Strona główna » Obyczajowe i romanse » Plac Konstytucji

Plac Konstytucji

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8032-348-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Plac Konstytucji

Historia rodzinna wzruszająca jak kultowy serial „Dom”.

Jest gorący lipiec 1952 roku. Komunizm wkracza w życie Polaków pełną parą. Nowi ludzie na gruzach wznoszą  nowe miasto. W tym wszystkim młodziutka Mania – aktywna, pragnąca niezależności studentka Politechniki Warszawskiej. Chce być przodowniczką pracy, zaangażowaną obywatelką w nowym społeczeństwie. Z olśniewającym potęgą placem Konstytucji wiąże swoją przyszłość – z wielkim światem, gdzie planuje się budowę metra, powstają nowe sklepy, gdzie wszystko jest na wyciągnięcie ręki Ale jednorazowa przygoda z przypadkowo poznanym chłopakiem sprawi, że marzenia młodej dziewczyny rozmywają się we mgle.

Przemilczenia, niezadane pytania, niewypowiedziane sekrety i nużąca codzienność, a w tle terror komunizmu i nadzieja na pierwszy oddech wolności.

To opowieść o walce między tym, czego się pragnie, a tym, co należy zrobić. O wyborach  podyktowanych sercem i wymuszonych polityką. O pogmatwanych ścieżkach przeznaczenia i ironii losu.

Polecane książki

Przedsiębiorstwa produkcyjne powinny podejmować działania korekcyjne i korygujące: skutecznie eliminować wyroby niezgodne z wymaganiami i likwidować przyczyny tych niezgodności. Aby zapobiec ponownemu wystąpieniu problemów, należy planować działania zapobiegawcze. Tylko jak to zrobić? W publikacji e...
Dalsze losy bohaterów „Przymierza”. Miało być tak pięknie. Wygraliśmy wojnę, staliśmy się prawdziwym mocarstwem. Z pomocą Bajtka i technologii dawno wymarłej rasy kosmitów Polska odzyskała swoje miejsce na Ziemi. Jednak nie wszystkim się to podoba......
Autorka książki, czyniąc punktem odniesienia doświadczenia niemieckich pedagogów i nauczycieli w zakresie koleżeńskiego doradztwa, stara się odpowiedzieć na pytanie, na czym polega istota wspomnianej koncepcji sytuowanej tradycyjnie wśród metod superwizji i coachingu. Tematyka książki koncentruje s...
„Nie dokończyła. Usta miał gorące. Poprzednim razem całował ją powoli, teraz był namiętny. Tamten pocałunek był doskonały, ten jeszcze lepszy. Podniecona, rozchyliła wargi. Brody objął ją i przyciągnął do siebie. Wiedziała, że powinna go odepchnąć i obiecywała sobie, że to zrobi, jeszcze minut...
Ciągle jeszcze zadaję pytania, miast dawać mentorskie odpowiedzi i chciałbym właśnie, żeby ta książka dotyczyła pytań – tych najprostszych i najważniejszych. Moje doświadczenie zaś ma posłużyć jako przykład, że poszukiwanie odpowiedzi na nie zajmuje myślącemu człowiekowi całe życie. Krzysztof Zanu...
Dwóch dzieciaków budujących prawdziwy samolot, powojenna tułaczka po terenach ZSRR, skaner w ciągu chwili posyłający ludzi na drugą półkulę, czyli zbiór kilkunastu opowiadań o najróżniejszym charakterze. W tym swoistym silva rerum czytelnik znajdzie między innymi: • historię trzyletniej tułaczki ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Dominika Buczak

Rozdział 1

– Uwaga! Przed chwilą otrzymaliśmy z sali Teatru Narodowego wiadomość, że Stołeczna Rada Narodowa postanowiła nazwać plac MDM placem Konstytucji.

Ekscytacja spikera popłynęła z radiowęzła w Marszałkowską Dzielnicę Mieszkaniową. Zmusiła ludzi do przerwania pracy. Entuzjazm. Brawa. Szczęście. Krzyk wyrwał się z tysięcy robotniczych serc. Radość poniosła się po mieście ponad ruinami. Mania, która chwilę wcześniej razem z dwiema koleżankami zamiatała ulicę u wylotu Koszykowej, rzuciła miotłę na chodnik i zaczęła piszczeć, skakać, ściskać Weronikę i Baśkę. To była idealna nazwa dla tego miejsca. Pasowała jak żadna inna. Tak Mania czuła w tym momencie, chociaż w plebiscycie ogłoszonym przez „Życie Warszawy” zagłosowała inaczej.

Od kilku tygodni dziennik co rusz zachęcał warszawiaków, by podzielili się swoimi pomysłami na nazwę powstającego właśnie najważniejszego placu w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Temat omawiano wszędzie – w domach, sklepach, tramwajach. Również w akademikach. Mania wciąż dopytywała koleżanki i kolegów, na jaką nazwę mają zamiar głosować.

– Plac imienia Sierotki Marysi byłby najlepszy – powiedziała Zosia, kiedy razem wracały z uczelni. – Wszyscy jesteśmy sierotami po dawnej Warszawie. A ten plac to objaw naszej choroby sierocej.

– Zośka, zlituj się. – Przestraszona Mania rozejrzała się wokół. Lepiej, żeby nikt postronny nie usłyszał, co Zosia sądzi o MDM-ie.

– Mania, ale popatrz, jak pięknie by to było. Po ludzku. I dzieciom by się podobało, a dzieci to przecież przyszłość socjalizmu. Można by jeszcze, zamiast kandelabrów, postawić pomnik Sierotki Marysi i kilku krasnoludków dookoła.

– Ciiicho bądź – wysyczała zdenerwowana Mania.

– Ale o co ci chodzi, Mania? Szef krasnoludków mógłby mieć na imię Józef.

Zajęcia geometrii wykreślnej w całości upłynęły na rozważaniach, która z propozycji jest najwłaściwsza. Jedna była wzniosła. Inna nowoczesna. Kolejna najadekwatniej wyrażała cześć. Wykładowca z rozwianą grzywką nawet nie próbował skupić uwagi studentów na sprawach merytorycznych. Najpierw z uwagą wysłuchał ich wypowiedzi, w końcu sam wyznał, że zagłosuje na nazwę plac im. Bolesława Bieruta. Bo to dzięki prezydentowi mamy plan sześcioletni i gospodarkę planowaną, powiedział. Bo prezydent pasjonuje się architekturą i osobiście dogląda odbudowy Warszawy, co na ich uczelni, a zwłaszcza na ich wydziale, trudno zlekceważyć. Bo zabiera głos w kwestii projektowanych budynków oraz osiedli. I wreszcie – bo nie jest mu wszystko jedno.

– Prezydent Bierut na to zasłużył – tłumaczył z zaangażowaniem wykładowca. – Ciągle mówimy o nim „prezydent”, a już niedługo będzie Przewodniczącym Rady Państwa. Musimy się przestawić.

Niedługo, czyli jutro, uświadomiła sobie Mania. 22 lipca 1952 roku konstytucja lipcowa miała znieść urząd prezydenta w Polsce.

Kilka tygodni wcześniej Mania długo biła się z myślami, zanim w końcu wycięła kupon z gazety. Zafascynowana postawą młodych niepokornych murarzy, zaczadzona ich robotniczym charmem wpisała na nim dużymi literami swoją propozycję: PLAC PRZODOWNIKÓW PRACY. A potem zaniosła zgłoszenie na Marszałkowską, do redakcji „Życia Warszawy”. Czuła, że oddaje w ten sposób hołd naprężonym mięśniom przodowników, ich ogorzałym twarzom, silnym udom i ramionom, które śniły jej się regularnie podczas krótkich lipcowych nocy. Przodownicy rzucali się w oczy. Byli wysocy, mieli duże bicepsy i niosła ich przez życie idea. Niegłupie połączenie, myślała Mania, kiedy budziła się rozogniona. Zaciskała uda i odwracała się na drugi bok. Lipcowe noce były krótkie, ale gorące.

Dni też były natchnione.

Mania czuła się, jakby mieszkała w kościele. Trochę jak w Boże Ciało, kiedy w poszarzałej sukienczynie i na bosaka sypała płatki kwiatków w upał i pył. A może nawet tak jak w trakcie majówki, gdy patrzyła Matce Boskiej z cudownego obrazu prosto w oczy. Albo jak podczas pasterki, kiedy przestawała walczyć z klejącymi się oczami, bo nagle, w trakcie wyśpiewywanej w wiejskim kościółku kolędy, w jej sercu robiło się ciepło od samego przypatrywania się mamie i tacie, wyjątkowo odświętnym i – wyjątkowo – uśmiechającym się do siebie.

Swoim religijnym skojarzeniem nie dzieliła się z nikim. Nie była z niego dumna. Ale przepełniało ją szczęście, kiedy zatrzymywała się obok „pałacu pod papą”, małej budki stojącej na środku wielkiej budowy, w której obradowali MDM-owscy wszyscy święci, włącznie z najświętszym panem Sigalinem, i przyglądała się bielejącym murom nowej Warszawy. Zapewne z braku odmiennych doświadczeń duchowych trudno jej było porównać przeżywaną w podobnych chwilach wzniosłość z czymkolwiek innym.

Tu się toczyła wojna o nową Polskę. W przeciwieństwie do tylu innych narodowych zrywów, gdzie bronią były bagnety i karabiny, MDM walczył na kielnie oraz łopaty. Myśl, że to narodowe powstanie obędzie się bez ofiar i zakończy niechybnym zwycięstwem, ekscytowała Manię. Choć od wojny minęło już siedem lat, dziewczyna pamiętała ją tak żywo, jakby skończyła się najwyżej przed tygodniem. A może nie skończyła się wcale?

