Strona główna » Humanistyka » Podolska legenda. Powstanie i pogrzeb polskiego Podola

Podolska legenda. Powstanie i pogrzeb polskiego Podola

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-244-0262-5

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Podolska legenda. Powstanie i pogrzeb polskiego Podola

Pośród kresowych ziem I Rzeczpospolitej Podole było najbogatsze pod względem etnicznym i obyczajowym, a losy jego mieszkańców najtragiczniejsze w całym królestwie. Historycy i literaci zgodnie pisali, że tam „u wrót tatarskiej paszczęki” wszystko było większe i dramatyczniejsze. Ziemia urodzajniejsza, krajobrazy rozleglejsze, przyroda bujniejsza, pałace wspanialsze, ludzka fantazja najżywsza i przygody wojenne najkrwawsze.
Podole było też miejscem największej przygody cywilizacyjnej Polaków. Dzieło kolonizacji, zagospodarowania i obrony tych ziem porównywać można z dokonaniami innych narodów europejskich tamtych czasów. Dziś pozostały jedynie nieliczne ruiny zamków i pałaców, literackie i kronikarskie zapiski oraz żyjący własnym życiem, skutecznie tłumiony w ostatnim półwieczu, mit o tej słonecznej krainie.
Autor stawia sobie zadanie przypomnienia dziejów owej polskiej ziemi obiecanej, od jej zwycięskich początków po tragiczny upadek, pokazania, jakie pamiątki po niej do dziś przetrwały w niszczycielskim zamęcie historii, przywrócenia pamięci o wielkiej przygodzie Polaków w czasach, gdy nie szalały jeszcze zbrodnicze nacjonalizmy, a zbiorowy sukces budowany był nie na ideologicznych zaklęciach, ale wypływał z pracowitości i męstwa ludzi przestrzegających odmienne obyczaje, inaczej się modlących, ale żyjących w zgodzie, niekiedy w braterstwie.

Polecane książki

Pierwsza część kryminalnej sagi z Gotlandii. Głównym bohater, inspektor policji Frederic Broman przeniósł się wraz z rodziną ze Sztokholmu na Gotlandię. Cała rodzina marzyła, że wreszcie będzie mogła wieść spokojniejsze życie na wyspie. Oczywiście tak się nie dzieje. Trwa słoneczne lato, na wyspę zj...
Zbiór niezwykłych, krótkich historyjek, którego bohaterami są: mała dziewczynka o imieniu Lodzia oraz jej przyjaciel – ptak Dudek. Niesforne zwierzątko zmaga się z pytaniami na temat bezpieczeństwa, przyjaźni i przeżywanych uczuć. Jego towarzyszka wspiera go, pomaga w niezwykle rozsądny i mądry spos...
Największym marzeniem Claire Laurent jest uznanie w artystycznym świecie. Na drodze dziewczyny staje jednak ojciec, który naciska, by córka zajmowała się fałszerstwem. Zaledwie rok po zakończeniu wojny secesyjnej jest zmuszona uciekać z Nowego Orleanu do Nashville, gdzie jej losy krzyżują się z losa...
Massimo Sforza kupił zabytkową posiadłość na Sardynii i zamierza przerobić ją na hotel. Napotyka jednak na niespodziewaną trudność: mieszkająca w pałacu Flora Golding nie chce się wyprowadzić. Massimo jedzie do niej, by zaproponować jej w zamian za to wysokie wynagrodzenie. Myli się jednak, sądz...
Prezentowana publikacja stanowi kompendium wiedzy na temat skomplikowanych, zarówno od strony przyjęcia właściwej kwalifikacji prawnej jak i od strony dowodowej, przestępstw: bójki i pobicia. Ilustrowana jest dużą liczbą przykładów zaczerpniętych z badanych spraw, dobranych w taki sposób, by ukazać ...
W wielu krajach na całym świecie Chiny są podziwiane za niezwykły rozwój i cud gospodarczy ostatnich kilku dekad. Jaka jest cena tego imponującego Chińskiego cudu? Jaki jest prawdziwy koszt życia w kraju, który zmienia się tak szybko? Jak głęboka przemiana gospodarcza wpływa na zwykłego obywatel...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Zdzisław Skrok

Opra­co­wa­nie ‌gra­ficz­ne: An­drzej ‌Ba­rec­ki

Re­dak­cja: Anna Ku­bal­ska ‌

Ko­rek­ta: Jo­lan­ta Ro­so­siń­ska ‌

Zdję­cie na okład­ce: ‌

Co­py­ri­ght © by Zdzi­sław ‌Skrok, ‌2007 ‌

Co­py­ri­ght © by ‌Wy­daw­nic­two ‌Iskry, ‌War­sza­wa 2007 ‌

ISBN ‌978-83-244-0262-5

Wy­daw­nic­two Iskry ‌

ul. ‌Smol­na 11

00-375 ‌War­sza­wa ‌

tel./faks (0-22) 827-94-15 ‌

e-mail: iskry@iskry.com.pl

www.iskry.com.pl

Sprze­daż ‌wy­sył­ko­wa i dys­try­bu­cja:

Do­bra 28 ‌Sp. z o.o.

ul. ‌Ka­ba­re­to­wa 21 ‌

01-942 War­sza­wa

tel. ‌(0-22) 864-95-17

Skład ‌wersji elektronicznej:

Virtualo ‌Sp. z o.o.

Książ­kę po­świę­cam ‌Ro­ma­no­wi Afta­na­ze­mu –

straż­ni­ko­wi kre­so­wej ‌pa­mię­ci ‌Po­la­ków

Na ‌wschód ‌pa­trząc swym zwy­cza­jem ‌

Cze­go ‌pła­cze to pa­cho­lę? ‌

Tę­sk­ni pono za ‌swym kra­jem, ‌

A tym ‌kra­jem jest ‌Po­do­le.

A w tym ‌kra­ju ‌jest włość skrom­na, ‌

A w tej wło­ści miły do­mek ‌

I ko­chan­ka tam nie­po­mna, ‌

Że ją ko­cha ‌tę­sk­ny zio­mek. ‌

STA­NI­SŁAW STA­RZYŃ­SKI, DUM­KA ‌PO­DOL­SKA

Gdy­by Or­łem być! ‌

Lot so­ko­li mieć! ‌

Skrzy­dłem or­lem, lub ‌so­ko­lem,

Uno­sić ‌się nad Po­do­lem, ‌

Tam­tym ży­ciem żyć. ‌

Dro­ga zie­mia ta! ‌

My­śli moje ‌zna!

Tam naj­pierw­sze szczę­ście ‌moje,

Tam naj­pierw­sze nie­po­ko­je, ‌

Tam naj­pierw­sza łza.

Tam ‌bym noc i dzień,

Jak ‌za­klę­ty cień,

Tam ‌bym ‌la­tał jak wspo­mnie­nie, ‌

Pierś ‌orzeź­wiać, ‌czer­pać tchnie­nie,

Z tam­tych ‌dro­gich tchnień,

Boże! W orła zmień!  

MAU­RY­CY GO­SŁAW­SKI, PO­DO­LE

WSTĘP – DOTKNIĘCIE DAWNOŚCI

W dzie­jach wie­lu na­ro­dów sma­ga­nych su­ro­wy­mi wi­chra­mi klęsk i upad­ków, piesz­czo­nych złud­ną sie­lan­ką chwi­lo­wych suk­ce­sów, od­na­leźć moż­na mo­men­ty i miej­sca szcze­gól­ne, cu­dow­ne, uka­zu­ją­ce wręcz bo­ską, życz­li­wą in­ge­ren­cję w ma­te­rię hi­sto­rii, ma­ni­fe­stu­ją­ce nie­po­wta­rzal­ną, wy­jąt­ko­wą ku­mu­la­cję mocy, przed­się­bior­czo­ści i po­myśl­no­ści spły­wa­ją­cej w tym wy­jąt­ko­wym cza­sie i miej­scu na spo­łecz­ność. In­spi­ru­ją­ce do wiel­kich, od­waż­nych czy­nów, wy­sta­wia­ją­ce du­cha i od­wa­gę na­ro­dów na pró­bę, ale też nie­ską­pią­ce sła­wy, sło­dy­czy, da­rów, suk­ce­sów i zwy­cięstw.

An­gli­cy i Ho­len­drzy mie­li swe wiel­kie po­dró­że i od­kry­cia oce­anicz­ne, Hisz­pa­nie i Por­tu­gal­czy­cy – wiel­kie pod­bo­je w Ame­ry­ce i Azji, my sprę­ża­li­śmy i re­ali­zo­wa­li­śmy moc ry­cer­ską i cy­wi­li­za­cyj­ną na Wscho­dzie: na Rusi Czer­wo­nej, Po­do­lu i Dzi­kich Po­lach. Tam była na­sza naj­więk­sza w dzie­jach przy­go­da, tam na­sza oce­anicz­na że­glu­ga po­śród ste­po­wych bo­dia­ków i basz­ta­nów, tam bo­ha­ter­skie czy­ny w wal­kach z po­gań­stwem, wiel­kie mi­ło­ści w cie­niu ka­ta­stro­fy, wspa­nia­łe for­tu­ny i spek­ta­ku­lar­ne upad­ki. Tam czy­nów bo­ha­ter­skich do­ka­zy­wa­li naj­wy­bit­niej­si w na­szych dzie­jach ry­ce­rze jak Spyt­ko z Melsz­ty­na czy Za­wi­sza Czar­ny i het­ma­ni jak Tar­now­ski, Żół­kiew­ski, Chod­kie­wicz, Czar­niec­ki, So­bie­ski. Tam z bo­gac­twa kre­so­wych ziem po­wsta­wa­ły naj­wspa­nial­sze, naj­bar­dziej pol­skie bu­dow­le wzno­szo­ne we­dług, tak jak na­zwał to Łu­kasz Opa­liń­ski w wy­da­nym w 1659 roku sta­ro­pol­skim pod­ręcz­ni­ku bu­do­wa­nia, po­dług Nie­ba y zwy­cza­iu Pol­skie­go.

