Strona główna » Poradniki » Pochwała powolności. Jak zwolnić tempo i cieszyć się życiem

Pochwała powolności. Jak zwolnić tempo i cieszyć się życiem

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-89933-33-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Pochwała powolności. Jak zwolnić tempo i cieszyć się życiem

Dzisiaj niemal wszyscy chorujemy na brak czasu. Śpieszy nam się tak bardzo, że każda osoba i każda rzecz, która nas spowalnia, staje się naszym wrogiem.

Takie są właśnie konsekwencje naszej obsesji szybkości i oszczędzania czasu – wściekłość na drodze, wściekłość w samolocie, wściekłość na zakupach, wściekłość w związku, wściekłość w biurze, wściekłość na wakacjach, wściekłość na siłowni. Szybkość sprawia, że żyjemy we wściekłych czasach – pisze w Pochwale powolności Carl Honoré i poszukuje lekarstwa na tę przypadłość, wędrując od warsztatów seksu tantrycznego w Londynie, przez nowojorskie studio ćwiczeń metodą SuperSlow, po Włochy, ojczyznę Slow Food oraz ruchu Powolnych Miast.

Zabawnie i zajmująco pokazuje, jak dzięki filozofii Powolności możemy wieść życie pełniejsze i bogatsze, ani w tempie geparda, ani w tempie żółwia, lecz w swoim własnym.

Pochwała powolności przedstawia nam różne metody wyzwolenia się od tego, co Baudelaire nazywał „straszliwym ciężarem czasu”, od złudzenia w stylu Matrixa, które przekonuje, że nie mamy wyboru.

„Washington Post”

 

To No Logo swojej epoki. Ta osobliwie wciągająca książka będzie objawieniem dla wszystkich, którzy zapomnieli, jak to jest oczekiwać na coś, a później cieszyć się, gdy to coś nadejdzie.

„Glasgow Herald”

Polecane książki

Czy nauczyciel angielskiego jest Papuasem? Czy stołówka to dobre miejsce na mecz hokeja? No i właściwie Do czego służy kotlet??Kiedy ma się głowę pełną szalonych pomysłów, łatwo wpaść w niezłe tarapaty. Kajetan i jego kumple coś o tym wiedzą.Książka o zwariowanych przygodach szkolnej paczki urwisów,...
V i ostatni tom bestsellerowej serii "Lux"Katy wie, że świat zmienił się w noc, gdy przybyli Luksjanie. Nie wierzy, że Daemon nie zrobił nic, kiedy jego rasa groziła usunięciem ludzkości i hybryd z powierzchni Ziemi. Jednak granice między dobrem a złem rozmyły się.Daemon zrobi wszystko, by urato...
Doskonałe, przejrzyste kompendium wiedzy dla wszystkich chcących ulepszyć technikę jazdy na nartach. Amerykanin Ron LeMaster od ponad trzydziestu lat zajmuje się praktycznym szkoleniem narciarzy oraz wykładami z zakresu biomechaniki sportowej. Jego książka powstała w odpowiedzi na pojawienie się n...
Humorystyczna powieść obyczajowa z udziałem istot nie z tego świata. Po wielkie powodzi, spokojne dotychczas życie w Dyrdymałach uległo radykalnej zmianie. Ale może tylko niektóre sprawy i sprawki wypłynęły na powierzchnię?" 800x600 Wieść gruchnęła po mieście jak piorun z jasnego nieba: na ska...
W książce zawarto pytania, które stawiają sobie od lat 70. XX w. prekursorzy i prekursorki humanistyki ekologicznej, m.in: ekofilozofowie i ekofilozofki, ekokrytyczki i ekokrytycy, ekofeministki oraz twórca geopoetyki, Kenneth White. Badania dotyczące tego tematu od lat 90. XX w. zdobywają coraz wi...
"Te kobiety bywały sprytne, obdarzone wybuchowym charakterem, przebiegłe, uwodzicielskie, zuchwałe i wyrachowane, cierpiały na urojenia i były gotowe sięgnąć po wszelkie środki, aby dopiąć swego i zdobyć dla siebie lepsze życie, tak jak je rozumiały". Tak autorka "Seryjnych zabójczy...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Carl Honoré

tytuł oryginału

In Praise of Slow

koncepcja graficzna i zdjęcia na okładce

Michał Batory

zdjęcie Autora na okładce

Randy Quan

redakcja i korekta

Bogna Piotrowska

przygotowanie

PressEnter

Copyright © 2004 by Carl Honoré

Copyright © 2011 for the Polish edition by Drzewo Babel

All rights reserved

Drzewo Babel

ul. Litewska 10/11 • 00-581 Warszawa

www.drzewobabel.pl

listy@drzewobabel.pl

ISBN 978-83-89933-33-1

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu

foto © Randy Quan

Carl Honoré

Dziennikarz i publicysta, laureat wielu nagród.

Po ukończeniu studiów (historia i italianistyka) na uniwersytecie w Edynburgu pracował z dziećmi ulicy w Brazylii. Pisał na temat Europy i Ameryki Południowej dla „Economist”, „Observer”, „Guardian”, „Miami Herald”, „Houston Chronicle”, „Time Magazine” i kanadyjskiej „National Post”.

Jest jednym z twórców ruchu Slow i jego rzecznikiem na całym świecie.

Jego debiutPochwała powolnościi kolejna książkaPod presjązostały przetłumaczone na ponad 30 języków i trafiły na listy bestsellerów w wielu krajach.

Mieszka w Londynie z żoną i dwójką dzieci.

www.carlhonore.com

Dla Mirandy, Benjamina i Susannah

W życiu chodzi o coś więcej

niż zwiększanie jego tempa

Gandhi

Wstęp
Wściekłe czasy

Ludzie rodzą się i żenią, żyją i umierają,
wśród zgiełku tak obłędnego, że można by sądzić,
iż doprowadzi ich do szaleństwa.

William Dean Howells, 1907

Jest lato 1985 roku, krajobraz zblakł w popołudniowym słońcu, mam kilkanaście lat i moja podróż po Europie właśnie utknęła w martwym punkcie na placu na przedmieściach Rzymu. Powrotny autobus do miasta spóźnia się dwadzieścia minut i nadal go nie widać. Ale nie przejmuję się opóźnieniem. Zamiast krążyć nerwowo po chodniku lub dzwonić na skargę do biura przewoźnika, wkładam na uszy walkmana, wyciągam się na ławce i słucham Simona i Garfunkela, którzy śpiewają, jak wspaniale jest zwolnić i cieszyć się chwilą. Każdy szczegół tamtej sceny jest wyryty w mojej pamięci: dwóch małych chłopców kopie piłkę koło średniowiecznej fontanny; gałęzie drzewa ocierają się o szczyt kamiennego muru; stara wdowa wraca do domu z siatką warzyw.

Przewijam taśmę o piętnaście lat w przód: wszystko uległo zmianie. Scena przenosi się na ruchliwe rzymskie lotnisko Fiumicino, a ja jestem korespondentem zagranicznym i pędzę, by zdążyć na powrotny lot do Londynu. Zamiast jak w piosence kopać kamyk i czuć sięgroovy, gnam przez halę odlotów, po cichu przeklinając każdego, kto idąc nieco wolniej, stanie mi na drodze. Zamiast słuchać muzyki folkowej na tanim walkmanie, rozmawiam przez telefon komórkowy z redaktorem, który znajduje się tysiące kilometrów ode mnie.

Po dotarciu do bramek ustawiam się na końcu długiej kolejki. Do roboty nie ma tu nic poza – hm, poza nieróbstwem. Tyle że ja już nie potrafię nic nie robić. Aby czekanie było bardziej produktywne i mniej przypominało czekanie, zaczynam wertować gazetę. Nagle w oczy rzuca mi się artykuł, który koniec końców zainspiruje mnie do napisania książki o powolności.

Słowa, które przykuły mój wzrok, brzmiały: „Jednominutowa bajka na dobranoc”. Chcąc pomóc rodzicom w czasochłonnym zajmowaniu się małymi dziećmi, grono autorów wypreparowało sześćdziesięciosekundowe streszczenia klasycznych bajek. Wyobraźcie sobie połączenie Hansa Christiana Andersena z poetyką korporacyjnego briefingu. W pierwszym odruchu mam ochotę wykrzyknąć „Eureka!”. W tym właśnie czasie prowadzę zażarte spory z moim dwuletnim synem, który preferuje długie historie, czytane w łagodnym tempie, z dygresjami. Mimo to każdego wieczora podsuwam mu najkrótsze książeczki i przelatuję je jak najprędzej. Kłócimy się często. „Czytasz za szybko!” – krzyczy. „Chcę jeszcze jedną bajkę!” – domaga się, kiedy zmierzam do drzwi. Z jednej strony, kiedy przyspieszam bieg dobranockowego rytuału, czuję się strasznym egoistą, z drugiej zwyczajnie nie umiem pohamować impulsu, by pędzić do kolejnych zajęć, jakie mam w planie – do kolacji, maili, lektur, rachunków, dalszej pracy, oglądania wiadomości w telewizji. Długie, leniwe przechadzki po świecie Kota Prota nie wchodzą w grę. Są zbyt powolne.