Nie tylko ją porywała atmosfera na budowie. Widywała łzy w oczach robotników, na przykład przodownika Stanisława Kapuśniaka, a także zaangażowanie robotników w niekończące się dyskusje. Pewnego dnia przyuważyła nawet samego pana Sigalina, głównego architekta MDM-u, który wyszedł z „pałacu pod papą” i przyglądał się białej plamie budynków w szarym morzu ruin. Patrzyła na niego ukradkiem, bojąc się jakąkolwiek ingerencją zepsuć tę intymną chwilę. Starała się nie oddychać i prawie jej się to udało, ale nie nad całą fizjologią człowiek może zapanować siłą woli. Mania jak zwykle była głodna i jak zwykle burczało jej w brzuchu. Zjadłaby rosół u matki. Albo przynajmniej jakiś kapuśniak. Barszcz w stołówce śmierdzącej szmatą. Chleb z pasztetową w akademiku. Cokolwiek. Byle gdzie. Jeść! Jeść, jeść, jeść! To już nawet nie było burczenie, to pioruny strzelały w jej żołądku. Wodogrzmoty Mickiewicza. Trzęsienie ziemi. Słychać je było chyba na Starym Mieście. Dotarły też pewnie do uszu pana Sigalina, bo odezwał się, trochę do niej, a trochę do rosnących z dnia na dzień bloków:

– W 1952 roku w Polsce trudno sobie wyobrazić bardziej potrzebne dzieło niż budynek. Musimy stworzyć nowe miasto. Musimy zbudować mieszkania dla ludzi.

Mania chciała powiedzieć, że ona też tak uważa. Zabrakło jej jednak odwagi, być może przez ten burczący brzuch. Stała więc cicho, ale również sądziła, że nic nie jest teraz potrzebne bardziej niż mieszkania. Warszawiacy, potrzaskani po wojnie, atakowani widokiem zgliszczy i próbujący zapomnieć to, czego doświadczyli, muszą rozgościć się w poczuciu bezpieczeństwa na nowo.

Co rusz odtwarzała w głowie moment, kiedy ucichała polka, która przez MDM-owski radiowęzeł przygrywała robotnikom do pracy. Ten moment, w którym dowiedziała się, jaką nazwę będzie nosił główny plac MDM-u, oraz następną chwilę, kiedy odtańczyła z koleżankami szalony taniec.

– Słuchajcie. – Weronika podniosła głos, żeby być słyszaną wśród entuzjazmu. – Słuchajcie! Pamiętacie tekst Adama Ważyka o nowej konstytucji?

– Nie. – Pokręciły głowami obie, i Basia, i Mania. Tekstów o konstytucji w prasie było mnóstwo. Analizowano każde jej słowo, każdy przecinek i kropkę. Wypowiadało się na jej temat sporo autorytetów, od dyrektorów teatrów, lekarzy, przez budowniczych, górników, po nauczycieli i studentów. Wypowiadali się też pisarze.

– „Nasza Konstytucja jest wnioskiem z przeszłości, umocnieniem teraźniejszości, perspektywą na przyszłość” – wyrecytowała Weronika.

– Niezła jesteś – odpowiedziała Basia ze szczerym podziwem.

Weronika znalazła prosty sposób na dojmującą niepewność, która zatruwała jej życie. Każdego dnia uczyła się na pamięć dwóch akapitów z „Trybuny Ludu” albo „Życia Warszawy”. W ten sposób zapamiętywała, kim jest, w co wierzy i jaki ma cel. W odpowiednich momentach wyciągała z pamięci właściwe fragmenty i przytaczała.

Raz przywołała słowa betoniarza z budowy MDM-u:

– Ludzie są teraz szczęśliwi. Bronisław Zieliński powiedział: „Spójrzcie, jaki żeśmy blok wybudowali, 1-D się nazywa. Nieźle zarabiam, ożeniłem się, a od kilku dni jestem ojcem maleńkiego synka i czuję się naprawdę szczęśliwy. Dlatego, że wiem, co zawdzięczam naszemu państwu i prawom, jakie daje mi konstytucja”.

Innym razem zabrała głos w dyskusji o równouprawnieniu:

– Plan sześcioletni przewiduje wzrost zatrudnienia kobiet w Warszawskich Zakładach Przemysłu Tłuszczowego z dotychczasowych trzydziestu procent ogółu załogi do siedemdziesięciu pięciu procent.

Nie unikała nawet rozmów o polityce międzynarodowej:

– „Możliwa jest wojna drogą szerzenia chorób” – pisze amerykański „Life”. Nie wiadomo, o jaką chorobę chodzi, ale możemy być pewni, że o którąś z najbardziej śmiertelnych w historii ludzkości. Podejrzenia padają na dżumę.

Na uczelni błyszczała dzięki swoim cytatom wiele razy. Na zebraniach ZMP jeszcze częściej. Kiedy przytoczyła Ważyka, Baśka i Mania spojrzały na nią z uznaniem. Poprzedniego dnia Weronika wyjawiła im, że dostanie od ojca radioodbiornik, jeśli zda w terminie wszystkie egzaminy. Powoli zaczynały się zastanawiać, gdzie go postawią.

Konstytucja miała zostać uchwalona przez Sejm nazajutrz.

MDM miał zostać oddany warszawiakom nazajutrz.

Nazwa splotła jedno z drugim już dziś.

Uśmiechnięta Mania podniosła miotłę i ze zdwojoną energią zabrała się do porządków. Czasu do grande finale było coraz mniej. „Plac Konstytucji, plac Konstytucji, plac Konstytucji” – powtarzała sobie w myślach. Uczyła się nowej nazwy na pamięć. „Wygraliśmy” – pomyślała. „Zdążyliśmy. Wybudowaliśmy”. Wyrosła nowoczesna stolica, domy-pałace dla zwykłych ludzi. Już wkrótce, za chwileczkę, jutro, 22 lipca, lud wejdzie do Śródmieścia. Po raz pierwszy w pięknych mieszkaniach w centrum miasta zamieszkają zwykli ludzie, robotnicy, również ci, którzy wychowali się z dala od warszawskich salonów. I ona, Mańka spod Otwocka, też miała prawo śnić o tym, że któregoś dnia tu zamieszka.

Prawie wszystko na placu było już gotowe, choć niektóre ekipy będą różne rzeczy poprawiać i ulepszać do wschodu słońca, tego Mania była pewna. Tymczasem ona musiała już iść do akademika. Czuła, że jeśli natychmiast nie zje chleba ze smalcem od matki, to niechybnie zemdleje z głodu. Głodna była właściwie cały czas. Od wojny jeszcze się dobrze nie najadła. A i przed wojną bywały dni, w których na każdy z trzech posiłków w ciągu dnia matka podawała po dwa ziemniaki z kwaśnym mlekiem. A jak krowa mleka nie dawała, to do ziemniaków była woda. Zdarzało się, że matka gotowała na rano i wieczór rzadką zupę, do której piekła chlebowe placki z mąki oraz wody. Co roku nie mogli doczekać się Wielkanocy – wtedy mięso było na każdy obiad, a na śniadanie szynka. A potem znowu trzy miesiące czekania na pierwsze plony.

Kiedy wybuchła wojna, było jeszcze ciężej – dwa posiłki dziennie, a na przednówku strach zaglądał w oczy. Czasami razem – matka i rodzeństwo – zasypiali wtuleni w siebie tuż po zmierzchu, jak najszybciej, byle nie myśleć o skurczonych żołądkach. Głód znała Mania od zawsze i do tej pory trudno jej było przypomnieć sobie powszedni dzień, w którym czuła się najedzona. Dyskomfort zagłuszał tylko MDM. Kiedy budowała nową Warszawę, na długie godziny zapominała o ssaniu w żołądku. Teraz jednak nawet magiczna moc nowej dzielnicy okazała się nazbyt słaba.

Przy samochodzie, który zaparkował w miejscu, gdzie plac przechodzi w ulicę Marszałkowską, utworzył się mały korek. Na pakę ładowano niepotrzebne już sprzęty i narzędzia. Mania cierpliwie czekała, aż dwóch młodych chłopaków ułoży na naczepie drewnianą tablicę. Byli bez koszul, na głowach mieli czapki. Pewnie studenci z politechniki. Tablicę próbowali położyć napisami do dołu, trwało to już chwilę, bo była duża i nieporęczna. Mania zdążyła z niej odczytać: OSIĄGNIĘCIA ZLOTOWE MŁODZIEŻY MDM. Na tej tablicy przez ostatnie miesiące Jurek Pabisiak, znajomy z ZMP, kredą odnotowywał wyniki MDM-owskich przodowników pracy.

Wzrost gospodarczy Polski Ludowej zależał od przodowników i zaciągniętych przez nich zobowiązań. Nauczyciele matematyki obiecywali, że szybciej nauczą dzieci liczyć i potęgować, a nauczyciele rosyjskiego – że wtłuką im do głów bukwy, spasibo i zdrastwujtie. Aktorzy zaklinali się, że zagrają jeszcze więcej spektakli o młodych chłopakach walczących z burżuazją w imię sprawiedliwości społecznej. Studenci, że zdadzą wszystkie egzaminy na same piątki. Rolnicy, że szybciutko rozmnożą krowy i pozyskają jeszcze więcej mleka niż dotychczas. Rybacy, że złowią więcej ryb. Dentyści, że wyleczą więcej zębów, a górnicy, że wykopią jeszcze więcej węgla. Najlepsi spośród nich od wczoraj zjeżdżali do Warszawy, żeby wymienić się doświadczeniami i napić wspólnie wódki. Trwał Zlot Młodych Przodowników Budowniczych Polski Ludowej. Miasto zalewały tłumy socjalistycznej młodzieży, dziewczyn i chłopaków, półbogów, pieszczochów władzy ludowej, celebrytów ery stalinizmu.

