Pixel
- Wydawca:
- Studio Emka
- Kategoria:
- Obyczajowe i romanse
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-64437-60-1
- Rok wydania:
- 2014
- Słowa kluczowe:
- bezforemna
- historia
- jakąś
- kolana
- ludzi
- nieregularnych
- pixel
- powtarzanych
- przemilczeń
- sposób
- współczesnej
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Pixel”
„Pixel” węgierskiej pisarki Krisztiny Tóth to jeden z najbardziej oryginalnych przykładów współczesnej prozy węgierskiej. Książka jest zbiorem krótkich, pozornie odrębnych opowiadań, w których w sposób ciekawy, miejscami wzruszający, zaskakująco trafnie opisane są perypetie zwykłych ludzi. Składa się z trzydziestu rozdziałów (pixeli), zatytułowanych różnymi częściami ciała. Głowa, serce, ręka: z każdym z nich związana jest jakaś historia. Opowiadania w luźny sposób łączą się ze sobą, krzyżują, przenikają, tworząc powieść. Z bliska widać jedynie pixele, jednak gdy patrzymy z pewnej odległości, wszystko zlewa się w jedno ciało. „Fragmenty nieraz płowieją, z upływem czasu zmienia się ich barwa. Należy o tym pamiętać. Czasem ciemnieją i trzeba je poprzekładać. Na pierwszy rzut oka dzieło wygląda jak bezforemna pryzma, skupisko nieregularnych wypukłości. Lecz jeśli kilkakrotnie obejdziemy je dookoła, powoli, krok po kroku nabierze ono wyraźnych kształtów.” To cytat z opowiadania „Historia kolana”, które idealnie zwieńcza cały zbiór.
„Pixel” cechuje oryginalność ujęcia, ironiczny dystans, zaskakujące skojarzenia. Język opowiadań – często chropowaty, potoczny, pełen przemilczeń, niedopowiedzeń, urwanych zdań, powtarzanych słów – jest silnie zmetaforyzowany i obfituje w oryginalne środki poetyckie, co nie powinno dziwić, ponieważ Krisztina Tóth to przede wszystkim znakomita poetka.
Polecane książki
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Krisztina Tóth
KRISZTINA TÓTH
TEKST CIAŁA
Projekt okładki: Bíró Csaba István
Przekład: Klara Anna Marciniak
Redakcja: Jerzy Snopek
Korekta: Agnieszka Rybczak-Pawlicka
Redakcja techniczna: Teresa Ojdana
Copyright © by Krisztina Tóth
Copyright for the Polish edition © Wydawnictwo Studio EMKA
Warszawa 2014
Wszelkie prawa, włącznie z prawem do reprodukcji tekstów w całości lub w części, w jakiejkolwiek formie – zastrzeżone.
Wszelkich informacji udziela:
Wydawnictwo Studio EMKA
www.studioemka.com.pl
ISBN 978-83-64437-70-0
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Rozdział pierwszy, czylihistoria ręki
Na krótkich, poduszkowatych palcach dłoni paznokcie obgryzione do samej skóry. To ręka sześcioletniego chłopca. Na palcach dłoni można liczyć, dłońmi można zasłonić twarz. Dziecko siedzi na taborecie i na blacie stołu kreśli krawiecką kredą kręgi, choć wielokrotnie proszono je, by tego nie robiło. Chłopiec rysuje kółka w kształcie spirali i wydaje mu się, że gdyby zataczał kręgi nieskończenie długo, nakładające się na siebie linie wyrosłyby z blatu stołu, tworząc kształt trójwymiarowej sprężyny. Próbował to wytłumaczyć reszcie, ale wszyscy mu przerywali, dlatego teraz z lekko przechyloną głową sam pracuje nad drewnianym blatem, zasłaniając rysunek ramieniem. Krawiecką kredę znalazł w szufladzie, tam schowali ją duzi. A tak w ogóle to chłopczyk ma na imię Dawid i mieszka z matką Bożeną oraz z jej siostrami w warszawskim getcie. Nagle otwarto gwałtownie drzwi i zapędzono w kąt pokoju znajdujące się w nim trzy osoby. Celina zrywa się, zauważa kredę, ale nie ma już czasu nic powiedzieć, bo zostaje zastrzelona. Kreda krawiecka spada i rozbija się o podłogę. Później, kiedy obcy ludzie przeszukiwali szufladę w celu znalezienia sztućców i srebra stołowego, ktoś na nią nadepnął. Niestety, Dawid nigdy nie mógł dokończyć eksperymentu z kredą, ponieważ nie przeżył wojny. Zginął w Treblince.
