Strona główna » Obyczajowe i romanse » Osaczony

Osaczony

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 9788323877219

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Osaczony

Colby Lane po latach pracy jako agent CIA i najemnik uczestniczący w ekspedycjach obalających dyktatorskie rządy wraca kontuzjowany do Ameryki. Chce rozpocząć nowe życie, zapomnieć o przeszłości, zarówno tej zawodowej, jak i prywatnej. Okazuje się, że nie jest to takie proste. Pracę w wielkiej teksaskiej firmie zaproponowano mu tylko dlatego, że za granicą zdobył doświadczenie w tropieniu wroga. Teraz jego zadaniem jest rozbicie gangu narkotykowego. Trudną sytuację Colby'ego komplikuje fakt, że w firmie tej jako urzędniczka pracuje Sarina. Ta kobieta przez jeden dzień była kiedyś jego żoną, i bardzo ją wtedy skrzywdził. W dodatku ma córeczkę, której ojciec jest nieznany. W końcu podczas akcji zmierzającej do rozbicia gangu okazuje się, że Sarina jest zupełnie inną osobą, niż mu się przez cały czas wydawało. Colby czuje się Osaczony...

Polecane książki

My, ludzie z początku XXI wieku, żyjemy w straszliwym pędzie. W pogoni za materialnymi dobrami, statusem, karierą, rzadziej za szczęściem. Ale także w ucieczce przed cierpieniem, samotnością, niespełnieniem własnych oczekiwań. To sprawia, że coraz więcej ludzi sięga po różnego rodzaju „wspomagac...
Przedmiotem badań w niniejszej monografii jest kwestia instrumentalizacji prawa konkurencji UE w sektorze transportu lotniczego. Publikacja w sposób przejrzysty prezentuje zagadnienia związane z tematyką konsolidacji transportu lotniczego – począwszy od zagadnień terminologicznych, poprzez rozważani...
FASCYNUJĄCA OPOWIEŚĆ O LUDZIACH Z EPOKI ŚREDNIOWIECZA. Polska była w tym czasie państwem silniejszym od Niemiec i lepiej uformowanym – z własnym pismem rzezanym na wiciach wierzbowych i z silną władzą centralną. Wydarzenia historyczne stanowią tło dla opisu życia codziennego bohaterów z różnych s...
Jeżeli chcecie odpocząć na jakiś czas od czarów i magii, sięgnijcie po „5 bajek na dobranoc”. Ich bohaterowie mierzą się z rzeczywistymi problemami, stworzonymi przez siebie lub przez innych – nieraz im nieżyczliwych. W pokonywaniu owych przeciwności nie pomagają im jakieś „tajemne siły”, lecz w...
Czasem musimy upaść, by miłość nas podźwignęła.Czasem jedna koszmarna chwila wystarczy, żeby cały twój świat pogrążył się w mroku… Dwudziestoczteroletni Dominic Kinkaide przeżył taką chwilę w dniu, w którym skończył liceum. Tragedia odmieniła go na zawsze. Teraz jest sławnym aktorem. W oczach świata...
Do kina czy na film? „Zawsze do kina” — odpowiada Justyna Budzik w fascynującej książce o przestrzeniach kina. Sala kinowa to tylko jedno z wielu opisywanych przez nią miejsc, gdzie „rozpościera się pełna niuansów przestrzeń kinematograficznego doznania, w który...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Diana Palmer

Tytuł oryginału:

OUTSIDER

Pierwsze wydanie:

Harlequin Books, 2006

Opracowanie redakcyjne:

Ewa Godycka

Korekta:

Roma Sachnowska, Ewa Godycka

© 2006 by Diana Palmer

© for the Polish edition by Arlekin – Wydawnictwo Harlequin Enterprises sp. z o.o., Warszawa 2007

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wydanie niniejsze zostało opublikowane w porozumieniu z Harlequin Enterprises II B.V.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne.

Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

Arlekin – Wydawnictwo Harlequin Enterprises sp. z o.o.

00-975 Warszawa, ul. Rakowiecka 4

Skład i łamanie: COMPTEXT®, Warszawa

ISBN 978-83-238-1765-9

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Zwykle jesienią w Teksasie, zwłaszcza w Houston, panują wyższe temperatury, lecz ten październikowy poranek był wyjątkowo chłodny. Nic dziwnego, że Colby Lane odczuwał ból w lewym przedramieniu, a raczej w kikucie, jaki pozostał mu po lewej ręce.

Rękę stracił podczas tajnej misji w Afryce. Wypiwszy za dużo, zapomniał o środkach ostrożności. Kula roztrzaskała kość na strzępy; rękę mu amputowano tuż poniżej łokcia. Od tego czasu nosił protezę, supernowoczesną, wykonaną w tajnym laboratorium, która wyglądała jak najprawdziwsza ludzka kończyna. Dzięki zainstalowanym w niej specjalnym chipom nawet miał czucie w palcach. Przyszło mu do głowy, że jest żywym robotem. Albo szczurem, na którym przeprowadza się eksperymenty. Uśmiechnął się pod nosem.

Ten uśmiech jednak szybko zgasł. Tego ranka Colby był w podłym nastroju. Poprzedniego dnia rozpoczął pracę jako zastępca szefa ochrony w miejscowej filii Ritter Oil Corporation. Pracę przyjął za namową swojego starego kumpla, Phillipa Huntera, którego – po przeszkoleniu – miał zastąpić, a który wraz z żoną zamierzał przeprowadzić się do Tucson w Arizonie.

Na razie Colby starał się przywyknąć do nowego otoczenia, między innymi do kierowników dwóch działów, którzy uważali, że lepiej niż on znają się na jego robocie. Co oczywiście nie było prawdą. Wcześniej pracował w międzynarodowej firmie Hutton Corporation, też jako zastępca szefa ochrony. Kiedy właściciel ogłosił, że firma przenosi się do Europy, Colby złożył wymówienie. Phillipa Huntera znał od dziecka, obaj mieli indiańską krew i obaj wychowywali się w rezerwacie.

Jednakże w przeciwieństwie do przyjaciela Colby nienawidził pracy od dziewiątej do piątej, garniturów, układów i układzików. W przeszłości trudnił się wieloma rzeczami; był żołnierzem najemnikiem, a także tajnym agentem rządowym. Wolał leżeć w okopach i uganiać się z pistoletem za wrogiem, niż krążyć po wyłożonych dywanem korytarzach. Ale po amputacji ręki musiał zrezygnować z zajęć, które dotąd wykonywał.

Ta zmiana przepełniła go goryczą. W ogóle był zgorzkniały. W dodatku prześladował go pech. Kiedyś ktoś mu powiedział, że kolejne rany, jakie odnosi, wynikają z jego podświadomego pragnienia śmierci. Nie zareagował na te słowa, ale w głębi duszy przyznał mówiącemu rację. Miał już dosyć krwawiących ran, złamanych obietnic, niespełnionych marzeń, złudzeń, które pryskają jak bańka mydlana. Miał już dosyć życia.

Tu w Houston, po dwóch nieudanych małżeństwach i latach pijaństwa, usiłował zacząć wszystko od początku. Walkę z alkoholem wygrał kilka lat temu. Był trzeźwy, ale niestety okaleczony fizycznie. Brak ręki uniemożliwiał mu udział w niebezpiecznych misjach, a ból stale przypominał o tym, z czego musiał zrezygnować.

Nie wracaj do przeszłości, powtarzał sobie w duchu. Skup się na nowych zadaniach. Dotychczasowe doświadczenie zawodowe stanowiło jego atut. Był mistrzem wschodnich sztuk walki, świetnie posługiwał się bronią palną, pracował w komórkach antyterrorystycznych, znał skuteczne metody prowadzenia przesłuchań. Jego niezaprzeczalne umiejętności oraz doskonałe referencje wywarły wrażenie na samym Hunterze, nie mówiąc już o szefie Ritter Oil Corporation. Teraz musiał nauczyć się dyplomacji, tego, by osiągać cel prośbą, a nie siłą lub perswazją. Wiedział, że nie będzie to łatwe.

Wszedł do dużego nowoczesnego budynku mieszczącego się na terenie kompleksu przemysłowego tuż pod Houston. Mijając strażnika, automatycznie wskazał na plakietkę ze swoim nazwiskiem przypiętą do klapy marynarki. Jakie to idiotyczne, pomyślał, że on, szef ochrony, musi się legitymować, wchodząc do budynku, który ma ochraniać. Strażnik najwyraźniej podzielał jego myśli, bo uśmiechnął się kwaśno. Colby odwzajemnił uśmiech.

Był przystojnym mężczyzną o lekko falujących czarnych włosach, głęboko osadzonych czarnych oczach i śniadej cerze. Wysoki, dobrze zbudowany, ubrany w ciemny garnitur, emanował siłą. O swoich przodkach Apaczach nie rozpowiadał na prawo i lewo. Zresztą płynęła w nim również krew białych, może dlatego jego indiańskie pochodzenie nie od razu rzucało się w oczy. Proteza, którą rano włożył, nawet z bliska wyglądała jak prawdziwa ręka. Miała specjalne czujniki, które pozwalały mu czuć ciepło i zimno. Właściwie mógł nią robić wszystko, oprócz podnoszenia.

