Pokonać giełdę
- Wydawca:
- Studio Emka
- Kategoria:
- Biznes, rozwój, prawo
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-63773-55-7
- Rok wydania:
- 2011
- Słowa kluczowe:
- akcjami
- ekspert
- giełdę
- lynch
- lyncha
- najlepszych
- pokonać
- portfel
- takim
- także
- według
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Pokonać giełdę”
Opracuj swoją strategię inwestowania w akcje lub fundusze rynku akcji według rad jednego z najlepszych na świecie menedżerów funduszy inwestycyjnych.
Średnioroczna stopa zwrotu zarządzanego przez Lyncha funduszu inwestycyjnego Fidelity Magellan nieprzerwanie przez 13 lat wynosiła 27 %! Z takim wynikiem Lynch jako jeden z nielicznych pokonywał systematycznie amerykański indeks szerokiego rynku S&P 500.
Według Lyncha nie należy zapominać, że akcje nie są losami na loterii. Za każdą akcją stoi jakaś spółka i od jej kondycji zależy, co się będzie z akcjami działo. Peter Lynch instruuje, jak wybrać odpowiednie spółki i jak zbudować dochodowy portfel inwestycyjny, opierając się na własnym doświadczeniu i wiedzy. Jako doświadczony ekspert od zarządzania funduszem Lynch daje także wskazówki, jak wybrać właściwy fundusz inwestycyjny. Książka Petera Lyncha pokazuje jak skutecznie wykorzystać potencjał giełdy.
Polecane książki
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Peter Lynch
Tytuł oryginału:
Beating the Street
Przekład: Dariusz Bakalarz
Opracowanie polskiej wersji okładki: Marek Zadworny
Redakcja: Anna Ratuś
Copyright © 1993, 1994 by Peter Lynch
© Copyright for the polish edition by Studio EMKA
Warszawa 2011
ISBN 978-83-62304-10-3
Wszelkie prawa, włącznie z prawem do reprodukcji tekstów w całości lub w części, w jakiejkolwiek formie – zastrzeżone.
Wszelkich informacji udziela:
Wydawnictwo Studio EMKA
ul. Królowej Aldony 6/2a, 03-928 Warszawa
tel./fax 22 628 08 38, 616 00 67
wydawnictwo@studioemka.com.pl
www.studioemka.com.pl
Skład i łamanie: Anter s.c., Warszawa, ul. Tamka 4
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
MOJEJ ŻONIE, CAROLYN, ORAZ CÓRKOM
– MARY, ANNIE I BETH. MOIM BRACIOM
EUGENE’OWI I THOMASOWI LYNCHOM,
A TAKŻE MOJEMU KUZYNOWI
THOMASOWI LEAHY
WSTĘP DO WYDANIA POLSKIEGO
Mam wielką przyjemność oddać w Państwa ręce pierwszą polską edycję „Beating the Street”, napisaną przez wybitnego amerykańskiego menedżera funduszu Petera Lyncha. Książka ta jest niezwykle cenną pozycją, pełną rad i praktycznych przykładów dotyczących sztuki inwestowania w akcje, w której autor zawarł całą swoją wiedzę i bogate doświadczenie. Mam nadzieję… że fakt wydania książki w języku polskim przyczyni się do popularyzacji tej wartościowej pozycji, która do tej pory była dostępna jedynie w oryginale. Wierzę, że zwłaszcza w obecnym czasie, naznaczonym niepewnością i wysoką zmiennością, kiedy większość zadaje sobie pytanie jak inwestować, książka ta okaże się cennym źródłem wiedzy i inspiracji.
Jestem przekonany, że wielu inwestorów z powodzeniem może pójść śladami Lyncha, podobnie jak pewnego dnia 2002 roku zrobiłem to z moim zespołem. Był to rok, kiedy wiele funduszy inwestycyjnych odradzało się po bessie spowodowanej bańką internetową, tymczasem nasz fundusz Arka BZ WBK Akcji FIO notował wyniki poniżej rynku. Wtedy przyszedł czas na refleksje i szukanie nowej drogi. Wróciłem wówczas do książki Lyncha, którą co prawda czytałem wcześniej, ale po pierwszej lekturze wydała mi się nieadekwatna do polskiej rzeczywistości lat 90. W tamtym czasie, kiedy zawodowo mogłem zajmować się tylko spółkami z naszej giełdy, na GPW było niewiele firm. Mały wybór spółek bardzo utrudniał korzystanie z doświadczeń Lyncha. Po kilku latach, we wspomnianym roku 2002, nasze możliwości inwestycyjne były znacznie większe. GPW rozwijała się dynamicznie, a my mogliśmy inwestować także za granicą.
Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że to właśnie ta książka zaoferowała nam najwięcej i stanowiła największą inspirację. Od 2003 Arka BZ WBK Akcji FIO i indywidualne portfele akcyjne systematycznie każdego roku pokonywały swój benchmark – indeks WIG. Wyjątkiem był rok 2008, rok głębokiej bessy, kiedy Arka BZ WBK Akcji FIO oraz portfele zanotowały silne spadki, ale ich wyniki nie odbiegały znacząco od poziomu rynku (wartości szerokiego indeksu WIG).