Mania znała realia budowy MDM-u. Wiedziała, że najgorętszy podziw, ale też największą zawiść wzbudzali tu nie nauczyciele, aktorzy czy rolnicy. Na przyszłym placu Konstytucji najbardziej elektryzowali otoczenie MDM-owscy murarze. Ich zdjęcia były publikowane w gazetach, ich wizerunki zdobiły wznoszone budynki, powstawały o nich filmy, w każdej niemalże sprawie pytano ich o opinię.

Z tablicy, z którą siłowali się studenci, Mani mignęło nazwisko Jurka Drabika. Znała z widzenia tego kędzierzawego chłopaka. Wyczytała w gazecie, że miał tylko dwadzieścia trzy lata, urodził się na Targówku w biednej proletariackiej rodzinie. Wiele razy słyszała docinki kierowane w jego stronę.

– Uwaga, pan przodownik idzie. Rozwińcie dywan – dogadywali mu koledzy za jego plecami.

Albo:

– E, przodownik, było już dzisiaj zdjęcie do gazety?

Po raz kolejny odczytała, że to on, murarz z dziesiątej brygady, w drugiej połowie maja przekroczył swoje zobowiązania o trzysta procent, a na początku czerwca – o dwieście dwa procent. Najlepszy z najlepszych. Po piętach deptał mu Stanisław Kapuśniak. Tuż za nimi uplasował się Jerzy Matejak. Więcej Mania nie zdołała odczytać, bo usłyszała znajomy głos i odwróciła się w jego stronę.

– Ostrożnie, koledzy, ostrożnie. – Pabisiak biegł zdyszany przez plac w stronę samochodu. – Ta tablica będzie nam jeszcze potrzebna podczas zlotu.

Zobaczywszy Manię, przystanął. Krew podpłynęła mu tuż pod piegi. Kilka tygodni wcześniej nieudolnie próbował ją wybronić na zebraniu ZMP przed naganą oraz krytyką i od tamtej pory na jej widok spiekał raka. W końcu zaczął także odwracać wzrok. Tak bardzo, jak kiedyś cieszył się z każdego z nią spotkania, teraz jej unikał. Tym razem zagryzł dolną wargę, bo siostra zdradziła mu kiedyś, że to dobry sposób, żeby krew odpłynęła z policzków. Może i dobry, ale u niego nie działał. Stali na wprost siebie.

– O, Maria – wydukał.

– O, Jurek – mruknęła.

Pech, że pośród dziesięciu tysięcy robotników, którzy walczyli z czasem na budowie, i pięćdziesięciu pięciu tysięcy ochotników, którzy ich wspierali, trafiła dziś właśnie na Pabisiaka. Jego zetempowski mundurek, jego poprawność i akuratność przypominały jej nerwową atmosferę czerwca. I ten moment, gdy musiała się tłumaczyć przed grupą ludzi, których dotąd uważała za sojuszników i przyjaciół, ze swojej miłości do MDM-u. Pabisiak niby próbował ją ratować, ale w końcu spuścił ten swój zadarty nos i zamilkł. Nic nie wskórał.

„O nie” – postanowiła. „Dzisiaj i jutro nie będę o tym myśleć”. Dzisiaj i jutro miało być święto, a problemami zamierzała zająć się pojutrze.

– Wszyscy już przyjechali na zlot? – zapytała Pabisiaka, żeby zmienić tor myśli.

– O tak! – Jego zielonkawe oczy roziskrzyły się. – Przyjechali. W sumie sto siedem pociągów na wszystkie warszawskie dworce. Są przodownicy z Nowej Huty, z Łodzi, z miast i wsi całej Polski!

Ekscytował się, jak zawsze, kiedy mówił o budowaniu komunizmu.

– Część delegacji przyleciała samolotami, część przypłynęła. Są goście z Pekinu i Moskwy, z Paryża i Niemiec. Wschodnich oczywiście. Ponad sto tysięcy ludzi!

– Aha – mruknęła Mania. Czekała na moment, kiedy studenci z paki poradzą sobie wreszcie z tablicą. Ustawili ją w końcu.

Odłożyła miotłę, odwróciła się i zostawiła za sobą Pabisiaka, jego zieloną zetempowską koszulę, czerwony krawat, równie czerwone uszy oraz nieprzyjemne wspomnienia, które w niej przywoływał. Ruszyła w stronę ulicy Wilczej. Jeszcze raz zerknęła na ulubione elementy MDM-u. Najpierw kandelabry. Z odległości wyglądały jak gigantyczne świeczniki. Pierwotnie w ich miejscu miały stanąć trzy monumentalne rzeźby – Śląsk, Morze i Stolica. Którejś nocy Mania z Weroniką dyskutowały o nich do drugiej. Zastanawiały się, jak można wyrzeźbić morze, a jak stolicę. Pomysłów miały kilka, niektóre wydawały im się bardzo odkrywcze, ale Prezydium Rządu postanowiło ostatecznie, że plac Konstytucji ozdobią kandelabry. Zaprojektowano je w pośpiechu.

– Ni z gruchy, ni z pietruchy – powtarzała Zosia za każdym razem, kiedy o nich rozmawiały. Narzekała, że dziwaczne, zbyt wielkie.

Ale Mani się podobały. Ogromne, sięgające piątego piętra kolumny z koroną latarni rozświetlały wieczorami cały plac. „Brązowe, miedziane słońca Śródmieścia” – pisały gazety. Gdy błyszczały, robiło się trochę jak w Paryżu. Albo raczej jak w wyobrażeniach Mani na temat Paryża. Słyszała, że warszawiacy umawiają się na randki już nie w Łazienkach, tylko na MDM-ie.

Za rogiem, na Wilczej, Mania zadarła głowę w górę. Patrzyła na zegar, który od niedawna odmierzał socjalistyczny – jak lubiła myśleć – czas: minuty równości, godziny walki klasowej, doby proletariackiej rewolucji. Z poziomu ulicy widać było ogrom mozaikowej tarczy, ale nie dało się dostrzec detali. Mania jednak usłyszała w radiowęźle, że mozaikę przez osiem miesięcy składało czternaście osób. Zegar złożony z brązowo-żółto-niebieskich kamyczków wskazywał właśnie 19.00, a na MDM-ie praca wciąż wrzała. Ktoś machał jeszcze pędzlem, ktoś sprzątał pozostałości po ostatnich rusztowaniach, ktoś coś dokręcał, ktoś coś zbierał. Powietrze drżało od napięcia i oczekiwania.

Przez ulicę przebiegła przodowniczka pracy Stasia Szarlińska. Mania podniosła rękę, chciała jej pomachać, ale Stasia spieszyła się w kierunku placu i nie rozglądała na boki. Szkoda. Mania pomyślała, że lubi tę złotą dziewczynę. Pewnego dnia, zimą, razem z Zośką przypatrywały się jej pracy. Stasia była silna, precyzyjna, budowała dom jak doświadczeni murarze. Każdy jej ruch i każdy gest miały sens. Nie było w niej nawet odrobiny niepewności. Taka dziewczyna zapewne z mlekiem matki wyssała przekonanie, że z mężczyznami może rywalizować jak równa z równym, także na ich podwórku.

Mama Stasi Szarlińskiej była chłopką, która przeniosła się do miasta za mężem, rybakiem. Widok na pola i łany zbóż zamieniła dla niego na widok na miejskie podwórko-studnię.

– Córeczko – szeptała małej Stasi przed snem zamiast kołysanki – wolałabym, żebyś była chłopcem, ale przecież nie zmienię tego, co jest. Musisz przynajmniej mieć w ręku fach. Jak podrośniesz, oddamy cię na naukę do krawcowej albo do sklepu.

A małej Stasi zostały już tylko ruiny zniszczonej wojną Warszawy. Część kamienicy sprzed ich okien spaliła się w powstaniu. Połowa ulicy przestała istnieć.

– Mamusiu – powiedziała pewnego słonecznego dnia – będziesz miała swojego synka. Zostanę murarzem i odbuduję miasto.

Skończyła kurs murarski na Muranowie i tam położyła pierwsze cegły. Ale kiedy tylko coś jej się nie udawało, słyszała docinki majstra:

– Tak jest, jak się baba za poważną robotę bierze.

– Panie majster, mamy socjalizm – mówiła ze szczerym uśmiechem, bo od matki nauczyła się, jak topić najbardziej zatwardziałe serca. – Radzieccy naukowcy udowodnili, że kobiety mogą pracować tak samo jak mężczyźni.

– E tam. Gadu-gadu do obiadu.

Jak już się Stasi znudziło wysłuchiwanie gderania majstra, to stworzyła własną trójkę murarską. Z koleżanek. A gdy córka rybaka wskoczyła na tablicę przodowników pracy, to nie zamierzała z niej zeskakiwać. Z uśmiechem detonowała kompleksy kolegów murarzy, których bolała baba murarka odnosząca, co gorsza, spektakularne sukcesy.

Tego dnia, kiedy Mania razem z Zosią obserwowały pracę Stasi Szarlińskiej, po szychcie dziewczęta spotkały się przy wielkim kotle ustawionym na środku placu, tuż przed „pałacem pod papą”. Z kotła rozlewano robotnikom herbatę. Mania wykorzystała okazję i zagadała do przodowniczki:

– Patrzyłyśmy na ciebie, Stasiu. Ale ci się robota w rękach pali! Wspaniale to oglądać.

– Dziękuję ci bardzo. – Stasia uśmiechnęła się, ściągając chusteczkę z głowy i rozpinając kufajkę. Miała ciepły uśmiech i inteligentne oczy. Mania pomyślała, że mogłaby się z nią zaprzyjaźnić.

– Byłaś taka silna i skoncentrowana, ale teraz wyglądasz na zmęczoną – skonstatowała na widok opadających kącików Stasinych ust i wielkich cieni pod jej oczami. – Jak się czujesz?