Wy­jąt­ko­wą are­ną tych szla­chet­nych, wznio­słych prze­żyć oka­zać mia­ło się Po­do­le – kra­ina ze wszech miar bę­dą­ca da­rem dla Po­la­ków wy­cho­dzą­cych z opłot­ków śre­dnio­wie­cza, pra­gną­cych wiel­kich zwy­cięstw, po­świę­ceń, do­stat­ku i suk­ce­sów. Kra­ina o bo­ga­tej przy­ro­dzie, uro­dzaj­nej zie­mi, otwar­tej prze­strze­ni; pra­wie bez­lud­na, ocze­ku­ją­ca go­spo­da­rza i obroń­cy. Dla przy­by­szów z za­cho­du, lu­dzi po­szu­ku­ją­cych sła­wy, for­tu­ny, źró­deł utrzy­ma­nia, Po­do­le oka­za­ło się praw­dzi­wą zie­mią obie­ca­ną. Ry­ce­rze, prze­le­wa­jąc krew i wy­ka­zu­jąc się od­wa­gą, zdo­by­wa­li tu ma­jąt­ki, urzę­dy i za­szczy­ty, za­kła­da­li ro­do­we dy­na­stie, bu­do­wa­li zam­ki i pa­ła­ce. Kup­cy, naj­licz­niej przy­by­wa­ją­cy ze Ślą­ska, ale i z jesz­cze bar­dziej od­le­głej Ar­me­nii, za­kła­da­li kan­to­ry i fak­to­rie, do­cho­dzi­li do wiel­kich ma­jąt­ków, wy­ko­rzy­stu­jąc do­god­ne po­ło­że­nie Po­do­la na szla­ku z Bli­skie­go Wscho­du do Eu­ro­py. Tak­że rze­mieśl­ni­cy i chło­pi znaj­do­wa­li tu nie­spo­ty­ka­ne nig­dzie in­dziej wa­run­ki do po­myśl­ne­go ży­cia. Pierw­si z dala od opre­syj­nych kor­po­ra­cji ce­cho­wych mo­gli szyb­ko roz­wi­nąć skrzy­dła i za­ło­żyć wła­sne warsz­ta­ty, dru­dzy otrzy­my­wa­li duże na­dzia­ły zie­mi i dłu­go­let­nie wol­ni­zny – od­stą­pie­nie na okre­ślo­ny czas od wy­mo­gu pańsz­czy­zny i pła­ce­nia po­dat­ków nie­co­dzien­ne na zie­miach Rze­czy­po­spo­li­tej.

Na Po­do­lu wszyst­ko było więk­sze, bo­gat­sze, wspa­nial­sze i strasz­niej­sze niż w rdzen­nej Pol­sce. Zie­mia uro­dzaj­niej­sza, przy­ro­da buj­niej­sza, ma­jąt­ki i pa­ła­ce wspa­nial­sze, ale ży­cie też bar­dziej nie­spo­koj­ne, cha­rak­te­ry bar­dziej gwał­tow­ne, na­mięt­no­ści nie­po­ha­mo­wa­ne, a śmierć u wrót ta­tar­skiej pasz­czę­ki bar­dziej nie­chyb­na niż gdzie in­dziej.

Po pię­cio­wie­ko­wej przy­go­dzie Po­la­ków na Po­do­lu po­zo­stał tyl­ko bled­ną­cy wraz z od­cho­dzą­cy­mi po­ko­le­nia­mi mit, któ­ry prze­trwał jesz­cze w okre­sie mię­dzy­wo­jen­nym. Po­do­la­nin Le­opold Bucz­kow­ski, mó­wiąc o ca­łej Ga­li­cji Wschod­niej, tak go okre­ślił: „Ga­li­cja ze­szła ze świa­ta jak Tra­cja. Mie­szan­ka lu­dzi za­sta­na­wia­ją­ca. (…) Ra­bi­nac­kie szko­ły fi­lo­zo­fów, zna­ne i ce­nio­ne na ca­łym świe­cie wę­drow­ne or­kie­stry i woły na płu­gu. Ukra­iń­cy, Po­la­cy, Ro­sja­nie, Or­mia­nie, Ży­dzi, Gre­cy, Cze­si, Niem­cy, wszy­scy na swój spo­sób ak­cen­tu­ją­cy ce­chy ubio­ru, ję­zy­ka, po­cho­dze­nia, wia­ry, ży­ją­cy w eu­fo­rii jar­mar­ków, praź­ni­ków, od­pu­stów, świąt Jor­da­na, Mar­ci­na, Fi­li­pa, Jana z ole­ju i Elul”. Do­pie­ro ostat­nie pół­wie­cze osta­tecz­nie ze­rwa­ło tra­dy­cję łą­czą­cą nas z na­szym kre­so­wym dzie­dzic­twem. Dziś miesz­kań­cy tam­tych ziem, szcze­gól­nie ich urzę­do­wi przed­sta­wi­cie­le, tak jak nie­daw­no z oka­zji ob­cho­dów sie­dem­set pięć­dzie­się­cio­le­cia Lwo­wa, mó­wią: tyle tu miesz­ka­ło na­ro­dów, byli też Po­la­cy, ale nie­wie­le po­zo­sta­wi­li i ode­szli, roz­pły­nę­li się w dzie­jach.

Nie po­win­ni­śmy się zga­dzać na to za­po­mi­na­nie. Choć nie ma nas już na Po­do­lu, by­li­śmy tam prze­cież wy­star­cza­ją­co dłu­go, aby po­zo­sta­wić ślad. Cią­gle w zie­mi, po­wie­trzu, ma­rze­niu i śpie­wie pta­ków żyje na­sza kre­so­wa ar­ka­dia, kra­ina bę­dą­ca po­lem i świad­kiem wiel­ko­ści Po­la­ków. Jej przy­po­mnie­nie to jak­by od­kry­cie waż­nej a uta­jo­nej czę­ści na­szej du­cho­wo­ści. Spo­glą­da­my olśnie­ni jej barw­ną nie­zwy­kło­ścią i dzi­wi­my się, jak wie­le tra­ci­li­śmy, nie zna­jąc jej wcze­śniej.

Od­szu­ki­wa­nie za­gu­bio­nych śla­dów to po­czą­tek wiel­kiej przy­go­dy, tak jak spo­tka­nie z tą nie­zwy­kłą kra­iną. Wie­czo­rem wje­cha­li­śmy na Po­do­le, omi­nę­li­śmy Tar­no­pol i za­raz trze­ba było szu­kać noc­le­gu. Spa­li­śmy w po­bli­żu dro­gi pod opie­ką straż­ni­ków pil­nu­ją­cych ryb­nych sta­wów. Obo­wiąz­ki swe peł­ni­li so­lid­nie, czu­wa­li przez całą noc, a o świ­cie bez skru­pu­łów wy­cią­gnę­li nas z na­mio­tu. Mu­sie­li­śmy jak naj­szyb­ciej zni­kać, bo w każ­dej chwi­li mógł po­ja­wić się wła­ści­ciel far­my, nie ża­den dy­rek­tor ryb­ne­go koł­cho­zu, ale praw­dzi­wy włast­nik, któ­ry, nie py­ta­jąc o zda­nie ko­lek­ty­wu, jed­nym sło­wem mógł prze­kre­ślić straż­ni­czą ka­rie­rę. Ten po­ran­ny syn­drom ro­dzą­cej się go­spo­dar­ki wol­no­ryn­ko­wej nie przy­padł nam do gu­stu. Ale przy­niósł też ko­rzy­ści, bo mo­gli­śmy bez­piecz­nie spę­dzić noc. I wcze­śnie wje­chać w uśpio­ny jesz­cze kra­jo­braz. Mia­sta, któ­re mi­ja­li­śmy, oto­czo­ne były cia­snym szpa­le­rem roz­pa­da­ją­cych się stro­jek ko­mu­ni­zma, dziel­nic be­to­no­wych hal i biu­row­ców wy­sta­wio­nych z daw­nym im­pe­rial­nym roz­ma­chem, a te­raz pu­stych i bez­u­ży­tecz­nych – świa­dec­two no­wych cza­sów na Ukra­inie. Ale miej­sca te to tyl­ko drob­ne okru­chy w po­dol­skim kra­jo­bra­zie, któ­ry jest za­ska­ku­ją­co świe­ży i nie­zep­su­ty, wy­peł­nio­ny buj­ną, nie­kie­dy wręcz eg­zo­tycz­ną ro­ślin­no­ścią, na­sy­co­ny pla­stycz­nym, prze­ni­kli­wym świa­tłem nie­spo­ty­ka­nym nig­dzie in­dziej. I nie jest to kra­jo­braz bez­pań­ski, po­rzu­co­ny, za­nie­dba­ny. Roz­le­głe, bie­gną­ce do kra­wę­dzi urwi­stych ja­rów pola po­kry­wa­ją buj­ne upra­wy: psze­ni­ca – ba­nat­ka po­dol­ska sław­na już w XIX wie­ku, słod­ka ku­ku­ry­dza spro­wa­dzo­na z Ru­mu­nii rów­nież w XIX stu­le­ciu, bu­rak cu­kro­wy, bia­ła gry­ka i łany żół­tych sło­necz­ni­ków.

Dziś jak przed stu­le­cia­mi na po­lach tych zo­ba­czy­my lu­dzi pra­cu­ją­cych za po­mo­cą daw­nych na­rzę­dzi i we­dług ar­cha­icz­nych za­sad. Uży­wa się sap­ki, uni­wer­sal­nej, wie­lo­funk­cyj­nej mo­ty­ki na dłu­gim trzon­ku. Ziar­no wy­sie­wa się ręcz­nie z płach­ty, a kosi kosą. Orze się płu­ga­mi za­przę­żo­nym! w ko­nie. Pod­sta­wo­wym środ­kiem trans­por­tu na po­dol­skiej wsi są wozy kon­ne. A wszyst­kich tych pro­stych sprzę­tów bra­ku­je, bo prze­mysł od daw­na za­ra­żo­ny gi­gan­to­ma­nią, pro­du­ku­ją­cy cią­gni­ki i kom­baj­ny wiel­ko­ści pa­ro­stat­ków, nie po­tra­fi ich wy­twa­rzać, jest bez­rad­ny wo­bec po­cząt­ku­ją­cej za­le­d­wie in­dy­wi­du­al­nej go­spo­dar­ki chłop­skiej.

Po­szu­ki­wa­ne są szcze­gól­nie kosy, bo do­brej nie wy­ko­na wiej­ski ko­wal, któ­ry jest w sta­nie wy­kuć cał­kiem zgrab­ną sap­kę. O przy­sła­nie kos z Pol­ski pro­szo­no mnie wie­lo­krot­nie na po­dol­skich wsiach, jesz­cze sprzed dru­giej woj­ny świa­to­wej pa­mię­ta się tam ich do­sko­na­łą ja­kość.

Lu­dzie na po­lach pra­cu­ją w gru­pach, śpie­wa­ją roz­lew­nie i smut­no, Wo­bec ogro­mu pól ich trud wy­da­je się da­rem­ny, ale stan upraw świad­czy, że jest in­a­czej.

Ich wsie ukry­te w ja­rach, oto­czo­ne wi­śnio­wy­mi sa­da­mi wi­ta­ją wę­drow­ca za­pa­chem mle­ka, sia­na i zwie­rzę­cych od­cho­dów, Tak jak nie­gdyś na­sze wsie mi­nio­ne­go dzie­ciń­stwa, sprzed epo­ki as­fal­tu, tran­zy­sto­rów i pię­tro­wych, brzyd­kich mu­ro­wa­nych do­mów.