Dla wielu z Państwa filozofia Lyncha okaże się mniej lub bardziej znana. Takie zasady, jak „inwestuj w spółki, które znasz”, „inwestuj w wartość i fundamenty firmy” czy „kupuj akcje, gdy ich ceny są niskie” wielu z Państwa zapewne słyszało, być może próbowało nawet zastosować w praktyce. Mimo to zdumiewająco wielu inwestorów wciąż kieruje się przy wyborze akcji tylko spekulacjami i przeczuciami. Inwestowanie staje się wówczas grą, w której o wyniku decyduje przypadek. W konsekwencji inwestorzy niejednokrotnie ponoszą straty, a jeśli osiągają zyski, to są one przeważnie mniejsze w odniesieniu do możliwości, jakie oferuje giełda w długim terminie.
Wspólnie z Lynchem, który miał podobną refleksję na temat amerykańskich inwestorów, chciałbym Państwa przekonać i zachęcić do prawdziwego inwestowania, które polega na świadomym wyborze akcji firm w oparciu o dostępne dane. Jestem przekonany, że wówczas zdecydowanie więcej będzie inwestorów, których rynek akcji nie rozczaruje, a wręcz przeciwnie, z powodzeniem go wykorzystają, aby osiągnąć finansowy sukces. Jak powiedział Lynch oczywiście „nie mamy żadnego dzwoneczka, który się odezwie, gdy kupimy dobrą akcję, ale jeśli wiemy, jakie czynniki sprawiają, że dana spółka osiągnie dochód lub nie to zdecydowanie poprawiamy swoje szanse”. Wiele z tych czynników zostało w książce przedstawionych.
Muszę Państwa jednak szczerze uprzedzić, że filozofia Lyncha, choć wydaje się nieskomplikowana, nie jest łatwa do zastosowania w praktyce. Przede wszystkim wymaga bowiem żelaznej konsekwencji, a często umiejętności pójścia pod prąd. Jej realizacja wymaga również ciężkiej pracy i czasu. I to jak sądzę są główne powody, dla których wielu naśladujących Lyncha czyniło to bez sukcesu. Sam Lynch zapytany w czasie swojego pierwszego wywiadu telewizyjnego w 1983 roku, jak przez 5 lat osiągnął wynik 305% dla Fidelity Magellan, odpowiedział „Odwiedzam 200 przedsiębiorstw rocznie i czytam 700 rocznych sprawozdań finansowych”. Pocieszający może być fakt, że przeciętny inwestor indywidualny będzie miał zdecydowanie mniej spółek w portfelu niż zarządzający funduszem inwestycyjnym, a zatem będzie musiał wykonać znacznie mniej pracy.
Przeglądając kartki pierwszego polskiego wydania tej napisanej przed piętnastu laty książki, mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że nie straciła ona na swej aktualności. Lektura co prawda odnosi się do rynku amerykańskiego i nieco innej rzeczywistości gospodarczej, ale zasady inwestowania i filozofia Lyncha są uniwersalne i mogą być stosowane z powodzeniem także dziś. Ponadto książka ta zachowała charakter ciekawej opowieści, która ma dużą moc przekonywania i pozwolę sobie wyrazić nadzieję, że przekona również Państwa.
Na koniec tego wstępu chciałbym poruszyć jeszcze jeden wątek, na który Czytelnik na pewno zwróci uwagę. Lynch jest znany z nieprzychylnej opinii o swoich kolegach po fachu, czyli zarządzających z Wall Street. Także w Beating the Street niejednokrotnie formułuje bardzo krytyczne uwagi wobec nich. W tym świetle może wydawać się dziwne, że patronem polskiego wydania książki jest właśnie towarzystwo funduszy inwestycyjnych. Warto jednak zwrócić uwagę, że autor nie tyle krytykował instytucje zarządzania aktywami jako takie, ile nieumiejętność zarządzających osiągania wyników lepszych od rynku. Planując proces inwestycyjny staraliśmy się unikać pułapek, z powodu których Lynch negatywnie oceniał fundusze inwestycyjne. Ufam, że nam się to udaje, czego potwierdzeniem są nasze wyniki – w długim terminie jako jedni z nielicznych pokonujemy rynek.
Kończąc, życzę Państwu powodzenia na rynku akcji i wierzę, że książka, którą trzymacie w rękach, okaże się pomocna w osiąganiu ponadprzeciętnych wyników inwestycyjnych.
Krzysztof Grzegorek
Prezes Zarządu
BZ WBK AIB Asset Management SA
PODZIĘKOWANIA
Dziękuję Johnowi Rothchildowi za wspaniały talent, ciężką pracę i cudowne poczucie humoru, dzięki którym powstały One Up on Wall Street i Beating the Street.
Peggy Malaspina podważała każde przyjmowane tu założenie i odegrała ważną rolę w kształtowaniu koncepcji przedstawionych w obydwu tych książkach. Po godzinach pracy gromadził dane i sprawdzał fakty także jej zespół analityków: David Sherman, Andrew Wolf, Michael Graber, Christine Coyne, Lyn Hadden i Erik Masci.
Dziękuję pracownikom Fidelity, szczególnie mojej współpracownicy Evelyn Flynn, a także Bobowi Hill’owi i ludziom z Fidelity Chart Room, w którym pracują: Guy Cerundolo, Bob Beckwitt, Lauren Allansmith, Phil Thayer, and Jacques Perold.
W poszukiwaniu informacji nikt nie prześcignie pracowników Fidelity’s Fixed Income i Equity Research Information Centers: Shawna Bastiena, Karen O’Toole i Sheili Collins. W zgromadzeniu wielu wyliczeń i wykresów bardzo mi pomogli Jeff Todd i Christopher Green z Management Information and Analysis Group.