Dlatego też w pierwszej chwili kolekcja Jednominutowych Bajek wydaje się zbyt piękna, by mogła być prawdziwa. Cóż lepszego niż odbębnić sześć lub siedem „bajek” i zmieścić się w dziesięciu minutach? Później, kiedy zaczynam rozmyślać, jak szybko Amazon może mi przesłać pełen zestaw, nadchodzi otrzeźwienie, które przybiera formę pytania: czy już do reszty oszalałem? Kolejka podróżnych zbliża się zawijasami do kontroli biletów, a ja odkładam gazetę i zaczynam się zastanawiać. Całe moje życie zmieniło się w trening pospiesznego upychania jak największej liczby zajęć w każdą godzinę. Jestem Dickensowskim Scrooge’em ze stoperem w dłoni. Obsesyjnie próbuję zaoszczędzić każdy najmniejszy okruch czasu, kilka sekund tu, jedna minuta tam. I nie jestem w tym osamotniony. Wszyscy dookoła – przyjaciele, koledzy, rodzina – zostali wciągnięci przez ten sam wir.

W 1982 roku amerykański lekarz Larry Dossey ukuł pojęcietime-sickness– „choroby niedoczasu” – którym posłużył się, aby opisać obsesyjne przekonanie, że „czas ucieka, jest go za mało i trzeba pędzić coraz szybciej, aby dotrzymać kroku”. Dziś cały świat cierpi na niedoczas. Wszyscy wyznajemy kult prędkości. Stojąc w tamtej kolejce na powrotny lot do Londynu, zaczynam zmagać się z pytaniami, które stanowią sedno tej książki: dlaczego zawsze tak się nam spieszy? Jakie jest remedium na chorobę niedoczasu? Czy można i czy w ogóle warto zwolnić tempo?

Dziś, w początkach XXI wieku, wszystko i wszyscy znajdują się pod presją, by przyspieszać. Nie tak dawno założyciel i przewodniczący Światowego Forum Ekonomicznego Klaus Schwab w brutalnych słowach wyartykułował konieczność pośpiechu: „Przechodzimy od epoki, w której duży pożera małego, do epoki, w której szybki pożera wolnego”. Echo tego ostrzeżenia rozbrzmiewa daleko poza granicami darwinistycznego świata handlu. W tej ruchliwej i rozpędzonej epoce wyścig z czasem jest wszechobecny. Brytyjski psycholog Guy Claxton uważa, że pośpiech stał się naszą drugą naturą: „Wykształciliśmy wewnętrzną psychologię prędkości, oszczędzania czasu i maksymalizowania skuteczności. Nasila się to z każdym dniem”.

Lecz oto nadeszła pora, by rzucić wyzwanie naszej obsesji robienia wszystkiego szybciej. Prędkość nie zawsze jest najlepszą strategią. Ewolucja przebiega podług zasady przetrwania najsprawniejszych, a nie najszybszych. Przypomnijcie sobie, kto wygrał wyścig: żółw czy zając? W miarę jak pędzimy przez życie, faszerując zajęciami każdą godzinę, naginamy własne możliwości aż do punktu, w którym coś musi pęknąć.

Zanim jednak pójdziemy dalej, należy jasno powiedzieć jedną rzecz: ta książka nie jest wypowiedzeniem wojny szybkości. Szybkość pomogła zmienić nasz świat w cudowny i wyzwalający sposób. Kto chciałby żyć bez Internetu albo samolotów? Problem polega na tym, że nasza miłość do szybkości i obsesja, by ciągle robić więcej i więcej w coraz krótszym czasie, zaszła za daleko; stała się uzależnieniem, czymś na kształt bałwochwalstwa. Ale nawet gdy szybkość daje poznać swoje złe strony, intonujemy mantrę przyspieszenia. Nie wyrabiasz się z pracą? Załóż sobie szybszy Internet. Brak ci czasu na książkę, którą dostałeś na Boże Narodzenie? Zapisz się na kurs szybkiego czytania. Dieta nie działa? Zrób sobie liposukcję. Nie masz czasu gotować? Kup mikrofalówkę. A jednak pewnych spraw nie można i nie należy przyspieszać. Są rzeczy, które potrzebują czasu, wymagają spowolnienia. Spieszenie się w sytuacjach, gdzie pośpiech jest niewskazany i zapominanie, czym jest wolniejsze tempo, ma swoją cenę.

Argumenty przeciw prędkości zaczynają się od gospodarki. Współczesny kapitalizm wytwarza zawrotne bogactwo, lecz robi to kosztem pochłaniania zasobów naturalnych w tempie tak szalonym, że Matka Natura nie nadąża z ich odnawianiem. Każdego roku wycina się tysiące hektarów lasów amazońskich, a nadmiernie intensywne połowy trałowe sprawiły, że jesiotr, antar patagoński i wiele innych ryb trafiło na listę gatunków zagrożonych. Kapitalizm pędzi tak szybko, że szkodzi nawet sam sobie, jako że presja, by przegonić innych, powoduje, że pozostaje zbyt mało czasu na kontrolę jakości. Weźmy przykład branży informatycznej. W ostatnich latach producenci oprogramowania notorycznie wypuszczają swoje wytwory na rynek, zanim zostaną one w pełni przetestowane. Efektem jest epidemia awarii, błędów oprogramowania i usterek, które co roku przynoszą przedsiębiorstwom straty liczone w miliardach dolarów.

Następnie mamy ludzkie koszty turbokapitalizmu. W dzisiejszych czasach to raczej my istniejemy dla gospodarki niż na odwrót. Długie godziny spędzane w pracy sprawiają, że jesteśmy mało produktywni, podatni na błędy, chorzy i nieszczęśliwi. Gabinety lekarskie pełne są osób dotkniętych chorobami wywoływanymi przez stres – bezsennością, migrenami, nadciśnieniem, astmą i dolegliwościami żołądkowo-jelitowymi, by wymienić zaledwie kilka. Dzisiejsza kultura pracy podkopuje także nasze zdrowie psychiczne. „Kiedyś wypalenie występowało przede wszystkim u ludzi powyżej czterdziestki – opowiadalife coachpracujący w Londynie. – Dziś odwiedzają mnie pacjenci trzydziestoparoletni czy nawet dwudziestoparoletni, którzy są całkowicie wypaleni”.

Ta etyka pracy, która przy stosowaniu z umiarem może być zdrowa, wymyka się spod kontroli. Weźmy rozprzestrzeniającą się epidemię „niedoczynności urlopowej”, czyli niechęci do brania porządnego urlopu wypoczynkowego. W ankiecie przeprowadzonej przez firmę Reed wśród pięciu tysięcy brytyjskich pracowników, 60% badanych zadeklarowało, że w 2003 roku nie wykorzystali w pełni przysługującego im urlopu. Przeciętny Amerykanin nie wykorzystuje do jednej piątej swojego płatnego urlopu. Nawet choroba nie jest już w stanie powstrzymać współczesnego pracownika przed zjawieniem się w biurze: jeden na pięciu Amerykanów przychodzi do pracy wówczas, kiedy powinien leżeć pod pierzyną albo zasięgać porady u lekarza.

Aby przekonać się, dokąd prowadzi takie zachowanie, wystarczy rzucić okiem na budzący dreszcze przykład Japonii, gdzie istnieje specjalne słowo – karoshi– oznaczające „śmierć z przepracowania”. Jedną z najsłynniejszych ofiarkaroshibył Kamei Shuji, robiący zawrotną karierę makler, który za czasów japońskiego boomu giełdowego późnych lat osiemdziesiątych rutynowo pracował po 90 godzin w tygodniu. Firma Shujiego wychwalała pod niebiosa jego nadludzką kondycję w newsletterach i folderach szkoleniowych, stawiając go wszystkim pracownikom za wzorzec do naśladowania. W ramach rzadkiego odstępstwa od japońskich obyczajów poproszono go, by prowadził dla starszych kolegów szkolenia z zakresu sprzedaży, co obarczyło dodatkowym stresem jego ramiona obleczone w korporacyjny garnitur. Gdy w 1989 roku pękła japońska bańka giełdowa, Shuji zaczął spędzać jeszcze więcej czasu w pracy, aby nadrobić straty. W 1990 roku nagle zmarł na zawał serca. Miał 26 lat.