– Jak się czuję? Tak… – Stasia powoli zaczęła ściągać robotnicze rękawice. Kiedy je zsuwała z rąk, krzywiła się i syczała. – Popatrz, tak się właśnie czuję.

Całe dłonie Stasi pokryte były zgrubiałą skórą, na której wyrosły bąble. Pęcherze miała i na palcach, i na śródręczu. Niektóre mogły mieć ze trzy centymetry średnicy. Część popękała, więc sączyła się z nich krew.

– Zobacz, widać mięsko – zachichotała Stasia i zaczęła dmuchać na rany.

– Chyba bardzo boli. – Mania dostała gęsiej skórki od patrzenia na pęcherze i krew. Białe pęcherze i czerwoną krew. W końcu tu budowało się Polskę.

– Jak cholera. Zaraz pójdę do punktu medycznego, to opatrzą. Ale najpierw pomóż mi wypić herbatę, bo nie dam rady trzymać kubka w rękach.

– Jasne, Stasiu. Z przyjemnością.

Po dniu ciężkiej pracy mocno posłodzona herbata w metalowym kubku smakowała jak nektar w złotym pucharze.

– Aj, gorąca – syknęła Stasia, kiedy Mania przyłożyła jej do ust kubek. – Poczekaj, podmucham.

I dmuchała, tym razem w brązowy płyn, który Mania trzymała w kubku przed jej twarzą. Drobne, słodkie kropelki spadały na ręce Mani. Przez chwilę obie wpatrywały się w brudnawy osad, który herbata zostawiała na ściankach naczynia.

– Nie możesz rozprostować palców? – zapytała Mania, patrząc na zgrubiałe dłonie Stasi. Wyglądały, jakby trzymała w nich niewidzialne kurze jaja.

– Dopiero jakąś godzinę po skończeniu pracy – odparła Stasia z uśmiechem. – Daj tej herbaty, mam straszną ochotę.

Mania zbliżyła kubek do ust przodowniczki.

– Gorąca?

– Nie, teraz dobra. Mogę pić.

Stanisława Szarlińska była osobą, którą Mania bezsprzecznie podziwiała. Miała odpowiedzialną pracę, a w niej poważne zobowiązania, które spełniała z naddatkiem, dzięki czemu regularnie stawała na podium. I teraz tę heroskę Mania musiała poić tak, jak poi się niemowlaka. Prawą ręką przytykała kubek do ust Stasi i przechylała go, a lewą rękę trzymała pod jej brodą, żeby nie było plam na kufajce, gdyby herbata wyciekła bokiem. Otaczała podziwianą przez siebie koleżankę niemal macierzyńską troską.

– Ale ręce to nie wszystko. Bolą mnie też plecy. Bardzo – mówiła Stasia. – Gdybym wiedziała, że moje ciało tak mocno będzie mi stawiać opór w pracy, to może posłuchałabym matki i poszła na staż do sklepu z galanterią.

A może jednak nie? Owszem, ciało cierpiało, to była cena do zapłacenia. Ale Stasia wiedziała już, jak chce żyć. Bolało, ale pojechała do Moskwy, a potem do Berlina – na Zlot Młodych Bojowników o Pokój. Krew się lała, ale odwiedziła Czechosłowację, i to dwukrotnie. Zapisała się do technikum. Była przodowniczką, nikt jej nie wypominał, że wcześniej skończyła tylko cztery klasy powszechniaka. Nikt nie oburzał się również, że właśnie została kandydatką na zastępczynię posła.

Co więcej, kiedy Stasia Szarlińska stała na placu centralnym MDM-u i rozmawiała z Manią o swojej pracy, nie spodziewała się, że najbardziej spektakularne sukcesy są ciągle jeszcze przed nią. Nie mogło jej przyjść do głowy, że wkrótce dostanie tyle państwowych medali, wyróżnień i nagród, że ledwie zmieści je w pudełku po butach. A pierwszy dyplom, który wręczy jej sam prezydent Bierut, matka postawi w pokoju na kredensie, tuż obok obrazka Matki Boskiej karmiącej Jezusa. I z drugiej strony Najświętszej Panienki mama przyklei wycięty z gazety artykuł o Stasi. Ostatnie zdania podkreśli w nim ołówkiem: „Szarlińska spogląda przez okna swojej klasy, skąd widać dźwigi budowy Pałacu Kultury i Nauki, i snuje marzenia jak kiedyś jej matka. Ale jakżeż inne. Skończy technikum. Będzie budować z tysiącami takich jak ona kobiet, wyzwolonych z troski o chleb, z niepokoju o byt swoich dzieci. Będzie budować piękne domy robotniczych osiedli. Z ich okien roztaczać się będzie szeroka perspektywa socjalistycznego życia”.

Na budowie MDM Stasia jeszcze o tym wszystkim nie wiedziała. Przyglądała się za to krwawym stygmatom, którymi naznaczył ją komunizm, i mówiła do Mani:

– Podaj herbatkę, proszę.

Przez chwilę piła w ciszy, zanim wróciła do przerwanego wątku:

– Plecy mam zmasakrowane. Czasami nie jestem w stanie się wyprostować. Rano schodzę z łóżka przez kwadrans. Najbardziej boli mnie w szyi i w lędźwiach. Czy mogłabyś trochę mniej przechylać kubek? Nie chcę nic polać.

– Tak, proszę. – Mania poprawiła naczynie.

Stasia wytarła wierzchem dłoni brodę, po której spłynęła kropla herbaty.

– A kiedy przestaniesz tak ciężko pracować? – dopytała jeszcze Mania.

– Nie wiem. Tak mnie cieszy ten nasz MDM, tak mnie cieszy Muranów – powiedziała, choć nie była to cała prawda.

Stanisława Szarlińska była bowiem mądrą młodą kobietą i wiedziała, że każdy z domów, które wybudowała, powstałby również bez jej krwi. Bez tej krwi jednak nie trafiłaby dwukrotnie do Czechosłowacji, nie spędziłaby miesiąca w Moskwie, nie pojechałaby do Berlina. Bez ofiary z ciała nie wylądowałaby ani na Wiejskiej, ani nawet w technikum. Jej pęcherze to gwarancja lepszej przyszłości. Tego jednak nie powiedziała Mani. Dodała tylko:

– Tak mi działają na nerwy faceci i ich gadanie o „babskiej robocie”, że mam ochotę jak najdłużej ucierać im nosy. Pewnie przestanę, jak będę miała dziecko. Tylko nie wiem, czy to kiedykolwiek nastąpi. W dniu, w którym wskoczyłam na tablicę przodowników, miałam ostatnie krwawienie. Od tamtego czasu nic. Może w życiu można być albo przodowniczką, albo matką.

Stasia powiedziała to lekko, bez żalu. I, prawdę mówiąc, Mania ją dobrze rozumiała. Sama rzadko zastanawiała się nad tym, jak będzie wyglądała jej przyszła rodzina, a jeśli już, to tylko w kontekście posiłków. Od dawna bowiem wiedziała, że jeśli założy własną rodzinę, to będzie dla niej codziennie przygotowywała przysmaki. Na obiad – buraczki, ogórki kiszone i mięso. Kotlety, mielone, zrazy. Na śniadanie – szynka, ser i jajka. Białe bułki i chleb razowy. Do popicia – mleko albo herbata. W sobotę – ciasto. Planowała, że jej dzieci będą mieszkały w mieście, gdzie w sklepach będzie można kupić kakao i pomarańcze. Mania nigdy nie jadła pomarańczy, ale widziała je na zdjęciu w gazecie i była przekonana, że pachną i smakują jak słońce. A przede wszystkim jej dzieci, jeśli już je urodzi, będą jadły do syta, pożywnie i zdrowo. Kiedyś. Jeśli.

Gdy Mania była mała, czasami bawiła się w dziewczyńskie zmyślanki: jak będzie wyglądał jej ślub, jaką będzie miała sukienkę i kim okaże się pan młody. Ale to było tylko takie gadanie. Nigdy nie marzyła ani o białej kiecce czy czerwonych koralach, ani o księciu z bajki. Wystarczyło, że matka miała księcia z bajki, najpiękniejszego w całej gminie, który tymi swoimi czarnymi oczyskami omiatał chyba wszystkie kobiety we wsi oprócz żony. Matka straciła zainteresowanie ojca dokładnie w dniu ich ślubu. Wioskowy artysta, skrzypek. Grywał na weselach, na pogrzebach i chrzcinach. Na wszystkich uroczystościach we wsi. Czasami przygrywał do tańca, czasami do różańca – a wtedy grał tak smutno, że serce topniało. Był uroczy, męski, uczynny. Każdej pomógł – naprawił koło w wozie, przyniósł ziemniaków albo węgla, ofukał pijanego męża. Sam nie pił prawie nigdy. Owszem, kieliszek czy dwa wieczorem, dla humoru, czasami na weselu jakimś pół butelki. Może trochę głośniej potem mówił i jeszcze śmielej emablował sąsiadki, ale nikt nigdy nie widział go leżącego pod stołem, bełkoczącego czy rzygającego. Nie jego styl. Zawsze czysty, pachnący, gotowy wyświadczać przysługi sąsiadkom i zawsze chętny do przyjmowania od nich dowodów wdzięczności. Najchętniej na sianku albo w łóżku, jak się akurat złożyło. A kiedy się nie składało, to i łąka wchodziła w rachubę.