Wędrował długim korytarzem, na końcu którego znajdowały się gabinety szefów, kiedy nagle zauważył bawiące się dzieci. Dwie kruczowłose, ciemnookie dziewczynki. Przypomniało mu się, że raz w tygodniu pracownikom Ritter Oil wolno przyprowadzać z sobą swe pociechy. Wspaniale! Tylko tego mu brakuje w drugim dniu pracy: rozwrzeszczanych bachorów. Nie o to chodzi, że nie lubił dzieci. Lubił. Po prostu był zły, że nie miał własnych.

Jego była żona, Maureen, wytknęła mu bezpłodność, kiedy się rozstawali. Bardzo dobrze, stwierdziła, że jest bezpłodny; za nic w świecie nie chciałaby urodzić małych mieszańców. Poślubiając go, nie zdawała sobie sprawy, że płynie w nim indiańska krew. Gdyby wiedziała, nie stanęłaby z nim na ślubnym kobiercu.

W owym czasie kochał ją do szaleństwa. Kiedy po niecałych dwóch latach odeszła, myślał, że zwariuje z rozpaczy. A gdy półtora roku później się z nim rozwiodła, upił się do nieprzytomności. Nie trzeźwiał miesiącami. Długo trwało, zanim wziął się w garść. Ale dzięki pomocy psychologa i przyjaciół w końcu mu się udało pokonać demony. Tylko czasem na widok dzieci czuł znajomy ból.

Jedna z dziewczynek oddaliła się ze śmiechem. Druga, mniej więcej sześcioletnia, przystanęła ze dwa metry przed Colbym i wbiła w niego wzrok. Była śliczna: miała duże piwne oczy o mądrym spojrzeniu i długie ciemne włosy sięgające do pasa. W jej żyłach płynęła latynoska krew. A może indiańska? Córka Phillipa Huntera towarzyszy dziś ojcu w pracy. Może to ona?

Po chwili dziewczynka podeszła do Colby’ego i pociągnęła go za rękaw, z którego wystawała proteza.

– Szkoda, że straciłeś rękę – rzekła. – Gdybyś nie pił, miałbyś lepszy refleks i zdążyłbyś się uchylić. Na szczęście ta sztuczna prawie nie różni się od prawdziwej. – Pogładziła ją.

Colby wzdrygnął się.

– Wciąż cię boli?

Ogarnęła go złość. Po jakie licho Hunter opowiadał o nim córce? I jakim prawem smarkula go krytykuje? Ze był zbyt powolny, że gdyby miał lepszy refleks… Jak ona śmie? Był przewrażliwiony na punkcie swego kalectwa, nie lubił o nim mówić. Nawet najbliżsi przyjaciele starali się omijać temat amputacji. A tu jakiś głupi bachor…

– Co cię to obchodzi? – warknął. Nieprzyjazny ton w połączeniu z grymasem niezadowolenia każdego mógł wystraszyć. – To moje życie i moja ręka, a tobie nic do tego!

– Prze… przepraszam – wy dukała dziewczynka.

– Kto ci o mnie opowiadał? No, słucham!

Pokręciła głową i zacisnęła zęby, żeby się nie rozpłakać. Colby zaklął pod nosem.

– Wracaj do swojej matki albo ojca. I nie pałętaj się po korytarzach! To jest miejsce pracy, a nie przedszkole.

Mała, solidnie wystraszona, cofnęła się kilka kroków, po czym odwróciła się i załkawszy głośno, pobiegła pędem przed siebie.

Colby zasznurował usta. Psiakrew, nie zamierzał atakować dziecka. Po prostu smarkula go zaskoczyła. Nie powinna czynić tak osobistych uwag. On zaś nie powinien podnosić głosu. Owszem, nie lubił, gdy ktoś komentował jego kalectwo. Ale to nie powód, żeby się wściekać na sześciolatkę. Ruszył za nią, kiedy raptem z bocznego korytarza wyłonił się Hunter.

– Co się ugryzło? – spytał na widok zachmurzonej miny przyjaciela.

Był podobnego wzrostu i podobnej budowy co Colby, ale parę lat od niego starszy. Miał już pierwsze siwe włosy.

Colby zmarszczył czoło.

– Jest tu dziś twoja córka?

– Tak. Bo co?

Colby’ego ogarnęły jeszcze większe wyrzuty sumienia.

– Sprawiłem jej przykrość. Powiedziała coś o mojej protezie, a ja się wściekłem. – Zmierzył wzrokiem Huntera. – Po coś jej mówił, w jaki sposób straciłem rękę?

Hunter zmrużył oczy.

– Nigdy z Nikki nie rozmawiałem na ten temat – odparł zdziwiony.

– Hm, w takim razie może to nie była Nikki. Z wyglądu przypominała Latynoskę. Długie ciemne włosy, ciemne oczy… Dlatego pomyślałem, że…

– To mogła być córka Marie Gomes. Miała na sobie haftowaną sukienkę?

– Nie.

Hunter zawahał się.

– Nie chciałem doprowadzić jej do łez – rzekł Colby, unikając spojrzenia przyjaciela. – Po prostu zdenerwowałem się. No bo jakim cudem obce dziecko zna szczegóły z mojego życia? – Na moment zamilkł. – A tak w ogóle to nie zatrudniłem się w charakterze babysitterki.

– Dzieciaki są tu tylko dzisiaj – odparł uspokajająco Hunter. – Jutro nie będzie żadnego.

Colby zerknął przez ramię.

– Pójdę odnaleźć tę małą. Muszę ją przeprosić.

Nagle Hunter znieruchomiał. Przypomniało mu się coś, co kiedyś o Colbym powiedziała Sarina Carrington. Przyjaźnili się, Hunterowie z Sariną i jej córeczką, jeszcze w Tucson. Sarina niedawno przeniosła się do Houston. Pomagała Hunterowi w pewnej sprawie, o której Colby nie mógł się dowiedzieć. Hunter potarł brodę. Biedny Colby! Czeka go niespodzianka. Kto wie, czy przypadkiem dziecko, na które nakrzyczał… Nie, lepiej o tym nie myśleć.

Colby zauważył otwarte drzwi – ze środka dobiegał płacz. Cholera, musi ją przeprosić. Problem w tym, że nie wiedział jak: nie znał się na dzieciach, a w dodatku nienawidził kobiet. Matka dziewczynki pewnie nie posiada się z oburzenia. Zawahał się. Był w pracy dopiero drugi dzień, a już narobił sobie wrogów. Staremu Ritterowi to się nie spodoba. Tak, powinien jak najszybciej załagodzić konflikt. Podejrzewał jednak, że to nie będzie proste. Tym bardziej że chciał uzyskać od dziewczynki odpowiedzi na parę pytań.

Wszedłszy do gabinetu, ujrzał szczupłą blondynkę uczesaną w kok, która tuliła do piersi szlochające dziecko. Kołysząc córkę w ramionach, cichym głosem szeptała jej coś do ucha. Głos kobiety wydał się Colby’emu dziwnie znajomy.

Wyczuwając obecność mężczyzny, dziewczynka uwolniła się z objęć matki i popatrzyła na niego zaczerwienionymi od płaczu oczami.

– Matador de hombres! – krzyknęła gniewnie. – Hijo del Diablo!

– Lengua como una serpiente! — odparował.

Stał oszołomiony, nie mogąc uwierzyć, że obce dziecko nazywa go mordercą, kiedy nagle blondynka podniosła się z kolan i odwróciła twarzą w stronę drzwi. Miał wrażenie, jakby dostał obuchem w głowę. To była Sarina Carrington, kobieta, którą skrzywdził i odtrącił. Jego pierwsza żona, o której nikt nie wiedział. Otworzył szeroko oczy. Ona również.

Wpatrywała się w niego bez słowa, zszokowana i zdumiona. Po chwili, schyliwszy się, wzięła na ręce dziecko i ponownie skierowała wzrok na mężczyznę w drzwiach. Colby Lane! Przez moment była pewna, że zemdleje. Serce waliło jej jak oszalałe. Czas cofnął się; znów była nastolatką po uszy zakochaną w najprzystojniejszym facecie, jakiego w życiu widziała. Na sam jego widok zasychało jej w gardle i nie była w stanie sklecić jednego sensownego zdania. Po ich pierwszym pocałunku Colby roześmiał się, widząc wyraz zachwytu na jej twarzy. Kochała go bez granic. Od siedmiu lat nie mieli z sobą żadnego kontaktu. Nic o nim nie wiedziała, ani co robi, ani gdzie się podziewa…

Spokojnie, powiedziała do siebie w myślach; pamiętaj, że masz dziś dwadzieścia cztery lata i liczne obowiązki. W ciągu tych siedmiu lat rozłąki wydoroślała. Z wrażliwej, beznadziejnie zakochanej nastolatki, która niechcący zrujnowała Colby’emu – oraz sobie – życie, przeistoczyła się w odpowiedzialną młodą kobietę.

Wtedy, przed siedmioma laty, na skutek niefortunnego zbiegu okoliczności Colby został zmuszony, byjąpoślubić. W trakcie trwającego jedną dobę małżeństwa okrutnie się na niej zemścił. Może miał powód, może na to zasłużyła. Ale nie pozwoli, by wyżywał się na Bogu ducha winnym dziecku! Zmrużywszy oczy, zmierzyła go spojrzeniem pełnym nienawiści.

– Co tu robisz? – spytała chłodno. – I co powiedziałeś Bernardette?

Chociaż kotłowały się w nim dziesiątki emocji, z jego kamiennej twarzy nie sposób było nic wyczytać.

– Powinnaś ją nauczyć, że nie wolno zaczepiać obcych ludzi i ich obrażać.

Zmarszczywszy czoło, kobieta popatrzyła w oczy córeczki.