Choć dla niektórych historia Shujiego niesie ostrzegawczy morał, kult pracy do upadłego jest wciąż głęboko zakorzeniony w Japonii. Raport przygotowany przez rząd w 2001 roku podawał, że ofiarąkaroshipadły 143 osoby. Niektórzy szacują roczną liczbę zgonów z przepracowania w Japonii na tysiące.

Jednak na długo zanimkaroshirozgości się gdzieś na dobre, wypalenie pracowników ma złe skutki dla wyników finansowych. National Safety Council (Narodowa Rada Bezpieczeństwa USA)[1]ocenia, że na skutek stresu związanego z wykonywaniem zawodu codziennie milion Amerykanów nie idzie do pracy, co dla gospodarki oznacza roczne straty w wysokości ponad 150 miliardów dolarów. W 2003 roku stres wyprzedził ból pleców jako główny powód absencji w Wielkiej Brytanii.

Przepracowanie szkodzi zdrowiu także na inne sposoby. Człowiek, który pracuje zbyt dużo, ma za mało czasu i energii na ćwiczenia fizyczne i jest bardziej skłonny przesadzać z alkoholem i jeść gotowe dania. To nie przypadek, że najszybsze nacje są zarazem najbardziej otyłe. Odsetek Amerykanów z kliniczną otyłością sięga dziś jednej trzeciej, a Brytyjczyków – jednej piątej społeczeństwa. Nawet Japonia przybiera na wadze. W 2002 roku ogólnonarodowe badania nad odżywianiem wykazały, że co trzeci japoński mężczyzna powyżej trzydziestki ma nadwagę.

By dotrzymać tempa nowoczesnemu światu i zachować odpowiednią prędkość, wielu ludzi sięga po środki pobudzające mocniejsze niż kawa. Ulubionym stymulantem pracowników biurowych pozostaje kokaina, ale skutecznie z nią konkurują różne odmiany amfetaminy, zwanej także „speedem”. W Ameryce przyjmowanie narkotyków w miejscu pracy wzrosło od 1998 roku o 70%. Wielu pracowników preferuje krystaliczną metamfetaminę, zapewniającą nagły przypływ euforii i wyostrzonej percepcji, które utrzymują się przez cały dzień. Narkotyk ten oszczędza też użytkownikowi żenującej gadatliwości towarzyszącej często wciąganiu koksu. Szkopuł w tym, że silniejsze odmiany speeda uzależniają bardziej niż heroina, a zjazd z działki może wywoływać depresję, wzburzenie i agresywne zachowania.

Jednym z powodów, dla których potrzebujemy środków pobudzających, jest to, że za mało śpimy. Wskutek obfitości obowiązków i niedoboru czasu przeciętny Amerykanin śpi dziś średnio o dziewięćdziesiąt minut mniej niż sto lat temu. W południowej Europie, duchowej ojczyźniela dolce vita, popołudniowa sjesta odeszła w niepamięć śladami tradycyjnej pracy od dziewiątej do dziewiętnastej: tylko 7% Hiszpanów ma wciąż czas na poobiednią drzemkę. Niedobór snu może szkodzić układowi krążenia i układowi odpornościowemu, wywoływać cukrzycę i choroby serca, powodować niestrawność, drażliwość oraz depresję. Jeżeli ktoś śpi mniej niż sześć godzin na dobę, naraża się na zaburzenia mowy, koordynacji ruchowej, oceny sytuacji oraz spowolnienie reakcji. Przemęczenie miało swój udział w najstraszniejszych katastrofach naszych czasów – wybuchu w Czarnobylu, wycieku ropy z tankowca „Exxon Valdez”, wypadku w elektrowni Three Mile Island, uwolnieniu gazu w fabryce Union Carbide w Bhopalu i eksplozji promu kosmicznego „Challenger”.

Senność powoduje więcej wypadków samochodowych niż alkohol. W niedawnym badaniu przeprowadzonym przez Gallupa 11% brytyjskich kierowców przyznało, że zdarza im się zasnąć za kierownicą. Badania US National Commission on Sleep Disorders (amerykańskiej Narodowej Komisji do Spraw Zaburzeń Snu) składają odpowiedzialność za połowę wszystkich wypadków drogowych na zmęczenie. Dodajmy do tego nasze zamiłowanie do naciskania na pedał gazu i masakra gotowa. Roczna liczba śmiertelnych ofiar wypadków drogowych na całym świecie wynosi dziś 1,3 miliona, czyli ponad dwukrotnie więcej niż w 1990 roku. Chociaż lepsze normy bezpieczeństwa przyczyniają się w krajach rozwiniętych do zmniejszenia liczby śmiertelnych wypadków, ONZ przewiduje, że do 2020 roku ruch drogowy stanie się trzecią najczęstszą przyczyną śmierci na świecie. Już dziś na europejskich drogach rocznie ginie ponad 40 tysięcy ludzi, a 1,6 miliona odnosi obrażenia.

Nasza niecierpliwość sprawia, że nawet czas wolny staje się groźniejszy. Co roku miliony ludzi na całym świecie odnoszą kontuzje podczas uprawiania sportu lub w trakcie treningu na siłowni. Ćwiczy się zbyt szybko, zbyt intensywnie, a pewne wyzwania podejmuje się zbyt wcześnie. Dotyczy to nawet jogi. Niedawno moja znajoma nadwerężyła sobie kark podczas próby stanięcia na głowie – jej ciało nie było jeszcze gotowe na tę pozycję. Innym przydarzają się gorsze przygody. W Bostonie w stanie Massachusetts niecierpliwy nauczyciel złamał swojej uczennicy miednicę, kiedy zbyt mocno dociskał ją podczas wchodzenia do szpagatu. Pewien trzydziestokilkuletni mężczyzna na dobre stracił czucie w odcinku prawego uda po zerwaniu nerwu w trakcie sesji jogi w modnej szkole na Manhattanie.

Życie w pośpiechu w nieunikniony sposób staje się płytkie. Kiedy pędzimy przed siebie, ślizgamy się po powierzchni i nie nawiązujemy prawdziwych relacji z ludźmi i otaczającym nas światem. Jak pisał Milan Kundera w Powolności, minipowieści opublikowanej w 1996 roku: „Kiedy rzeczy dzieją się zbyt szybko, nikt nie może być niczego pewien, nawet siebie samego”[2]. Wszystko to, co nas łączy i sprawia, że warto żyć – społeczność lokalna, rodzina, przyjaciele – żywi się pokarmem, którego zawsze nam brakuje: czasem. W niedawnej ankiecie ICM połowa dorosłych Brytyjczyków stwierdziła, że z powodu napiętego terminarza tracą kontakt z przyjaciółmi.

Zastanówmy się, jak niszczący wpływ na życie rodzinne wywiera ciągłe zasuwanie po najszybszym pasie codzienności. W czasach gdy wszyscy dookoła gdzieś pędzą, karteczki przyklejane na lodówce stają się w wielu domach główną formą komunikacji. Według danych opublikowanych przez rząd brytyjski, przeciętny rodzic spędza dwukrotnie więcej czasu sprawdzając pocztę i wysyłając maile niż bawiąc się ze swoim dzieckiem. W dzisiejszej Japonii rodzice zapisują dzieci do centrów opieki czynnych przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. W całym uprzemysłowionym świecie dzieci wracają ze szkoły do pustych domów, gdzie nie ma nikogo, kto by posłuchał ich opowieści i dowiedział się o ich problemach, sukcesach i obawach. W 2000 roku 73% uczestników ankiety przeprowadzonej przez „Newsweek” wśród amerykańskiej młodzieży twierdziło, że rodzice spędzają za mało czasu ze swoimi nastoletnimi dziećmi.

Być może to właśnie dzieci cierpią najbardziej na skutek orgii pośpiechu. Dorastają szybciej niż kiedykolwiek wcześniej. Wiele z nich jest tak samo zabieganych jak rodzice i gna przez labirynt planu wypchanego przeróżnymi zajęciami, od korepetycji po lekcje gry na fortepianie i treningi piłkarskie. Ten stan celnie podsumowywał pewien rysunek satyryczny: dwie dziewczynki stoją na przystanku szkolnego autobusu, każda wertuje swój kalendarzyk. Jedna mówi do drugiej: „Okay, przesunę balet o godzinę do tyłu, przełożę gimnastykę i odwołam fortepian… ty przeniesiesz skrzypce na czwartek i urwiesz się z piłki… w ten sposób w środę będziemy mieć czas od 15:15 do 15:45, żeby się pobawić”.