Mania wyrastała w dusznej atmosferze wiecznych plotek, podszeptów i gniewu matki, który trafiał w tego, kto się akurat nawinął. Mama z roku na rok była coraz bardziej zgryźliwa i zacięta. Względem ojca, względem świata i względem dzieci. Po każdym romansie ojca płakała trochę w poduszkę, po czym zbierała jego brudne koszule, gacie i urządzała pranie. A potem sprzątanie chałupy. Żaden dom we wsi nie błyszczał czystością tak jak dom Mani. Koleżanek się matka nie czepiała, taką miała zasadę. To nie ich wina, uważała, że jej chłop nie potrafi trzymać zapiętego rozporka. Zdarzało się, że któraś z sąsiadek z dnia na dzień przestawała patrzeć jej w oczy. Wtedy wiedziała już swoje. Na ojca wrzeszczała rzadko, ale za to bez opamiętania. Wylewała wszystkie nagromadzone przez lata smutki i upokorzenia – cały swój żal, rozczarowanie i wstyd.

– Kim ty jesteś, żeby niszczyć mi życie? Jak się zachowujesz? Zwykły kurwiarz! Skrzypek z bożej łaski, który musi dopaść wszystko, co się rusza. Niszczysz mnie, niszczysz dzieci, naszą rodzinę. Babiarz z wywalonym przyrodzeniem! Z gołym tyłkiem biegasz po wsi od domu do domu. Wynoś się! Pakuj się i wynocha. Nie chcę cię tutaj. Nie potrzebuję. Wstydu nie masz. Pakuj szmaty, bierz skrzypki i wynocha.

Długo tak potrafiła. Jej zwykle zacięta twarz ożywiała się w tych momentach i wyzierała z niej prawdziwa wściekłość. Ten krzyk wprawiał w drżenie sufity oraz podłogi, słyszeli go sąsiedzi nawet trzy domy dalej. Dzieci przestraszone chowały się po kątach, ojciec skruszony całował ją po rękach, przepraszał, obiecywał, że pewnych rzeczy już nigdy, a inne już zawsze. Przez jakiś czas siedział wieczorami w domu, bawił się z dziećmi, nawet potrafił je czymś oczarować, jeśli tylko mu się chciało. Uśmiechał się wtedy do żony, a nie do sąsiadek. Matce z tygodnia na tydzień łagodniała twarz. Przestawała krzyczeć na dzieci, zdarzało się nawet, że bywała pogodna, a po dziewięciu miesiącach rodziła kolejnego brata albo siostrę. Jednak ojciec, jeszcze kiedy brzucha nie było widać, najpierw ukradkiem, a potem coraz śmielej wyruszał na łowy. Odwiedzał jedną sąsiadkę, potem drugą – zawsze któraś znalazła się w potrzebie. Wszystko wracało do normy. Mama pochlipywała w poduszkę, domek lśnił. Potem rodził się dzidziuś i mama na jakiś czas zanurzała się w jego świecie i w jego potrzebach. A kiedy z nich wyglądała na zewnątrz, miała jeszcze bardziej zaciętą minę i jeszcze głębsze bruzdy na czole.

Mania nie tęskniła zatem do małżeństwa, dzieci, rodziny. Już kiedy miała dziesięć lat, postanowiła, że nie może być zależna od mężczyzny. Kilka lat biedziła się nad znalezieniem na to sposobu. Na wsi nie było zbyt wielu kobiet, które miały własne pieniądze. Z uwagą przyglądała się babce, która przychodziła do porodów. Każda kobieta płaciła jej za pomoc, babka mieszkała sama w małym domku na skraju wsi, tuż pod lasem. „Może to jest moja droga” – myślała mała Mania. Na szczęście ustrój powszechnej sprawiedliwości rozszerzył jej wybór. Mania uśmiechnęła się w duchu do nowoczesnej, postępowej Polski i postanowiła wykorzystać szansę, jaką przyniosła jej historia.

– Mamo, tato – przerwała kiedyś ciężką ciszę, nieodzowną jak zupa przy niedzielnym obiedzie. – Za rok pójdę do liceum do Otwocka.

– Po co? – zapytała mama.

– A potem na studia do Warszawy.

Matka tylko machnęła ręką, zgodnie zresztą z przewidywaniami Mani.

– Zawracanie głowy. Żebyś tylko dziecko urodziła. To jedyne w życiu, co dla kobiety ważne.

Ojciec natomiast, zupełnie inaczej niż przypuszczała, spojrzał na nią z uwagą.

– Dobrze, Marysiu – powiedział. – Bardzo się cieszę.

I tak to już się układało. Matka nie traktowała deklaracji Mani poważnie, a ojciec ją wspierał. Odganiał od młodszego rodzeństwa, pilnował, żeby miała czas i warunki do nauki. Czasami w zimie czekał nawet na jej powrót ze szkoły na przystanku PKS-u.

– Nie musisz tu czekać, tato. Pewno masz coś ważnego do roboty – powiedziała Mania któregoś razu z przekąsem, myśląc sobie, że pewnie tego wieczoru któraś z sąsiadek czeka na jego usługi.

– Matka nie ma łatwego życia, Maniu – odpowiedział jej wtedy. – Ale ty musisz ułożyć sobie sprawy po swojemu.

To była mądrość życiowa, którą chciał jej przekazać. Jego dictum, jego motto, jego błogosławieństwo. Bardziej nie zbliżył się do córki już nigdy.

Kiedy Mania dostała się na politechnikę, dumni byli oboje: i mama, i tata. On rozpowiadał o jej sukcesach, o Warszawie, o odbudowie. Ona pakowała w paczki jedzenie, chociaż przy każdym spotkaniu powtarzała Mani, że marnuje sobie najlepsze lata i wzrok nad książkami. Na szczęście paczki i tak podsyłała, dzięki czemu dzisiaj w akademiku na Ochocie czekała na Manię pajdka przedwczorajszego chleba i smalec ze wsi od mamy. Jak tylko wróci do siebie, naje się do syta.

Wilczą zawsze przechodziła szybko, jak najszybciej. Za każdym razem kiedy zostawiała w tyle MDM, miała wrażenie, że opuszcza strefę życia i wchodzi do strefy śmierci. Jakby ktoś przeciął miasto nożem – oddzielił to, co jasne, aktywne, żywe, młode, i zostawił z tyłu, za Manią, od tego, co kruche, martwe, bezbronne, przegrane. Takie właśnie miasto – miasto, dla którego jeszcze nie zakończyła się wojna – rozpościerało się przed nią teraz. Ulica była uprzątnięta, względny porządek panował też na odsłoniętych podwórkach. Gruzu nie było od lat. Kawałki dawnego życia – sztućce, zdjęcia, sprzęty, naczynia, ubrania – zniknęły pierwsze. Część ocalono, zwrócono właścicielom, lecz więcej zrabowano. Już w czasie wojny szabrownicy przeczesywali dom po domu, mieszkanie po mieszkaniu. Wynosili wszystko, najnędzniejsze nawet pozostałości po latach dobrobytu i spokoju. Zosia, kiedy jeszcze normalnie rozmawiały ze sobą, wspominała, że jedna z jej przedwojennych sąsiadek odnalazła na stoisku rozstawionym przy Marszałkowskiej książki z własnoręcznymi notatkami. Można je było odkupić od handlarza, który oferował i inne skarby: wyszczerbione filiżanki z porcelany, drewniane korale, lalki, ubrania. Znajoma Zosi tak bardzo się wzruszyła, że nie była w stanie powiedzieć sprzedawcy, że próbuje sprzedać należące do niej książki. Książki, które czytała w trakcie studiów, które szczegółowo analizowała, o których dyskutowała na zajęciach z filozofii. Ocierając łzy, odeszła na pół godziny, by ochłonąć i zastanowić się, co teraz. Gdy wróciła, jej książek nie było już na stoliku, a sprzedawca twierdził, że nigdy ich nie widział. Kobieta, która straciła w powstaniu męża, a potem, w trakcie ucieczki z Warszawy, wszystkie pamiątki po ich wspólnym życiu, płakać zaczęła dopiero wtedy, gdy po raz drugi ktoś odebrał jej kilka starych książek. Płakała też następnego dnia, kiedy przed kamienicą spotkała Zosię, i jeszcze następnego, i przez wiele, wiele kolejnych…

Miasto nadal żyło tragicznymi historiami swoich mieszkańców. Trwało, ale zanurzone w traumie i smutku. Mania miała wrażenie, że może oddychać pełną piersią tylko na MDM-ie. Niektóre osiedla już odbudowywano, rozważano właśnie kształt Starego Miasta, ale dziś to MDM niósł nadzieję. Wśród ruin nadal chowały się rozpacz i łzy, a cykl żałoby ciągle się nie dopełnił. Wszystkie nieporozumienia między Zosią a Manią wynikały właśnie z tego, że Zosia nie pogodziła się ze stratą tamtego życia, które zabrał jej Hitler. Wciąż tęskniła za przedwojenną Warszawą, za nowoczesnym mieszkaniem na Marszałkowskiej, za pogodną mamą w błękitnej sukience i ojcem palącym papierosa w gabinecie. Za spotkaniami, kolacjami, wizytami babci i karmieniem kaczek w parku Ujazdowskim. Za tą Warszawą, której już nigdy nie będzie. Po wojnie łudzono się jeszcze, lecz dzisiaj te sprawy wydawały się rozstrzygnięte.

Zosia wytrwale pielęgnowała wspomnienia. Mania, przeciwnie, pielęgnowała nadzieję. Nie znała Warszawy z czasu wojny ani sprzed niej. Powstanie zaczęło zaprzątać jej głowę dopiero wtedy, kiedy przez ich wioskę maszerowały tłumy warszawskich ocaleńców. We wsi niewiele się zmieniło. Rodzice nadal mieszkali w tym samym domu, w którym żyli przed wojną. Z frontu nie wrócił tylko sąsiad Dąbrowski – zginął nie wiadomo gdzie. A kilku młodych awanturników przytuliło się do jakiegoś oddziału partyzanckiego na wschodzie i słuch o nich zaginął. Większość jednak żyła tak jak przed wojną. Ich ciała pamiętały głód, ale chodziły, przytulały się, odczuwały. Zbiorowym doświadczeniem wojennym we wsi Mani był głód. Zbiorowym doświadczeniem w mieście Zosi były masowe groby.