Dziękuję także wydawcy Bobowi Benderowi, jego asystentce Johannie Li oraz redaktorom Gypsy da Silva i Stevenowi Messina z Simon & Schuster.
Książka ta nie powstałaby bez pracy, jaką włożył Doe Coover, agent literacki z Bostonu, który nadzorował wiele etapów jej powstawania.
John Rothchild dziękuje swojej agentce, Elizabeth Darhansoff. Pomagał mu też Bruce Lemle z Miami.
PETER LYNCHWSTĘP DO BEATING THE STREET1
Trzydziestego pierwszego maja 1990 roku zamknąłem system Quotron w funduszu Fidelity Magellan. Właśnie minęło trzynaście lat, odkąd podjąłem tam pracę. Jimmy Carter, który był wtedy prezydentem, przyznał, że ma w sercu żądzę. Ja też miałem żądzę. Żądzę akcji. W okresie kierowania Magellanem obracałem milionami akcji, a aktywa Funduszu przekroczyły 12 mld, kiedy zamykałem system Quotron. Nic dziwnego, że zasłynąłem jako ten, dla którego nie ma złych akcji.
Odszedłem nagle, ale decyzji nie podjąłem z dnia na dzień. Praca polegająca na śledzeniu działalności mnóstwa firm zaczęła dawać się we znaki w połowie lat 80., gdy indeks Dow przekroczył poziom 2000, a ja przekroczyłem 43 lata. Wprawdzie podobało mi się zarządzanie portfelem o wielkości PKB Ekwadoru, ale tęskniłem za domem i patrzeniem, jak dorastają moje dzieci. A one zmieniały się szybko. Co weekend niemal na nowo musiały mi się przedstawiać. Więcej czasu spędzałem z Fannie Mae, Freddie Mac i Sallie Mae niż z nimi.
Gdy zaczynasz mylić Fannie Mae, Freddie Mac i Sallie Mae z członkami rodziny, pamiętasz dwa tysiące symboli giełdowych, ale zapominasz o urodzinach własnych dzieci, to istnieje spore prawdopodobieństwo, że praca pochłonęła cię za bardzo.
W 1989 wielką korektę 1987 roku mieliśmy już za sobą, giełda radziła sobie sprawnie, a ja obchodziłem czterdzieste szóste urodziny z żoną Carolyn i córkami: Mary, Annie i Beth. W połowie przyjęcia doznałem olśnienia. Gdy człowiek uświadamia sobie, że żyje już dłużej od własnych rodziców, zaczyna czuć się śmiertelny. Zdaje sobie sprawę, że życie trwa ledwie chwilę, a śmierć ciągnie się w nieskończoność. Zaczyna żałować, że częściej nie chodził na szkolne przedstawienia, częściej nie wyjeżdżał na narty i nie grał w piłkę. Przypomina sobie, że jeszcze nikt na łożu śmierci nie narzekał, że „za mało czasu spędził w biurze”.
Próbowałem przekonywać sam siebie, że dzieci są już starsze i nie wymagają tyle uwagi, co dawniej, choć w głębi serca czułem, że jest zupełnie inaczej. Niemowlaki obijają się o meble, przewracają, a rodzice muszą stale mieć je na oku. Ale mimo wszystko wymagają mniej czasu i wysiłku niż pomaganie przy odrabianiu hiszpańskiego czy matematyki, z której już wszystko zapomniałeś, podwożenie na korty lub zakupy albo zapewnianie, że bycie nastolatkiem nie jest takie złe.
Aby być na bieżąco z nastolatkami i ich sposobem myślenia, w weekendy rodzice muszą słuchać ich muzyki, wkuwać na pamięć nazwy zespołów rockowych i oglądać filmy, których w innym razie nie obejrzałby żaden dorosły człowiek. Sam też tak postępowałem, ale dość rzadko. W niedziele siadywałem przy biurku naprzeciw fototapety z Himalajami. Gdy od czasu do czasu zabierałem córki do kina albo na pizzę, nie przestawałem myśleć o inwestowaniu. To one pokazały mi Pizza Time Theater i żałowałem, że nie kupiłem akcji tej firmy. One też pokazały mi Chi-Chi, firmę, której akcje chciałem kupić.
W 1990 roku Mary, Anne i Beth miały już odpowiednio 15, 11 i 7 lat. Mary była w szkole z internatem i przyjeżdżała do domu tylko w parzyste weekendy. Jesienią zagrała w siedmiu meczach piłkarskich, a ja widziałem tylko jeden. W tym samym roku kartki bożonarodzeniowe od rodziny Lynchów zostały wysłane z trzymiesięcznym opóźnieniem. Gazetowe wycinki z artykułami opisującymi osiągnięcia naszych dzieci układaliśmy na półce z pamiątkami, ale nie było czasu ich przeczytać.
W te dni, kiedy musiałem siedzieć w biurze do nocy, chodziłem na zebrania licznych organizacji charytatywnych, w których na ochotnika zasiadałem w zarządach. Często organizacje te zapraszały mnie do działalności w komisji inwestycyjnej. Wybieranie akcji dla organizacji służących dobrej sprawie to działalność ze wszech miar pozytywna, ale moje obowiązki wolontariusza mnożyły się równie szybko jak zadania w Magellan Funds i obowiązki wobec córek, które z każdym dniem miały zadawane coraz trudniejsze lekcje i co tydzień musiały być podwożone na coraz częstsze zajęcia pozalekcyjne.