Pomyliłam się, pomyliłam się. Wcale nie zginął w Treblince. I to nie był chłopiec, tylko dziewczynka. Ale cóż, te dziecięce dłonie są niemalże jednakowe: obgryzione na krótko paznokcie, miękkie, bulwiaste palce. To jednak dłoń dziewczynki, która ma na imię Irena. Jest Litwinką, pochodzi z Wilna. Co ja mówię? To dlatego, że chciałabym opowiedzieć wszystko naraz. Skądże Litwinka! Jedynie na pierwszy rzut oka wydawała się blondynką. Tak, wyglądała na blondynkę, a przecież ma całkiem ciemne, kręcone włosy. W rzeczywistości – i tym razem to prawda – nazywa się Gavriela. Urodziła się w Tesalonikach, a do Auschwitz trafiła w lutym 1943 roku. Wojnę przeżyje, lecz straci matkę i ojczyznę. Później osiedli się w Paryżu i zostanie francuską księgową. Tak, tak też się może zdarzyć.
Jej mąż jest bardzo miły, ma rzadkie włosy i pracuje jako urzędnik w BNP Paris Banku, ale to nie ma żadnego związku z fabułą. Gavriela myśli po francusku, a zapomina po grecku. Imię matki, Domna, coraz częściej odbija jej się echem na kształt francuskiego słowa klątwa. Ze swoimi dziećmi rozmawia tylko po francusku, literaturę grecką również czyta w przekładach na francuski. Jej dłonie są zdecydowanie brzydkie, ma krótkie palce, dlatego nie nosi nawet biżuterii, którą dostała od męża. Trzyma ją w skórzanym pudełku. Gavriela nie czuje się szczęśliwa, bo to nawet w Paryżu niewielu się udaje, ale w gruncie rzeczy jest usatysfakcjonowana. Ma przyjaciółkę, z którą chodzi na zakupy.
Przyjaciółka jest uderzająco podobna do Gavrieli; kiedy siedzą obok siebie w metrze, pasażerowie za każdym razem mają je za siostry. A tak na marginesie, przyjaciółka jest pół Rumunką, pół Węgierką i również ma kręcone, siwiejące włosy. Wiem, że to brzmi coraz bardziej zawile, ale nie możemy tak po prostu wygładzić kłębka poplątanych i rozgałęzionych nici rzeczywistości. Przyjaciółka także ma brzydkie dłonie, ale już się tym nie przejmuje, bo jest stara.
Ktoś niegdyś tę dłoń puścił. Matka miała wówczas kochanka w Kluż-Napoka. Gdy przyszła wieść o likwidacji getta, kochanek załatwił dwa glejty. Matka była w rozterce przez trzy dni, po czym wyjechała z kochankiem, zostawiając czteroletnią Cosminę samą sobie. Pomyślała, że lepiej ratować własne życie. Położyła paczkę na kolanach dziecka i nie oglądając się za siebie, odeszła. Stało się to na osiedlu Irys 13 maja 1944 roku. Wszystko to jest ciekawe wyłącznie dlatego, że syn Cosminy, David, również urodził się 13 maja. Naturalnie, nie ma on nic wspólnego z chłopcem z warszawskiego getta o tym samym imieniu, o którym później nikt nie pamiętał. Tego Davida nie zapomniano. Jego pradziadek, który był Węgrem, a który jakimś sposobem przeżył piekło wojny, ale raju Ceauşescu już nie, zdążył jeszcze dowiedzieć się o jego narodzinach. Nazwanie chłopca imieniem David uważał za zły pomysł, ale to już inna historia. Jednak chłopak (na szczęście) dowiedział się o historii puszczonej ręki nie od niego, tylko od innych mieszkańców getta w fabryce cegieł, którzy mimo gniewu i przerażenia zaopiekowali się osieroconą Cosminą.