Skala zniszczeń dotarła do Mani dopiero latem 1945 roku, gdy przyjechała z tatą do Warszawy. Ojciec załatwiał jakieś sprawy, a Mania rozglądała się na prawo i lewo. Kiedy pierwszy raz zobaczyła równomierny dywan kamieni wyścielających dawną dzielnicę żydowską, nie była smutna, tylko wściekła. Postanowiła wtedy, że pomoże odbudować to miasto. Czuła, że jedynym sposobem na to, żeby wygrać tę wojnę, żeby pokonać śmierć, jest życie. „Musimy zacząć normalnie żyć” – myślała. „Musimy zacząć żyć jak najszybciej” – nadal tak uważała. Jej domem będzie Warszawa powojenna. Na szczęście na gruzach Gęsiej rósł już Muranów.

Tu, przy Wilczej, wilgotny zapach cementu, świeżości i potu, który dominował na MDM-ie, zastąpił duszący smród kurzu. Mania miała wrażenie, że nad ruinami ciągle jeszcze daje się wyczuć odór spalenizny, że powietrze wciąż jest skażone wonią śmierci, krwi, gnijących ciał. W ruinach nadal toczyła się historia sprzed siedmiu lat, nikt jej jeszcze nie zastąpił przyszłością, potencjalnością, planami i słońcem. Mania najchętniej zamknęłaby oczy i przebiegła przez ruiny sprintem, żeby nie patrzeć na te ażurowe wspomnienia po domach. Nie mogła zbyt długo wytrzymać wśród smutku sterczących kominów, dziur po oknach i chwiejących się murów. Bramy, partery, oficyny. Walące się rudery. Gdzieś w środku, pomiędzy nimi, mieszkają ludzie, którzy nie doczekali się przydziału w nowo budowanych domach. Dzieciaki biegają po rozchwianych schodach, penetrują grożące zawaleniem się piwnice. „Z tym też trzeba będzie coś zrobić” – myślała Mania, przyglądając się roześmianemu szczerbatemu blondaskowi, który właśnie wybiegł z ruiny na ulicę. O tych dzieciakach trzeba podyskutować na zebraniu ZMP. Pytanie tylko, czy ona ma jeszcze w ZMP coś do powiedzenia.

Stres podchodził Mani do gardła falą, ale opanowała go. Przecież udzieliła sobie dwudniowej dyspensy na zastanawianie się, co zrobić z życiem. Zresztą kiedy dotarła do akademika, od razu przestała zajmować się własnymi zmartwieniami.

W pokoju Zośka z opuchniętymi od płaczu oczami i czerwoną twarzą szamotała się, co rusz dopakowując coś do tekturowej walizki. Mania nie chciała się odzywać. Stała cicho i rozglądała się po pokoju. Wytrzymała tak jednak tylko przez chwilę. Wydawało jej się, że mówi spokojnie i racjonalnie.

– Co ty robisz? Gdzie się wybierasz? Jest wpół do ósmej, dokąd zamierzasz jechać?

To miał być wyraz troski, ale Zosia, znękana, zbuntowana i niechętna, miała wrażenie, że Mania ją atakuje.

– Do mamy, do Krakowa – warknęła.

– Co? Dzisiaj?

– A kiedy? – Zosia podniosła głos. – Nie chcę być tutaj jutro! Nie chcę patrzeć na to, jak ci ludzie niszczą moje miasto! – krzyczała. Zimna wojna, którą dziewczyny toczyły od tygodni – te wielkie, niewypowiedziane pretensje, w których przepadła ich przyjaźń – osiągała właśnie temperaturę wrzenia.

– Cicho bądź – wysyczała Mania przez zęby. Ściany miały uszy, wiedziały to obie. – Usiądź, pogadajmy.

Zosia stała na środku pokoju. W jednej ręce trzymała niebieską bluzkę, a w drugiej stanik. Był piękny – biały z niebieską różyczką pomiędzy miseczkami. Miał fiszbiny i wspaniale leżał na biuście.

– To mój stanik – powiedziała Mania.

– Nie twój, nie twój! Ten jest mój! – wykrzyczała Zosia o wiele za głośno. Mania nie wiedziała, jak z nią rozmawiać. Czuła ogromne napięcie.

Staniki były dwa, oba od Piotra.

W akademiku przy placu Naruszewicza, którego ponure gmaszysko studenci nazywali Alcatraz, Piotr regularnie zabierał studentki do lepszego świata. Wystarczyło, że szepnął jednej: „Mam dostawę. Zapraszam o osiemnastej”. A już kwadrans przed szóstą do jego drzwi pukały pierwsze dziewczyny, by przeglądać, przekładać z kupki na kupkę, przymierzać, przeliczać pieniądze, pożyczać, negocjować z Piotrem oraz z koleżankami.

W stosie piętrzącym się na łóżku można było znaleźć cuda. Sukienki, koszule i tenisówki. Bluzki „na Sagankę” – okrągłe dekolty, eksponujące szyję i ramiona. Spódnice „na Bardotkę” – rozkloszowane, kolorowe, na sztywnych, koronkowych halkach, odsłaniające kolana i łydki. A najpiękniejsza była chabrowa w czarne grochy, przypomniała sobie Mania. Kupiła ją Danka z czwartego roku. Zjawisko. Piotr miewał także dopasowane żakiety i spódnice za kolano. Mania z Zosią dotykały ich z zachwytem. Przyglądały się też czerwonym szminkom Elizabeth Arden i pachnącemu pudrowi Heleny Rubinstein.

Piotr szkolił studentki ze stylu i kreował trendy. W jego pokoju wszystkie chętne panie miały swój wybieg, swojego „Vogue’a”, swojego Christiana Diora i jego powojenny New Look, nieco tylko przechodzony. Drobiazgi. Tu na bluzce mała dziurka, tam na spodniach niewielka, ale tłusta, więc trudna do sprania, plamka. Żadna nie wybrzydzała. Przeciwnie.

Ubrania docierały do niego po długiej podróży. Jego matka po wojnie trafiła w okolice Zamościa, choć była góralką z Murzasichla. Miała pięć sióstr i czterech braci. Sześcioro z nich wyjechało do Chicago jeszcze przed wojną, a potem słało paczki do Murzasichla, do rodzinnego domu, w którym mieszkała najmłodsza siostra mamy. Paczek przychodziło kilka w miesiącu. Wystarczyło dla siostry, jej dzieci i wnuków, które wybierały dla siebie najładniejsze sztuki i paradowały w nich po Krupówkach, nie robiąc tym zresztą na nikim większego wrażenia. Paczki z Ameryki regularnie przychodziły do wielu góralskich rodzin.

Po to, co zostało ze wstępnej selekcji, z wielkimi walizkami przyjeżdżał z Krakowa na Podhale wujek, któremu nie udało się prysnąć do Ameryki przed wojną. Przebierał, wybierał i zabierał to, co najszybciej schodziło na Kleparzu i Tandecie. Sprzedawał wszystko, do ostatniej sztuki. Po handlu kupował u baby z sąsiedniego stoiska ledwie opierzonego kurczaka i wracał na Grzegórzki do miłej żonki, która przerabiała zwierzę na niedzielny obiad, czyli rosół i pieczone udka oraz piersi. Kobieta dzieliła drób sprawiedliwie – między męża, siebie oraz trzech synów. Nad parującymi talerzami pochylali się zgodnie Bolek, Mietek i Sylwek, każdy w levisach 501. Wyglądali niczym Marlon, James i Elvis. Chłopcy uczyli się w szkole samochodowej i nie bardzo ich obchodziło, że na chude tyłki wciągają kultowe portki. Ale o dokładkę każdy chętnie matkę prosił.

Po wizycie wujka z Krakowa dary zza oceanu nadal piętrzyły się w kupkach na drewnianej podłodze w Murzasichlu. Kiedy ciotce zaczynał przeszkadzać bałagan (a bałaganu naprawdę nie lubiła), pakowała ubrania w kilka paczek i słała do Zamościa. Tam z kolei przebierały je siostry i mama Piotra, a resztę on sam przywoził do akademika. Początkowo zakładał, że kilka razy w miesiącu przejedzie się, wzorem wujka, na Bazar Różyckiego i dorobi sobie w ten sposób do stypendium, ale to okazało się niepotrzebne. Do jego pokoju na drugim piętrze schodziły się tłumnie spragnione nowych wzorów, kolorów i fasonów studentki. Wszystkie co do jednej – zarówno działaczki, jak i niezaangażowane, głośne przodowniczki i milczące kontestatorki – były zmęczone szarością, ponuractwem, wełnianymi kostiumami, w których kobiety wyglądały, jakby właśnie zjechały z taśmy produkcyjnej. Przychodziły więc bardzo chętnie. Oglądały, wąchały, dotykały.

Sam Piotr nosił, dla niepoznaki, zetempowski krawat, aktówkę pod pachą i bordowy beret z antenką. Nie chciał się rzucać w oczy, zamierzał zostać przezroczysty. Aż do dnia, kiedy sama kierowniczka akademika, Helena Pudełko, zagadała go na korytarzu.

– Plotki chodzą, że macie jakieś ubrania na sprzedaż – zaczęła z surową miną.

Piotr wcale się nie speszył.

– A może pani kierowniczka wpadnie wieczorem, jak nikogo nie będzie w pokoju? Może coś spasuje? – zaproponował brawurowo.

– Zobaczę, czy będzie czas, tu się pracuje, kolego studencie – mruknęła pod nosem.