W tamtym czasie moje marzenia zaprzątała Sallie Mae, a do najromantyczniejszych spotkań z żoną Carolyn dochodziło jedynie na podjeździe samochodowym, gdy ja wracałem, a ona wyjeżdżała, albo odwrotnie. Podczas rocznych badań okresowych przyznałem się lekarzowi, że moje ćwiczenia fizyczne ograniczają się do codziennego mycia zębów. Od półtora roku nie przeczytałem żadnej książki. Przez dwa lata widziałem trzy przedstawienia operowe, Latającego Holendra, Cyganerię i Fausta, ale ani jednego meczu. To mi przypomniało o Pierwszej Zasadzie Petera2:
Jeśli liczba obejrzanych przedstawień operowych przewyższa liczbę obejrzanych meczów piłkarskich w stosunku trzy do zera, to z twoim życiem dzieje się coś złego.
W połowie 1990 roku dotarło do mnie, że muszę odejść z pracy. Przypomniałem sobie, że patron mojego funduszu, Ferdinand Magellan, również osiadł na odległej wyspie Oceanu Spokojnego, chociaż jego dalsze dzieje nie napawały optymizmem (został zadźgany przez tubylców). Z nadzieją, że rozwścieczeni akcjonariusze nie zgotują mi podobnego losu, poprosiłem o spotkanie Neda Johnsona, mojego szefa w Fidelity, i Gary’ego Burkheada, dyrektora operacyjnego, aby omówić mo je odejście.
Rozmowy toczyły się w przyjaznej atmosferze. Ned Johnson zaproponował, abym przejął kierownictwo nad grupą funduszy powierniczych. Zaproponował, żebym obracał mniejszymi aktywami, powiedzmy 100 milionów, a nie 12 miliardów jak do tej pory. Ale mnie się wydawało, że chociaż to parę cyferek mniej, pracy będę miał tyle samo i soboty znów będę spędzał w biurze. Uprzejmie odrzuciłem propozycję Neda.
Niewiele osób wiedziało, że prowadziłem także fundusz pracowniczy z miliardowymi aktywami w imieniu kilku dużych przedsiębiorstw, wśród których były między innymi Kodak, Ford i Eaton: największe udziały miał Kodak. Fundusz ten osiągał lepsze wyniki niż Magellan, bo inwestując pieniądze nie musiałem przestrzegać wielu ograniczeń. Choćby takiego, że fundusz powierniczy nie może zainwestować więcej niż 5 procent w akcje jednej spółki, a funduszu pracowniczego nie obowiązują takie restrykcje.
Ludzie z Kodaka, Forda i Eaton chcieli, abym pomimo odejścia z Magellana, nadal zarządzał ich pieniędzmi z funduszu pracowniczego, ale ich prośbę również odrzuciłem. Padły też liczne propozycje założenia Funduszu Lyncha. Miałby to być fundusz zamknięty, który byłby notowany na Nowojorskiej Giełdzie Papierów Wartościowych. Zwolennicy twierdzili, że wystarczy „tournée” po kilku miastach, aby sprzedać udziały w Funduszu Lyncha za miliardy dolarów.
Z punktu widzenia menedżera atrakcyjność funduszu zamkniętego polega na tym, że nawet jeśli osiąga słabe wyniki, nie traci inwestorów A to dlatego, że jednostki są sprzedawane na giełdzie w taki sam sposób jak akcje Merck czy Polaroid, a więc każdy sprzedawca jednostki funduszu zamkniętego musi mieć kupca. W efekcie liczba tytułów uczestnictwa pozostaje zawsze taka sama.
Inaczej wygląda sprawa funduszy otwartych typu Magellan. Tutaj, gdy uczestnik chce wycofać pieniądze, fundusz musi w zamian za jednostki wypłacić mu gotówkę i w ten sposób wielkość funduszu ulega zmniejszeniu. Jeśli jakiś otwarty fundusz traci popularność, może skurczyć się w błyskawicznym tempie, bo klienci przeniosą pieniądze do konkurencyjnych funduszy albo na rynki pieniężne. Dlatego menedżerowie funduszy otwartych nie sypiają tak spokojnie jak zarządcy funduszy zamkniętych.
Dysponujący 2 miliardami Fundusz Lyncha notowany na NYSE obracałby takimi pieniędzmi już zawsze (chyba że popełniłbym serię inwestycyjnych pomyłek i stracił całą kasę). A ja rok w rok otrzymywałbym 75 punktów bazowych (15 milionów dolarów) honorarium.
Pod względem finansowym była to propozycja kusząca. Zatrudniłbym masę asystentów analizujących ceny akcji, ograniczyłbym czas pracy do minimum, grał w golfa, więcej czasu spędzał z żoną i córkami, a ponadto chodził na mecze Red Sox, Celtics i na Cyganerię. Obojętnie, czy wyprzedziłbym giełdę, czy został daleko w tyle, otrzymywałbym sowitą zapłatę.
W takim układzie pojawiały się tylko dwa problemy. Po pierwsze moje pragnienie przeganiania giełdy znacznie przewyższa tolerancję na spadanie poniżej średniej giełdowej. A poza tym zawsze uważałem, że wyboru akcji powinien osobiście dokonywać menedżer funduszu. Więc znowu tkwiłbym w soboty w biurze Funduszu Lyncha zasypany po uszy rocznymi sprawozdaniami. Dysponowałbym mnóstwem kasy i niedoborem czasu.
