lepszego pomysłu. Pracowałem w miejscowej podstawówce i wciąż mieszkałem u rodziców. Choć matka codziennie wierciła mi dziurę w brzuchu, coraz mniejsze widziałem szanse. Jeśli nawet trafiała się interesująca dziewczyna, to albo była zajęta, albo taka, która po wakacjach spędzonych w Lubniewicach obiecywała napisać, a potem szkoda jej było na kopertę i znaczek.