Je­cha­li­śmy bocz­ny­mi dro­ga­mi, nad nami roz­po­ście­ra­ło się wiel­kie, gra­na­to­we nie­bo, a wo­ko­ło otwar­ta rów­nin­na prze­strzeń przez dzie­siąt­ki ki­lo­me­trów pra­wie bez­lud­na. Nie­kie­dy gdzieś na ho­ry­zon­cie prze­su­nie się wóz kon­ny lub za­ma­ja­czą nie­wy­raź­ne syl­wet­ki za­pra­co­wa­nych lu­dzi. A kie­dy Ju­rij – nasz kie­row­ca i prze­wod­nik – wy­łą­czał na po­sto­jach roz­kle­ko­ta­ny sil­nik łady, „aby dać mu tro­chę od­po­cząć”, ogar­nia­ła nas głę­bo­ka, pul­su­ją­ca ci­sza. Dla przy­by­szów z ha­ła­śli­wych miast była czymś nie­po­ję­tym, przy­tła­cza­ją­cym, groź­nym; cu­dem i za­ska­ku­ją­cym od­kry­ciem, że może ist­nieć świat bez huku mo­to­rów, szu­mu te­le­wi­zyj­nych od­bior­ni­ków i gwa­ru ludz­kich gło­sów.

Ale prze­cież nie dla tych za­chwy­tów prze­mie­rza­li­śmy po­dol­ską zie­mię. Mie­li­śmy cel kon­kret­ny i ja­sno okre­ślo­ny: od­na­leźć, opi­sać i sfo­to­gra­fo­wać za­byt­ki tam­tej­szej ar­chi­tek­tu­ry. Ar­chi­tek­tu­ry, któ­rej fun­da­to­ra­mi i użyt­kow­ni­ka­mi w więk­szej czę­ści byli nie­gdyś Po­la­cy. Bo oni, po­czy­na­jąc od XV wie­ku aż po rok 1920, sta­no­wi­li na Po­do­lu gru­pę lud­no­ści naj­bo­gat­szą, od­gry­wa­ją­cą naj­waż­niej­szą rolę, naj­le­piej wy­kształ­co­ną. Byli po­sia­da­cza­mi ziem­ski­mi, wy­so­ki­mi urzęd­ni­ka­mi i du­chow­ny­mi, ar­ty­sta­mi. To oni fun­do­wa­li go­tyc­kie zam­ki i ko­ścio­ły, ba­ro­ko­we dwo­ry, kla­sy­cy­stycz­ne i neo­go­tyc­kie pa­ła­ce. Przy­je­cha­li­śmy, aby zo­ba­czyć, co z tej spu­ści­zny po­zo­sta­ło jesz­cze po wo­jen­nych za­wie­ru­chach i po­rząd­kach no­wej wła­dzy.

Omi­ja­li­śmy z pre­me­dy­ta­cją miej­sca zna­ne, ła­twe do od­na­le­zie­nia, wpi­sa­ne do mar­szru­ty co­raz licz­niej­szych na Po­do­lu pol­skich wy­cie­czek.

W wid­mo­wym Ka­mień­cu oto­czo­nym krę­giem be­to­no­wych blo­ko­wisk prócz sław­nej twier­dzy za­chwy­ci­ła nas tyl­ko opu­sto­sza­ła, po­ro­śnię­ta tra­wą ulicz­ka w daw­nej dziel­ni­cy or­miań­skiej. Opa­da­ła stro­mo do Smo­try­cza, a po jej wy­śli­zga­nych ka­mie­niach, jak przed stu­le­cia­mi, spły­wa­ła gno­jów­ka. Była ci­sza, słoń­ce i sza­leń­stwo po­dol­skiej ro­ślin­no­ści. A nad tym wszyst­kim uno­sił się nie­uchwyt­ny, ale re­al­ny duch daw­no­ści.

Du­cha daw­no­ści od­na­leź­li­śmy póź­niej w ko­ście­le Do­mi­ni­ka­nów, nie­daw­no, po ta­jem­ni­czym po­ża­rze zwró­co­nym ka­to­li­kom. W jego mrocz­nym wnę­trzu, po­kry­tym ma­zią bru­du, odar­tym z tyn­ków, oglą­da­li­śmy ko­ści kil­ku po­ko­leń bez­i­mien­nych za­kon­ni­ków wy­rzu­co­ne z kryp­ty, prze­żar­te che­mi­ka­lia­mi, któ­re przez dzie­się­cio­le­cia ma­ga­zy­no­wa­no w ko­ście­le. I tak w jed­nej z bocz­nych ka­plic za­cho­wa­ło się cu­dem ka­mien­ne epi­ta­fium Paw­ła Da­męc­kie­go her­bu Prus, szlach­ci­ca ma­zo­wiec­kie­go i uczest­ni­ka wy­praw mo­skiew­skich.

Na­stęp­nie oglą­da­li­śmy nie­da­le­kie za­mczy­sko w Żwań­cu, gdzie pod­czas kon­fe­de­ra­cji bar­skiej bro­nił się sław­ny awan­tur­nik Mau­ry­cy Be­niow­ski, a gdzie sta­ro­stą był dziad Je­rze­go Stem­pow­skie­go. Po zam­ku po­zo­stał je­dy­nie frag­ment basz­ty, a cały ten te­ren za­mie­nio­no na wy­sy­pi­sko śmie­ci, tyl­ko roz­le­gła, ciem­na pa­no­ra­ma Dnie­stru osza­ła­mia jak daw­niej. A nie­da­le­ko, po dru­giej stro­nie waż­nej dro­gi pro­wa­dzą­cej do Cho­ci­mia i da­lej na Moł­da­wię po­ka­zy­wa­no nam wa­lą­cy się bu­dy­nek ple­ba­nii, w któ­rej tuż po woj­nie za­bi­to księ­dza i gdzie już nikt nie od­wa­żył się miesz­kać.

Zdą­ży­li­śmy jesz­cze zaj­rzeć do Czort­ko­wa z pięk­nym neo­go­tyc­kim ko­ścio­łem, Trem­bow­li sław­nej od­wa­gą Do­ro­ty Chrza­now­skiej i Baru, gdzie w miej­skim par­ku za­cho­wa­ły się reszt­ki zam­ku kró­lo­wej Bony. Ale to tyl­ko była roz­grzew­ka, ła­twa zdo­bycz i za­chę­ta przed sko­kiem na głę­bo­ką wodę. Bo ce­lem na­szym był in­te­rior, py­li­ste, grun­to­we dro­gi i ta­jem­ni­cze zna­ki na przed­wo­jen­nej ma­pie ozna­cza­ją­ce za­byt­ko­we dwo­ry, pa­ła­ce i ko­ścio­ły. A kie­dy tam wje­cha­li­śmy, szyb­ko oka­za­ło się, że na­wet ta do­kład­na mapa nie może słu­żyć nam po­mo­cą, bo rze­czy­wi­stość, któ­rą opi­su­je, roz­pa­dła się i zni­kła z po­wierzch­ni zie­mi, a dzi­siej­si miesz­kań­cy daw­no o niej za­po­mnie­li. Ry­chło sta­ło się ja­sne, że je­ste­śmy w sy­tu­acji XIX-wiecz­nych ar­che­olo­gów prze­mie­rza­ją­cych ame­ry­kań­ską dżun­glę w po­szu­ki­wa­niu przed­ko­lum­bij­skich pi­ra­mid i świą­tyń. Je­den z nich – John H. Cad­dy – w dzien­ni­ku wy­pra­wy na Ju­ka­tan za­no­to­wał, że ile­kroć py­tał tu­byl­ców o sta­ro­żyt­ne ru­iny, nie­zmien­nie otrzy­my­wał tę samą od­po­wiedź: Las ru­inas! Car­ram­ba! Se muy le­jos de aqui! (Ru­iny! Cho­le­ra! To bar­dzo da­le­ko stąd!).

Taką też od­po­wiedź otrzy­my­wa­li­śmy za­zwy­czaj i my. Nasz Ju­rij, oby­wa­tel wo­łyń­skie­go Łuc­ka, Ukra­iniec z pol­ski­mi ko­rze­nia­mi, do­sko­na­le zo­rien­to­wa­ny w nie­ja­snych, miej­sco­wych re­la­cjach, nie­stru­dze­nie wy­py­ty­wał star­szych, mo­gą­cych jesz­cze pa­mię­tać przed­wo­jen­ne cza­sy lu­dzi o lo­ka­li­za­cję bu­dow­li, co do któ­rych mie­li­śmy pew­ność, że znaj­do­wa­ły się w tej oko­li­cy. A oni byli mil­kli­wi i bez­rad­nie roz­kła­da­li ręce, bo choć pa­mię­ta­li z dzie­ciń­stwa „pań­skie” bu­dyn­ki, to nie byli w sta­nie so­bie przy­po­mnieć, co się z nimi sta­ło póź­niej. Czy je ro­ze­bra­no? Wy­sa­dzo­no w po­wie­trze? Czy też za­pa­dły się pod zie­mię? Ale nasz ci­ce­ro­ne nie da­wał za wy­gra­ną, drą­żył i na­pro­wa­dzał. Py­tał ogól­nie o ko­łysz­nyj bu­dy­nok albo sta­ro­win­nyj dim, albo o pań­skij dwir i wte­dy czę­sto jego roz­mów­cy do­zna­wa­li olśnie­nia. To li­kar­nia (przy­chod­nia le­kar­ska) – wy­krzy­ki­wa­li uszczę­śli­wie­ni – albo sa­na­to­ri, albo uriad (urząd). Na­gle ustę­po­wa­ła amne­zja, przy­po­mi­na­li so­bie to, o czym nie war­to było pa­mię­tać, o czym na­wet nie­bez­piecz­nie było pa­mię­tać w mi­nio­nej epo­ce. Ale też na ich uspra­wie­dli­wie­nie trze­ba po­wie­dzieć, że bu­dow­le te zmie­ni­ły się – rów­nież dzię­ki ich wy­sił­kom – nie do po­zna­nia.

Na daw­nych fo­to­gra­fiach pre­zen­tu­ją się wspa­nia­le, ele­ganc­ko, oto­czo­ne klom­ba­mi i alej­ka­mi. Ema­nu­je z nich do­sta­tek i po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa. Te­raz są na skra­ju cał­ko­wi­te­go upad­ku. Nie­re­mon­to­wa­ne od stu­le­cia – dziu­ra­we pod­ło­gi, okna za­kry­te fo­lio­wy­mi płach­ta­mi, ciek­ną­ce da­chy i wszech­obec­ny ka­mu­flaż gru­bej war­stwy roz­ma­za­ne­go bru­du – eks­plo­ato­wa­ne po­nad mia­rę, cu­dem jesz­cze ist­nie­ją. I jak­by tego było mało, wła­śnie w nich zgro­ma­dzo­no same nie­szczę­ścia Ukra­iny, prze­mie­nio­no w sa­na­to­ria gruź­li­cze, szpi­ta­le dla prze­wle­kle cho­rych dzie­ci, domy star­ców. Tak jak do nie­daw­na w po­nie­miec­kich pa­ła­cach na Po­mo­rzu i Dol­nym Ślą­sku.