Zawsze sceptycznie podchodziłem do milionerów, którzy składali sobie gratulacje, bo rezygnowali z szansy dalszego bogacenia się. Niewiele osób może pozwolić sobie na luksus machnięcia ręką na pokaźną sumkę. Jeśli jednak ktoś ma w życiu tyle szczęścia, co ja, i był szczodrze wynagradzany, to w pewnym momencie musi dokonać wyboru, czy zostać niewolnikiem powiększania swojego majątku, czy też korzystać z tego, co już zgromadził.
Tołstoj napisał opowiadanie o ambitnym rolniku. Pewien szczodry pan zaproponował, że da mu tyle ziemi, ile zdoła obejść w jeden dzień. Chłop biegł z całych sił przez kilka godzin i wybiegał sobie tyle ziemi, że życia by mu nie starczyło na jej uprawianie. Już mniejszy obszar zapewniał kilku następnym pokoleniom życie w dostatku. Dyszał ze zmęczenia i zalewał się potem. Myślał nawet, aby się zatrzymać, ale nie mógł nad sobą zapanować – bo na czym niby miałby poprzestać? Pragnął wykorzystać swoją szansę do maksimum, aż w końcu padł i umarł z wycieńczenia.
Miałem nadzieję uniknąć takiego końca.
WSTĘP DO WYDANIA KIESZONKOWEGO
Dzięki edycji wydania kieszonkowego nadarzyła się szansa, aby odpowiedzieć na pojawiające się – po wydaniu w twardej okładce – reakcje zarówno prasy jak i radiosłuchaczy, dzwoniących podczas wieczornych audycji.
Jest kilka spraw, które moim zdaniem wyraźnie podkreśliłem w pierwszym wydaniu, a moi recenzenci o nich nie wspominali. Inne rzeczy czytelnicy wyłapali z książki wbrew moim intencjom. I dlatego cieszę się, że mogę napisać nowy wstęp i wyjaśnić najważniejsze nieporozumienia.
Na czele listy jest zarzut, że Lynch stawia się na piedestale i przemawia niczym gwiazdor baseballa do trampkarzy, dając im fałszywe nadzieje, że kiedyś zagrają w superlidze. Porównanie do baseballisty Babe’ego Rutha – jakkolwiek pochlebiające – jest z dwóch względów nietrafne. Po pierwsze zbyt często mam potknięcia i zbyt często chybiam, żeby mnie porównywać do słynnego Sułtana. A po drugie uważam, że trampkarze (czyt. drobni inwestorzy, przeciętni inwestorzy, czy ogólnie społeczeństwo) nie powinni próbować naśladować pierwszoligowych profesjonalistów.
Starałem się jasno dać do zrozumienia, że przeciętny inwestor działa zupełnie inaczej niż menedżer funduszu inwestycyjnego czy emerytalnego z Wall Street. Indywidualny inwestor nie musi stosować wielu reguł, które uprzykrzają życie menedżerowi funduszu. Przeciętny inwestor ma akcje kilku spółek i prowadzi rozeznanie w wolnym czasie. Jeśli w danym momencie nie podoba ci się żadna firma, możesz schować gotówkę i poczekać na okazję. Nie musisz konkurować z sąsiadami – a profesjonaliści muszą – za pośrednictwem kwartalnych zestawień prezentowanych w miejscowym sklepie.
Dowodem na to, że przeciętny inwestor nieobciążony przepisami menedżera funduszu może sobie znakomicie radzić, jest NAIC3, organizacja zrzeszająca 10 tys. lokalnych klubów inwestora, do których należą zwyczajni ludzie. Według NAIC 69,4 procent lokalnych klubów osiągnęło wyniki powyżej średniej S&P 500 w 1992 roku. A ponad połowa z nich wyprzedza S&P 500 od pięciu lat. Wygląda na to, że kluby, korzystając z przewagi amatorów, coraz sprawniej wybierają akcje.
Jeśli osiągasz sukcesy jako inwestor, to prawdopodobnie między innymi dzięki temu, że jesteś amatorem. Przeprowadziłeś własne rozeznanie i kupiłeś akcje wielkich spółek, które Wall Street być może przeoczyła. Znakomite wyniki lokalnych banków i kas oszczędnościowo-pożyczkowych świadczą o tym, że inwestowanie w firmy z sąsiedztwa się opłaca.
Drugie nieporozumienie to przekonanie Lyncha, że wszyscy chodzą z kalkulatorami w dłoni, czytają bilanse księgowe, analizują spółki i kupują akcje. Prawda wygląda tak, że miliony Amerykanów stronią od akcji. Są to ludzie, których nie interesuje analiza spółek ani przeglądanie zestawień zysków i strat, i którzy w sprawozdaniach rocznych oglądają tylko rysunki. Najgorsze, co można zrobić, to zainwestować w nieznaną sobie firmę.
Niestety kupowanie akcji w ciemno to w Ameryce nadal popularne hobby. Wróćmy do porównań ze sportem. Gdy ludzie odkrywają, że nie idzie im w hokeju lub baseballu, odkładają kije i zaczynają grać w golfa, uprawiać działkę albo zbierać znaczki. Ale gdy odkryją, że nie idzie im kupowanie akcji, wcale nie przestają inwestować.
Osoby nieumiejące wybierać akcji mówią często, że „grają na giełdzie”, jakby to była loteria. Jeśli „grasz”, oczekujesz uzyskania szybkiej gratyfikacji bez nakładów pracy. Fascynuje ich ekscytacja płynąca z kupowania w jednym tygodniu jednych akcji, w innym kolejnych. Albo z kupowania opcji i kontraktów futures.