– Bemie, obraziłaś pana?

Zaciskając mocniej rączki wokół szyi matki, dziewczynka łypnęła na obcego.

– Nie, mamusiu.

– Powiedziała mi coś bardzo osobistego. Moje prywatne życie nie powinno jej w najmniejszym stopniu interesować – stwierdził Colby ostrym głosem.

– I zapewniam cię, że nie interesuje. Ani jej, ani mnie – oznajmiła kobieta. – Zycie twoje i twojej żony jest wyłącznie waszą sprawą.

Nie wiedziała, że już dawno temu rozwiódł się z Maureen. A jemu duma nie pozwoliła wyprowadzić jej z błędu. Spoglądając na blondynkę z dzieckiem w ramionach, cofnął się pamięcią do ich nocy poślubnej. Biedna Sarina przeżyła istny koszmar. Psiakrew, chociaż winił ją za wszystko, co się stało, nie chciał sprawić jej bólu. Po prostu tak wyszło. No ale teraz Sarina ma dziecko. Pewnie jest szczęśliwą matką i żoną.

– Twój mąż też tu pracuje? – Nie chciał o to pytać, ale nie umiał się powstrzymać.

– Nie jestem mężatką – odparła po chwili, stawiając córkę na ziemi. – Kochanie, poszukaj Nikki i idźcie do bufetu, dobrze? – Kiedy zwracała się do dziecka, z jej oczu i głosu biła miłość.

– No, kwiatuszku… – Uśmiechnęła się ciepło.

– Lepiej się czujesz?

– Tak, mamusiu.

Dziewczynka odwzajemniła uścisk matki, po czym mierząc Colby’ego wrogim spojrzeniem, bez słowa opuściła gabinet. Oddech miała dziwny, jakby świszczący. Pewnie na skutek płaczu, pomyślał. Ogarnęły go jeszcze większe wyrzuty sumienia.

– Przepraszam – powiedział, kierując wzrok na kobietę, która była niczym zjawa z przeszłości. – Nie chciałem doprowadzić jej do łez.

Sarina obeszła biurko i usiadła w fotelu. Przez kilka sekund przyglądała się Colby’emu, jakby był muzealnym eksponatem.

– Co tu robisz? – powtórzyła rzeczowym tonem. – Jeśli się nie mylę, nasze małżeństwo zostało unieważnione siedem lat temu. Wprawdzie nie otrzymałam żadnych dokumentów, ale…

– Wzruszyła ramionami.

Dopiero w tym momencie uzmysłowił sobie, że on też nic nie dostał. Nigdy mu specjalnie nie zależało, by mieć potwierdzenie na piśmie, lecz… Nagle przyszło mu do głowy, że nie ma również papierów rozwodowych z drugiego małżeństwa. Pewnie Maureen je zabrała.

Wrócił myślami do teraźniejszości. Do pytania, jakie mu zadała Sarina.

– Hunter chce się przenieść z powrotem do Tucson. Mam zająć jego miejsce.

Zaskoczyła ją ta informacja. Zona Huntera, Jennifer, która była jej najbliższą przyjaciółką, zawsze twierdziła, że uwielbia Houston. W oczach Sariny odmalowało się zdziwienie. Nie porażała urodą, ale miała piękne oczy, zmysłowe usta, gładką brzoskwiniową cerę oraz lśniące włosy. Była szczupła, o drobnych piersiach i wąskiej talii, która przechodziła w ponętnie zaokrąglone biodra i długie zgrabne nogi. Rozebraną widział ją tylko raz, ale to wystarczyło, aby ten obraz na zawsze wrył mu się w pamięć. Często stawała mu przed oczami: roześmiana podczas spaceru w parku; tuląca się do jego piersi; wyjąca z bólu, gdy stracił nad sobą kontrolę; drżąca i zapłakana…

Popatrzył na dorosłą kobietę siedzącą za biurkiem. Nawet nie domyślała się, jak straszne miał wyrzuty sumienia po tym, co jej zrobił. Mimo upływu lat nadal go nękały.

– Od dawna pracujesz u Rittera? – spytał.

– Siedem lat – odparła, unikaj ąc j ego wzroku.

– Ale w Houston przebywam czasowo; kiedy uporam się z pewnym zadaniem, jakie mi zlecono, wrócę do Tucson. Tam mieszkamy, ja i Bernardette.

Bernardette. Na dźwięk tego imienia znów zalały go obrazy z przeszłości. Spędził z Sariną kilka cudownych beztroskich miesięcy. W owym czasie strzegł jej ojca milionera, który w swoich tajnych kopalniach wydobywał cenny surowiec o znaczeniu strategicznym. Lokalizację kopalni chciała poznać grupa ludzi, którzy nie cofnęliby się przed porwaniem ani zabójstwem. Colby’ego, który był członkiem wywiadu wojskowego, przydzielono do ochrony starego Carringtona. Tak poznał Sarinę. Zaprzyjaźnili się. Ponieważ studiowała, uznał, że ma dwadzieścia dwa, trzy lata.

Nadal nie wiedział, że maturę zdała rok wcześniej niż jej rówieśnicy, a w college’u zaliczyła dwa lata w ciągu jednego roku. Nie wiedział, że w dniu ich małżeństwa miała zaledwie siedemnaście lat. Zostali przyłapani w dość kompromitującej sytuacji przez ojca Sariny, jego dwóch kolegów z pracy oraz ich żony. Stary Carrington, chcąc zachować twarz, zmusił Colby’ego do ożenku, uciekając się do szantażu. Colby kochał swoją pracę i nie chciał jej stracić, toteż znalazł się w sytuacji bez wyjścia. Co miał zrobić? Zgodził się na małżeństwo. Carrington z góry założył, że Colby posiadł jego córkę. Mylił się. Sarina wciąż była dziewicą.

W noc poślubną Colby zemścił się. Do dziś gorzko tego żałował. O świcie opuścił sypialnię. Czuł do siebie tak wielką pogardę i odrazę, że nawet nie był w stanie spojrzeć na żonę, która leżała na łóżku wstrząsana szlochem. Oczywiście nazajutrz Carrington wystąpił o unieważnienie małżeństwa. Wystarczyły mu dwie informacje, które uzyskał od prywatnego detektywa: po pierwsze, że w żyłach Colby’ego płynie indiańska krew, a po drugie, że mimo drogich ubrań i zamiłowania do luksusu Colby zdecydowanie nie należy do ludzi majętnych.

Ciekaw był, jak Sarina zareagowała na żądanie ojca; podejrzewał, że bez większych oporów zgodziła się skłamać, że małżeństwo nie zostało skonsumowane.

Na początku, kiedy łączyła ich tylko przyjaźń, kilka razy rozmawiali niezobowiązująco o dzieciach. Sarina nie wyobrażała sobie bez nich życia. Zwłaszcza marzyła o córce, której zamierzała dać na imię Bernardette. Kiedyś oglądała stary film i właśnie tak miała na imię jego bohaterka.

– Słyszałam, że Hunter szuka kogoś do pomocy… – Na moment Sarina umilkła. – Podobno wczoraj zatrzymano jakichś handlarzy narkotyków – dodała, nie patrząc mu w oczy. – Zdaje się, że Hunter brał udział w akcji.

– Ja też.

Starała się ukryć zaskoczenie.

– Czy… czy wśród aresztowanych był ktoś z Ritter Oil?

– Przykro mi, ale cywilom nie udzielam informacji na temat bieżących spraw – odparł Colby.

Wbiła w niego wzrok.

– Nic się nie zmieniłeś, wiesz? Jesteś równie zimny i skryty jak dawniej.

– Ty natomiast bardzo się zmieniłaś. Z trudem cię rozpoznałem.

– Dorosłam – stwierdziła. – Dzieci dorośleją.

– Dzieci? Nie byłaś dzieckiem, kiedy łaziłaś za mną jak złakniony uczuć szczeniak – rzekł, świadomie ją raniąc.

Zawahała się. Nie chciała się jednak przyznawać, ile wtedy miała lat.

– Patrzyłam w ciebie jak w obrazek. Ale już tego nie robię – dodała z nutą sarkazmu. – Skutecznie mnie oduczyłeś.

– Cóż… – Tym razem to on unikał patrzenia jej w oczy. – Zycie toczy się dalej.

– To prawda. – Z szuflady biurka wyjęła dyskietkę i wsadziła ją do komputera. – Przepraszam, mam pilną robotę.

– Słuchaj… Jeśli chodzi o twoją małą…

Podniosła znad biurka spojrzenie.

– Bernardette nie jest przyzwyczajona do tego, żeby obcy ludzie na nią krzyczeli. Mimo że czasem bywa narażona na rasistowskie uwagi.

– Z powodu latynoskiego pochodzenia? – spytał Colby, przypominając sobie, że dziewczynka mówi płynnie po hiszpańsku. – Ja też jestem mieszańcem.

– Wiem. Pamiętam, że starałeś się ukryć swoje indiańskie korzenie. Ale to jedyna rzecz, jaką o tobie pamiętam. – Uśmiechnęła się cierpko.

– A teraz wybacz, jestem zajęta. – Całą uwagę skupiła na ekranie komputera.

Colby obrócił się na pięcie i wyszedł na korytarz. Z trudem hamował wściekłość.

Sarina wypuściła z płuc powietrze. Miała wrażenie, że wstrzymuje oddech od momentu, gdy Colby wszedł do pokoju. Czuła się zmęczona, totalnie wyzuta z sił. Przed laty kochała Colby’ego Lane’a do szaleństwa, ale miłość do niego zniszczyła jej życie. Teraz wystarczyło jedno spojrzenie, by wspomnienia ożyły, i dobre, i złe.