Skłamałam, ale z jakiegoś powodu uważałam to za słuszne. David nigdy nie dowiedział się o tym, że ktoś kiedyś puścił dłoń matki. Nikt nie ocalał z tych, którzy mogliby się z nim spotkać i opowiedzieć mu, jak wówczas matka błagała kochanka, by dał jej obydwa glejty, i jak to w końcu w jej otumanionej zakochaniem głowie zwyciężyła chęć życia. Gavriela też nie zna historii puszczonej ręki, słyszała jej inną wersję. Mianowicie taką, że to wszystko stało się na dalekiej Litwie, w Wilnie, a dziewczynka nazywała się Irena. Ze to Ireny dłoń puszczono, i to ją zostawiła matka. Słyszała też, że żadna z nich nie przeżyła wojny.
Wszystko to oczywiście jest nie do sprawdzenia. Imiona się przeplatają, trudno dociec prawdy. W dużej mierze musimy zdać się na przypuszczenia. Eksperyment z kredą teoretycznie jest do przeprowadzania, albowiem linie są obiektami przestrzennymi. Dawid przypuszczalnie ma rację. Jeśli człowiek nieskończenie długo zatacza kręgi po tej samej powierzchni, po jakimś czasie rysunek nabiera kształtu stożka, odrywa się od powierzchni stołu i tworzy namacalne wypukłości, które nie są tożsame z sękatymi wypukłościami drzew. Można ten eksperyment wykonać na kartce papieru, jednak nikt nigdy nie miał tyle cierpliwości, aby wystarczająco długo próbować.
Rozdział drugi, czylihistoria szyi
– Nie wygłupiaj się, mamo, wcale nie jesteś stara! – powiedziała kobieta na korytarzu przed przymierzalnią, próbując nakłonić matkę, by weszła z powrotem do kabiny. Wyczekujący na swoją kolej Niemcy stali z przewieszonymi na ręku ubraniami i patrzyli na obie panie z niezrozumieniem, a starsza z nich tylko kręciła przecząco głową, sprawiając wrażenie nieugiętej. Nie o to chodziło, że ujrzała siebie od tyłu w podwójnym lustrze przebieralni; że zobaczyła wpijający się w szerokie plecy biustonosz oraz wyblakłe, siwe włosy. To mógłby być problem, ale nie tym razem. Nie martwiło jej również, że to córka płaci – wszak nieźle zarabia. Zresztą jej mąż Niemiec od czasu do czasu także jest skłonny kupić teściowej jedną, dwie rzeczy. Chodziło o coś zupełnie innego. Starsza kobieta w przebieralni nagle coś sobie uświadomiła, o czym nie mogła mówić. Jej twarz zapłonęła rumieńcem, ale nie potrafiła powiedzieć, dlaczego. Nie była w stanie opowiedzieć córce historii szyi.
Na Zachód po raz pierwszy pojechała w siedemdziesiątym ósmym. Potem była tam jeszcze kilka razy, jednak w pamięci utkwiła jej ta pierwsza wizyta. Została zaproszona na konferencję do Ulm. Dziewczynki były jeszcze małe i zostały pod opieką męża. Nie było zwyczaju, by lekarze zabierali ze sobą asystentów rentgenowskich, zwłaszcza na Zachód, na pięciodniowy kongres. Przypuszczała, że to ordynator załatwił jej wyjazd, domyślając się, że nie bezinteresownie.