„Gra na giełdzie” to zajęcie destrukcyjne. Gracze giełdowi przed podróżą poświęcają całe tygodnie na analizowanie promocji lotniczych albo studiowanie przewodników turystycznych, a inwestują 10 tys. dolarów w firmę, o której nic nie wiedzą. Nawet ci, którzy poważnie podchodzą do planowania wakacji, dają się złapać w „grę na giełdzie”. To kompletne wypaczenie procesu kupowania akcji.
Właśnie do tych osób kieruję swoją książkę. Do tych, którzy kierują się przeczuciami i zawsze przegrywają. Kupują po 100 dol. akcje IBM, bo czują, że firma ma przed sobą „comeback” albo inwestują w akcje spółki biotechnologicznej lub kasyna, bo słyszeli, że te akcje mają „skoczyć”.
Jeśli uda im się coś uratować po tych stratach, inwestują w opcje albo kontrakty futures, bo mają przeczucie, że w tym miesiącu S&P 500 pójdzie w górę. W końcu utwierdzają się w przekonaniu, że Wall Street to jedna wielka loteria. Ale to właśnie oni zrobili z niej grę.
Trzecie nieporozumienie jest takie, że Lynch jest przeciwnikiem funduszy inwestycyjnych. Dlaczego miałbym kąsać rękę, która przez lata tak wspaniale mnie karmiła? Fundusze akcji są znakomitym rozwiązaniem dla osób, które chcą mieć akcje, a nie chcą prowadzić własnych analiz. Ostatnio inwestorzy funduszy akcji prosperowali znakomicie i nie ma powodów przypuszczać, że w przyszłości będzie inaczej. Nie ma zakazu inwestowania i w akcje i w fundusze akcji. Nie ma zakazu posiadania jednostek kilku funduszy. Nawet jeśli czasami wypadają gorzej niż średnia giełdowa, to na dłuższą metę przynoszą satysfakcję. Wyniki w bliższej perspektywie są trudniejsze do przewidzenia. Dlatego nie należy kupować jednostek funduszu, jeśli nie ma możliwości odłożenia tych pieniędzy na kilka lat i tolerowania wszelkich cenowych wzlotów i upadków.
Otuchą napawa mnie fakt, że indywidualni inwestorzy uczą się nie bać o swoje akcje i jednostki funduszy w takich okresach spadków jak w październiku 1987 roku. Moment strachu pojawił się w 1989 roku, gdy indeks Dow Jones Industrial Average spadł o 200 punktów, a potem w 1990 roku o 500 punktów. W obydwu przypadkach okazało się, że większość inwestorów kupowała akcje w tym czasie.
Najwyraźniej przekonało ich twierdzenie, że w dalszej perspektywie akcje zawsze wypadają korzystniej niż obligacje lub certyfikaty depozytowe. Ostatnio z przerażeniem odkryłem, że moja rodzima firma Fidelity tylko w niewielkim procencie inwestuje w fundusze akcji pieniądze z kont emerytalnych, które otworzyło tam tysiące ludzi. Większość z nich trafia do funduszy rynku pieniężnego, funduszy obligacji albo funduszy akcji z wysokimi dywidendami. A przecież dla środków z kont emerytalnych, na których pozostają przez 10–30 lat, idealnym miejscem są właśnie akcje.
WPROWADZENIEUcieczka z niewoli
EMERYTOWANY MENEDŻER FUNDUSZU ma prawo udzielać tylko porad inwestycyjnych, a nie duchowych, ale postanowiłem jeszcze raz stanąć na ambonie, ponieważ większość parafian nadal wybiera obligacje. Oczywiście musieli przespać ostatnie kazanie, On Up on Wall Street., w którym starałem się raz na zawsze przekonać, że pieniądze ulokowane w akcjach przynoszą większe dochody niż z obligacji, świadectw depozytowych albo na lokatach oszczędnościowych. Bo czy w przeciwnym razie nadal 90 procent narodu lokowałaby pieniądze w te gorsze środki?
W latach 80. XX w., czyli w drugiej pod względem korzyści dekadzie nowożytnej historii (trochę lepsze były tylko lata 50.), odsetek aktywów lokowanych w akcje spadł! A właściwie cały czas spada – od 40 procent w latach 60., do 25 procent w 80. i 17 w 90. Gdy średnia Dow Jonesa i wszystkie inne indeksy wzrosły czterokrotnie, większość inwestorów przerzuciła się na obligacje. Także aktywa zainwestowane fundusze powiernicze inwestujące w akcje skurczyły się z 70 procent w latach 80. do 43 procent w latach 90.
W przyszłości może to prowadzić do skurczenia majątku indywidualnego i krajowego. Zacznę więc od tego, czym skończyłem ostatnim razem: jeśli jutro chcesz mieć więcej pieniędzy niż dzisiaj, to część swojego kapitału musisz zainwestować w akcje. Może będziemy mieli bessę przez najbliższe dwa czy trzy lata lub przez najbliższych pięć wcale nie będziesz chciał słyszeć o akcjach. Ale w XX wieku mieliśmy wiele bess, nie mówiąc już o recesjach, a mimo to wyniki są niepodważalne: wcześniej czy później portfel akcji lub fundusz powierniczy inwestujący w akcje okazuje się cenniejszy niż portfel obligacji, certyfikatów depozytowych czy rynek pieniężny. Podkreślam to z całą stanowczością.