Bro­nią się jesz­cze sław­ne po­dol­skie par­ki, któ­re tak fa­scy­no­wa­ły Je­rze­go Stem­pow­skie­go, że po­świę­cił im cały esej za­ty­tu­ło­wa­ny W do­li­nie Dnie­stru. „W cza­sach daw­nej Rzecz­po­spo­li­tej – pi­sał – całą Ukra­inę ogar­nę­ło sza­leń­stwo ogrod­ni­cze, szcze­gól­nie w XVIII wie­ku. Zie­mi na Kre­sach nie bra­ko­wa­ło i par­ki cią­gnę­ły się da­le­ko i sze­ro­ko”. Sza­leń­stwo to – do­daj­my – roz­kwi­ta­ło i w na­stęp­nym stu­le­ciu, gdy po­dol­scy zie­mia­nie w bły­ska­wicz­nym tem­pie bo­ga­ci­li się na pro­duk­cji cu­kru – Po­do­le za­spo­ka­ja­ło wów­czas trzy czwar­te po­trzeb ca­łe­go im­pe­rium ca­rów na ten pro­dukt – i eks­por­cie zbo­ża. Wie­le z tych par­ków po­zo­sta­ło do dziś i choć zdzi­cza­łe i prze­trze­bio­ne, nadal są świa­dec­twem tam­tych pa­sji – jak park kra­jo­bra­zo­wy w Ma­le­jow­cach ota­cza­ją­cy ob­szer­ny kla­sy­cy­stycz­ny pa­łac miesz­czą­cy obec­nie dzie­cię­ce sa­na­to­rium.

Do daw­nej świet­no­ści po­wra­ca­ją też nie­któ­re ka­to­lic­kie ko­ścio­ły, Oczy­wi­ście tyl­ko nie­licz­ne, te, któ­re prze­trwa­ły cza­sy ra­dziec­kie, gdy słu­ży­ły jako ma­ga­zy­ny na­wo­zów lub hale fa­brycz­ne, któ­re nie utra­ci­ły da­chów i ścian i przy któ­rych prze­trwa­ły reszt­ki wy­znaw­ców go­to­wych dziś do od­bu­do­wy.

Do Mu­ka­ro­wa Pod­le­śne­go za­je­cha­li­śmy spe­cjal­nie, aby zo­ba­czyć jed­ną z ta­kich bu­dów. Neo­go­tyc­ki ko­ściół pre­zen­to­wał się oka­za­le, a na do­da­tek mie­li­śmy oka­zję za­znać le­gen­dar­nej ukra­iń­skiej go­ścin­no­ści, Bo cho­ciaż pro­boszcz był gdzieś da­le­ko, za­ła­twiał urzę­do­we spra­wy, przy­ję­ła nas jego go­spo­dy­ni. Mło­da, sil­na, tro­chę za­wsty­dzo­na, bez­ce­re­mo­nial­nie ka­za­ła nam sia­dać za sto­łem i ko­lej­no wy­no­si­ła z mrocz­nej kuch­ni go­to­we, jak­by ocze­ku­ją­ce wła­śnie na nas po­tra­wy, Barszcz, sła­wet­ne pe­ro­hy ze śmie­ta­ną i ziem­nia­cza­ny pla­cek. Do tego sa­ła­ta i ogór­ki w śmie­ta­nie, po­rzecz­ki i wi­śnio­wy kom­pot – wszyst­ko z do­mo­we­go go­spo­dar­stwa. Je­dli­śmy w mil­cze­niu, był upał, brzę­cza­ły mu­chy, a za oknem roz­cią­gał się kwit­ną­cy ogród. A ona sta­ła za na­szy­mi ple­ca­mi, z uśmie­chem śle­dząc, czy nam sma­ku­je. Gdy ocię­ża­li je­dze­niem wy­szli­śmy przed dom, znów ogar­nę­ła nas po­dol­ska, nar­ko­tycz­na ci­sza.

Naj­go­rzej mają się chy­ba daw­ne pol­skie cmen­ta­rze. Wie­le z nich cał­ko­wi­cie star­to z po­wierzch­ni zie­mi, Te, któ­re po­zo­sta­ły, eg­zy­stu­ją po­mię­dzy le­ni­wą obo­jęt­no­ścią i ak­tyw­nym nisz­czy­ciel­stwem, Słu­żą jako pa­stwi­ska, miej­sca dys­kret­nych scha­dzek i pi­ja­tyk, te­ren dzia­łań po­szu­ki­wa­czy „pań­skich skar­bów”.

Ja­dąc z Ku­dryń­ców, gdzie po­dzi­wia­li­śmy ru­iny ma­low­ni­cze­go zam­ku z bia­łe­go ka­mie­nia, tra­fi­li­śmy przy­pad­ko­wo na wstrzą­sa­ją­cy, a za­ra­zem za­gad­ko­wy ślad tych nisz­czy­ciel­skich prak­tyk, We wsi Dźwi­niacz­ka uj­rze­li­śmy cmen­tarz z neo­go­tyc­ką ka­pli­cą. Już z da­le­ka zo­ba­czy­li­śmy, że drzwi pro­wa­dzą­ce do jej wnę­trza są wy­rwa­ne i sze­ro­ko otwar­te, Póź­niej oka­za­ło się, że zdję­ta zo­sta­ła rów­nież pły­ta za­kry­wa­ją­ca wej­ście do gro­bo­wej kryp­ty. Naj­bar­dziej jed­nak szo­ku­ją­cy był ob­raz tego, co uj­rze­li­śmy na pod­ło­dze i pod ścia­na­mi ka­pli­cy. Znaj­do­wa­ło się tam kil­ka tru­pów mę­skich i ko­bie­cych, na­tu­ral­nie zmu­mi­fi­ko­wa­nych, odzia­nych w sta­ro­świec­kie stro­je, kosz­tow­ne suk­nie i wy­kwint­ne mun­du­ry. Nie one jed­nak były ce­lem wy­sił­ków ra­bu­siów. Za­bra­li gło­wy wszyst­kich tru­pów, Snu­li­śmy fan­ta­stycz­ne i kar­ko­łom­ne do­my­sły, aż po­miar­ko­wał nas lek­ko za­wia­ny tu­by­lec od pew­ne­go cza­su ob­ser­wu­ją­cy na­szą obec­ność: – Gło­wy za­bra­li chłop­cy i wie­czo­rem będą stra­szyć na­uczy­ciel­kę za to, że sta­wia im kiep­skie stop­nie.

Ot, i cała ta­jem­ni­ca. Mar­mu­ro­we ta­bli­ce za­wie­szo­ne na ścia­nach ka­pli­cy gło­si­ły, że spo­czy­wa­ją w niej po­ko­le­nia rodu Ho­ro­dyń­skich. Po­my­śla­łem wów­czas, że by­ło­by dla nich le­piej, gdy­by swe cia­ła po­wie­rzy­li zie­mi i li­to­ści­we­mu ro­ba­ko­wi, za­miast, wy­no­sząc się, me­ta­lo­wym trum­nom i ka­mien­nej kryp­cie. Dzię­ki temu po­tom­ko­wie ich pod­da­nych nie mie­li­by oka­zji do głu­pich żar­tów.

Aż wresz­cie do­sta­li­śmy się do Sza­ro­gro­du, mia­stecz­ka na wschod­nim Po­do­lu, po­ło­żo­ne­go nad Mo­rasz­ką, do­pły­wem Dnie­stru. Mia­stecz­ko za­sta­li­śmy sen­ne, pra­wie opu­sto­sza­łe, na obrze­żach gi­ną­ce w buj­nej ro­ślin­no­ści sa­dów. Na­wet w śród­mie­ściu pa­no­wa­ła ci­sza in­try­gu­ją­ca jak w ame­ry­kań­skim ghost city. Więk­szość par­te­ro­wych, cia­sno stło­czo­nych do­mów była w róż­nych sta­diach roz­pa­du, nie­licz­ne skle­py za­mknię­te, a prze­chod­nie nie­wi­docz­ni. Tyl­ko pta­ki prze­krzy­ki­wa­ły się smut­no i be­cza­ła koza, któ­ra wy­ja­dła już całą ra­chi­tycz­ną tra­wę w za­się­gu łań­cu­cha. Było coś za­gad­ko­we­go w at­mos­fe­rze tego opu­sto­sza­łe­go miej­sca.

Ta­jem­ni­ca wy­ja­śni­ła się, gdy do­tar­li­śmy do gó­ru­ją­ce­go nad mia­stecz­kiem ko­ścio­ła Świę­te­go Flo­ria­na i za­sie­dli­śmy za go­ścin­nym sto­łem oj­ców ber­nar­dy­nów z Kra­ko­wa opie­ku­ją­cych się pa­ra­fią. Lu­dzi jest w Sza­ro­gro­dzie dużo, tyl­ko nie miesz­ka­ją w cen­trum, bo cen­trum to daw­ny sztetł – mia­sto ży­dow­skie, od po­nad pół wie­ku opusz­czo­ne, bo Ukra­iń­cy nie na­bra­li ocho­ty do za­miesz­ka­nia w tych do­mach. Owszem, zaj­mu­ją je, żyją w nich, ale nie trak­tu­ją jak wła­snych, nie re­mon­tu­ją, nie dba­ją, pod byle pre­tek­stem bu­rzą i roz­bie­ra­ją. Nie są to ich domy, źle się w nich czu­ją, jak­by skry­wa­li nie­ja­sny wy­rzut su­mie­nia. Bo pust­ka tej prze­strze­ni jest wy­mow­na, pra­wie nad­przy­ro­dzo­na, ist­nie­ją­ca poza cza­sem i po­tęż­na mocą tra­ge­dii jej daw­nych miesz­kań­ców. Duch Mar­ca Cha­gal­la i Bru­no­na Schul­za wie­dzie tu swe po­śmiert­ne ży­cie.