Kiedy wieczorem na hotelowym korytarzu przylgnęli do siebie, wiedziała, że pójdzie z nim do pokoju. Wcześniej trochę już wypili, a ona miała słabą głowę. Chwiejnie opadli na łóżko, kochali się do świtu, po czym około piątej nad ranem lekarz nagle otrzeźwiał i wyszedł, jakby został wezwany do pacjenta.
Kobieta wstała dopiero około ósmej. W łazience zauważyła, że mężczyzna zassał jej skórę na szyi. Nigdy wcześniej tego nie doświadczyła, dlatego martwiła się, czy ślad zniknie w ciągu trzech dni. Zjadła śniadanie w hotelu, a potem, z dniówką w kieszeni, ruszyła na miasto. Trafiła do domu towarowego, do działu konfekcji damskiej. Spędzona z mężczyzną noc oraz wolne przedpołudnie sprawiły, że poczuła się swobodnie i tym razem nie miała wyrzutów sumienia, które nachodziły ją zawsze, gdy chciała coś dla siebie kupić.
Weszła do kabiny przymierzyć czerwoną sukienkę z dekoltem. U siebie w kraju nigdy nie wybrałaby tak wyzywającej rzeczy. Teraz jednak pomyślała sobie, że tutaj mogłaby ją założyć. Popatrzyła w lustro, w którym odbijała się błękitnooka twarz kobiety, mogącej śmiało jeszcze przez kilka ładnych lat chodzić w czerwieni.
Kiedy odwróciła się bokiem, żeby sprawdzić, jak wygląda w sukience również od tej strony, dostrzegła na wieszaku chustkę. Zapewne ktoś ją zostawił. Była to czerwononiebieska jedwabna apaszka, na której widniał jakiś napis. Nigdy w życiu niczego nie ukradła, także tym razem nie miała takiego zamiaru, chciała ją po prostu przymierzyć. Apaszka dobrze leżała i akurat zakrywała ślad na szyi. Zdjęła ją z siebie i odwiesiła z powrotem na wieszak, żeby właściciel mógł ją znaleźć, gdyby po nią wrócił. Właśnie miała wyjść, kiedy nagle poczuła nieodpartą chęć, by jednak ją zabrać – chustkę, która idealnie pasowała do czerwonej sukni. Spojrzała na sufit, obawiając się, że ktoś może ją obserwować z góry, a następnie włożyła apaszkę do torebki. Stojąc przy kasie, miała wrażenie, że sprzedawczyni przeszywa ją na wskroś wzrokiem, że zaraz wskaże palcem na torebkę i poprosi, by wyjęła z niej przywłaszczoną rzecz. Albo podbiegnie do niej jakiś klient i zapyta, gdzie się podziała chustka, którą zostawił w przymierzalni. Ale nikt nie zwrócił na nią uwagi, ani kiedy płaciła, ani też kiedy z siatką w ręce wychodziła ze sklepu. Uspokoiła się dopiero wtedy, gdy zjeżdżała ruchomymi schodami w dół.
Na popołudniowe obrady kongresu założyła czerwoną sukienkę i ową apaszkę, a kiedy podczas wykładu demonstrowała slajdy, apaszka podkreślała jej niebieskie, błyszczące oczy. Ordynator wygłosił dłuższy referat po niemiecku, z którego nie rozumiała ani słowa, ale czuła, że wszyscy patrzą na jej biust i pomyślała, że mimo dwójki dzieci nadal wygląda pociągająco. Wieczorem na kolację również ubrała apaszkę i pozwoliła, aby lekarz ponownie zapukał do jej drzwi i aby mogli powtórzyć poprzednią noc.