Kiedy dziecko żyje w tempie ambitnego, dynamicznego dorosłego, zostaje mu niewiele czasu na najważniejsze zajęcia dzieciństwa: wygłupy z przyjaciółmi, zabawę bez nadzoru dorosłych i marzenia. Odbija się to również na jego zdrowiu, jako że dzieci są jeszcze mniej przystosowane do radzenia sobie ze stresem i brakiem snu, które stanowią koszt wypełnionego obowiązkami, pospiesznego życia. Gabinety psychologów zajmujących się nerwicą u młodzieży są pełne małych pacjentów, mających nieraz po pięć lat, którzy cierpią na bóle żołądka i głowy, bezsenność, depresję i zaburzenia odżywiania. W wielu uprzemysłowionych krajach rośnie liczba samobójstw wśród nastolatków. Trudno się temu dziwić, zważywszy z jakim obciążeniem wielu z nich styka się w szkole. W 2002 roku siedemnastoletnia Louise Kitching z Lincolnshire w Anglii wybiegła z płaczem z sali egzaminacyjnej. Ta wzorowa uczennica miała właśnie podejść do piątego egzaminu tamtego dnia. Przerwy pomiędzy kolejnymi testami wynosiły zaledwie dziesięć minut.

Jeśli się nie opamiętamy, kult szybkości może przybrać ostrzejszą formę. Kiedy każdy wybiera prędkość, przewaga wynikająca z pośpiechu znika i jesteśmy zmuszeni podkręcać tempo. Ostatecznie lądujemy w sytuacji wyścigu zbrojeń, gdzie bronią jest szybkość, a wszyscy wiemy, jak kończą się wyścigi zbrojeń: w posępnym impasie Wzajemnie Zagwarantowanego Zniszczenia.

I tak zdążyliśmy już ponieść duże straty. Nie umiemy wypatrywać czegoś z utęsknieniem i odczuwać przyjemności, gdy to coś nadejdzie. Restauratorzy donoszą, że coraz więcej zapracowanych klientów płaci rachunek i zamawia taksówkę, zanim skończą deser. Wielu kibiców opuszcza trybuny przed końcem zawodów, bez względu na to, jak emocjonująca jest końcówka, po to tylko, by wyprzedzić innych w pomeczowym korku. No i jeszcze ta piekielna wielozadaniowość. Wydaje się, że to takie inteligentne, nowoczesne i wydajne robić dwie rzeczy jednocześnie. A jednak często okazuje się, że w rezultacie żadna z czynności nie została wykonana dobrze. Jak wielu innych ludzi czytam gazetę przed telewizorem i widzę, że wynoszę mniej i z jednego, i z drugiego.

W przesyconej mediami i napakowanej danymi epoce gier komputerowych i skakania po kanałach zatracamy sztukę nicnierobienia, odcinania się od zewnętrznych hałasów i zakłóceń i przebywania sam na sam z własnymi myślami. Nuda – samo to słowo rzadko pojawiało się 150 lat temu – jest nowoczesnym wynalazkiem. Wystarczy, że znikną wszystkie narzucone zewnętrznie zajęcia, a już zaczynamy się wiercić i w panice wypatrywać czegoś, czegokolwiek, co pozwoli nam wykorzystać ten czas. Kiedy ostatni raz zdarzyło wam się widzieć kogoś, kto w pociągu po prostu gapiłby się przez okno? Wszyscy są zbyt zajęci wertowaniem gazety, graniem na game boyu, słuchaniem iPoda, stukaniem w klawiaturę laptopa lub trajkotaniem przez telefon komórkowy.

Zamiast zastanowić się nad czymś głęboko lub pozwolić, by jakaś myśl dojrzewała niespiesznie z tyłu głowy, instynktownie rozglądamy się za najbliższym telewizorem czy innym środkiem przekazu i serwowanymi przezeń strzępkami informacji. Podczas relacjonowania dzisiejszych wojen studyjni eksperci i terenowi korespondenci wypluwają z siebie analizy bieżących zdarzeń równolegle z ich rozwojem. Często ich diagnozy okazują się błędne, ale w dzisiejszych czasach w zasadzie nie ma to znaczenia: w krainie prędkości królem jest ten, kto zareaguje najszybciej. W epoce transmisji satelitarnych i całodobowych kanałów informacyjnych w mediach elektronicznych rządzi postać, którą pewien francuski socjolog ochrzcił mianem „fast thinkera”[3]– to ktoś, kto bez sekundy wahania potrafi udzielić gładkiej i powierzchownej odpowiedzi na każde pytanie.

W pewnym sensie wszyscy jesteśmyfast thinkerami. Trawi nas tak zajadła niecierpliwość, że – jak to dowcipnie ujęła aktorka i pisarka Carrie Fisher – „nawet natychmiastowa gratyfikacja nie jest wystarczająco natychmiastowa”. To nastawienie częściowo tłumaczy chroniczną frustrację kłębiącą się pod powierzchnią współczesnego życia. Wrogiem staje się każdy człowiek i każde zjawisko, które staje nam na drodze, spowalnia nas i sprawia, że nie dostajemy tego, co chcemy i kiedy chcemy. Dziś najmniejsze potknięcie, najdrobniejsze opóźnienie, najdyskretniejszy przejaw opieszałości może wywoływać ataki dzikiej furii u ludzi, którzy są poza tym całkowicie normalni.

Można przytoczyć setki anegdot ilustrujących ten stan rzeczy. W Los Angeles mężczyzna wszczyna bójkę przy kasie w supermarkecie, ponieważ stojący przed nim klient zbyt wolno pakuje swoje warzywa. Kobieta w Londynie zarysowuje lakier na samochodzie, który wyprzedził ją w poszukiwaniu miejsca parkingowego. Pracownik rangi kierowniczej rzuca się na stewardesę, gdy okazuje się, że jego samolot musi przez dodatkowych dwadzieścia minut pokrążyć nad Heathrow przed wylądowaniem. „Chcę lądować teraz! – drze się jak rozpieszczone dziecko. – Teraz! Teraz! Teraz!”.

Furgonetka dostawcza zatrzymuje się przed domem mojego sąsiada, zmuszając jadące za nią samochody, by zaczekały, aż kierowca wyładuje niewielki stół. W przeciągu minuty czterdziestoparoletnia biznesmenka z pierwszego auta zaczyna miotać się na siedzeniu, wymachuje ramionami, rzuca głową w przód i w tył. Z uchylonego okna dobiega jej niski, gardłowy skowyt. Wygląda to jak scena z Egzorcysty. Uznaję, że musiała dostać ataku epilepsji i zbiegam po schodach na pomoc. Ale kiedy docieram na chodnik, okazuje się, że po prostu ogarnęła ją irytacja z powodu konieczności czekania. Wychyla się przez okno i wrzeszczy, nie zwracając się do żadnego konkretnego odbiorcy: „Rusz tę furgonetkę, bo cię, kurwa, zajebię!”. Dostawca wzrusza ramionami, jak gdyby widział taką scenę tysiąc razy, siada za kierownicą i odjeżdża. Otwieram usta, chcąc wyjaśnić Wrzeszczącej Kobiecie, że nie warto się denerwować, ale moje słowa głuszy pisk opon szorujących po asfalcie.

Takie są właśnie konsekwencje naszej obsesji szybkości i oszczędzania czasu – wściekłość na drodze, wściekłość w samolocie, wściekłość na zakupach, wściekłość w związku, wściekłość w biurze, wściekłość na wakacjach, wściekłość na siłowni. Szybkość sprawia, że żyjemy we wściekłych czasach.

Po tym jak na rzymskim lotnisku doznałem oświecenia, wracam do Londynu z misją: zbadać cenę szybkości i szanse na spowolnienie w świecie ogarniętym obsesją przyspieszania. Wszyscy wyrzekamy na opętańcze plany dnia, ale czy ktokolwiek podejmuje jakieś kroki zaradcze? Otóż okazuje się, że tak. Gdy reszta świata z rykiem pruje naprzód, pewna spora i wciąż rosnąca mniejszość postanowiła nie robić wszystkiego na pełnym gazie. Buntownicy ci podjęli się niemożliwego: w każdej dziedzinie ludzkiego życia, jaką można sobie wyobrazić − od seksu i pracy, przez ćwiczenia fizyczne i jedzenie po medycynę i urbanistykę – starają się znaleźć przestrzeń dla powolności. Dobra nowina brzmi: to działa. Na przekór kasandrycznemu mamrotaniu handlarzy prędkości, „wolniejsze” często oznacza „lepsze” – lepsze zdrowie, lepszą pracę, lepszy biznes, lepsze życie rodzinne, lepszy trening, lepszą kuchnię i lepszy seks.