Na­stęp­ne­go dnia rano po­szli­śmy na mszę. Ko­ściół był wy­so­ki, ob­szer­ny, ale w na­wie pa­no­wał mrok i tyl­ko pre­zbi­te­rium roz­świe­tlał blask wo­sko­wych świec (elek­trycz­ność była za­wod­na z po­wo­du czę­stych wy­łą­czeń). Trzej uro­dzi­wi ce­le­bran­ci, mło­dzi oj­co­wie ber­nar­dy­ni, pre­zen­to­wa­li się jak anio­ło­wie. Nawę wy­peł­nia­ły wy­łącz­nie ko­bie­ty, szczu­płe, nie­wy­so­kie, jed­na­ko­wo ubra­ne i na po­zór w tym sa­mym wie­ku. Z uwiel­bie­niem, z mi­ło­snym wręcz od­da­niem wpa­try­wa­ły się w cu­dow­ny spek­takl świę­tej mszy. Śle­dzi­ły do­stoj­ne ru­chy trzech roz­świe­tlo­nych mło­dzień­ców ubra­nych w uro­czy­ste sza­ty. Szcze­gól­ne umi­ło­wa­nie wzbu­dzał oj­ciec Ju­ni­pier, smu­kły czter­dzie­sto­let­ni męż­czy­zna, prze­ło­żo­ny sza­ro­grodz­kie­go zgro­ma­dze­nia ob­ser­wan­tów. Z za­sko­cze­niem do­strze­głem ude­rza­ją­ce po­do­bień­stwo po­mię­dzy ry­sa­mi jego twa­rzy i fi­zjo­no­mią świę­te­go Fran­cisz­ka, któ­re­go na­tu­ral­nej wiel­ko­ści fi­gu­ra usta­wio­na była pod jed­nym z fi­la­rów świą­ty­ni. Czy był to tyl­ko przy­pa­dek? Fi­gu­ra zda­wa­ła się wie­ko­wa, a więc to ra­czej brat Ju­ni­pier dro­gą po­stów i me­dy­ta­cji do­sto­so­wać mu­siał swą twarz do ry­sów świę­te­go za­ło­ży­cie­la za­ko­nu. A może to wła­śnie on jest ko­lej­nym wcie­le­niem tam­tej nie­zwy­kłej po­sta­ci?

Po obie­dzie wy­sze­dłem na ob­chód mia­stecz­ka, omi­ną­łem pu­sty sztetl i za­ro­śnię­ty­mi ścież­ka­mi, któ­rych na­wierzch­nia zdra­dza­ła, że nie­gdyś były miej­ski­mi dro­ga­mi, za­wę­dro­wa­łem do pod­nó­ża zam­ko­wej góry. Naj­pierw na­tra­fi­łem na ukry­te wśród kol­cza­stych krze­wów reszt­ki miej­skich mu­rów obron­nych, któ­re – jak za­pi­sa­li hi­sto­ry­cy – wznie­śli Tur­cy, gdy Po­do­le na­le­ża­ło do Por­ty Oto­mań­skiej.

Na szczy­cie wzgó­rza sta­ła bu­dow­la na pierw­szy rzut oka ma­ją­ca nie­wie­le wspól­ne­go z zam­kiem, któ­ry miał tu wy­bu­do­wać Jan Za­moy­ski. Uważ­niej­sza lu­stra­cja po­zwo­li­ła jed­nak uznać, że ta ma­syw­na, zde­wa­sto­wa­na ka­mie­ni­ca z od­pa­da­ją­cym tyn­kiem to jed­nak po­zo­sta­łość domu wiel­kie­go kanc­le­rza ko­ron­ne­go. Zdra­dzi­ły to re­ne­san­so­we, ka­mien­ne odrzwia i ob­ra­mo­wa­nia okien, W ka­mie­ni­cy za­miesz­ki­wa­ło kil­ka ro­dzin, któ­re pra­co­wi­cie swą co­dzien­ną krzą­ta­ni­ną do­pro­wa­dzi­ły do ru­iny bu­dow­lę. Przez okna wi­dać było, jak wiel­kie kom­na­ty po­prze­gra­dza­ne zo­sta­ły dzie­siąt­ka­mi pro­wi­zo­rycz­nych ścia­nek, przez śro­dek daw­ne­go zam­ko­we­go dzie­dziń­ca pły­nął rynsz­tok pe­łen świe­żych po­myj, a pod ścia­na­mi roz­cią­gał się ma­low­ni­czy la­bi­rynt pro­wi­zo­rycz­nych bu­dek, koj­ców i sto­sów śmie­ci. Za­czął pa­dać deszcz, zro­bi­ło się mrocz­nie i pu­sto, ale za­ra­zem uro­czy­ście. Ten za­gra­co­ny, zde­wa­sto­wa­ny kra­jo­braz cią­gle ema­no­wał ja­kąś ta­jem­ną moc pły­ną­cą z ot­chła­ni cza­su. Miesz­kań­cy ka­mie­ni­cy za­ję­ci wła­sny­mi spra­wa­mi nie zwra­ca­li na mnie uwa­gi i gdy po chwi­li wa­ha­nia pod­sze­dłem do wej­ścio­wych drzwi, aby obej­rzeć ich por­tal, oczy moje na­tra­fi­ły na umiesz­czo­ną w po­bli­żu ka­mien­ną ta­bli­cę z pol­skim na­pi­sem: „28 czerw­ca 1864 r, pio­run wpadł oknem gór­nym do środ­ka zam­ku, po­ka­le­czył mury i drze­wo nie zro­biw­szy in­nej szko­dy”.

Sta­łem przed tym na­pi­sem, jak­by i mnie pio­run strze­lił, Bo prze­cież mowa tu nie o zja­wi­sku ba­nal­nym, zwy­kłym ude­rze­niu pio­ru­na na­wet tak szczę­śli­wym, że bez ofiar za­koń­czo­nym, Ta­kie zda­rze­nie nie za­słu­gi­wa­ło­by na upa­mięt­nie­nie. To mu­siał być bez wąt­pie­nia pio­run ku­li­sty! Ów za­gad­ko­wy, baj­ko­wy fan­tom, ta­jem­ny gość z ko­smo­su, któ­re­go dziś już się nie spo­ty­ka, a któ­ry w daw­nych cza­sach, nie­zep­su­tych jesz­cze na­iw­nym scep­ty­cy­zmem, był zda­rze­niem czę­stym i nie­bu­dzą­cym wąt­pli­wo­ści. W Sza­ro­gro­dzie to jesz­cze je­den ślad nad­przy­ro­dzo­nej aury mia­stecz­ka rzu­co­ne­go w po­dol­ski bez­kres, ma­gicz­ny znak ca­łe­go Po­do­la, kra­iny nie­zwy­kłej, za­po­mnia­nej, pra­wie wy­dar­tej z hi­sto­rycz­nej pa­mię­ci Po­la­ków.

W kołowrocie dziejówPODOLE – GDZIE TO JEST?

Pyta­nie tyl­ko po­zor­nie oczy­wi­ste, bo wy­łą­cza­jąc top­nie­ją­cą z roku na rok garst­kę ro­do­wi­tych miesz­kań­ców daw­nych wschod­nich kre­sów Rze­czy­po­spo­li­tej, zde­cy­do­wa­na więk­szość z nas nie by­ła­by w sta­nie wska­zać wła­ści­wych gra­nic hi­sto­rycz­ne­go Po­do­la. Tym bar­dziej że burz­li­wa hi­sto­ria tej kra­iny wca­le nie uła­twia tego za­da­nia. Już sama na­zwa bu­dzi kon­tro­wer­sje. Nie­któ­rzy wy­wo­dzą ją od cha­rak­te­ry­stycz­nych cech ukształ­to­wa­nia te­re­nu. XVI-wiecz­ny po­eta i hi­sto­ryk Mar­cin Kro­mer w roz­pra­wie Pol­ska, czy­li o po­ło­że­niu, lud­no­ści, oby­cza­jach, urzę­dach i spra­wach pu­blicz­nych Kró­le­stwa Pol­skie­go nie miał co do tego wąt­pli­wo­ści. „Po­do­le – na­pi­sał – samą już choć­by na­zwą okre­śla­ją­ce te­ren spły­wa­ją­cy w dół, gdy nań pa­trzeć z są­sied­nich gó­rzy­stych oko­lic Moł­da­wii, Rusi i Wę­gier”. A i sama kra­ina – do­daj­my – skła­nia do tego ro­dza­ju do­my­słów. Je­śli bo­wiem po­dró­żo­wać po niej z za­cho­du na wschód, od stro­ny Rusi Czer­wo­nej ku Dzi­kim Po­lom, ob­ser­wo­wać moż­na po­wol­ne, ale nie­ustan­ne ob­ni­ża­nie się po­dol­skie­go pła­sko­wy­żu. Na tę wła­ści­wość wska­zu­ją au­to­rzy XIX-wiecz­nej en­cy­klo­pe­dii hi­sto­rycz­no-kra­jo­znaw­czej Sta­ro­żyt­na Pol­ska – Mi­chał Ba­liń­ski i Ty­mo­te­usz Li­piń­ski – pi­sząc: „Nie wia­do­mo kie­dy się ta część Rusi na­zwa­ła Po­do­lem, i dla­cze­go? Zda­wa­ło­by się, iż dla róż­ni­cy od Rusi gór­nej, wzię­ła imię Po­do­la, tj. Rusi dol­nej”, Myśl tę na po­cząt­ku XX wie­ku roz­wi­nął Zyg­munt Glo­ger w Geo­gra­fii hi­sto­rycz­nej ziem daw­nej Pol­ski: Jak po­mo­rze ozna­cza kraj nad­mor­ski, po­rzecz – nad­rzecz­ny, a po­gó­rze u pod­nó­ża gór po­ło­żo­ny, tak po­do­le jest kra­jem Rusi do­lin­nej, to jest zaj­mu­ją­cym do­li­nę wzglę­dem Rusi wy­żyn­nej. W cza­sach, gdy nie zna­no po­mia­rów wy­nie­sie­nia nad po­zio­mem mo­rza, naj­prost­szym spo­so­bem po­rów­na­nia był kie­ru­nek bie­gu rzek. Tym spo­so­bem kra­inę np. nad dol­nym Nie­mnem po­ło­żo­ną na­zwa­li Li­twi­ni Żmu­dzią (że­mas – ni­ski, dol­ny), nad Dnie­prem le­żał Niż ko­zac­ki, a nad Dnie­strem, po­ni­żej Rusi Czer­wo­nej, nad Se­re­tem i Zbru­czem, ku po­łu­dnio­we­mu-wscho­do­wi, le­ża­ło uro­cze Po­do­le”.

Po­my­sły opar­te na po­rów­na­niach po­dol­skiej fi­zjo­gra­fii z są­sied­ni­mi kra­ina­mi nie wy­czer­py­wa­ły jed­nak te­ma­tu po­cho­dze­nia sa­mej na­zwy. Do­pa­try­wa­no się go rów­nież w re­la­cjach we­wnętrz­nych, w kon­tra­stach po­mię­dzy wy­nio­słym pła­sko­wy­żem i głę­bo­ki­mi ob­ni­że­nia­mi wy­żło­bio­ny­mi w nim przez wodę. Jó­zef Sta­szew­ski, au­tor wy­da­ne­go w okre­sie mię­dzy­wo­jen­nym Słow­ni­ka geo­gra­ficz­ne­go, pod ha­słem Po­do­le wy­ja­śnia: „Na­zwa zja­wia się na po­cząt­ku XIV wie­ku, Po­dol – kraj po do­łach, po ja­rach rzecz­nych, gdzie wy­łącz­nie leżą osie­dla; mia­sta na Rusi mają za­zwy­czaj oko­li­cę po­dol­ską: Tar­no­pol ma po­do­le nad łę­ga­mi Se­re­tu, Ki­jów ma rów­nież po­do­le. Na pd. od Mo­skwy leży Po­dolsk w do­li­nie Pa­chry”.