Teraz, kiedy po dwudziestu dziewięciu latach przymierzała ubranie, poczuła niepewność oraz dobrze jej znany lęk: i po co to wszystko? Ściągnęła z siebie niewygodną, obcisłą bluzkę i postanowiła zajrzeć do córki, która znajdowała się w sąsiedniej kabinie. Szarpnęła zasłonkę. Dziewczyna właśnie przymierzała sweter i zaplątana w niego spytała: mamo, to ty? Potem wysunęła głowę, lecz zamiast farbowanych na blond włosów, ukazał się jakiś błyszczący materiał. Matka w pierwszej chwili pomyślała, że to halka. Jednak po chwili widać było, że ma na głowie apaszkę, która zasłaniała jej twarz niczym woalka. Zdjęła jedwabną chustkę i powiesiła ją z powrotem na wieszaku, obok dwóch takich samych. Wszędzie takie dają – tłumaczyła córka – przynajmniej w porządniejszych miejscach. Aby klientka, przymierzając ubranie, nie pobrudziła go podkładem.
Starsza kobieta odwróciła się na pięcie i bez słowa wyszła z przymierzalni. Przypomniała sobie, jak w siedemdziesiątym ósmym stała na podium w apaszce z domu towarowego. Teraz była już pewna, że wszyscy zorientowali się, skąd ją ma. Na materiale nadrukowany był czerwononiebieski pasek – taki sam, jak na torbach reklamowych firmy. Przekonana była również, że pod przywłaszczoną apaszką każdy dostrzegał siny ślad po skradzionej miłości, ba, wyobrażał sobie także jej męża i córki, które zostawiła w domu; podobnie jak ona widziała na zdjęciach rentgenowskich to, o czym pacjent jeszcze nie miał pojęcia.
– Niczego nie potrzebuję – powiedziała zrezygnowanym głosem do córki, a potem przebiła się przez tłum ludzi czekających w kolejce, tak jak zwykła to robić, idąc szpitalnym korytarzem z wynikami badań w ręce, nie chcąc być zaczepiona przez bliskich pacjenta.
Rozdział trzeci, czylihistoria oka
Kobieta siedzi na skraju rzędu siedzeń, bezpośrednio przy drzwiach w budapeszteńskim metrze. Dokładnie tam, gdzie siedziały Gavriela z Cosminą, tylko w innej historii.
Ja, czyli narratorka, której obecność czytelnicy mogli odczuć nieraz bardziej, nieraz mniej – jak podczas transmisji radiowej spektaklu teatralnego – siedzę w czasie teraźniejszym dokładnie naprzeciwko tego dusznego wagonu. Do tej pory nie zauważyłam tej kobiety, ponieważ właśnie stałam, ale na wprost mnie zwolniło się miejsce. W takich sytuacjach człowiek mimowolnie zaczyna się gapić na innych, no chyba że panuje tłok i przepychający się ludzie zasłaniają widoczność.
Kobieta wygląda na niewidomą. Siedzi sztywno, z wyprostowanymi plecami, w ciemnych okularach. Po obu bokach ma różne torby, a obok nich biały, cienki kij. Jego gumowa końcówka, za pomocą której bada przed sobą drogę, dotyka podłogi tuż obok jej buta. O rety! Ma na sobie szpilki. Próżna, szczupła, ślepa kobieta. Siedzi przy drzwiach, bo gdy wsiadła, ktoś ustąpił jej miejsca.
Zbliża się kolejny przystanek. Kilka osób wstaje, zasłaniając siedzących naprzeciwko. Tymczasem rozmyślam nad losem niewidomych; widzę przed sobą ich ostrożny, miękki, liczący się z upadkiem chód. To swoiste noszenie się z głową w górze. I niepatrzenie pod nogi. Nigdy.