Już to kiedyś przerabialiśmy. W XIX wieku ludzie w podobny sposób jak my dzisiaj stawiali opór presji przyspieszania. Związki zawodowe domagały się więcej czasu wolnego. Zestresowani mieszkańcy miast poszukiwali na wsi schronienia i odnowy. Malarze i poeci, pisarze i rzemieślnicy rozglądali się za metodami ocalania estetyki powolności w epoce maszyn. Dziś jednak reakcja sprzeciwu wobec szybkości trafia do głównego nurtu i zyskuje nieznaną wcześniej intensywność. Opór zaczyna się oddolnie: w kuchni, w biurze, sali koncertowej, fabryce, na siłowni, w sypialni, na osiedlu, w galerii sztuki, szpitalu, centrum rozrywki i szkole, blisko ciebie. Coraz więcej ludzi odrzuca bezwzględny aksjomat głoszący, że szybsze jest lepsze. W ich licznych i różnorodnych działaniach na rzecz spowolnienia leżą podwaliny światowego ruchuslow.

Nadeszła pora, by zdefiniować kluczowe pojęcia. W tej książce Szybkość i Powolność opisują więcej niż tylko tempo przemiany. Stanowią skrót myślowy wyrażający pewien stosunek do rzeczywistości czy też pewne filozofie życia. Szybkość jest ruchliwa, nacechowana żądzą kontroli, agresywna, pobieżna, analityczna, zestresowana, niecierpliwa, aktywna, przyznaje pierwszeństwo ilości nad jakością. Powolność przeciwnie – spokojna, uważna, otwarta na otoczenie, nieruchoma, zawierzająca intuicji, niespieszna, cierpliwa, refleksyjna, przedkłada jakość nad ilość. Jej istotą jest nawiązywanie prawdziwych i obdarzonych sensem relacji z ludźmi, kulturą, pracą, jedzeniem – ze wszystkim. Paradoks tkwi w tym, że Powolność nie zawsze jest powolna. Jak się przekonamy, wykonanie pewnej czynności Powolną metodą często przynosi szybsze rezultaty. Można też działać szybko, choć w tym samym czasie nasz umysł pozostaje Powolny. Sto lat po tym, jak Rudyard Kipling zalecał, by zachować głowę wtedy, gdy inni ją tracą, ludzie uczą się zachowywać spokój i wewnętrzną Powolność wobec naglącego terminu w pracy lub wtedy, gdy spieszą się, by na czas zawieźć dzieci do szkoły. Jednym z celów tej książki jest pokazanie, jak to robią.

Wbrew twierdzeniom niektórych krytyków ruch powolnościowy nie polega na tym, by wszystko robić w ślimaczym tempie. Nie chodzi także o luddystyczne próby zaprowadzenia na całej planecie jakiejś przedprzemysłowej utopii. Przeciwnie, ruch ten tworzą ludzie tacy jak wy czy ja, ludzie, którzy pragną lepiej żyć w szybkim współczesnym świecie. Dlatego filozofia Powolności zawiera się w jednym słowie: równowaga. Bądźcie szybcy, gdy szybkość jest wskazana, bądźcie powolni, gdy sytuacja wymaga powolności. Postarajcie się odnaleźć w życiu to, co muzycy nazywajątempo giusto– właściwe tempo.

Jednym z czołowych rzeczników spowolnienia jest Carlo Petrini, włoski założyciel międzynarodowego ruchu Slow Food, który propaguje wielce cywilizowaną ideę głoszącą, że nasze pożywienie powinno być hodowane, przygotowywane i zjadane bez pośpiechu. Choć zasadniczym polem bitwy jest stół kuchenny, to w Slow Food chodzi o wiele więcej niż tylko pretekst do długich obiadów. Manifest grupy stanowi wezwanie do walki ze wszystkimi formami kultu prędkości: „Nasze stulecie, które rozpoczęło się i ubiegło pod znakiem cywilizacji przemysłowej, wymyśliło maszynę i przyjęło ją za wzór swojego stylu życia. Jesteśmy niewolnikami prędkości i wszyscy ulegliśmy podstępnemu wirusowi, jakim jestFast Life(szybkie życie), które burzy nasze przyzwyczajenia, zakłóca naszą prywatność w domach i zmusza nas do objadania się Fast Foodami”[4].

Z Petrinim spotykam się w skwarne letnie popołudnie w Bra, małym piemonckim miasteczku, gdzie mieści się główna siedziba Slow Food. Jego przepis na życie ma krzepiąco nowoczesny wydźwięk. „Jeżeli zawsze jesteś powolny, jesteś głupcem. Nie o to nam chodzi – wyjaśnia. − Życie Powoli oznacza sprawowanie kontroli nad rytmem własnego życia. Człowiek sam decyduje, jak szybko chce postępować w danej sytuacji. Jeśli dziś chcę działać szybko, działam szybko; jeśli jutro zechcę być powolny, będę powolny. Celem naszej walki jest prawo do samodzielnego ustalania własnego tempa”.

Ta bardzo prosta filozofia zyskuje zwolenników w różnych dziedzinach życia. W miejscach pracy miliony ludzi domagają się – i to skutecznie – lepszej równowagi między pracą a życiem prywatnym. W sypialniach, dzięki tantrze i innym formom erotycznego spowolnienia, kochankowie odkrywają radość powolnego seksu. Przekonanie, że powolne jest lepsze, leży u podstaw eksplodującej popularności pewnych ćwiczeń fizycznych – od jogi dotai chi– i różnych odmian alternatywnej medycyny – od ziołolecznictwa po homeopatię – które proponują łagodniejsze i bardziej holistyczne podejście do ludzkiego organizmu. Miasta na całym świecie przebudowują się tak, by zachęcić ludzi, aby mniej jeździli samochodem, a więcej chodzili pieszo. Wiele dzieci także daje na luz, kiedy rodzice decydują się odchudzić ich plan zajęć.

W naturalny sposób działania ruchu powolnościowego zazębiają się z krucjatą alterglobalistyczną. Orędownicy obu wizji wierzą, że turbokapitalizm jest jednokierunkową drogą do wypalenia – zarówno dla naszej planety, jak i jej mieszkańców. Twierdzą, że możemy żyć lepiej, jeżeli będziemy konsumować, produkować i pracować w bardziej rozsądnym tempie. Jednakże działacze na rzecz Powolności – podobnie jak umiarkowani alterglobaliści – nie przymierzają się do obalenia systemu kapitalistycznego. Chodzi im raczej o to, by nadać mu ludzką twarz. Sam Petrini mówi o „szlachetnej globalizacji”. Z tym, że zamiary ruchu powolnościowego sięgają dużo głębiej niż zwykła reforma gospodarcza. Biorąc na cel fałszywego bożka prędkości, ruch ten zadaje jednocześnie zasadnicze pytanie, co znaczy być człowiekiem w epoce czipów. Przesłanie Powolności może przynieść owoce, nawet jeśli realizować je po trochu i na wyrywki. Ale żeby osiągnąć pełne korzyści, musimy pójść dalej i na nowo przemyśleć nasz stosunek do wszystkiego. Prawdziwe Spowolnienie świata to nic innego jak rewolucja stylu życia.

Ruch powolnościowy wciąż się kształtuje. Nie ma głównej siedziby, strony internetowej, jednego przywódcy, ani partii politycznej, która propagowałaby jego hasła. Wielu ludzi postanawia zwolnić bez poczucia, że przynależą do jakiejś organizacji, ani tym bardziej do ogólnoświatowej krucjaty. Ważne jest jednak to, że ciągle rozrasta się mniejszościowa grupa, która przedkłada powolność nad szybkość. Każdy akt spowolnienia posuwa ruch powolnościowy o krok naprzód.