W XVI wie­ku Po­do­le jako Po­do­lia lub Po­do­lya po­ja­wia się na ma­pach wschod­niej Eu­ro­py. Są to jesz­cze mapy ryte na drew­nia­nych kloc­kach po­zba­wio­ne siat­ki geo­gra­ficz­nej, ubo­gie w szcze­gó­ły to­po­gra­ficz­ne. Do ta­kich na­le­żą: Ta­bu­la Sar­ma­tiae… Ber­nar­da Wa­pow­skie­go – naj­star­sza wy­da­na w Pol­sce mapa, uka­za­ła się w ofi­cy­nie ty­po­gra­ficz­nej Ungle­ra w Kra­ko­wie w 1526 roku; Sar­ma­cja Jo­han­ne­sa Hon­te­ra z Bra­szo­wa, któ­ra po­wsta­ła w Sied­mio­gro­dzie w 1542 roku, Po­lo­nia et Unga­ria Se­ba­stia­na Mün­ste­ra za­łą­czo­na do jego dzie­ła Ko­smo­gra­fia z 1545 roku i mapa Pol­ski Wa­cła­wa Gro­dec­kie­go z 1562 roku ilu­stru­ją­ca Pol­skę… Mar­ci­na Kro­me­ra. Ich twór­cy czer­pa­li in­for­ma­cje geo­gra­ficz­ne przede wszyst­kim z ob­fi­tu­ją­cej w szcze­gó­ły Cho­ro­gra­fii Kró­le­stwa Pol­skie­go Jana Dłu­go­sza. Mie­li jed­nak po­waż­ne kło­po­ty z po­praw­nym ich umiej­sco­wie­niem, szcze­gól­nie gdy cho­dzi­ło o te­re­ny po­ło­żo­ne na wschod­nich, mało jesz­cze zna­nych krań­cach kró­le­stwa. Wi­dać to wy­raź­nie, gdy na pod­sta­wie tych map spró­bu­je­my usta­lić lo­ka­li­za­cję Po­do­la. U Wa­pow­skie­go i Gro­dec­kie­go po­ło­żo­ne jest ono na wschód od Rusi, po­mię­dzy środ­ko­wym bie­giem Dnie­stru i Bohu, u Mün­ste­ra się­ga aż po Lwów i zaj­mu­je miej­sce Rusi Czer­wo­nej, któ­ra na tej ma­pie za­zna­czo­na jest na pół­noc od Lwo­wa, z ko­lei Hon­ter umiesz­cza je nad brze­giem Mo­rza Czar­ne­go, na Dzi­kich Po­lach i ste­pach Ocza­ko­wa. Dla XVI-wiecz­nych kar­to­gra­fów Po­do­le było więc tro­chę kra­iną ubi le­ones, mar­gi­ne­sem cy­wi­li­zo­wa­ne­go świa­ta o ru­cho­mych, nie­ja­snych gra­ni­cach.

Wiek XVII przy­no­si tu znacz­ny po­stęp. W kar­to­gra­fii wy­cho­dzą z uży­cia drze­wo­ry­ty, za­stą­pio­ne przez mie­dzio­ry­ty, na któ­rych umie­ścić moż­na o wie­le wię­cej szcze­gó­łów. Na ma­pach po­ja­wia się po­dział­ka i siat­ka współ­rzęd­nych geo­gra­ficz­nych, któ­re umoż­li­wia­ją lep­sze od­zwier­cie­dle­nie od­le­gło­ści i po­ło­że­nia miast, wsi, gór i rzek. Pierw­szą tego ro­dza­ju mapą wschod­nich ob­sza­rów Rze­czy­po­spo­li­tej jest kre­ślo­na przez To­ma­sza Ma­kow­skie­go, wy­da­na oko­ło 1604 roku Mapa Wiel­kie­go Księ­stwa Li­tew­skie­go, zwa­na Ra­dzi­wił­łow­ską, gdyż jej po­wsta­nie fi­nan­so­wał Mi­ko­łaj Krzysz­tof Ra­dzi­wiłł „Sie­rot­ka”. Przed­sta­wia zie­mie Wiel­kie­go Księ­stwa jesz­cze w gra­ni­cach sprzed unii lu­bel­skiej, a więc z Pod­la­siem, Wo­ły­niem, wo­je­wódz­twa­mi bra­cław­skim i ki­jow­skim. Na jej dol­nym skra­ju przed­sta­wio­no też część wo­je­wódz­twa po­dol­skie­go, któ­re jesz­cze przed unią na­le­ża­ło do Ko­ro­ny. Dzię­ki temu po raz pierw­szy zo­ba­czyć mo­że­my w mia­rę do­kład­ny prze­bieg za­chod­niej i pół­noc­nej gra­ni­cy Po­do­la. Na kom­plet­ny ob­raz trze­ba było cze­kać jesz­cze pół stu­le­cia, do cza­su gdy zna­ny kar­to­graf i bu­dow­ni­czy for­ty­fi­ka­cji Wil­helm de Be­au­plan opra­co­wał swe sław­ne mapy Rze­czy­po­spo­li­tej i Ukra­iny. Wy­da­wał naj­pierw w Gdań­sku Wil­helm Hon­diusz, a póź­niej w Ro­uen i Am­ster­da­mie Jo­han­nes Ble­au, au­tor słyn­ne­go Atla­su Ma­ior. Przez po­nad sto lat były pod­sta­wą kar­to­gra­ficz­nych ujęć tej czę­ści Eu­ro­py.

Na Ma­pie Ukra­iny Be­au­pla­na wy­da­nej w Ro­uen w 1660 roku Po­do­lia leży na le­wym brze­gu Dnie­stru, na za­chód się­ga aż po Brze­ża­ny, na pół­noc po Tar­no­pol i Pło­ski­rów, a na wscho­dzie po Bar i Sza­ro­gród. Au­to­rzy póź­niej­szych map, choć ko­rzy­sta­li z do­rob­ku Be­au­pla­na, tę ostat­nią gra­ni­cę prze­su­wa­li jesz­cze bar­dziej na wschód, umiesz­cza­jąc ją na wzdłuż Mo­ra­chwy – le­we­go do­pły­wu Dnie­stru, i da­lej na pół­noc aż do Bohu. Rów­no­cze­śnie jed­nak na ma­pach tych, po­cho­dzą­cych z dru­giej po­ło­wy XVIII wie­ku, po­ja­wia­ją się… dwa Po­do­la! Tak jest na ma­pie Ni­co­la­sa San­so­na d’Abe­vil­le’a Es­tats de Po­lo­gne… wy­da­nej w Pa­ry­żu w 1675 roku. Mamy tu Hau­te Po­do­lie albo Pa­la­ti­nat de Ka­me­nec i Bas­se Po­do­lie, czy­li Pa­la­ti­nat de Bra­cław. Po­dob­nie na ma­pie Ju­stu­sa Danc­kert­sa Re­gni Po­lo­niae et Du­ca­tus Li­thu­aniae… wy­da­nej w Am­ster­da­mie w 1680 roku Po­do­lia Su­pe­rior to Pa­la­ti­na­tus Ka­me­nen­sis, a Po­do­lia In­fe­rior to Pa­la­ti­na­tus Bra­cła­wen­sis. Na dwu­ar­ku­szo­wej ma­pie Máe­stra Co­ro­nell’ego Po­lo­nia Par­te Oc­ci­den­ta­le et Orien­ta­le…, któ­ra uka­za­ła się w We­ne­cji w 1692 roku, pod ogól­ną na­zwą Po­do­lia mamy w czę­ści za­chod­niej Alta Po­do­lia, a we wschod­niej – Bas­sa Po­do­lia.

Skąd się to wzię­ło? Oto w dru­giej po­ło­wie XVII wie­ku na­zwa Po­do­la roz­cią­gnię­ta zo­sta­ła rów­nież na wo­je­wódz­two bra­cław­skie włą­czo­ne do Ko­ro­ny w 1569 roku. To było owo Po­do­le dol­ne, po­ło­żo­ne jesz­cze ni­żej niż to pierw­sze, któ­re prze­cież też swą na­zwę wy­wo­dzi od przy­miot­ni­ka dol­ny. W ten spo­sób sta­ro­pol­skie Po­do­le przy­bie­ra­ło po­stać sze­ro­kie­go pasa roz­po­czy­na­ją­ce­go się od za­cho­du na Stry­pie – do­pły­wie Dnie­stru – i cią­gną­ce­go się na po­łu­dnio­wy wschód lewą stro­ną Dnie­stru i ca­łym do­rze­czem Bohu, pra­wie do uj­ścia oby­dwu tych rzek. Na ma­pie Danc­kert­sa Po­do­le od Mo­rza Czar­ne­go od­dzie­la tyl­ko wą­ski te­ren ste­pu na­zwa­ny Tar­ta­ria Ocza­co­wien­sis, po­dob­nie u Co­ro­nell’ego – Tar­ta­ri di Ocza­kow. Ale czy wła­dza Rze­czy­po­spo­li­tej rze­czy­wi­ście się­ga­ła aż tak da­le­ko? Trze­ba w to wąt­pić. Po­łu­dnio­wo-wschod­nia gra­ni­ca Po­do­la była w XVII wie­ku ra­czej ru­bie­żą, te­re­nem ni­czy­im, od­dzie­la­ją­cym Pol­skę od pod­po­rząd­ko­wa­ne­go Por­cie pań­stwa krym­skich Ta­ta­rów. Tak jak na ma­pie Co­ro­nell’ego, któ­ry wła­śnie w tym miej­scu umie­ścił in­for­ma­cję – Cam­pa­gne De­ser­te et In­ha­bi­ta­te, czy­li: pust­ko­wia i bez­lu­dzie.