Zastanawiała się, co Bernardette mogła powiedzieć, aby wywołać tak gniewną reakcję. Dziewczynka miewała dziwne przebłyski świadomości, zupełnie jakby obdarzona była darem jasnowidzenia. Potrafiła odgadywać przyszłość, czym budziła strach wśród innych dzieci. Budziła również niepokój matki. Świętej pamięci dziadek Bernardette posiadał identyczne umiejętności, podobnie jak jej mieszkający w Oklahomie wuj z plemienia Komanczów. Sarina modliła się, aby ten dar nie przysporzył córce więcej kłopotów niż pożytku.

No dobrze, dar darem, a praca pracą. Miała nadzieję, że niespodziewane pojawienie się Colby’ego nie przeszkodzi jej w wykonywaniu obowiązków.

Colby niewiele o niej wiedział, nie orientował się, czym się zajmuje w Ritter Oil Corporation, a ona nie zamierzała go w nic wtajemniczać. Oby tylko Bernardette nie zdradziła się ze swoją znajomością języka Apaczów. Colby najwyraźniej znał hiszpański, bo odpowiedział małej w tym języku. Hm, musi pogadać z Phillipem. Wiedziała, że on i Jennifer tęsknią za Tucson, ale nie wspominali, że chcą się tam z powrotem przenieść. Przecież Jenny, która po raz drugi była w ciąży, zajmuje się miejscowy lekarz.

Obie rodziny łączyły bliskie stosunki. Córeczka Hunterów, Nikki, była najlepszą przyjaciółką Bernardette. Sarina westchnęła; powinna uprzedzić Hunterów, aby nie rozmawiali o niej z Colbym, a zwłaszcza by nie wspominali mu o wizjach jej córki. Nie może pozwolić, by Colby dowiedział się, kto jest ojcem małej Bemie. Psiakość! Dlaczego los znów ich zetknął?

Przypomniała sobie, jak nerwowo dziewczynka zareagowała na obecność Colby’ego. Żeby zająć jej myśli czymś innym, kazała Bemie poszukać Nikki. Miała nadzieję, że obejdzie się bez komplikacji, ale czasem objawy choroby występowały dopiero po paru godzinach…

Z wysiłkiem skierowała wzrok na ekran komputera. Lepiej nie martwić się na zapas. Może wszystko rozejdzie się po kościach. Oby! Szlag by trafił Colby’ego! Czy musiał wyładować gniew na niewinnym dziecku?

Jego czarne oczy płonęły z wściekłości, kiedy parę minut później wparował do gabinetu Huntera i głośno zamknął za sobą drzwi. Hunter uniósł głowę.

– Wciąż chodzisz nabuzowany?

Colby zignorował pytanie.

– Słuchaj, ta dziewczynka… ta, która wiedziała o mojej protezie, to córka Sariny Carrington!

Hunter zmarszczył czoło.

– 1 co z tego?

– Sarina… – Colby zawahał się. – Sarina to moja była żona.

Hunter upuścił na biurko długopis, który trzymał w palcach. On i Jenny przyj aźnili się z Sariną od siedmiu lat i wiedzieli, że Sarina zna Colby’ego. Nigdy jednak nie wspominała im o żadnym ślubie.

Colby nie zwrócił uwagi na reakcję przyjaciela. Z rękami wetkniętymi do kieszeni podszedł do okna.

– To było dawno temu – dodał, wyglądając na dwór. – Małżeństwo trwało dobę, po czym ona wystąpiła o rozwód.

– Mądra dziewczyna.

Przez chwilę Colby milczał. Wspomnienia o tamtym krótkim epizodzie z jego życia wciąż były bolesne.

– Studiowała, kiedy się pobraliśmy. Myślałem, że zostanie nauczycielką, może psychologiem, a ona… Pracuje na jakimś urzędniczym stanowisku, tak?

Odwróciwszy się od okna, popatrzył na Huntera. Ten opuścił szybko wzrok.

– Tak, w dziale akt – odparł, usiłując zachować kamienny wyraz twarzy. – Z tego, co się orientuję, przerwała studia. Szukała jakiejś lżejszej pracy, żeby móc więcej czasu poświęcać córce.

Brzmiało to przekonująco, toteż Colby nie miał powodu mu nie wierzyć. Spotkanie z Sariną wytrąciło go jednak z równowagi. Nie spodziewał się, że jeszcze kiedykolwiek ją zobaczy, nie mówiąc o tym, że będą pracować w tej samej firmie. Dalsze spotkania były nieuniknione. Cholera jasna! Nie chciał, by jej widok stale przypominał mu o tym, jak brutalnie się z nią obszedł.

– Dlaczego nie pracuje w Tucson? – spytał.

– Macie tam przecież filię.

– Owszem. I właśnie w Tucson się poznaliśmy – wyjaśnił Hunter. – A do Houston przysłano ją w zastępstwie kogoś, kto musiał wyjechać. Pewnie niedługo wróci z małą do Arizony.

– To dobrze – zauważył Colby z ulgą.

– Słuchaj, jestem umówiony z Eugene’em Ritterem. Masz ochotę się ze mną wybrać?

– A muszę?

Wolałbym nie, odparł w myślach Hunter. Miał przed Colbym kilka tajemnic, do których nie mógł go dopuścić.

– Niekoniecznie – odparł. – Zdam ci relację. A ty zajmij się czymś pożytecznym, na przykład przejdź się po działach i przedstaw szefom.

Colby skrzywił się.

– No dobra. Postaram się wszystkich oczarować.

– O, takiego cię lubię! – Hunter zgarnął z biurka notatki. – Pogodziłeś się z Bernardette?

– Najchętniej odarłaby mnie żywcem ze skóry.

Hunter uśmiechnął się pod nosem; chciał zażartować, że on, Colby, też najpierw odarłby wielu wrogów ze skóry, a dopiero potem się z nimi pogodził. Ugryzł się jednak w język.

– To miłe dziecko, przyjaźnie nastawione do całego świata.

– Może do świata, ale nie do mnie. Mnie nie znosi. Zresztą ja też nie przepadam za bachorami, które komentują cudzy wygląd. – Zmarszczył czoło. – Skąd wiedziała, że mam amputowaną rękę? – spytał gniewnie. – Nie od Sariny, bo od siedmiu lat nie miałem z nią kontaktu. A jeśli ty i Jenny nic nie mówiliście Nikki…

– Nie mówiliśmy. Słowo. Po prostu Bernardette wie o różnych sprawach. Może ma wśród przodków jakiegoś szamana albo jasnowidza?

Colby zmarszczył czoło.

– Szamana? Myślałem, że w jej żyłach płynie latynoska krew.

– Może, nie wiem. Nie rozmawiałem z Sariną na ten temat – oznajmił Hunter. Nie zamierzał puścić pary z ust. Sarina by go zabiła. Nie żeby znał jakiekolwiek szczegóły; po prostu się ich domyślał.

– Nie orientujesz się, kto jest ojcem małej?

Hunter skierował się ku drzwiom.

– Nie mam zielonego pojęcia.

Nie skłamał. Faktycznie nie wiedział. I nigdy się nad tym nie zastanawiał – aż do dziś. Musiał jednak trzymać język za zębami. Nie mógł zdradzić Colby’emu, że ojciec Bernardette pochodzi z plemienia Apaczów. Populacja Apaczów była stosunkowo nieduża. Kilku kuzynów Colby’ego nadal mieszkało na terenie rezerwatu w Arizonie. Gdyby Colby zaczął zadawać pytania…

– Wrócę mniej więcej za godzinę. Teraz ty tu dowodzisz.

Colby przyłożył rękę do zawieszonego u paska telefonu komórkowego.

– Gdyby coś się działo, zadzwonię.

Hunter uśmiechnął się krzywo.

Tak jak obiecał przyjacielowi, Colby ruszył w obchód po Ritter Oil Corporation. Pukał do gabinetów, przedstawiał się szefom działów. Jeden – zastępca kierownika kadr, bubek o nazwisku Brody Vance, który zachowywał się tak, jakby pozjadał wszystkie rozumy, z miejsca wywarł na nim złe wrażenie. Jego asystentkę, miłą dziewczynę, której facet, Alexander Cobb, pracował w DE A, rządowej agencji do walki z narkotykami, Colby poznał wczoraj podczas akcji w magazynie. Zawdzięczał jej życie. Zresztą nie tylko on; również Hunter i Cobb. Dziewczyna ostrzeliwana przez bandziorów przejechała samochodem na drugi koniec wielkiej hali, żeby wybawić z opresji ukochanego. Co za babka!

Skręciwszy w boczny korytarz, Colby ponownie natknął się na Sarinę. Obok niej stał wsparty niedbale o ścianę, z rękami skrzyżowanymi na piersi, mężczyzna na oko czterdziestoletni, pochodzenia latynoskiego. Byli tak pochłonięci rozmową, że nie zauważyli go, on zaś był tak pochłonięty obserwowaniem ich, że nie zauważył dziewczynki, która podbiegła do nich, wołając wesoło:

– Rodrigo! Przyjdziesz na moje urodziny?

– Oczywiście, myszko. – Schyliwszy się, pochwycił Bemie w ramiona i obrócił się kilka razy wkoło. – Za nic w świecie nie przegapiłbym tortu i lodów!