Przed 20.00 Helena Pudełko zapukała do pokoju Piotra. Miała zaróżowione policzki i świecące oczy. Wybrała sobie ołówkową spódnicę – dopasowaną, ciasno opinającą jej obfite biodra. Nie dało się w niej chodzić po socjalistycznemu – szybko, do celu, bez zbędnych ruchów. Krój sprawiał, że kiedy Helena Pudełko wkładała pośladki w pepitkowy materiał, z okazji imienin męża Wacława albo wyjścia po ziemniaki do warzywniaka, wymachiwała nimi na prawo i lewo. W ołówkowej spódnicy szło się dłużej niż w workowatych ubraniach dostępnych w sklepach MHD, które każdej kobiecie nadawały stroskany, nadwiślański koloryt, ale Helena Pudełko nie narzekała. W wąskiej, troszkę tylko przymałej spódnicy w pepitkę, ona, przykładna żona i matka, czuła się jak wamp z Ochoty, a nie jak kierowniczka socjalistycznej instytucji. I przychodziły jej do głowy same grzeszne pomysły, które wdrażała w życie, kiedy tylko, nie bez trudu, zdzierała amerykańską kieckę. Do wdrażania używała własnego męża, dyrektora wydziału. Wacław Pudełko był wniebowzięty. Nie podejrzewał nawet, że wycieczki do raju funduje mu spódnica w krateczkę, która trafiła na dorodną pupę jego żony po bardzo długiej podróży przez ocean ze świata moralnej zgnilizny i coca-coli.

Od tego momentu, od chwili kiedy podarował kierowniczce spódnicę („ależ to prezent, pani kierowniczko, nie ma co wyciągać pieniędzy – nie, nie, nie chcę o tym nawet słyszeć”), Piotr czuł się kryty. Pozwalał sobie na nonszalancję – czasem włożył trochę poszarpany na brzegach kolorowy krawat. Innym razem wdział buty na słoninie, a zdarzało się nawet, że czerwone skarpetki. Coraz bardziej rzucał się w oczy. Jego zarobki kilkukrotnie przekroczyły stypendium, a on sam stał się w akademiku politechniki człowiekiem instytucją.

W tym właśnie okresie Zosia i Mania, zdeterminowane i ściskające w rękach zaoszczędzone drobne kwoty, stanęły przed drzwiami jego pokoju. To miał być wyjątkowy dzień. W końcu i one kupią sobie coś u Piotra. Coś małego, drobnego, raczej kosmetyk niż ciuch, ale w końcu i je było stać na odrobinę luksusu. U Piotra kłębił się tłum, jak zwykle. Akademik był ogromny, kobiet w nim mieszkało mnóstwo, do tego prawie w każdym pokoju ktoś waletował. Dyrekcja zupełnie nie panowała nad nielegalnymi mieszkańcami. Rano, przed długimi umywalkami przypominającymi koryto, trzeba było czekać i kwadrans na swoją kolej. W łazienkach plotkowano, wymieniano się informacjami na temat zaliczeń i notatek z wykładów oraz nowo powstałych barów mlecznych. Nie inaczej było u Piotra – tu także Mania i Zosia musiały odstać swoje. Kiedy wreszcie udało im się przegrzebać górę ubrań – czerwonych i czarnych bluzek, szarych i brązowych płaszczy – wpadły im w ręce dwa staniki. W życiu nie widziały tak pięknej bielizny. Delikatne, o nieco szpicowatym kształcie, odsłaniające więcej ciała niż te, które zamawiały dotychczas u gorseciarki. Były takie same, oba miały wszytą metkę z napisem M&S.

– To angielskie ubrania – odezwała się dziewczyna stojąca obok Mani. – Firma z Londynu. Nazywa się Marks and Spencer. Przed wojną sprzedawali damskie ubrania pod nazwą St. Margaret.

– St. Margaret? Żartujesz! – Zośka odwróciła się do studentki.

– Nie, nie żartuję.

– Ale dlaczego angielskie? Myślałam, że Piotr ma ciuchy z USA – dziwiła się Mania.

Wyglądało na to, że biustonosze z błękitnymi różyczkami przebyły jeszcze dłuższą drogę na Ochotę niż reszta ubrań piętrzących się w pokoju Piotra. Przepływały ocean tam i z powrotem na trasie: Europa Zachodnia–Ameryka Północna–Europa Wschodnia.

– Znasz tę firmę? – zapytała Mania Zosię.

– Tata przywiózł mi kiedyś z Londynu mundurek szkolny, a dla mamy zieloną bluzkę. Obie miały metki z napisem St. Margaret. Przy kolacji opowiadał, że Marks, jeden z założycieli tej firmy, był polskim Żydem. Pierwszy sklep założył jeszcze w dziewiętnastym wieku.

– A gdzie ten twój mundurek?

– Przepadł. Ale mama miała na sobie zieloną bluzkę, kiedy uciekałyśmy po powstaniu do Krakowa, dlatego przetrwała. Wygląda w niej jak angielska królowa. Teraz już rozumiem dlaczego.

– Nadal w niej chodzi?

– Tak, ciągle dobra.

Zosia wiedziała już, jaki kawałek luksusu chce sobie zafundować. Zamierzała kupić u Piotra odprysk przedwojennego świata zaklęty w kawałku materiału. Chciała przy każdym zapinaniu i rozpinaniu haftki przypominać sobie tamtą przedwojenną kolację i rozmowę o polskim Żydzie, który podbił tekstyliami Wielką Brytanię.

– Bierzemy? – zapytała.

– Bierzemy! – odpowiedziała Mania, która przez całe dotychczasowe życie nie podejrzewała, że stanik może być taki piękny.

Już w pokoju, po dokładnych oględzinach, które trwały czterdzieści minut, a podczas których wydotykane zostały każdy milimetr koronki, fiszbiny pod materiałem i błękitne różyczki, dziewczyny odkryły, że ich nowe staniki różnią się od siebie dwiema tajemniczymi literkami: na jednej metce było napisane „S”, na drugiej „M”.

– To znaczy chyba small i medium – zgadła Basia, która jako jedyna ze współlokatorek miała lektorat z angielskiego. – Ten z literką S jest mniejszy, a ten z M większy.

Eska trafiła do Mani, bo Mania była drobniejsza, niższa, chudsza, ciągle niedojedzona. I to ją właśnie teraz Zosia trzymała w ręce, Mania była o tym przekonana.

– Zosiu, posłuchaj, położyłam go wczoraj na krześle. To moja bielizna. – Mania ujęła w dłoń jedno z ramiączek stanika.

Zośka szarpnęła.

– Oddawaj! To moje!

Mania chciała udowodnić przyjaciółce, że ta nie ma racji, uniosła biustonosz i zaczęła szukać metki z rozmiarem. Zosia oddychała płytko. Mięśnie miała napięte, ruchy ostre. Chciała, żeby Mania dała jej spokój. Chciała dokończyć pakowanie i wyjść z akademika. Dłonie jej drżały. Szarpnęła ramiączko jeszcze raz. Wtedy, w tej samej sekundzie, wydarzyły się dwie rzeczy: Mania dostrzegła literkę M na metce i dyndające, zerwane ramiączko bieliźniarskiego cudu.

– O Jezu – powiedziała tylko. Zapadła cisza.

Chwilę później Zosia domykała walizkę.

– Zosiu… Przepraszam. – Mania czuła się fatalnie. – Byłam przekonana, że to mój.

– Przecież ci mówiłam! Przecież sprawdziłam wcześniej, co chcę spakować. – Głos Zosi wyraźnie się łamał.

Obie dziewczyny – niższa i wyższa, ciemnosłosa i popielata blondynka – były rozbite.

– Zosiu, usiądź, ja ci to zszyję. Na szczęście rozerwało się na szwie.

Zosia otarła łzy i odpowiedziała już spokojnie:

– Nie chcę. Jadę.

Mania spróbowała jeszcze raz wystąpić z pokojową misją, ale słowa, które wylatywały z jej ust, były innymi niż te, które zamierzała powiedzieć. A te, które wpadały do uszu Zosi, były jeszcze innymi niż te, które wyfruwały z ust Mani.

– Zosiu, posłuchaj. Daj szansę temu, co się dzieje. MDM jest cudowny – już bez rusztowań, powinnaś to zobaczyć. Przecież masz swój udział w jego powstaniu. Na naszych oczach dzieje się historia. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak pięknie robi się wieczorem, kiedy rozświetlą się kandelabry. Jak romantycznie…

– Romantycznie? Czy ty masz już całkiem wyprany mózg? Romantycznie to było, kiedy schodziłam z tatą po marmurowych schodach i wychodziłam na spacer na Marszałkowską. Tylko że, romantycznie czy nie, już nie zejdę po tamtych schodach, bo zostały zniszczone przez budowniczych socjalizmu. Razem z sufitami, podłogami i ścianami. Nie przeszkadza ci to zupełnie?

Dom pod Syrenami – Zosia mówiła o nim każdego dnia. To w nim, na rogu Pięknej i Marszałkowskiej, spędziła dzieciństwo piękniejsze z każdą kolejną opowieścią. Mania wiele razy słuchała o eleganckich wnętrzach, przestronnych klatkach schodowych i nowoczesnych mieszkaniach. Zosia z rodzicami mieszkała na trzecim piętrze. Kiedy wychodziła z salonu na balkon nad Piękną i opierała ręce o kute barierki, mogła patrzeć na czerwone tramwaje przejeżdżające Marszałkowską. Gdy wracała do domu ze szkoły, już z daleka widziała wielką kopułę, która wieńczyła zaokrąglony narożnik jej kamienicy, a w tle wieże kościoła przy placu Zbawiciela. Każdego dnia spotykała na korytarzu panienki z pensji Zofii Sierpińskiej. Miały czarne sukienki, białe kołnierzyki, włosy gładko zaczesane w warkocze.

– Ale im zazdrościłam – mówiła Mani. – Też chciałam być dużą panną, nosić pod pachą książki i uczyć się literatury, przyrody, francuskiego.