Szcze­gó­ło­wy prze­bieg li­nii gra­nicz­nej po­ka­zu­je do­pie­ro mapa, któ­ra po­wsta­ła bli­sko sto lat póź­niej – w 1772 roku. Jest to naj­do­sko­nal­sza mapa Rze­czy­po­spo­li­tej, jaka po­wsta­ła przed roz­bio­ra­mi. Jej fun­da­to­rem był ksią­żę Jó­zef Alek­san­der Ja­bło­now­ski – wo­je­wo­da no­wo­gródz­ki, a wy­daw­cą J.A. Riz­zi-Zan­no­ni w Pa­ry­żu. We­dług tej mapy po­łu­dnio­wo-wschod­nia gra­ni­ca Po­do­la roz­po­czy­na się koło sta­ni­cy Ja­hor­lik nad Dnie­strem i pro­wa­dzi rzecz­ką o tej sa­mej na­zwie do Bał­ty, gdzie osią­ga Ko­dy­mę – pra­wy do­pływ Bohu – i wzdłuż niej przez Kry­we­ozie­ro do­cho­dzi do Bohu w miej­scu, gdzie wów­czas ist­nia­ła sta­ni­ca o wy­mow­nej na­zwie Ko­niec­pol i Fort Low­pi­ski, a dziś znaj­du­je się duże mia­sto Pier­wo­majsk. Da­lej pro­wa­dzi­ła na pół­noc wzdłuż Sin­ju­chy – le­we­go do­pły­wu Bohu – mi­ja­jąc po­ło­żo­ną nad tą rze­ką, a za­ło­żo­ną jesz­cze w XIV wie­ku przez Ge­nu­eń­czy­ków z Kaf­fy, nie­sław­ną Tar­go­wi­cę. Wresz­cie gdy do­cie­ra­ła do rzecz­ki Ja­tran – pra­we­go do­pły­wu Sin­ju­chy – koło sta­ni­cy Kry­wo­ko­lie, za­wra­ca­ła na pół­noc­ny za­chód.

Po­do­le gór­ne pod­le­głe Pol­sce od 1352 roku rzą­dzo­ne było po­cząt­ko­wo przez kró­lew­skich sta­ro­stów i len­ni­ków. W 1430 roku włą­czo­ne zo­sta­ło do Ko­ro­ny, a w 1434 roku Wła­dy­sław III War­neń­czyk utwo­rzył wo­je­wódz­two po­dol­skie, na­da­jąc tam­tej­szej szlach­cie – za­rów­no ka­to­lic­kiej, jak i pra­wo­sław­nej – wszyst­kie pra­wa przy­słu­gu­ją­ce szlach­cie pol­skiej. Pierw­szym wo­je­wo­dą po­dol­skim zo­stał Piotr ze Spo­ra­wy Od­ro­wąż, a jako herb przy­ję­to zło­te słoń­ce w bia­łym polu. Nowe wo­je­wódz­two dzie­li­ło się na trzy po­wia­ty – ka­mie­niec­ki, la­ty­czow­ski i czer­wo­no­grodz­ki. Li­twi­ni nie uzna­li tej in­kor­po­ra­cji i przez kil­ka stu­le­ci pro­wa­dzi­li z Ko­ro­ną spór o Po­do­le. Kres za­tar­gom po­ło­ży­ła do­pie­ro unia lu­bel­ska w 1569 roku, kie­dy to w ob­li­czu za­gro­że­nia mo­skiew­skie­go Li­twi­ni osta­tecz­nie uzna­li fak­tycz­ny sta­tus wo­je­wódz­twa po­dol­skie­go, ale też zgo­dzi­li się na inne da­le­ko idą­ce ustęp­stwa te­ry­to­rial­ne na rzecz Ko­ro­ny. Wte­dy to do ziem Pol­ski przy­łą­czo­ne zo­sta­ło Pod­la­sie, Wo­łyń, Ki­jowsz­czy­zna i ob­szar w do­rze­czu Bohu. Na tym ostat­nim te­re­nie utwo­rzo­no wo­je­wódz­two bra­cław­skie, któ­re swą na­zwę wzię­ło od Bra­cła­wia wy­zna­czo­ne­go na miej­sce sej­mi­ków i są­dów tej zie­mi. Już w 1598 roku prze­nie­sio­no je jed­nak do Win­ni­cy, od tej pory uwa­ża­nej za sto­li­cę wo­je­wódz­twa, któ­re jed­nak za­cho­wa­ło swą pier­wot­ną na­zwę. Dzie­li­ło się na trzy po­wia­ty: bra­cław­ski, win­nic­ki i zwi­no­grodz­ki, a jako herb mia­ło krzyż mal­tań­ski z umiesz­czo­nym po­środ­ku pół­księ­ży­cem. Tak po­wstał ad­mi­ni­stra­cyj­ny kształt Po­do­la dol­ne­go, któ­re od gór­ne­go od­dzie­la­ła Mu­ra­chwa.

W wy­ni­ku pierw­sze­go roz­bio­ru Rze­czy­po­spo­li­tej w 1772 roku po­wiat czer­wo­no­grodz­ki wo­je­wódz­twa po­dol­skie­go po rze­kę Zbrucz – do­pływ Dnie­stru – prze­szedł pod pa­no­wa­nie Au­strii. Po­zo­sta­ła część wo­je­wódz­twa po­dol­skie­go i wo­je­wódz­two bra­cław­skie przy­pa­dły Ro­sji. W 1796 roku po­łą­czo­no je w jed­ną jed­nost­kę ad­mi­ni­stra­cyj­ną i na­zwa­no gu­ber­nią po­dol­ską. W okre­sie mię­dzy­wo­jen­nym po­dział ten nie uległ zmia­nie. Zbrucz nadal był rze­ką gra­nicz­ną, car­ska gu­ber­nia po­dol­ska po­zo­sta­ła w gra­ni­cach Związ­ku Ra­dziec­kie­go, a je­dy­nie po­wiat czer­wo­no­grodz­ki – daw­na au­striac­ka zdo­bycz – po­wró­cił do Pol­ski i zo­stał włą­czo­ny do wo­je­wódz­twa tar­no­pol­skie­go, któ­re nie­kie­dy przez sen­ty­ment dla sta­ro­pol­skich cza­sów na­zy­wa­no też wo­je­wódz­twem po­dol­skim. Tak na przy­kład na­zy­wał się tar­no­pol­ski od­dział Pol­skie­go To­wa­rzy­stwa Tu­ry­stycz­no-Kra­jo­znaw­cze­go.

KRAINA ANTYLOP

Miesz­kań­cy ko­cha­li swój kraj, przy­by­sze byli nim za­chwy­ce­ni. Po­zo­stał tego ślad we wspo­mnie­niach, li­stach i li­te­rac­kich unie­sie­niach. Win­cen­ty Pol – mi­ło­śnik Kre­sów i sta­ro­polsz­czy­zny – taki kre­śli por­tret Po­do­la:

Ja­sne słoń­ce nad Po­do­lem!

Po pa­ro­wach kraj się zbo­czył;

Wiel­kim łu­kiem czy pół­ko­lem

Dniestr ku mo­rzu się za­to­czył…

Ja­rem, ja­rem za to­wa­rem,

Ob­ło­ga­mi za wo­ła­mi,

Ma­now­ca­mi za owca­mi,

Po­be­re­żem na Po­do­le,

A w Po­do­lu jak w sto­do­le!

Jak za­le­gły zie­mie Boże,

Prze­bież kra­je, prze­rzuć role,

Zejdź świat cały, prze­płyń mo­rze,

Nie ma kra­ju nad Po­do­le!

Jak za­się­gnie tyl­ko oko,

I da­le­ko i sze­ro­ko,

Świat kło­sa­mi tyl­ko pły­nie

I w ob­sza­rach oko gi­nie…

Tu kraj cały jed­nym ła­nem

I nada­ny wszel­kim pło­dem;

Pły­nie mle­kiem, pły­nie mio­dem –

A lud cały wiel­kim pa­nem!

Zie­mie czar­ne, nie­po­chyb­ne,

Pa­sze ży­zne, wody ryb­ne,

Mało wpraw­dzie tro­chę lasa,

Ale za to chleb do pasa!

Z rolą człek się tam nie kło­pi,

Sło­mą pali, na­wóz topi,

I co może, w skład wy­orze,

A jak umie, Boga chwa­li!

Za oko­pem lub za pło­tem

Wsie za­mknię­te ko­ło­wro­tem;

A choć rzad­kie, duże, syte,

Cha­ty czy­sto wy­mu­ska­ne,

Strze­chy gru­bo, rów­no szy­te,

Dro­gi ro­wem oko­pa­ne.

Kie­dy spu­ścisz się ku wo­dzie,

Toś za­je­chał niby w góry:

Ska­ła że­brem w bok ubo­dzie,

Brze­go­wi­ska ist­ne mury;

Po nich pnie się za­rość mło­da.

Z nich urwi­sko skał opa­dło,

Na ło­ko­tach szu­mi woda,

A staw czy­sty jak zwier­cia­dło!

Lecz gdy wy­mkniesz się z pa­ro­wu,

Ska­ły znik­ną, szum nad­sta­nie,

Jak­byś był na ste­pie zno­wu,

Rów­no, ci­cho znów na ła­nie…

PIEŚŃ O ZIE­MI NA­SZEJ

Ostat­nia strof­ka tej wier­szo­wa­nej to­po­gra­fii jest szcze­gól­nie cel­na, gdyż od­da­je naj­bar­dziej cha­rak­te­ry­stycz­ny rys po­dol­skie­go kra­jo­bra­zu – jego dwo­istość. Rów­nin­ność po­dol­skiej rów­ni­ny ła­god­nie opa­da­ją­cej ku po­łu­dniu i wscho­do­wi i na­głe, gwał­tow­ne urwi­ska głę­bo­kich ja­rów rzecz­nych wy­żło­bio­nych ty­siąc­let­nią, upo­rczy­wą pra­cą pły­ną­cej wody. Ju­liusz Sło­wac­ki, ro­do­wi­ty Po­do­la­nin, któ­ry kra­inę lat dzie­cię­cych całe ży­cie no­sił w ser­cu i opie­wał w po­ezji, przy­rów­ny­wał ją do har­fy eol­skiej:

A da­lej Po­do­la domy i gaje, pa­sie­ki, sło­wi­ki

Gra­ły jak har­fa, przez star­ca Eola

Na to zro­bio­na.

BE­NIOW­SKI

Albo też do Eli­zjum, za­sty­głej kra­iny ro­dzin­nych du­chów:

Wi­taj mi zie­mio ste­pów gład­ka, ci­cha,

Gdzie kwiat dla Boga kwit­nie i usy­cha;

Gdzie dwa kur­ha­ny na błę­kit­nym nie­bie

Przez całe ste­py pa­trzą się na sie­bie;

Gdzie prze­ry­wa­ją tru­py sen gro­bo­wy,

Or­ła­mi z sobą pro­wa­dząc roz­mo­wy,

WA­CŁAW

Przy­by­sze i ro­do­wi­ci miesz­kań­cy za­chwy­ca­li się po­dol­ską kra­iną. An­to­ni Rol­le, wiel­bi­ciel prze­szło­ści swej oj­czy­stej kra­iny, tak ją cha­rak­te­ry­zo­wał: „Osa­dy pra­wie wszyst­kie w ja­rach rzu­co­ne, ubra­ne w ogro­dy wy­glą­da­ją bar­dzo ład­nie, oko rade się pie­ści kra­jo­bra­zem. Mój Boże, szu­ka­ją cu­dów gdzieś na ob­czyź­nie, a tu­taj tak uro­czo, że ser­ce mo­dli­twą dzię­ku­je Panu za to, że na tej zie­mi po­zwa­la pę­dzić lata. Bo to prze­bie­gasz dro­gą wy­sa­dza­ną drze­wa­mi, za prze­ko­pem łan sze­ro­ki a pięk­ny, z ubo­cza la­sek się uśmie­cha, za la­sem czer­nia­ją ska­ły nad rze­czuł­ką za­wie­szo­ne i za nimi zno­wu łan (…) roz­kosz­ny, róż­no­barw­ny, to po­ły­sku­ją­cy ja­skra­wą zie­lo­no­ścią, to na­je­żo­ny po­żół­kłym kło­sem, kła­nia­ją­cym się go­ścin­nie…”.