– Lodów, tortu i mnie! – Pocałowała go w policzek i objęła mocno za szyję. – Kochany Rodrigo! Co byśmy z mamusią bez ciebie zrobiły?

– Nie martw się. – Przytulił dziewczynkę. – Nie mam zamiaru was zostawiać.

Sarina spojrzała na zegarek.

– No, pora na nas. Po drodze muszę jeszcze wpaść do sklepu. Przyjdziesz na kolację?

Mężczyzna potrząsnął głową.

– Dzięki, ale nie. Mam spotkanie.

– No tak, zapomniałam.

– Innym razem.

Uśmiechnęła się tak promiennie, że Colby poczuł skurcz w żołądku.

– Wiesz, że jesteś zawsze mile widziany.

Rodrigo cmoknął ją lekko w czoło.

– Dbaj o moją księżniczkę – powiedział, mrugając porozumiewawczo do dziewczynki.

– Dbam, dbam – odparła ze śmiechem Sarina, machając mu na pożegnanie.

Kiedy matka z córką obróciły się, ich oczom ukazał się Colby, który stał na środku korytarza.

– Zobacz, mamusiu. To znów ten okropny pan.

– Kochanie, nie wolno tak nieładnie mówić o ludziach – skarciła córkę Sarina, a w duchu dodała: nawet jeżeli ci ludzie w pełni na to zasługują.

– Przepraszam, mamusiu – rzekła cicho Bernardette, obrzucając Colby’ego niechętnym spojrzeniem.

Wziąwszy córkę za rękę, kobieta ruszyła przed siebie. Przy Colbym przystanęła. Nie usunął się na bok, żeby ją przepuścić.

– Co to za jeden? – spytał, wskazując kierunek, w jakim udał się Rodrigo.

– Przyjaciel – odparła automatycznie, zanim pomyślała, że to nie jego interes. – Rodrigo Ramirez. Pracuje w Ritter Oil. A teraz chciałabym przejść.

– To on jest ojcem małej?

Uniosła brwi.

– Rodrigo? Znam go zaledwie trzy lata, a Bernie ma ponad sześć.

Colby popatrzył na dziewczynkę przez zmrużone oczy.

– Mam nadzieję, że nie chcesz mnie w nią wrobić – rzekł ni stąd, ni zowąd. Nie wiedział, skąd tak idiotyczny pomysł przyszedł mu do głowy. – Wolałbym zdechnąć, niż mieć cokolwiek wspólnego z tak źle wychowanym dzieckiem.

Sarina nie była mściwą kobietą o wybuchowym temperamencie, ale jego stwierdzenie podziałało na nią niczym płachta na byka. Tak wiele przeżyła, tyle się nacierpiała od pierwszych tygodni ciąży aż do rozwiązania! A potem jeszcze te wszystkie problemy zdrowotne. Wpadła w furię. Niewiele się zastanawiając, z całej siły kopnęła Colby’ego w goleń.

Zaklął głośno, po czym pochylił się i zaczął trzeć obolałe miejsce.

– Brawo, mamusiu! – zawołała radośnie Bernardette. – W dodatku kopnęłaś go w tę samą nogę, w którą dostał niedawno kijem baseballowym.

Colby wytrzeszczył oczy. Miesiąc temu, kiedy jeszcze pracował u Pierce’a Huttona, rzucił się w pogoń za łobuzem uzbrojonym w kij baseballowy. Bandzior bronił się; w pewnym momencie zdzielił go kijem tuż poniżej kolana. Skąd, u licha, Bernardette o tym wie?

– Chodź, kochanie. – Sarina pociągnęła córkę za rękę i szybkim krokiem oddaliła się w stronę mieszczącej się na parterze kawiarenki przeznaczonej dla pracowników.

Colby ruszył za nimi, kuśtykając.

– Ta mała jest czarownicą! – zawołał w języku Apaczów.

Sarina nie zareagowała, zdawała się go nie słyszeć, dziewczynka natomiast obróciła się przez ramię i zmierzyła go zimnym wzrokiem. Gdyby tak bardzo nie bolała go noga, może zauważyłby, że Bernardette go zrozumiała.

W kawiarence Alexander Cobb kupował cappuccino dla siebie i młodej kobiety, która poprzedniego dnia w magazynie wybawiła ich z opresji. Widząc, jak Alex przygląda mu się z rozbawieniem, Colby skrzywił się. Cholera, wolałby, by pierwszy tydzień w nowej pracy miał nieco spokojniejszy przebieg.

ROZDZIAŁ DRUGI

Słowa Colby’ego, aby przypadkiem nie próbowała przypisać mu ojcostwa, nie dawały Sarinie spokoju. Oczywiście mówił ironicznie; nic się za tym nie kryło. Nie miał przecież powodu niczego podejrzewać. Po prostu chciał jej sprawić przykrość. Nie zająknął się na temat jej rozpaczliwego telefonu sprzed sześciu i pół lat ani swojej reakcji. A zareagował brzydko – nawet nie podniósł słuchawki. Kazał Maureen powiedzieć, że jest bezpłodny, więc dziecko nie może być jego. Dobre sobie!

Nie było jej wtedy do śmiechu. Zadzwoniła do niego w dziewiątym miesiącu ciąży, kiedy znalazła się w beznadziejnej sytuacji. Była sama, bez grosza przy duszy. Nie miała pracy, zresztą nikt by jej nie przyjął z takim brzuchem, miała za to sporo długów. Ciąża była zagrożona; lekarz robił wszystko, aby uratować jej dziecko. A Colby… Colby poprosił Maureen, by powiedziała jej, że ona, Sarina, kłamie, że to nie z nim zaszła w ciążę i on nie życzy sobie, aby kiedykolwiek więcej zawracała mu głowę. Jesteś wredną małą kłamczuchą, oznajmiła Maureen, cytując słowa męża. Colby nienawidzi cię za to, że usiłujesz zniszczyć nasze małżeństwo. Jeżeli będziesz próbowała oskarżyć go o ojcostwo, dodała, poda cię do sądu.

Mimo upływu lat zachowanie Colby’ego nadal ją bolało. To, że nie raczył wtedy nawet podejść do telefonu, że uważał się za bezpłodnego i chciał, aby ona o tym wiedziała. W porządku, przyjęła to wszystko do wiadomości. Było jej ciężko, ale jakoś sobie poradziła. Nie sądziła, że jeszcze kiedyś go spotka.

Może niepotrzebnie się denerwowała? Przypuszczalnie Colby wciąż jest mężem Maureen. Z tego, co mówił, jasno wynikało, że nie przepada za dziećmi. I jeśli naprawdę wierzy, że jest bezpłodny, może jego grubiańskie uwagi o ojcostwie nie mają większego znaczenia.

Szkoda, pomyślała, że los znów ich z sobą zetknął, zwłaszcza teraz, gdy tak często groziło jej niebezpieczeństwo. Praca, którą wykonywała, wiązała się z dużym ryzykiem, ale z powodu córki zaczynało jej to coraz bardziej ciążyć. Była patriotką, kochała swoją ojczyznę i gotowa była do wielu poświęceń, lecz czy miała prawo narażać dziecko? Jeżeli coś się jej przydarzy, kto zaopiekuje się Bernardette?

Poza matką dziewczynka nie miała żadnej rodziny. Nie licząc oczywiście ojca. Ale on nawet nie zdawał sobie sprawy z jej istnienia. A szansa, że obcy ludzie zaadoptują dziecko obdarzone tyloma problemami zdrowotnymi, jest raczej znikoma. Właściwie z każdym dniem Sarina coraz bardziej żałowała, że wybrała taką, a nie inną karierę.

Kilka dni później zmywała naczynia, kiedy usłyszała strzał. Bernardette, która siedziała na leżaku na werandzie, wbiegła przestraszona do domu.

– Mamusiu, na ulicy jest chłopiec z pistoletem!

Sarina pochwyciła córkę w ramiona.

– Nic ci nie jest? Kula cię nie drasnęła?

– Nie, mamusiu.

– Zostań tu! I nie ruszaj się!

Wepchnęła dziecko w niewielką przestrzeń koło lodówki, następnie sięgnęła po zawieszony nad drzwiami kluczyk do szafki w przedpokoju. Może będzie musiała użyć tego, co jest w środku? Podbiegła do okna w salonie i przez wąską szparę w zasłonach wyjrzała na dwór.

Seńora Martinez stała na ganku z rękami przyciśniętymi do ust i wpatrywała się w trzech nastolatków w kolorowych chustach na szyi, którzy gnali do zaparkowanego przy krawężniku samochodu. Czwarty chłopak wydzierał się na całe gardło, obrzucając ich stekiem wyzwisk. Trzymał się za krwawiące ramię. Sarina znała rannego: to był Raoul, wnuk staruszki. Po chwili podszedł do babki, pocałował ją w czoło i zaczął uspokajać. Staruszka chwyciła młodzieńca za zdrowe ramię i mamrocząc coś pod nosem, wciągnęła go do domu.

Przypuszczalnie strzelającym był siostrzeniec kobiety, czternastoletni Tito, który – Sarina nie miała co do tego najmniejszych wątpliwości – prędzej czy później wyląduje za kratkami. Tito brał narkotyki, a kiedy znajdował się pod ich wpływem, stawał się agresywny. Co prawda Raoul, którego kula drasnęła w ramię, gdy wystąpił w obronie babki, też miał sporo na sumieniu – był szefem jednego z najgroźniejszych gangów w tej części miasta. Sarina lubiła swoją sąsiadkę. Nie chciała, żeby zabił ją w narkotycznym szale jej dumy, naćpany siostrzeniec. Postanowiła wspomnieć o incydencie zaprzyjaźnionemu policjantowi. Na razie jednak nie zamierzała dzwonić na komendę; wolała, by jej nazwisko nie figurowało w żadnym raporcie. Zamknęła ponownie na klucz szafkę w przedpokoju, a klucz jak zwykle powiesiła wysoko nad drzwiami.