Podobnie jak alterglobaliści, powolnościowi działacze nawiązują kontakty, rozbudowują własny potencjał i udoskonalają swoją filozofię za pomocą międzynarodowych konferencji, Internetu i mediów. Grupy entuzjastów Powolności wyrastają jak grzyby po deszczu. Niektóre z nich, jak Slow Food, skupiają się przede wszystkim na jednej sferze życia. Inne propagują filozofię Powolności w szerszym wydaniu. Znajdują się wśród nich japoński Klub Leniwca, Fundacja Long Now z siedzibą w USA i europejskie Stowarzyszenie na Rzecz Spowolnienia Czasu. Dalszy rozwój ruchu będzie odbywać się w dużej mierze poprzez zapylanie krzyżowe. Slow Food zdążył już zrodzić organizacje-córki. Pod szyldem Slow Cities ponad 60 miast we Włoszech i innych krajach pracuje nad tym, by przemienić się w oazy spokoju. Bra jest też ojczyzną Slow Sex, grupy mającej za cel wygnanie pośpiechu z sypialni. W Stanach Zjednoczonych doktryna Petriniego zainspirowała pewnego postępowego pedagoga do założenia ruchu Slow Schooling – Powolnej Edukacji.

Moim zamiarem jest przedstawienie w tej książce ruchu powolnościowego szerszej publiczności i wyjaśnienie, jakie są jego cele, jak on sam się zmienia, na jakie przeszkody napotyka i dlaczego każdy z nas może w jakiś sposób skorzystać z jego propozycji. Motywy, które mną powodują, nie są całkowicie wolne od egoizmu. Sam jestem uzależniony od szybkości, a ta książka jest również osobistą podróżą. U jej kresu chcę odzyskać część błogości, którą czułem, czekając na tamten autobus do Rzymu. Chcę móc czytać mojemu synowi, nie spoglądając na zegarek.

Jak większość ludzi, chcę odszukać drogę do szczęśliwszego życia poprzez znalezienie równowagi między szybkością a powolnością.

1
Rób wszystko szybciej

Oświadczamy, że wspaniałość świata
wzbogaciła się o nowe piękno: piękno szybkości.

Manifest futuryzmu, 1909[5]

Co robisz rano zaraz po przebudzeniu? Odsuwasz zasłony? Przetaczasz się na drugi bok, żeby wtulić się w swojego partnera, partnerkę lub poduszkę? Wyskakujesz z łóżka i robisz dziesięć pompek, żeby pobudzić krążenie? Nie, twój pierwszy odruch i pierwszy odruch każdego innego człowieka to sprawdzenie, która jest godzina. Usadowiony na piedestale nocnego stolika zegar daje nam wytyczne, wskazując nie tylko, na jakim etapie dnia się znajdujemy, ale też jak w związku z tym mamy się zachowywać. Jeśli jest wcześnie, zamykam oczy i staram się na nowo zasnąć. Jeśli jest późno, wyskakuję z łóżka i staję w kolejce do łazienki. Od pierwszych chwil przebudzenia to zegar rozdaje karty. I tak wygląda to przez resztę dnia, w miarę jak w pośpiechu przemieszczamy się od spotkania do spotkania i od terminu do terminu. Każda chwila jest wpleciona w plan i gdziekolwiek spojrzymy – na stolik nocny, ścianę w biurowej stołówce, róg monitora lub własny nadgarstek – zegar tyka, obserwując nasze poczynania i wywierając presję, byśmy nie pozostawali w tyle.

W naszym rozpędzonym współczesnym świecie trudno oprzeć się wrażeniu, że pociąg czasu zawsze odjeżdża w chwili, kiedy my wpadamy na peron. Nieważne jak szybko pędzimy, nieważne jak chytrze ułożymy nasze plany, dzień ma zawsze za mało godzin. Do pewnego stopnia było tak zawsze. Ale dziś czas wywiera na nas większą presję niż kiedykolwiek dotąd. Dlaczego? Czym różnimy się od naszych przodków? Jeśli w ogóle kiedyś mamy zwolnić, to najpierw musimy pojąć, dlaczego wcześniej tak przyspieszyliśmy oraz dlaczego świat tak zwiększył obroty i poddał się rygorowi ścisłego planowania. By to zrozumieć, trzeba byśmy zaczęli od samego początku, czyli od przyjrzenia się naszym relacjom z fenomenem czasu.

Człowiek od zawsze znajduje się we władaniu czasu, wyczuwa jego obecność i potęgę, a mimo to nie wie, jak go zdefiniować. „Czymże więc jest czas? – zastanawiał się w IV wieku święty Augustyn. – Jeśli nikt mnie o to nie pyta, wiem. Jeśli pytającemu usiłuję wytłumaczyć, nie wiem”[6]. Szesnaście stuleci później, po mocowaniu się przez kilka stron z pisarstwem Stephena Hawkinga, dokładnie rozumiemy, jak się czuł. Ale nawet jeśli czas pozostaje nieuchwytny, to wszystkie społeczeństwa wypracowały metody odmierzania jego upływu. Archeolodzy sądzą, że ponad dwadzieścia tysięcy lat temu europejscy łowcy z epoki lodowcowej liczyli dni pomiędzy kolejnymi fazami księżyca, wycinając linie i dziurki na kościach i drewnianych pałeczkach. Każda wielka cywilizacja starożytnego świata – od Sumerów i Babilończyków, przez Egipcjan i Chińczyków po Majów i Azteków – opracowała własny kalendarz. Jednym z pierwszych dokumentów, który wyszedł spod prasy drukarskiej Gutenberga, był „Kalendarz na rok 1448”.

Skoro tylko nasi przodkowie nauczyli się mierzyć lata, miesiące i dni, następny krok polegał na poszatkowaniu czasu na mniejsze jednostki. Egipski zegar słoneczny z 1500 roku p.n.e. należy do najstarszych zachowanych narzędzi pozwalających podzielić dzień na równe części. Pierwsze „zegary” za punkt odniesienia przyjmowały czas konieczny na przepuszczenie pewnej ilości wody lub piasku przez dziurkę albo na wypalenie się świecy lub lampki oliwnej. Wielki skok w sztuce mierzenia czasu dokonał się wraz z wynalezieniem mechanicznego zegara w trzynastowiecznej Europie. U schyłku XVII wieku ludzie potrafili dokładnie liczyć nie tylko godziny, ale też minuty i sekundy.

Motywacji do mierzenia czasu dostarczała między innymi konieczność przetrwania. Starożytne cywilizacje posługiwały się kalendarzem, aby określić, kiedy siać i zbierać zboże. Niemniej od początku umiejętność liczenia czasu okazała się obosieczną bronią. Zaleta planowania polega na tym, że dzięki niemu każdy człowiek – od gospodarza wiejskiego po programistę − może wydajniej pracować. Jednak gdy tylko zaczynamy dzielić czas, role się odwracają i to on przejmuje kontrolę. Stajemy się niewolnikami planu. Plany wyznaczają nam terminy, zaś istotą terminów jest to, że dostarczają nam powodów do pośpiechu. Jak głosi włoskie przysłowie: człowiek mierzy czas, a czas mierzy człowieka.

Zegar umożliwił dokładne planowanie dnia, stwarzając tym samym nadzieję na większą wydajność – a także ściślejszą kontrolę. Wczesne narzędzia pomiaru były jednak zbyt zawodne, aby zawładnąć ludzkością tak, jak dziś robi to zegarek. Zegary słoneczne nie działały nocą ani w pochmurną pogodę, a długość mierzonej przez nie godziny wahała się z dnia na dzień ze względu na nachylenie osi ziemskiej. Klepsydry i zegary wodne – doskonałe, by zmierzyć czas trwania konkretnej czynności – zupełnie nie nadawały się do określania pory dnia. Dlaczego tyle pojedynków, bitew i innych wydarzeń historycznych odbywało się o świcie? Nie wynikało to z zamiłowania naszych przodków do wczesnych pobudek, lecz stąd, że wschód słońca był jedyną porą, którą każdy mógł rozpoznać i na którą można było się umówić. Pod nieobecność dokładnego zegara życie biegło podług tego, co socjologowie nazywają czasem naturalnym. Ludzie wykonywali różne czynności, gdy uznali, że nadeszła odpowiednia pora. Jedli, kiedy byli głodni i kładli się spać, gdy morzył ich sen. Niemniej od samego zarania wytyczanie czasu szło w parze z wytyczaniem ludzkich obowiązków.