Najbardziej przekonujący dowód tego twierdzenia znalazłem w roczniku Ibbotson SBBI Yearbook 1993, rozdział 1, strona 17 pod tytułem Średni roczny zwrot w dekadach 1926–1989. Jest to podsumowanie zysków, które człowiek osiągnąłby, inwestując w akcje z indeksu S&P 500, indeks małych firm, długoterminowe obligacje rządowe, długoterminowe obligacje korporacyjne i krótkoterminowe bony skarbowe. Wyniki widać w Tabeli I-1.
Ci z nas, którzy odznaczają się geniuszem inwestycyjnym, mogli zainwestować pieniądze w akcje z indeksu S&P 500 w latach 20., w 1929 roku przerzucić się na długoterminowe obligacje korporacyjne, przetrzymać je przez całe lata 30., w latach 40. przerzucić się na akcje małych firm, w latach 50. wrócić do indeksu S&P 500, w latach 60. i 70. wrócić do małych firm, a w 80. znów do indeksu S&P 500. Osoby, które postąpiły zgodnie z tą inspirującą strategią, są teraz miliarderami i mieszkają na Francuskiej Riwierze. Sam bym zarekomendował tę strategię, gdybym w odpowiednim czasie był na tyle mądry. Oczywista stała się dopiero po fakcie.
Ponieważ jednak nigdy nie spotkałem miliardera, który w ten sposób dorobiłby się fortuny, muszę przyjąć, że geniuszy jest niewielu i większość z nas odznacza się zwyczajną inteligencją. Raczej nikt nie jest w stanie przewidzieć, kiedy nastąpi taki rzadko spotykany okres, w którym obligacje przynoszą więcej zysków niż akcje. Fakty wyglądają jednak tak, że tylko w jednym dziesięcioleciu na siedem (w latach 30.) przegrali inwestorzy wybierający akcje (w latach 70. był remis). Tak czy inaczej istnieje prawdopodobieństwo siedem do jednego, że ludzie lepiej wyjdą na akcjach niż na obligacjach.
Tabla I-1. Średni roczny zwrot (proc.)
1920–*
1930–
1940–
1950–
1960–
1970–
1980–
S&P 500
19,2
0,0
9,2
19,4
7,8
5,9
17,5
Akcje małych firm
-4,5
1,4
20,7
16,9
15,5
11,5
15,8
Długoterminowe obligacje rządowe
5,0
4,9
3,2
-0,1
1,4
5,5
12,6
Długoterminowe obligacje korporacyjne
5,2
6,9
2,7
1,0
1,7
6,2
13,0
Bony skarbowe
3,7
0,6
0,4
1,9
3,9
6,3
8,9
Inflacja
-1,1
-2,0
5,4
2,2
2,5
7,4
5,1
* W okresie: 1926-29.Źródło: Ibbotson SBBI Yearbook, 1993.
Poza tym, raczej nie ma co liczyć, że w tych rzadkich momentach, gdy wygrywają posiadacze obligacji, zarobią oni tyle, co akcjonariusze w latach 40. i 60. Przez sześćdziesiąt cztery lata uwzględnione w tabelce, 100 tys. dolarów zainwestowane w długoterminowe obligacje rządowe teraz byłoby warte 1,6 miliona, podczas gdy ta sama suma ulokowana w S&P dałaby 25,5 miliona. To prowadzi do Drugiej Zasady Petera:
Dżentelmeni inwestujący w obligacje nie wiedzą, co tracą.
A mimo to nadal jesteśmy narodem inwestującym w obligacje. Miliony ludzi decyduje się na odsetki, które na przestrzeni kilku lat przewyższą – albo nie – inflację o najwyżej 5–6 procent wartości netto. Kupujcie akcje! Jeśli ktoś wyniesie tylko tyle z tej książki, to warto ją było pisać.
Dyskusja na temat tego, czy inwestować w małe firmy, w duże, czy też wybierać fundusze powiernicze inwestujące w akcje (o wszystkim tym będzie mowa w następnych rozdziałach), to kwestia drugorzędna. Najważniejsze, aby kupować akcje – małych, dużych czy średnich firm. Zakładam oczywiście, że wybierasz akcje i inwestujesz w sposób inteligentny. I że nie dajesz się zastraszyć, gdy giełdę dopada korekta.
Drugi powód, dla którego podjąłem się realizacji tego projektu, to pragnienie zachęcenia amatorów, aby nie zrażali się, gdy w przeszłości dokonali błędnego wyboru akcji. Już wcześniej powiedziałem, że amator, który poświęci trochę czasu na przeanalizowanie przedsiębiorstw z branży, w której trochę się orientuje, osiągnie lepsze wyniki niż 95 procent specjalistów zarządzających funduszami – a do tego będzie miał sporo zabawy.
Spora część menedżerów funduszy nie zgadza się z tym twierdzeniem, uważa je za bzdurne, a czasami nawet nazywa „wypocinami Lyncha”. Niemniej jednak dwa i pół roku spędzone poza funduszem Magellana utwierdziły mnie w przekonaniu, że amatorzy mają przewagę. Dla niedowiarków szarpnąłem się na dodatkowy dowód.
Wykres 1-1
Można go znaleźć w Rozdziale i pod tytułem Cud świętej Agnieszki „ który opowiada o tym, jak grupa bostońskich siódmoklasistów z dwuletniej inwestycji osiągnęła wyniki, których profesjonaliści z Wall Street mogą im tylko pozazdrościć.