– Czy już po wszystkim, mamusiu? – spytała z kuchni Bernardette.

– Tak, kochanie. – Z całej siły przytuliła córkę. – Ale pamiętaj: musisz być bardzo ostrożna. Nie wolno ci siadywać samej na werandzie.

– Wiem, przepraszam.

– To niebezpieczna dzielnica.

Niebezpieczna, lecz przynajmniej czynsz był tu niski. Oczywiście wolałaby mieszkać w lepszej części miasta, ale cóż, na wybór miej sca wpłynęły wysokie rachunki za leczenie, które nieustannie musiała opłacać. Przyjrzała się uważnie córce. Miała nadzieję, że strzelanina przed domem nie wywoła w niej kolejnego ataku. Na szczęście mała nie sprawiała już wrażenia wystraszonej.

– Mnie się tu podoba – oznajmiła, uśmiechając się szeroko. – Inne dzieci się ze mną bawią.

I wcale się ze mnie nie wyśmiewają. Mamusiu, czy ja jestem mieszańcem? Metyską?

Sarina roześmiała się wesoło.

– Tak, kochanie – przyznała pogodnym tonem. – Płynie w tobie indiańska krew. Pamiętasz, co dziadek opowiadał o kobietach wojowniczkach z plemienia Apaczów? Twoi przodkowie to bardzo dzielni ludzie.

– Tatuś też?

Sarina przygryzła wargę.

– Oczywiście, kochanie – odparła, zmuszając się do uśmiechu.

– Dlaczego mnie nie chciał? – spytała dziewczynka.

– Bernardette…

– Nigdy o nim nie rozmawiamy. Ale dziadek go kochał, prawda? Mówił, że tatuś był człowiekiem o skomplikowanej naturze, który nie potrafił się odnaleźć w tym świecie.

– To bardzo wnikliwa obserwacja, moja droga.

– Widziałam, jak ten wstręciuch został postrzelony – stwierdziła nagle dziewczynka. – Ale kiedy go spytałam, czy go boli ręka, zachował się paskudnie.

– Kto? – Sarina zmarszczyła w zadumie czoło. – O kim mówisz, kochanie?

– Ten wstręciuch, którego kopnęłaś w nogę. On mnie nie lubi. Ale ja jego też nie.

Od czasu do czasu Bernardette czyniła dziwne uwagi na temat pewnego ciemnowłosego mężczyzny. Sarina wiedziała, że córka miewa wizje, że potrafi przepowiadać przyszłość, jednakże aż do dziś nie przypuszczała, że ciemnowłosym mężczyzną, o którym Bernardette tyle mówi, jest właśnie Colby Lane. Było to dość przerażające.

Usiadła na kanapie.

– Co jeszcze widziałaś? – spytała z powagą.

– Że wypił z butelki jakiś śmierdzący płyn i pan, u którego pracował, dał mu w zęby. A potem była strzelanina; on strzelał i do niego strzelali. I potem jego ramię było zakrwawione. To się stało w jakiejś Afryce.

– Widziałaś to wszystko? – zdumiała się Sarina.

Dziewczynka skinęła głową, po czym odgarnęła za ucho kosmyk długich włosów.

– Widziałam jeszcze kobietę, która odeszła. On bardzo był z tego niezadowolony.

Serce Sariny zabiło mocniej. Czyżby Maureen zostawiła Colby’ego? Przepełniła ją radość, która jednak szybko zgasła. Colby nigdy nie przeboleje utraty Maureen. Powinna to zaakceptować.

Nie będzie chciał być z nią, Sariną. Nie chciał przed laty, nie będzie chciał teraz.

– Co ty na to, żebyśmy zamówiły dziś pizzę? – spytała córkę.

– Ojej, możemy? Z pieczarkami?

– Z czym tylko sobie życzysz. – Wstała z kanapy i z zatroskaną miną ponownie wyjrzała przez okno. – Mam nadzieję, że dostawca dotrze tu bezpiecznie.

– Nie martw się, mamusiu. – Dziewczynka błysnęła ząbkami w uśmiechu. – Wszystko będzie dobrze; ja cię ochronię. Wiesz, dziadek mówił, że jego ojciec był szamanem. Miał też brata, który widział rzeczy, zanim one się stały.

Sarina zawahała się; nie bardzo wiedziała, jak poruszyć pewien kłopotliwy temat.

– Córeńko, chciałabym, żebyś mi coś obiecała.

– Co, mamusiu?

Sarina przygryzła wargę.

– Ten postrzelony w ramię mężczyzna… ten, którego nie lubisz… Obiecaj mi, że nigdy, przenigdy nie powiesz przy nim nic w języku Apaczów.

– Dlaczego? – Na twarzy dziewczynki odmalowało się zdumienie.

– Proszę, nie pytaj mnie o to. Po prostu obiecaj. Wiem, że potrafisz dotrzymać słowa.

– To prawda. Dziadek nauczył mnie, że nie wolno łamać obietnicy. – Przez chwilę patrzyła badawczo na matkę, po czym skinęła głową.

– Dobrze, mamusiu. Obiecuję.

Sarina uścisnęła ją mocno.

– Kocham cię.

– Ja ciebie też, mamusiu. – Dziewczynka uwolniła się z objęć matki. – Myślisz, że Święty Mikołaj przyniesie mi na Gwiazdkę mikroskop?

Sarina roześmiała się dźwięcznie.

– Oj, myszko, jeszcze dwa miesiące do Bożego Narodzenia. Za wcześnie, żeby zastanawiać się nad prezentami. – Na moment zamilkła, po czym dodała łagodnie: – Kochanie, ten mikroskop, o którym marzysz, jest bardzo drogi.

Dziewczynka położyła dłoń na ramieniu matki i popatrzyła na nią poważnie.

– Wiem, że moje lekarstwa dużo kosztują. W takim razie… zrezygnuję z mikroskopu.

– Nie! – sprzeciwiła się matka.

– Ale jak jest taki drogi…

– To nie ma znaczenia. – Sarina przytuliła córkę. – Coś wykombinujemy.

– Chciałabym być taka jak Nikki – szepnęła Bernardette. – Ona nigdy nie chomje.

Sarina zamknęła oczy. Czyniła sobie wyrzuty, że od początku nie potrafiła zapewnić córce lepszej opieki medycznej. Lekarze twierdzili, że to niczego by nie zmieniło, ale nie do końca im wierzyła. Boże, jeśli cokolwiek się stanie Bernie… Nie przeżyłaby tego.

Dziewczynka odsunęła się o krok i popatrzyła na zasępioną twarz matki.

– Mamusiu, nie martw się o mnie. Nic mi nie jest. Przysięgam. – Uśmiech rozświetlił jej oczy.

– Wiesz co? Jak dorosnę, zostanę detektywem, będę pracować w dużym mieście i poślubię bardzo przystojnego pana. Wszystko to sobie wyśniłam.

Sarina odetchnęła głęboko. Poczuła ulgę. Bernardette naprawdę miewa prorocze sny.

– Czyli możesz być o mnie zupełnie spokojna – ciągnęła dziewczynka. Nie przyznała się, że to przyszłość matki napawa ją niepokojem. – A jeśli chodzi o mikroskop – dodała, uśmiechając się figlarnie – to może Mikołaj spełni moje życzenie. Właściwie jestem pewna, że tak będzie.

– Może. Kto wie?

– Nie zaszkodzi go poprosić, nie?

– Masz rację. – Sarina wstała z kucek. – To co, zamawiamy pizzę?

Colby Lane wrócił do małego wynajętego mieszkania i wyjął z lodówki mrożone danie. Nagle naszła go ogromna ochota na pizzę. Zupełnie tego nie rozumiał.

Czekając, aż zabrzęczy dzwonek w kuchence mikrofalowej, sprawdził, czy nikt się nie nagrał na sekretarkę. Nie, nie było żadnych wiadomości. Nie zdziwił się. Poza Hunterami nikogo w Houston nie znał. Nie prowadził życia towarzyskiego i, nie licząc Tate’a Winthropa, nie miał żadnych przyjaciół. Tate przebywał teraz w Waszyngtonie, razem z Cecily i ich synkiem. Znów pracował dla rządu, ale już nie brał udziału w żadnych niebezpiecznych misjach. Ojca Colby stracił dwa lata temu, ale dowiedział się o tym dopiero przed rokiem, kiedy wybrał się z wizytą do rezerwatu. W rezerwacie mieszkali jego kuzyni, którzy z wyraźnym ociąganiem odpowiadali na jego pytania. Wyjaśnili, że ostatnie lata życia staruszek spędził w Tucson. Został pochowany na starym indiańskim cmentarzu w pobliżu swojego dawnego domu.