Mania uwielbiała opowieści Zosi o miejskim, bogatym dzieciństwie pozbawionym trosk o jedzenie i relacje między rodzicami. O tym, jak na parterze, w sklepie pana Trafiasza, Zosia z tatą kupowali jabłka, gruszki i brzoskiwnie, każdy owoc osobno opakowany w niebieską bibułkę. Zjadali je jeszcze przed wejściem do parku. Ale ulubione wspomnienie Zośki to babeczki śmietankowe, które babcia piekła dla niej co tydzień. Próbowała odtworzyć smak ciastek sprzedawanych w cukierni Ostrowskiego, która mieściła się w Domu pod Syrenami aż do wybuchu pierwszej wojny światowej.

– Przyjeżdżała po nie cała Warszawa – opowiadała Zosi babcia, a Zosia powtarzała to Mani. – Przez szybkę można było podglądać, jak powstają.

Ubrani na biało piekarze wałkowali kruche ciasto, wkładali je do foremek, które wypełniali potem śmietankową masą, a ją jeszcze raz przykrywali kruchym ciastem, opisywała Zosia, jakby widziała to wszystko na własne oczy. A potem babeczki trafiały do pieca. Sprzedawano je jeszcze gorące. Babcia co tydzień narzekała, że jej ciastka nie dorównują tym od Ostrowskiego.

– Ale w życiu nie jadłaś czegoś tak pysznego – zapewniała Zosia.

– O, z pewnością – przyznawała Mania.

I dopytywała, bo bardzo interesowało ją, jak mocno jej własne dzieciństwo różniło się od dzieciństwa miejskiej panienki:

– Jak wyglądała ta cukiernia?

A Zosia, szczęśliwa, że może opowiadać o swoim zniszczonym świecie, mówiła:

– Biel aż raziła, tak wspominała babcia. Biała była glazura na podłodze, białe ściany, białe fartuchy pań sprzedających i piekarzy, a także blat lady. Jak w szpitalu.

Mania często słyszała opowieści o ukochanej kamienicy, zdobionej rzeźbami delfinów, morskich potworów i syren, którym wyrosły wielkie skrzydła. Czasami miała wrażenie, że czuje zapach chłodnej klatki schodowej, wyłożonej jasnym marmurem, i smak śmietankowych babeczek, pieczonych przez kochającą babcię każdej soboty. To była doskonała symbioza: Mania pytała, a Zosia opowiadała. Aż do 17 kwietnia. Wtedy zaczęła się rozbiórka kamienicy, która choć zniszczona, przetrwała wojnę. Budowniczy zaczynali wytyczać plac Konstytucji. Od tego dnia Zosia pałała nienawiścią do wszystkich, którzy zachwycali się budową nowego świata. Nie chodziła na MDM, nie oglądała kroniki filmowej, nie brała udziału w żadnych rozmowach. Teraz też nie dopuszczała dyskusji.

– Zosiu… przecież wiesz, że taka była konieczność – próbowała tłumaczyć Mania.

– Jaka konieczność? – syczała Zośka półszeptem. Oczy miała pijane. – Jaka konieczność? Powstanie nie zniszczyło mojego domu, komuniści to zrobili. Sigalin za to odpowiada.

– O czym ty mówisz? – Mania czuła, że i ona zaraz zacznie krzyczeć. – Powstaje nowa Warszawa, niektóre budynki trzeba było rozebrać, żeby móc ją odbudować.

– Nawet te, które w niezłym stanie cudem przetrwały wojnę?

– To były czynszówki, w których ludzie mieszkali bez światła dziennego, w uwłaczających godności warunkach. Teraz będą mieli piękne mieszkania z łazienkami i gazem w kuchni.

– Co ty możesz wiedzieć o czynszówkach? Przyjechałaś do Warszawy po wojnie i nie widziałaś, jak wyglądało tu życie przed nią.

– Zośka, uspokój się. Sama nie wiesz, o czym mówisz. Nie wszyscy schodzili po marmurowych schodach na główną ulicę miasta. Pochodzisz z bogatej rodziny i nie wiesz, jak wyglądało przed wojną życie robotników. Czego ty właściwie chcesz?

– Czego? Szacunku! To było miasto! Tu mieszkali ludzie!

Zosia z Manią nie zaprzyjaźniłyby się, gdyby nie to, że Zosia zamieszkała w akademiku. Gdyby nie ten przypadek, nie zwróciłaby pewnie uwagi na Manię, bo spędzałaby czas ze swoimi przyjaciółkami ze Żmichowskiej czy Batorego. Chodziłyby razem na zajęcia, a po wykładach spotykały się w mieszkaniu jednej z nich, w willi na Mokotowie albo na Saskiej Kępie – tam, gdzie mieszkali po wojnie rodowici warszawiacy. Zosia, panienka z dobrego warszawskiego domu, chodziła jednak nie do Batorego, tylko do Nowodworskiego w Krakowie przy placu Na Groblach. Jej przyjaciółki z klasy studiują teraz na Uniwersytecie Jagiellońskim albo Akademii Górniczo-Hutniczej. Mama Zosi cieszyła się, że jej córka skończy tę samą szkołę, w której uczyli się Jan III Sobieski, Jędrzej Śniadecki, Joseph Conrad i Jan Matejko. Absolwentów starego liceum wymieniać potrafiła długo. Ciągłość, trwanie, kontakt z przeszłością – bez przerwy o tym mówiła. Ogólniak, w którym w czasie wojny blondyni z Hitlerjugend spalili sztandar szkoły i wszystkie książki, jakie wpadły im w łapy, przyjął pierwszych powojennych uczniów już 15 września 1945 roku. Odrodził się niczym Feniks, powtarzała mama Zosi obsesyjnie. To było dla niej prawdziwe zwycięstwo humanizmu.

Do Krakowa uciekły po powstaniu, tam mieszkała ciotka, siostra mamy, tam też były wiekowe budynki, które przetrwały. Zosia nie była pewna, czy bardziej chodziło o to, by być bliżej ciotki, czy Starego Miasta. Mama powtarzała, że do Warszawy nie wraca, bo prawdziwej Warszawy nie ma. Mówiła też, że jest jej wszystko jedno, czy stolica będzie w Łodzi (pojawiały się takie pomysły), czy w odbudowanej Warszawie.

– To i tak nie jest moje miasto – mówiła. – Wcale się do niego nie wybieram.

Za to Zosia w Krakowie nie poczuła się dobrze. Zamieszkały na Salwatorze, w pięknej, nowoczesnej kamienicy, która klimatem przypominała trochę ich dawny dom. Matka miała ciotkę, wujka, brydżyki, premiery w Słowackim i proszone kolacje – szybko wtopiła się w krakowskie towarzystwo. Czuła się naprawdę dobrze z „paniami mecenasowymi” i „panami profesorami”. Zosi jednak nie opuszczało poczucie, że między murami Wawelu, między Plantami oraz Sukiennicami jest jej duszno, ciasno, brakuje jej wody oraz powietrza, a ciało swędzi ją od stóp do głów. Wracam do Warszawy, postanowiła. W ten sposób w swoim rodzinnym mieście zamieszkała w akademiku, w pokoju z Manią, Basią i Weroniką.

Ojca Zosi, przedwojennego urzędnika, Zosia i Mania odwiedzały raz w miesiącu na Wolskiej. Wchodziły na Cmentarz Powstańców Warszawy, gdzie w gąszczu identycznych mogił odszukiwały numer trzydzieści dwa i zapalały znicz. Tata Zosi leżał tutaj od stycznia 1946 roku, wśród stu tysięcy zastrzelonych, przygniecionych, rozerwanych i posiekanych.

Mania przytulała Zosię. Zosia ocierała łzy. Za każdym razem przypominała sobie rozmowę taty z sąsiadem z drugiego piętra. To było na samym początku sierpnia.

– „Bór” odpowie za to, co zgotował temu miastu – mówił tata.

– Ale, panie magistrze, wygramy, musimy. Nie możemy dać się Ruskim za darmo – przekonywał sąsiad. Wtedy jeszcze wielu myślało, że młodość i entuzjazm zwyciężą. Warszawa zawsze pełna jest optymistów.

Kilka dni później sąsiad już nie żył. Zginął na Starym Mieście. Wychodził z domu swojej matki, chciał ją przekonać, żeby przeniosła się na Piękną, gdzie było, jego zdaniem, bezpieczniej. Pod koniec września, kiedy Warszawa w zasadzie już nie istniała, w głowę dostał też tata Zosi. Nie wiadomo dokładnie, jak i gdzie. Wiadomo, że 3 stycznia 1946 roku został odkopany z tymczasowej mogiły w drugim podwórzu przy Poznańskiej 22. A potem przeniesiono go na cmentarz.

Dla Mani Zosia była jak drogowskaz. Taktownie wprowadzała ją w niuanse życia miejskiego, cierpliwie uczyła ją, jak omijać rafy. Równość równością, socjalizm socjalizmem, ale na uczelni studenci dzielili się na dwie grupy – tych, którzy pochodzili z Warszawy, i tych, którzy mieszkali w akademiku. Zosia łączyła te światy.

„Wiocha” – mówili warszawiacy o takich jak Mania. Bo chodzą z rozdziawioną buzią i przyglądają się ruinom. Bo tak bardzo przyzwyczaili się do przestrzeni, do pól i łąk, że rozpychają się w tramwajach. Łokcie wbijają pod żebra. Nie patrzą na sąsiadów. Z przystanku biegną zaklepać miejsce siedzące, tratując po drodze starsze panie. Podobno pranie robią w toaletach. Podobno nie potrafią odkręcić kurka w kranie. Podobno stawiają krzesła przed akademikami i rozmawiają sobie jak babcie na przyzbie.

Mania