Wjeż­dża­jąc na Po­do­le, naj­pierw od­kry­wa­my bez­kre­sną rów­ni­nę. Jó­zef Ha­li­czer, mię­dzy­wo­jen­ny geo­graf i kra­jo­znaw­ca, tak opi­su­je to pierw­sze spo­tka­nie: „Kie­dy za Zło­czo­wem wy­je­dzie­my na stro­my brzeg pły­ty po­dol­skiej, już przed na­szy­mi oczy­mi ście­le się bez­le­śny pła­sko­wyż. Wzrok na żad­nym ja­kimś punk­cie oso­bli­wym nie spo­czy­wa. Mamy przed sobą fa­li­stą kra­inę, któ­ra wcze­snym la­tem szcze­gól­nym od­zna­cza się uro­kiem. Jed­no­staj­ność jest ce­chą po­dol­skie­go kra­jo­bra­zu. Żad­ne wzgó­rze przed in­nym się nie wy­bi­ja. Kie­dy wej­dzie­my na naj­wyż­szy punkt dro­gi, je­ste­śmy za­ra­zem na naj­wyż­szym punk­cje ca­łej oko­li­cy. Oglą­da­ne wcze­snym la­tem z ta­kie­go punk­tu jest Po­do­le nie­skoń­czo­nym ła­nem zbóż, nie prze­ry­wa­ją go nig­dzie, ani ja­sna, na­sy­co­na zie­leń łąk, ani brud­no ciem­na zie­leń la­sów, któ­re tyl­ko ma­ły­mi czub­ka­mi ście­lą się na ła­god­nym sto­ku. Je­dy­nie ama­ran­to­wa czer­wień ko­ni­czy­ny i ró­żo­wo­bia­ła hrecz­ka, róż­now­zo­ry­mi smu­ga­mi prze­ty­ka­ją szu­mią­ce łany”.

I w tej pła­skiej rów­ni­nie otwie­ra­ją się na­gle, bez żad­nej za­po­wie­dzi stro­me, prze­past­ne za­pa­dli­ska z rze­ka­mi szu­mią­cy­mi na ich dnie. Zimą dla lek­ko­myśl­ne­go wę­drow­ca otu­ma­nio­ne­go za­wie­ją i wód­ką mogą być śmier­tel­nym nie­bez­pie­czeń­stwem. Jak dla Iwa­sia Lanc­ko­roń­skie­go, czyn­szo­we­go szlach­ci­ca i jamsz­czy­ka po­dol­skiej pocz­ty z opo­wia­da­nia Wy­rą­ba­ne dęby Ju­lia­na Wo­ło­szy­now­skie­go. Opi­ty wód­ką, ści­ga­ny przez wil­ki, „wśród śnież­nej pu­sty­ni, w za­mieć, za­wró­cił nie w lewo, lecz w pra­wo. Po­mie­sza­ło mu się w gło­wie, gdzie cer­kiew, pocz­ta i cmen­tarz, a gdzie dwór – i zle­ciał z sa­nia­mi i koń­mi z urwi­ska jaru. Sko­śne jego ko­zac­ko-ta­tar­skie oczy były sze­ro­ko otwar­te. Ko­nie wdep­ta­ły go w śnieg z bło­tem i same się po­du­si­ły w splą­ta­nej uprzę­ży, kary koń i gnia­da klacz. W śnie­gu le­ża­ła nie­tknię­ta, trze­cia bu­tel­ka wód­ki”.

Ale la­tem jary były pięk­ne i przy­ja­zne, im bli­żej Dnie­stru, tym głęb­sze i pięk­niej­sze. „Przy uj­ściu ja­rów bocz­nych – pi­sał Ha­li­czer – wy­ła­nia­ją się ku­li­sa­mi co­raz nowe urwi­ska, któ­rych pięk­no po­tę­gu­ją me­an­dry, wspa­nia­le za­to­czo­ne za­ko­la, ogrom­ne łuki i za­krę­ty. Zda­je się, że cały ten kraj ob­la­ny jest wodą”.

Było też Po­do­le kra­iną nie­zwy­kłą pod wzglę­dem przy­ro­dy, wręcz eg­zo­tycz­ną, swo­istą Afry­ką Rze­czy­po­spo­li­tej. Bo oto tam wła­śnie naj­dłu­żej prze­trwa­ły, aż do XIX wie­ku, ostat­nie i je­dy­ne eu­ro­pej­skie an­ty­lo­py su-haki. Jesz­cze tuż po ostat­niej woj­nie świa­to­wej atrak­cją spu­sto­szo­ne­go przez hi­tle­row­ców ogro­du zoo­lo­gicz­ne­go w War­sza­wie były dwa su­ha­ki zwa­ne też su­ma­ka­mi. Zwie­rzę­ta ofia­ro­wał w do­wód przy­jaź­ni i tra­dy­cji Ni­ki­ta Chrusz­czow, sto­ją­cy wów­czas na cze­le par­tii ko­mu­ni­stycz­nej brat­niej Ukra­iny. Su­ha­ki, tak jak po­łu­dnio­wo­afry­kań­skie im­pa­le, po­tra­fi­ły nie­spo­dzie­wa­nie wy­ska­ki­wać na kil­ka me­trów, aby roz­pro­sto­wać nogi i spoj­rzeć, jak wy­glą­da świat z wy­so­ka.

Uro­dzaj­ność swo­ją za­wdzię­cza Po­do­le gle­bie. Jest to czar­no­ziem za­li­czo­ny do gleb ste­po­wych o bar­dzo wy­so­kiej, się­ga­ją­cej dwu­dzie­stu pro­cent za­war­to­ści próch­ni­cy i po­wsta­ły na ba­zie uro­dzaj­ne­go les­su po­kry­wa­ją­ce­go gra­ni­to­wą pły­tę po­dol­ską. Jego miąż­szość w wie­lu miej­scach jest im­po­nu­ją­ca, się­ga trzech me­trów na Po­do­lu gór­nym; jest to gle­ba tłu­sta i cięż­ka. Ta­kiej do­świad­czył Zyg­munt Kra­siń­ski, któ­ry je­sie­nią 1845 roku wi­zy­to­wał Du­na­jow­ce, ro­dzin­ne do­bra na Po­do­lu.

W li­ście do Del­fi­ny Po­toc­kiej tak opi­sy­wał tę po­dróż: „Przez czte­ry dni i trzy noce i pół wciąż wi­dzia­łem przed sobą osiem koni pę­dzą­cych po pia­skach, po sa­pach, po wo­dzie, po ba­gnie po­le­skim zra­zu, póź­niej po wo­łyń­skich, lep­szych zie­miach, wresz­cie po tym grun­cie czar­nym, po­dol­skim, tak czar­nym, że aż gra­na­to­wy z da­le­ka, i tak kle­jo­wa­tym, że gdzie się przy­cze­pi po­wo­zu lub czło­wie­ka, tam przy­ra­sta jak pi­jaw­ka i nie pusz­cza. (…) Do­pie­roż z trak­tu na bok za­czną mnie wo­zić po wzgó­rzach i ja­rach, po odło­gach, ugo­rach, za­sie­wach, po spa­dzi­sto­ściach tak stro­mych, tak nie­wy­ro­bio­nych, że mi przy­po­mi­na­ły dro­gi owe na­sze (śród­ziem­no­mor­skie – Z.S.), po któ­rych ko­py­ta mu­łów nas nio­sły”. Po­mi­mo tru­dów po­dró­ży i cy­wi­li­za­cyj­ne­go za­co­fa­nia – „od Łuc­ka nig­dzie cu­kru nie moż­na do­stać” – Kra­siń­ski za­chwy­co­ny był tym kra­jem. „Co­kol­wiek prze­ką­siw­szy – re­la­cjo­no­wał swej mu­zie – znów się pu­ści­łem w dro­gę ku Jar­mo­liń­com. Roz­ch­mu­rzy­ło się, słoń­ce bli­skie za­cho­du wy­glą­da­ło zza osłon swo­ich i spo­koj­nym zło­tym spoj­rze­niem zło­ci­ło jary. Za­czą­łem je­chać przez dłu­gi dę­bo­wy las, po­dol­ski las, ja­kie­go nie znaj­dziesz ani na Li­twie, ani w Ko­ro­nie. Pięk­nie było (…). To Szwaj­ca­ria pol­ska to Po­do­le. Oglą­dam jary, ska­ły, sta­wy, je­zior­ka wi­dzia­ne nie­gdyś. Oko­li­ce Renu nie są pięk­niej­sze, ale ra­czej Szwaj­ca­rię przy­po­mi­na­ją te oko­li­ce, bo dzi­kie…”.

Pod wzglę­dem kli­ma­tu Po­do­le ja­wi­ło się jako kra­ina nie­jed­no­rod­na. Jego pół­noc­na część, któ­rą geo­gra­fo­wie mię­dzy­wo­jen­ni roz­cią­ga­li aż po Tar­no­pol, znaj­do­wa­ła się w stre­fie kli­ma­tu kon­ty­nen­tal­ne­go, z mroź­ny­mi zi­ma­mi i upal­nym la­tem. „Po­do­le jest praw­dzi­wą Sy­be­rią w zi­mie – pi­sał Ha­li­czer. – Nig­dzie w Pol­sce nie ma tak po­tęż­nej po­kry­wy śnież­nej jak u nas; nig­dzie śnieg tak póź­no z pól nie zni­ka. Zwy­kle przy koń­cu mar­ca Po­do­le jest jesz­cze całe śnie­giem po­kry­te”.

In­a­czej było na po­łu­dniu, nad środ­ko­wym i dol­nym Dnie­strem, gdzie pa­no­wał kli­mat ste­po­wy i ro­ślin­ność czar­no­mor­ska, olśnie­wa­ją­ce przy­by­sza z chłod­nej pół­no­cy ła­god­nym po­wie­trzem i eg­zo­tycz­ny­mi przy­sma­ka­mi.

Na po­cząt­ku XIX wie­ku To­masz Świę­cic­ki w Opi­sie sta­ro­żyt­nej Pol­ski