Od czasu małżeństwa z Maureen Colby właściwie nie kontaktował się z ojcem. Starzec nie zapałał sympatią do swojej synowej, a Colby zbyt emocjonalnie zareagował na słowa krytyki. Nigdy nie czuł z ojcem silnych więzów. Kochał matkę, która zmarła, gdy był małym chłopcem. Po jej śmierci ojciec kompletnie się załamał; zaczął pić, miewał ataki złości. Colby winił ojca za wszystko. Teraz, gdy był starszy i na własnej skórze poznał, co to znaczy mieć obsesję na punkcie kobiety, trochę lepiej potrafił zrozumieć jego zachowanie. Żałował, że tak długo czekał, aby się z nim pogodzić, że wcześniej nie wyciągnął do niego ręki. Dziś został sam jak palec, bez żony, bez dzieci, bez rodziców. Owszem, miał wuja w Oklahomie i dwóch kuzynów na terenie rezerwatu, ale pewnie by ich nie rozpoznał, gdyby spotkali się na ulicy. Wiódł bardzo samotne życie.

Kiedy pobierali się z Maureen, wyobrażał sobie, że zestarzeją się razem w domu rozbrzmiewającym śmiechem dzieci. Ale Maureen nie chciała mieć dzieci będących w połowie Apaczami. Może to i lepiej, pomyślał z goryczą, skoro okazał się bezpłodny. Przed oczami stanęła mu córka Sariny, mała Bernardette. Ciekaw był, kto jest jej ojcem i jakim cudem Sarina zdołała w ogóle począć dziecko po koszmarze, jaki jej zafundował w noc poślubną. Pamiętał dobrze tamten dzień. Wypił kilka szklanek whisky. Miał nadzieję, że alkohol pozbawi go potencji. Tak się jednak nie stało. Wiele godzin później, wygarnąwszy żonie, co myśli o małżeństwie, do którego został zmuszony, wyszedł z pokoju hotelowego, trzaskając drzwiami.

Wynajął dla siebie oddzielny pokój, zamówił butelkę ulubionej Cutty Sark i pił na umór, aż padł nieprzytomny. Obudził się nazajutrz koło południa. Nękany wyrzutami sumienia zastukał do pokoju, w którym porzucił zapłakaną Sarinę. Pokój był pusty. Parę dni później dostał pismo od adwokata, datowane dzień po uroczystościach ślubnych, wraz z krótkim listem od swojego teścia. Przeczytał, że Sarina wystąpiła o unieważnienie małżeństwa. Na jaki adres można mu przysłać do podpisu dokumenty? Podał adres Maureen. Najwyraźniej Sarina skłamała, że małżeństwo nie zostało skonsumowane. Wzruszył ramionami. Było mu wszystko jedno. Nie zamierzał protestować. Złoży podpis, gdziekolwiek mu każą. W dniu jego ślubu z Sariną Maureen zadzwoniła, że chce, aby jak najszybciej się z nią ożenił. Nie pamiętał, co jej powiedział, ale potem wyładował wściekłość na Sarinie. Sumienie do dziś nie dawało mu spokoju.

Zanim wziął kolejny ślub, musiał wyjechać z pilną misją za ocean. Gdy wrócił, Maureen powiedziała mu, że podrobiła jego podpis na piśmie o unieważnienie małżeństwa i że akt unieważnienia już nadszedł, więc mogą od razu się pobrać. Ona ma przyjaciela, który jest pastorem i który zgodził się udzielić im ślubu. Załatwiła też wszystkie wymagane dokumenty. Teraz decyzja należy do niego, wystarczy, że powie „tak”.

Dziwna to była ceremonia, krótka, nijaka. Maureen schowała akt ślubu głęboko do szuflady. Od tamtej pory Colby ani razu go nie widział. Potem Maureen wystąpiła o rozwód. Jak przez mgłę pamiętał, że znów podpisywał jakieś papiery. Był tak pijany, że ledwo trzymał długopis.

Na myśl o nocy poślubnej wciąż czuł dreszcz podniecenia. W okresie poprzedzającym małżeństwo Maureen nie dopuszczała go do siebie. Może dlatego, że był tak wyposzczony, rzucił się na Sarinę jak głodny wilk. Diabli wiedzą. Tak czy inaczej na punkcie Maureen miał prawdziwą obsesję; nie mógł oderwać od niej rąk. Jednakże wkrótce po ślubie otrzymał nowe zlecenie za granicą i musiał na kilka miesięcy zostawić żonę w Waszyngtonie. Potem zrezygnował z pracy w wywiadzie wojskowym i przyłączył się do grupy najemników. Zarabiał krocie, uwielbiał ryzyko. Ale to już była przeszłość.

Jeśli chodzi o Sarinę… nie potrafił sobie wybaczyć, jak postąpił. Zapewne musiała przełamać duży wewnętrzny opór, by pójść do łóżka z kolejnym facetem. Zachował się wobec niej okrutnie, a przecież w niczym nie zawiniła. Po prostu go kochała. Oczywiście próbował zrzucić na nią winę, ale winien był wyłącznie on: za dużo wypił na przyjęciu, a potem nie zamknął drzwi, pozwalając, by przyłapał ich stary Carrington i jego wspólnicy. Jakim prawem winił Sarinę?

Wciąż była atrakcyjną młodą kobietą. Bardziej dojrzałą, bardziej niezależną i zdecydowaną niż ta, którą znał przed laty i która bez sprzeciwu wykonywała wszystkie polecenia swego bogatego ojca. Zdziwiło go, że teraz zarabia na życie. Majątek Carringtona szacowano mniej więcej na dwadzieścia milionów dolarów, a ona była jedyną spadkobierczynią. Słyszał, że Carrington zmarł przed sześcioma laty. Wiadomość ta niespecjalnie go poruszyła; pomyślał jedynie o Sarinie: że nareszcie jest wolna i ma pieniądze. Pieniądze? Zmarszczył czoło. Zarówno ona, jak i jej córka były skromnie ubrane…

Zabrzęczał dzwonek. Colby wyciągnął z mikrofalówki podgrzane danie. Uznał, że nie warto przekładać go na talerz. Miał kilka talerzy i kilka sztućców, które zabrał z Waszyngtonu. Żył w spartańskich warunkach. Nigdy nie przywiązywał się do rzeczy. Zresztą trudno, aby człowiek, który stale jest w ruchu, wszędzie taszczył z sobą tony książek, ubrań i różnego rodzaju sprzętu.

Podobnie jak on, Hunter również pracował najpierw w CIA, potem jako wolny strzelec podczas tajnych misji, a w końcu zajął się ochroną. Colby zdumiał się na wieść, że jego dawny przyjaciel ożenił się i ma już nawet dziecko. Jennifer, oszałamiająco piękna blondynka, z zawodu geolog, była spokrewniona z żoną syna starego Rittera. Hunter i Jennifer świata poza sobą nie widzieli. Byli kilka lat po ślubie, ale wciąż zachowywali się jak para nowożeńców. Niektórym się udaje, pomyślał Colby, czując lekkie ukłucie zazdrości. Czyli nie wszystkie małżeństwa kończą się unieważnieniem lub rozwodem.

Pomyślał o swoich dwóch nieudanych zwiąkach i pokręcił z goryczą głową. Złe wybierał partnerki. Z Maureen nie mieli żadnych wspólnych zainteresowań, w dodatku ona go nie kochała. Był to związek oparty wyłącznie na seksie. Znudzenie przyszło szybko, bo już po roku. Colby nie chciał rozwodu, ale w końcu na niego przystał. Zrozumiał, że pożądanie stanowi kiepską namiastkę miłości. Z kolei Sarina kochała go całym sercem, a on ją brutalnie odtrącił. Może zasłużył na to, by cierpieć. Los się na nim zemścił.

Dokończył kolację, wziął prysznic i wcześnie położył się spać. W młodości mógł harować dzień i noc, ale wtedy nie dokuczały mu żadne rany. Rany pojawiały się stopniowo, podczas kolejnych brawurowych akcji. Dlatego teraz, gdy nachodziła go senność, natychmiast korzystał z okazji i przykładał głowę do poduszki. Przypuszczalnie jego dawni kompani nie rozpoznaliby go w tym zmęczonym żołnierzu, który zarabiał na życie, strzegąc wielkiej spółki naftowej przed złodziejami i handlarzami narkotyków. Czuł się znacznie starszy, niż na to wskazywała jego metryka. Właściwie powinien być wdzięczny losowi za to, że w ogóle żyje. Wielu jego przyjaciół przeniosło się już na tamten świat.

Tuż przed porą lunchu, kiedy przechodził koło gabinetu Sariny, znów zobaczył ją pogrążoną w rozmowie z Ramirezem. Coś tych dwoje wyraźnie łączy, byli sobie bardzo bliscy, ale nie zachowywali się jak kochankowie. Sarina siedziała skupiona, z rękami skrzyżowanymi na piersi. Jeżeli utrzymywała z Latynosem intymne kontakty, starała się z tym nie afiszować.

Rodrigo… tak, Rodrigo stanowi zagadkę. Spytawszy o niego Huntera, Colby dowiedział się, że facet jest Meksykaninem, który pracuje jako oficer łącznikowy między Eugene’em Ritterem a należącą do syna Eugene’a, Cabe’a Rittera, firmą produkującą sprzęt wiertniczy. Zaskoczyło to Colby’ego. Ramirez nie pasował mu do obrazu człowieka tkwiącego za biurkiem. Poza tym miał dziwne uczucie, jakby już go kiedyś spotkał.

Sarina podała Rodrigowi papierową teczkę i wstała.

– To wszystko, co udało mi się zdobyć. – Jej głos odbijał się niczym echo od ścian korytarza.

– Ja też mam trochę informacji – oznajmił Ramirez. – Przegram ci na CD. A wracając do spraw osobistych, powinnaś się przeprowadzić. Tam, gdzie mieszkasz, Bernardette może stać się łatwym celem.