Dużo osób wysiada, przestrzeń ponownie otwiera się przede mną i widzę rząd krzeseł naprzeciwko mnie. Kobieta nadal siedzi sztywno. Może być między pięćdziesiątką a sześćdziesiątką, jednak jest to ten typ człowieka, że jej wieku nie sposób oszacować. Ma na sobie dopasowaną, brązową spódnicę i żakiet w tym samym kolorze. Jej paznokcie są pomalowane. Na palcu nosi uderzająco duży, oryginalny pierścionek. Kwadratowy o piaskowanej powierzchni, wyglądający na mosiężny. Nie wiadomo, może to pierścionek zaręczynowy, ale chyba jednak za szeroki jak na tego rodzaju rzecz. Niepowszedni okaz.
Znów zbliża się kolejny przystanek i ktoś ponownie staje przede mną. Zastanawiam się nad bladoróżowym lakierem na paznokciach. Malowanie paznokci nawet widzącym sprawia trudność, trzeba mieć w tym dużą biegłość. Kobieta z pewnością nie robi tego sama. Chodzi do manikiurzystki, co oznacza, że nie od zawsze była niewidoma. To przyzwyczajenie z poprzedniego życia, z którego nie ma zamiaru zrezygnować. Zatem straciła wzrok. Zapewne ma smutnego, starzejącego się męża, który zawsze komplementuje jej paznokcie. Albo zna w mieście manikiurzystkę, która wie o niej wszystko i przed którą zdejmuje nawet swoje ciemne okulary. Kładzie je na stole i pozostawia tam, dopóki moczy palce w miseczce z wodą. Albo jeszcze inaczej: ma nieszczęśliwą, dręczoną wyrzutami sumienia córkę, która regularnie maluje jej paznokcie i z którą wcześniej długo naradza się, jaki kolor wybrać. Córka nie znosi żylastych rąk matki i brzydzi się zapachem acetonu.
Znów widzę kobietę, teraz obserwuję jej twarz i włosy. Ma zadbaną fryzurę i chodzi do fryzjera przynajmniej co dwa tygodnie. Oczywiście, robi to również dla smutnego męża. Kobieta miała niegdyś piękne, niebieskie oczy, ale straciła wzrok w wypadku. W wypadku samochodowym. Nie. Po tropikalnej chorobie. Mąż jest dyplomatą, żyli w egzotycznym kraju, gdzie zaatakowała ją nieuleczalna choroba oczu. Pojechała na leczenie do Szwajcarii i choć zapłacili za nie mnóstwo pieniędzy, dało ono jedynie tymczasowe efekty. Nie. Kobieta miała niegdyś piękne, bursztynowe oczy, właściwie to w nich zakochał się jej mąż. Kilka lat temu zdiagnozowano u niej guza nerwu wzrokowego; z tego powodu straciła wzrok. Wcale nie uważa się za niewidomą, po prostu dostosowała się do tej nietypowej, a właściwie – oburzającej sytuacji. Nie. Kobieta ma zielone oczy i jej ślepota jest tymczasowa, jak miłość. Miała korekcję laserową siatkówki, dlatego przez następne kilka tygodni powinna unikać światła i nosić okulary przeciwsłoneczne. Białą laskę, którą zalecono, kupiła za namową męża, ale w zasadzie to się jej wstydzi.
Kiedy szła ją odebrać, przypomniała jej się znajoma witryna z kostiumami kąpielowymi z kieszonkami na protezę piersi, i prawie odwróciła się na pięcie. Gdy w końcu zdecydowała się wejść do okolicznego sklepu ze sprzętem ortopedycznym, jej serce mocno zabiło. Jeszcze któryś z przechodniów pomyśli, że ona także ma protezę piersi albo coś w tym stylu. Nawet później trochę się obawiała, czy aby ktoś z tramwaju jej nie zobaczył. Powinna była pójść do innego sklepu, pomyślała, ale znała ten, bo od lat mijała go w drodze powrotnej do domu.