Już w VI wieku benedyktyńscy mnisi żyli według rutyny, z której mógłby być dumny współczesny menedżer. Mierzyli czas przy pomocy prymitywnych zegarów i o określonych porach dnia i nocy bili w dzwony, by dawać sobie nawzajem znak, że nadeszła pora, aby przejść do kolejnego punktu planu: od modlitwy do nauki, od nauki do pracy w polu, od pracy w polu do wypoczynku i z powrotem do modlitwy. Gdy mechaniczne zegary zaczęły mnożyć się na placach Europy, granica między mierzeniem czasu a sprawowaniem kontroli jeszcze bardziej zatraciła ostrość. Wymownego przykładu dostarcza przypadek Kolonii. Dane historyczne pozwalają sądzić, że publiczny zegar zainstalowano w tym niemieckim mieście w okolicach roku 1370. W 1374 roku kolońscy rajcowie przyjęli uchwałę, która ustanawiała ścisły początek i koniec dnia pracy robotników, a także ograniczała ich przerwę obiadową do „najwyżej jednej godziny”. W 1391 roku miasto wprowadziło godzinę policyjną dla gości spoza miasta, obowiązującą od 21:00 (w zimie od 20:00), a następnie, w 1398 roku, powszechną godzinę policyjną od 23:00. W ciągu jednego pokolenia mieszkańcy Kolonii przeszli od rzeczywistości, w której nigdy dokładnie nie wiedzieli, która jest godzina, do rzeczywistości, w której przyzwalali, by zegar dyktował im, kiedy mają pracować, ile czasu przeznaczą na obiad i o jakiej godzinie będą każdego wieczora wracać do domu. Czas Zegara począł przeważać nad Czasem Naturalnym.

Podążając szlakiem przetartym przez benedyktynów, nowocześnie usposobieni Europejczycy zaczęli posługiwać się planem dnia, aby żyć i pracować wydajniej. Żyjący w czasach włoskiego renesansu Leon Battista Alberti był, jako filozof, architekt, muzyk, malarz i rzeźbiarz, zajętym człowiekiem. Aby jak najlepiej wykorzystać czas, zaczynał każdy dzień od naszkicowania planu: „Kiedy wstaję rano, przede wszystkim zadaję sobie pytanie, co muszę zrobić tego dnia. Układam te liczne obowiązki w listę, zastanawiam się nad nimi i przypisuję je do odpowiedniej pory: to zrobię rano, to po południu, tamto wieczorem”. Od razu widać, że Alberti zostałby miłośnikiem palmtopów.

Planowanie stało się sposobem na życie podczas rewolucji przemysłowej, w miarę jak świat zaczynał kręcić się coraz prędzej. Zanim nadeszła era maszyn, żaden człowiek nie był w stanie przemieszczać się szybciej niż galopujący koń lub statek pod pełnymi żaglami. Moc silnika zmieniła wszystko. Nagle wystarczyło zakręcić korbką, by sprawić, że ludzie, informacje i towary zaczną się przemieszczać na ogromne odległości szybciej niż kiedykolwiek wcześniej. Zwykła fabryka w ciągu jednego dnia mogła wypluć więcej produktów niż rzemieślnik przez całe życie. Nowe tempo obiecywało niewyobrażalne emocje i dobrobyt. Ludzie zaakceptowali je bezkrytycznie. Kiedy w 1825 roku pierwszy na świecie pasażerski pociąg parowy kończył swój dziewiczy kurs w Yorkshire, powitał go tłum 40 tysięcy gapiów i 21 salw karabinowych.

Kapitalizm przemysłowy żywił się szybkością i nagradzał ją jak nigdy przedtem. Przedsiębiorstwo, które najszybciej wytwarzało i wysyłało swoje towary, mogło osłabić konkurencję. Im szybciej kapitał obrócono w zysk, tym szybciej można było zainwestować go ponownie, by osiągnąć jeszcze większe zyski. Nieprzypadkowo wyrażenie „to make a fast buck” („zarobić szybką forsę”, dosłownie: „ zrobić szybkiego dolara”) weszło do słownika w XIX wieku.

W 1748, u zarania epoki przemysłowej, Benjamin Franklin pobłogosławił małżeństwo zysku i pośpiechu aforyzmem do dziś przytaczanym z lubością: „Czas to pieniądz”. Nic tak nie oddawało, ani nie wzmacniało nowego światopoglądu, jak zmiana, wskutek której robotnikom zaczęto płacić za godzinę pracy, a nie za wytworzony towar. Gdy tylko okazało się, że każda minuta kosztuje pieniądze, przedsiębiorcy przystąpili do niekończącego się wyścigu, w którym stawką był jak najszybszy efekt. Im więcej guzików czy śrubek w godzinę, tym większe zyski. Wyprzedzenie rywali oznaczało, że będzie można zainstalować najnowsze maszyny pozwalające zaoszczędzić na czasie, zanim zrobi to konkurencja. Nowoczesny kapitalizm przyszedł na świat z zaszczepionym przykazaniem, by przyspieszać, wymieniać na nowsze i w nieskończoność podnosić wydajność.

Urbanizacja, inne zjawisko epoki przemysłowej, pomogła w tym przyspieszeniu. Miasta od zawsze przyciągają energicznych i dynamicznych ludzi, ale miejskie życie samo w sobie zdaje się działać niczym gigantyczny akcelerator cząstek. Ktoś, kto przenosi się do miasta, zaczyna wszystko robić szybciej. W 1871 roku anonimowy autor tak opisywał stolicę Wielkiej Brytanii w swoim dzienniku: „W Londynie nerwy strzępią się w mgnieniu oka, a moce umysłu zużywają. Człowiek Londynu żyje szybko. W innych miejscach ludzie rdzewieją, tutaj ścierają się przed nadejściem rdzy… Umysł wiecznie pracuje na najwyższych obrotach pośród zmieniających się błyskawicznie nowych obrazów, nowych ludzi i nowych wrażeń. Interesy załatwia się coraz szybciej. Kupowanie i sprzedawanie, liczenie i ważenie, a nawet rozmowy przy ladzie odbywają się prędko i z pewną dozą cwaniactwa… Powolni i pozbawieni polotu szybko odkrywają, że nie mają szans; ale po pewnym czasie rozwijają tempo, jakiego wcześniej nie znali, jak opieszały koń w szybkim zaprzęgu”.

Wraz z postępem industrializacji i urbanizacji XIX wiek przyniósł niekończące się fale wynalazków mających za zadanie sprawić, że ludzie będą szybciej podróżować, pracować i porozumiewać się. Jak zanotował pewien przybysz ze Szwecji, większość spośród piętnastu tysięcy urządzeń zarejestrowanych w 1850 roku w amerykańskim Urzędzie Patentowym służyła „zwiększaniu prędkości oraz oszczędzaniu czasu i pracy ludzkiej”. Londyn otworzył pierwszą linię metra w 1863 roku; Berlin uruchomił pierwszy elektryczny tramwaj w 1879; firma Otis zaprezentowała pierwsze schody ruchome w roku 1900. Nim nadszedł rok 1913, kolejne egzemplarze modelu T schodziły z pierwszej na świecie linii montażowej w fabryce Forda. Branża łączności także nabrała rozpędu: w 1837 roku zademonstrowano telegraf, w 1866 przesłano pierwszy transatlantycki telegram, a dekadę po nim pojawiły się telefon, a następnie radio.

Pełne wykorzystanie tych technik nie byłoby jednak możliwe bez dokładnego pomiaru czasu. Zegar jest systemem operacyjnym współczesnego kapitalizmu: umożliwia istnienie jego wszystkich elementów, takich jak spotkania, terminy, umowy, procesy produkcji, rozkłady zajęć, transport, zmiany w fabryce. Szacowny badacz społeczny Lewis Mumford ogłosił zegar „kluczowym urządzeniem” rewolucji przemysłowej. Ale dopiero u schyłku XIX wieku ustanowienie standardowego czasu uwolniło jego pełny potencjał. Wcześniej każde miasto ustalało własny czas według słonecznego południa, tej niesamowitej chwili, kiedy cienie znikają i wydaje się, że słońce wisi nam dokładnie nad głową. Konsekwencją był anarchistyczny miszmasz lokalnych stref czasowych. Na przykład we wczesnych latach osiemdziesiątych XIX wieku czas w Nowym Orleanie spóźniał się o 23 minuty w stosunku do czasu w Baton Rouge położonym o około 130 kilometrów na zachód. W czasach kiedy koń był najszybszym środkiem transportu, podobne absurdy nie miały znaczenia, lecz teraz pociągi przemieszczały się tak szybko, że trudno było nie dostrzec różnicy. Aby umożliwić stworzenie działających rozkładów kolejowych, poszczególne państwa zaczęły synchronizować zegary w obrębie własnego terytorium. W 1855 roku znaczna część Wielkiej Brytanii akceptowała czas nadawany telegrafem z Królewskiego Obserwatorium w Greenwich. W 1884 roku 27 państw zawarło porozumienie, w którym uznawano Greenwich za punkt wyznaczający południk zerowy, co ostatecznie miało doprowadzić do opracowania standardowego czasu obejmującego cały glob. W 1911 roku większość świata chodziła już według tego samego zegarka.