– Potrafię się zaopiekować własnym dzieckiem. A przeprowadzka nie wchodzi w grę. Dobrze wiesz dlaczego.

– Pomogę ci, Sarino.

Uniosła rękę.

– Nie, dziękuję. Same sobie poradzimy. Zresztą jest już o wiele lepiej.

– Dlaczego nie chcesz mnie słuchać? – spytał zniecierpliwiony. – Gdzie indziej byłabyś bezpieczniejsza.

– Aleja uwielbiam ryzyko. – Roześmiała się wesoło. – Poza tym jest to naj ważniej sze zadanie, jakie kiedykolwiek wykonywaliśmy.

– To prawda – przyznał – ale nie podoba mi się, że się narażasz. Że możesz znaleźć się na linii ognia.

– Wiem, ale to mój wybór. Moja decyzja.

– Cholera, nienawidzę takich upartych bab… – Urwał na widok zbliżającego się intruza, po czym wstał. – Mogę panu w czymś pomóc, panie Lane? – spytał urzędowym tonem, w którym pobrzmiewał lekki hiszpański akcent.

Colby zerknął na Sarinę.

– Chciałem spytać o coś pannę Carrington. Ale to nic pilnego; może poczekać.

– Wracam do roboty… – Rodrigo spojrzał na zegarek. – Zadzwonię do ciebie.

Sarina skinęła głową. Kiedy znikł za drzwiami, przeniosła wzrok na Colby’ego.

– Słucham?

– Co on miał na myśli, mówiąc, że Bernardette może stać się łatwym celem?

Sarina uniosła brwi.

– Przepraszam, ale nie bardzo rozumiem, co cię obchodzi moja córka?

– Byliśmy kiedyś małżeństwem, więc…

Wybuchnęła gorzkim śmiechem.

– Miewałam bóle głowy trwające dłużej niż to małżeństwo.

Nie zamierzał dać za wygraną.

– O co chodzi z tym łatwym celem? – powtórzył.

– Mieszkamy w domu komunalnym – odparła. – W dzielnicy dla najuboższych. A w takich dzielnicach zwykle grasują gangi. Wczoraj, kiedy Bemie siedziała na werandzie, doszło do strzelaniny na ulicy. Nasz sąsiad, młody chłopak, został ranny.

Colby skrzywił się.

– Dlaczego akurat tam mieszkasz?

Nie miała zwyczaju wtajemniczać obcych w problemy zdrowotne córki. Na przykład tego dnia, gdy Colby nakrzyczał na Bernardette, wieczorem poszły spać, a w nocy Bemie dostała ataku i trzeba było wieźć ją na ostry dyżur. Wszystko przez Colby’ego, lecz on o tym nie wie.

– W dzielnicy zamieszkanej przez białych moja córka za bardzo by się odróżniała.

Zmrużył oczy.

– Nie wykręcaj się od odpowiedzi, Sarino. Dlaczego mieszkacie wśród biedoty? Twój ojciec miał miliony. Zmarł jakieś sześć lat temu, ty byłaś jego jedynym dzieckiem…

– Zgadza się, ale tych milionów nie mam – oznajmiła chłodno.

– Musiał ci coś zostawić.

Nie odezwała się.

– No dobrze. – Zmienił taktykę. – W takim razie ojciec dziecka powinien ci płacić alimenty.

Wzruszyła ramionami.

– Hunter wspomniał, że to jakiś Latynos – ciągnął Colby. – Facet na pewno ma krewnych albo przyjaciół. Odnalezienie go nie powinno być problemem.

Dzięki ci, Phillipie, za drobne kłamstwo, pomyślała w duchu. Za tego Latynosa.

– Wracaj do roboty, Colby. Nie mam czasu na pogaduszki.

– Skąd Bernardette wiedziała o mojej ręce?

– Liczył na to, że Sarina, zaskoczona pytaniem, poda mu prawdziwą odpowiedź. Bo ta, którą dał mu Hunter, nie trzymała się kupy.

– O ręce?

Czyżby się nie orientowała? Nie słyszała żadnych plotek? Zmarszczył czoło.

– Tak. Wiedziała, że… że zostałem ranny w rękę.

– Aha. – Sarina podniosła oczy. – Nie mam pojęcia, skąd jej to przyszło do głowy – skłamała.

– Może ktoś coś wspomniał na ten temat?

Ktoś coś wspomniał? Poza Hunterem nikt w Houston nie znał prawdy o tym, co się stało. Tego jednak Colby nie powiedział na głos.

– Dlaczego nie przeprowadzisz się do lepszej dzielnicy?

– Bo nie. Biali mają uprzedzenia rasowe, a społeczność latynoska akceptuje moją córkę bez zastrzeżeń.

– Ciebie również?

– Owszem. Po pierwsze, wśród Latynosów zdarzają się blondyni. A po drugie, znam hiszpański, więc świetnie się wtapiam.

– Znasz nie tylko biernie, ale i czynnie?

Skinęła głową.

Nic dziwnego, że dzieciak mówi płynnie w tym języku, pomyślał Colby. Zastanawiał się nad tym, co Sarina powiedziała o uprzedzeniach rasowych. On sam, żeby nie być wytykany palcami, przez większość życia nie przyznawał się do pochodzenia indiańskiego. Sarina zaś nawet nie próbowała ukrywać, że Bernardette jest w połowie Latynoską. Kocha córkę, otacza ją troskliwą opieką… Ale dlaczego, u licha, mieszka w tak niebezpiecznej dzielnicy?

– Hunter na pewno by ci pomógł znaleźć inne mieszkanie…

– Ale nam jest dobrze tam, gdzie mieszkamy. Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że broń palną noszą tylko bandyci z dzielnic kolorowych? – spytała drwiąco.

– W lepszych dzielnicach rzadziej z niej strzelają.

– Akurat!

– Unikasz odpowiedzi.

Popatrzyła mu w twarz. Starała się zablokować pamięć, nie myśleć o szczęśliwych chwilach.

– Nie masz prawa niczego ode mnie wymagać.

– To prawda – przyznał cicho.

Sarina wbiła wzrok w ekran komputera.

– Dlaczego przysłali cię tu z Tucson? To znaczy wiem o zastępstwie, ale dlaczego nie przyjęli kogoś z Houston? – dociekał Colby.

– Wywiad ze mną przeprowadzasz, czy co? – spytała zirytowanym tonem.

– Twoja córka lubi tego Meksykanina… jak mu tam… tego Ramireza, prawda?

Uśmiechnęła się słodko.

– Ja też lubię Rodriga. Przyjaźnimy się ponad trzy lata. Bardzo się o nas troszczy.

Nie podobało mu się to, co usłyszał. Sam nie wiedział dlaczego. Czyżby miał jakieś zaborcze ciągoty w stosunku do Sariny? Może. W końcu kiedyś była jego żoną. Wprawdzie tylko jeden dzień i jedną noc, ale zawsze.

– Chodziłaś do college’u – przypomniał sobie. – Nie skończyłaś studiów?

Skończyła, ale nie chciała udzielać mu jakichkolwiek informacji na własny temat.

– Zgadłeś – skłamała.

– Czyli tylko taką mogłaś znaleźć pracę?

Skinęła głową. Cieszyła się, że Colby nie umie czytać w myślach.

– Byłaś ukochaną córeczką tatusia. Jedynym dzieckiem. Nie rozumiem, dlaczego musisz zarabiać na życie.

– Mój ojciec miał zdecydowane poglądy, na co chce przeznaczyć swoje pieniądze – rzekła bez cienia pretensji. Już dawno pogodziła się z losem. – Praca nikogo nie hańbi.

Skrzyżował ręce na piersi.

– Pewnie słyszałaś, że Maureen i ja rozwiedliśmy się dwa lata temu?

Pilnowała się, aby niczego nie zdradzić spojrzeniem.

– Niby od kogo miałam słyszeć?

– Hunter wie. – Zauważył, że się lekko zaczerwieniła. – Przyjaźnimy się od dziecka. Nie wierzę, że ani razu w rozmowie nie wymienił mojego nazwiska.

Owszem, wymienił. Razem z Jennifer chodziły do szkoły rodzenia. Któregoś dnia, odwożąc je na zajęcia, Phillip wspomniał o swoim starym kumplu Colbym. Do dziś pamięta szok, jaki przeżyła. Przyznała Hunterom, że ona również zna Colby’ego – pracował kiedyś u jej ojca, dbał o jego bezpieczeństwo. Dodała, że ona z Colbym byli na paru randkach, ale nie zdradziła, że wzięli ślub. Jakiś czas później poprosiła Jennifer, aby porozmawiała z mężem: niech Phillip przypadkiem nie wygada się przed Colbym, że Bernardette ma indiańskich przodków. Nie wyjaśniła dlaczego. Ale Phillip Hunter był inteligentnym człowiekiem. Pewnie domyślił się prawdy.

Spojrzała Colby’emu prosto w oczy.

– Owszem, wymienił twoje nazwisko. Jeden raz. Od tej pory oboje z Jennifer wiedzieli, że nie życzę sobie słyszeć nic na twój temat.

Zacisnął usta. Właściwie nie powinien się dziwić, a jednak zabolały go jej słowa.

– Punkt dla ciebie – oznajmił cicho.

– Nigdy bym nie przypuszczała, że spotkamy się w Ritter Oil. Jakoś to miejsce mi się z tobą nie kojarzy. W niczym nie przypomina wojska…