Do metra wlewa się tłum. Tym razem widoczność zasłaniają wsiadający. Coś mnie niepokoi, ale nie potrafię powiedzieć, co. Niczym detektyw układam fragmenty w myślach i czuję, że jest tu pewna nieprawidłowość, której rozum jeszcze nie zarejestrował. Aż tu nagle, ni stąd, ni zowąd, uświadamiam sobie, co się nie zgadza. Cieszę się jak śledczy, który niespodziewanie wpadł na to, że jest w opowiadaniu pewien klocek, który nie pasuje do całości.
Mam! Wiem już, co się nie zgadza! Kobieta ma na ręku zegarek! Dlaczego nosi zegarek? Prawdopodobnie używa go jako biżuterii. Jest to również przyzwyczajenie z poprzedniego życia, którego kurczowo się trzyma. Złoty zegarek trudno założyć, bo jest dużo zabawy z zapięciem bransoletki. Zapina ją jej mąż, złoszcząc się, bo mu to idzie z trudnością. Ale boi się spytać, po co go nosi. Od lat nie ma odwagi zadawać pytań, woli na nie odpowiadać, ale robi to równie ostrożnie. Ponadto za każdym razem, kiedy spóźnia się do pracy, myśli sobie, że to wszystko przez ten cholerny zegarek, a właściwie przez żonę, bo znowu to on musiał się męczyć z zapinką.
Tłum rusza w stronę drzwi. Wśród butów spostrzegam szpilki kobiety. To oznacza, że wstała. Kieruje się do wyjścia; teraz mogę jej się przyjrzeć od stóp do głów. W jednej ręce trzyma papierowe torby, na których widnieje niebieski napis sklepu meblowego. W drugiej zaś – białą laskę, którą nie dotyka ziemi. Nie czyni tego, ponieważ w rzeczywistości owa biała laska to karnisz o plastikowym zakończeniu. Kobieta nie jest niewidoma.
Zegarka, który ma na sobie, nie dostała od syna. Ma, co prawda, dwóch synów, ale podarowała jej go córka, która ma na imię Urszula. Tak! To podróbka. W dodatku źle chodzi, bo gdy wysiada, widzi, że według zegara w metrze spóźnia się o dwanaście minut. Kosztował pięć euro, córka nabyła go na plaży w Grecji, mówiąc do swojego chłopaka: nie szkodzi, dostanie ten i już. Nie chciała wydawać więcej pieniędzy, bo i tak już nakupili dużo rzeczy, a matki właściwie nie kochała.
Rozdział czwarty, czylihistoria nogi
Nauczycielka z włosami farbowanymi na bordowy kolor kręci się po korytarzu. Nigdzie nie widzi damskiej toalety. Nie znosi kursów językowych organizowanych na prowincji. Znów trafiła tu z trudem, na dodatek nie zdążyła wysiusiać się przed zajęciami. Na dodatek boli ją noga, odkąd zaczęły się upały.
Akurat nie ma nikogo, zatem wślizguje się ukradkiem do męskiej toalety. Wygląda na to, że na tym piętrze jest tylko ta jedna. Właśnie kończy robić siku i chce podciągnąć majtki, kiedy nagle słyszy trzaśnięcie drzwi; ktoś wchodzi do środka i siusia ciurkiem do pisuaru. Nie szkodzi, zaraz sobie pójdzie. Nauczycielka powinna już powoli się zbierać, jeśli chce przejechać przez miasto przed piątkową godziną szczytu i dotrzeć w następne miejsce. Musi udać się na podobny, zorganizowany przez firmę kurs językowy, oddalony stąd o co najmniej czterdzieści pięć minut jazdy samochodem. Zastanawia się, który most wybrać. Tymczasem mężczyzna na zewnątrz ociąga się, a jej wstyd jest wyjść. Mijają dwie wolne minuty, które w czasie czytania tekstu szybko zlatują, ale dla nauczycielki wydają się teraz irytująco długie. Wygląda na to, że mężczyzna specjalnie przeciąga czas. Jakby był ciekaw, kto jest w środku. A przecież nie mógł dostrzec butów kobiety, bowiem muszla klozetowa znajduje się zbyt daleko od drzwi. Nauczycielka w końcu nie wytrzymuje i wychodzi. Mężczyzna właśnie w tej minucie umieszcza kule pod prawą pachą; wcześniej oparł je o kafelki, by móc rozpiąć rozporek. Kobieta zauważa, że ma założony gips na udzie. Chciałaby uciec jak najszybciej, ale jakoś nie wypada przecisnąć się przed człowiekiem z zagipsowaną nogą, dlatego niezdarnie przytrzymuje samozamykające się drzwi i czeka, aż postukując kulami, przejdzie. Tymczasem mężczyzna dokładnie mierzy ją wzrokiem i jednocześnie myśli sobie, że kobieta w jej wieku raczej nie powinna farbować włosów na bordowy kolor.