Przekonanie robotników wczesnej epoki przemysłowej, by żyli według wskazówek zegara, nie było łatwym zadaniem. Wielu z nich pracowało we własnym tempie, robiło przerwy, kiedy im się zachciało, lub wcale nie przychodziło do pracy. Dla właścicieli fabryk płacących według stawek godzinowych oznaczało to katastrofę. Aby nauczyć robotników nowej dyscypliny czasowej wymaganej przez nowoczesny kapitalizm, klasy panujące poczęły propagować punktualność jako obowiązek obywatelski i cnotę charakteru, zaś opieszałość i spóźnianie się potępiać jako grzechy główne. W swoim katalogu z 1891 roku firma Electric Signal Clock przestrzegała przed demonem niedotrzymywania tempa: „Jeżeli istnieje jedna cnota, którą pragnący osiągnąć sukces człowiek powinien pielęgnować bardziej niż jakąkolwiek inną, jest nią punktualność. Jeśli istnieje jeden błąd, którego należy się ustrzec, jest to niezdążanie na czas”. Jeden z zegarów firmy, celnie nazwany Autokratą, zapowiadano jako urządzenie, które „dokona przewrotu wśród maruderów i guzdrałów”.

Punktualność ruszyła z kopyta, gdy w 1876 roku na rynek trafił pierwszy nakręcany budzik. Kilka lat później fabryki zaczęły instalować zegary do podbijania kart przez robotników na początku i na końcu każdej zmiany. W ten sposób dewiza „czas to pieniądz” została osadzona w codziennej rutynie.

W miarę jak rosła presja, by wykorzystywać każdą sekundę, posiadanie podręcznego czasomierza stawało się symbolem statusu. W Stanach Zjednoczonych biedniejsi ludzie zapisywali się do klubów, w których co tydzień rozlosowywano jeden zegarek. Szkoły także wspierały kampanię na rzecz punktualności. W podręczniku z serii McGuffey’s Readers z 1881 roku czytanka ostrzegała dzieci przed straszliwymi konsekwencjami spóźnień – katastrofami pociągów, bankructwami przedsiębiorstw, klęskami militarnymi, omyłkowymi egzekucjami i udaremnionymi miłościami: „W życiu bowiem każdego dnia idą na marne najlepsze plany, najważniejsze przedsięwzięcia, losy jednostek, honor, szczęście, a nawet samo życie tylko dlatego, że ktoś się spóźnił”.

W miarę jak zegar wzmacniał swój uścisk, a technika umożliwiała szybsze wykonywanie każdej czynności, pośpiech i gonitwa przenikały do wszystkich zakamarków życia. Oczekiwano, że ludzie będą szybciej myśleć, szybciej pracować, szybciej mówić, szybciej czytać, szybciej pisać, szybciej jeść i szybciej się poruszać. Pewien dziewiętnastowieczny obserwator zauważył dowcipnie, że przeciętny nowojorczyk „zawsze chodzi tak, jak gdyby czekała na niego dobra kolacja, a po piętach deptał mu komornik”. W 1880 roku Nietzsche demaskował kult „gonitwy i nieprzyzwoitego, spoconego pośpiechu, która domaga się, żeby «wszystko było zrobione» natychmiast”.

Intelektualiści zaczęli dostrzegać, że technika kształtuje człowieka w równym stopniu jak człowiek technikę. W 1910 roku historyk Herbert Casson pisał, że „z nastaniem telefonu uformował się nowy nawyk umysłowy. W niepamięć odszedł nastrój powolności i ociężałości… Życie stało się bardziej napięte, pobudzone, ruchliwe”. Casson nie zdziwiłby się zapewne słysząc, że długie godziny spędzane w pracy przed komputerem sprawiają, że niektórzy ludzie reagują z niecierpliwością na każdego, kto działa wolniej niż procesor.

U schyłku XIX wieku kultura pośpiechu wspięła się o kolejny szczebel dzięki prekursorowi zarządzania strategicznego, Frederickowi Taylorowi. Pracując w stalowni Bethlehem w Pensylwanii, Taylor posługiwał się stoperem i suwakiem logarytmicznym, aby z dokładnością do ułamka sekundy obliczyć właściwy czas trwania każdej czynności, a następnie ułożyć je w porządku gwarantującym maksymalną wydajność. „Kiedyś na pierwszym miejscu stał człowiek – oświadczał złowróżbnie. – W przyszłości pierwsze miejsce winien zająć System”. Ale choć jego pisma czytano z zainteresowaniem na całym świecie, to praktyczne stosowanie opracowanego przez siebie „naukowego zarządzania” wychodziło Taylorowi ze zmiennym szczęściem. W Bethlehem wyszkolił jednego robotnika tak, by dziennie przerzucał cztery razy więcej surówki niż przeciętny robotnik. Wielu pracowników odeszło jednak, skarżąc się na stres i przemęczenie. Taylor był człowiekiem trudnym w kontaktach i ostatecznie został zwolniony w 1901 roku. Ale choć ostatnie lata przeżył we względnym cieniu, znienawidzony przez związki zawodowe, to jego dewiza – najpierw plan, potem człowiek – zostawiła trwały ślad w mentalności Zachodu. Nie chodzi tylko o stosunki w pracy. Michael Schwarz, producent telewizyjnego dokumentu o Taylorze z 1999 roku, powiedział: „Być może Taylor zmarł upokorzony, ale zapewne to on śmieje się ostatni, bo jego przekonania dotyczące wydajności wyznaczają dziś rytm naszego życia, nie tylko w pracy, ale też w sferze prywatnej”.

Mniej więcej w tym samym czasie, gdy Taylor obliczał, ile setnych sekundy potrzeba na wkręcenie żarówki, Henry Olerich opublikował powieść pod tytułemA Cityless and Countryless World(Świat bez miast i bez państw), w której opisywał pewną marsjańską cywilizację, gdzie czas nabrał takiej wartości, że zaczęto używać go jako waluty. Sto lat później jego przepowiednia w zasadzie się spełnia: dziś czas jest pieniądzem bardziej niż kiedykolwiek. Po angielsku mówimy nawet o tym, że ktoś jest zasobny (time-rich) lub, częściej, ubogi w czas (time-poor).

Jak to możliwe, że pośród takiego bogactwa materialnego ubóstwo czasowe jest równie rozpowszechnione? Duża część winy leży w naszej śmiertelności. Być może nowoczesna medycyna dodaje czasem około dekady do siedemdziesięciu lub, gdy jesteśmy mocni, osiemdziesięciu lat życia ludzkiego przewidzianych pierwotnie przez Biblię[7], ale wciąż żyjemy w cieniu największego z wszystkichdeadline’ów: śmierci. Nic dziwnego, że czas wydaje nam się krótki i walczymy, by w pełni wykorzystać każdy moment. Jeśli jednak jest to powszechny instynkt, to dlaczego pewne kultury są bardziej skłonne, by ścigać się z czasem?

Częściowo może to wynikać z tego, w jaki sposób postrzegamy samo zjawisko czasu. W pewnych tradycjach filozoficznych – taoistycznej, hinduistycznej i buddyjskiej, by wymienić tylko trzy – czas uchodzi za cykliczny. Inuici z kanadyjskiej Ziemi Baffina posługują się tym samym słowem – uvatiarru– na określenie zarówno „dalekiej przeszłości”, jak i „dalekiej przyszłości”. W takich kulturach czas nie tylko odchodzi, ale też zawsze powraca. Jest nieustannie wśród nas i ciągle odnawia się jak powietrze, którym oddychamy. W tradycji zachodniej czas jest linearny, jak strzała nieubłaganie lecąca z punktu A do punktu B. To zasób ograniczony, a zatem cenny. Chrześcijaństwo dodatkowo zwiększa presję, by dobrze wykorzystać każdy moment. Mnisi benedyktyńscy trzymali się rygorystycznego planu dnia, ponieważ, jak wierzyli, dla bezczynnych rąk zajęcie znajdzie sam szatan. W XIX wieku Karol Darwin w surowym wezwaniu do działania dał wyraz zachodniej obsesji wyciskania jak najwięcej z każdej chwili: „Człowiek, który trwoni godzinę, nie odkrył sensu życia”.