Zjeżdża windą na parter biurowca i dopiero teraz uświadamia sobie, że tamta kobieta siusiała w męskiej toalecie. Ale nie ma czasu o tym myśleć, bo właśnie podjeżdża taksówka, która zawiezie go na traumatologię. Dziś zdejmują mu gips. Najwyższy czas, myśli sobie, bo od tych zastrzyków przeciwzakrzepowych ma siny brzuch. W zeszłym tygodniu padało i musiał owinąć gips torbą foliową, przez co wyglądał jak jakiś bezdomny.
W czasie, gdy kobieta porusza się powoli w korku – bo oczywiście nie udało się jej uniknąć godzin szczytu – mężczyźnie z dużym hałasem piłują gips, aby zdjąć go z nogi. Potem wręczają mu kartkę z numerem telefonu rehabilitanta. Na wszelki wypadek zabiera ze sobą kule i przechodząc przez przejście dla pieszych, jeszcze się trochę na nich podpiera, bo od nagłego wysiłku piecze go stopa. Czuje się swobodnie, jego noga jest niewiarygodnie lekka, jakby jej w ogóle nie miał. Nawet się nie rozgląda, więc kobieta w niebieskim suzuki trąbi na niego, rozkładając szeroko ręce na znak, że jest czerwone światło. Kule raczej spowalniają jego chód, tak naprawdę nie są mu one potrzebne, dlatego na następnym rogu ulicy opiera je o kontener i dzwoni po kolejną taksówkę. Na chodniku obok śmietnika leży pełno śmieci; mieszkańcy zaczęli znosić niepotrzebne rzeczy w ramach odgracania swoich mieszkań.
Po upływie godziny robi się w tym miejscu tłoczno. Dwóch brzuchatych facetów w dresach, szurając nogami, dźwiga lodówkę. Kładą na ziemi uszkodzoną narożną ławę i fotel z wystającą sprężyną; stos poplamionych materaców coraz to rośnie. Na szafce z przesuwanymi drzwiami siedzi ubrana w kufajkę Cyganka i wymachując nogami, łuska pestki słonecznika. Jest z nią żylasty mężczyzna o ciemnym spojrzeniu, który do sterty wybranych rzeczy dorzuca kule, a potem niczym profesjonalista rozmontowuje lodówkę. Starannie zwija kabel, zdejmuje obudowę, odcina wtyczkę i wkłada ją do torby. Właśnie chce oderwać płyty boczne, gdy nadjeżdża inna grupka zbieraczy złomu metalowego. W środku ciężarówki jest już deska do prasowania, suszarka i inne metalowe odpady. Nowo przybyli wyskakują z pojazdu i podchodzą pospiesznie do lodówki, chcąc ją chwycić. Zaczyna się szarpanina, a potem krzyki, ktoś odgraża się po cygańsku. Kobieta przerywa jedzenie pestek słonecznika i mówi do męża: Daj se spokój. Chcesz, żeby cię na gułagi zabrali?