Tymczasem znacznie większa grupa dorosłych inwestorów-amatorów bije kolegów-zawodowców przez kilka lat z rzędu. Ci skuteczni inwestorzy należą do setek klubów sponsorowanych przez Nasional Association of Inwestors [Krajowe Stowarzyszenie Inwestorów], ich roczne osiągi są tak samo godne pozazdroszczenia jak uczniów ze szkoły świętej Agnieszki.
Wszyscy inwestorzy odznaczają się bowiem pewną szczególną cechą – ich metoda inwestycyjna jest prostsza i bardziej dochodowa niż barokowe techniki stosowane przez sowicie opłacanych zawodowców.
Niezależnie od tego, jaką techniką wybierasz akcje lub jednostki funduszy, to w ostatecznym rezultacie twój sukces zależy od tego, jak długo będziesz potrafił opierać się zmartwieniom tego świata, aby twoje inwestycje mogły okazać się sukcesem. O losie inwestora decyduje nie głowa lecz nerwy. Człowiek płochliwy, choćby nie wiadomo jak inteligentny, zawsze bardziej narażony jest na ucieczkę przed niedźwiedziem.
Co roku w styczniu grupa specjalistów giełdowych zbiera się na panelu dyskusyjnym sponsorowanym przez czasopismo „Barron’s”, które później publikuje sprawozdanie. Jeśli kupiłeś akcje spółek, które polecaliśmy, zarobiłeś dużo pieniędzy, ale jeśli zwracałeś uwagę na nasze opinie na temat kierunku rozwoju giełdy i gospodarki, to byłeś zbyt przestraszony, aby kupić akcje. Rozdział drugi zajmuje się tym, jak postępować w przypadku „weekendowego przerażenia” i jak je ignorować.
W trzecim rozdziale Wycieczka po Funduszu próbuję zarysować strategię dla funduszu inwestycyjnego. Chociaż w głębi serca pozostaję zwolennikiem akcji, to emerytura uprawnia mnie do omawiania tej kwestii, którą jako menedżer funduszu poruszałem niechętnie. Gdy czynnie działasz w branży, każde twoje słowo może zostać uznane za wypowiadane dla własnej korzyści lub po to, aby w podstępny sposób przyciągnąć nowego klienta – a teraz czegoś takiego zarzucić mi nie można.
Ostatnio pomagałem pewnej dobroczynnej organizacji z Nowej Anglii opracować nową strategię dla portfela inwestycyjnego. (Nazwa tej instytucji musi pozostać tajemnicą dla dobra sytuacji, którą chcę zaprezentować). Najpierw należy zadecydować, ile pieniędzy ulokować w obligacjach, a ile w akcjach, a także jak każdą z części zainwestować. Takie decyzje musi podejmować każdy menedżer funduszu i dlatego szczegółowo opisałem, jak to robić.
Rozdziały czwarty, piąty i szósty stanowią trzyczęściową retrospektywę – jak kierowałem Magellanem przez trzynaście lat i dziewięć poważnych korekt. Zajęcie to dało mi wymówkę, aby wrócić myślami do przeszłości i dokładnie przeanalizować, jakie czynniki złożyły się na mój sukces. Niektóre wnioski zaskoczyły nawet mnie – chociaż siedziałem w samym środku.
W tej części książki starałem się koncentrować na metodologii i wytykaniu swoich błędów. Zapewne można na nich nauczyć się czegoś tak samo jak na zwycięstwach.
W rozdziałach od siódmego do dwudziestego, czyli w połowie objętości tej książki, opisuję, w jaki sposób wybrałem 21 spółek, które w styczniu 1992 roku zarekomendowałem czytelnikom pisma „Barron’s”. Wcześniej omówiłem teorię inwestowania, a tam pokazuję, jak to robiłem w praktyce. Starałem się możliwie najdokładniej przeanalizować wszystkie swoje nawyki związane z wyborem akcji. Między innymi wyławianie obiecujących sytuacji i poddawanie ich analizie.
Dwadzieścia jeden spółek, które posłużyły za ilustrację Metody Lyncha, należy do różnych sektorów (banki, kasy oszczędnościowo-pożyczkowe, spółki cykliczne, detaliści, firmy użyteczności publicznej), w które najczęściej ludzie inwestują. Tak ułożyłem rozdziały, że każdy typ spółek został opisany w jednym. Rozdział dwudziesty pierwszy Półroczny przegląd opisuje proces regularnego analizowania sytuacji każdej firmy posiadanej w portfelu.
Nie mam do zaprezentowania gotowych przepisów. Nie ma żadnego dzwoneczka, który odzywa się, gdy kupujesz dobrą akcję, bo choćbyś nie wiadomo jak dokładnie znał firmę, to nie możesz mieć stuprocentowej pewności, że na zainwestowaniu w nią zyskasz. Jeśli jednak wiesz, jakie czynniki sprawiają, że detalista, bank albo spółka motoryzacyjna osiągnie dochód lub nie, to poprawiasz swoje szanse. Wiele z tych czynników zostało tutaj omówionych.
Tekst urozmaicają aplikowane w umiarkowanych dawkach Zasady Petera, dwie z nich już musiałeś przełknąć. Wiele z przekazywanych tu nauk zdobyłem dzięki doświadczeniu, które zawsze jest nauczycielem drogim. Tutaj – w książce – dostajesz wiedzę po cenie promocyjnej.
(W okresie, w którym prowadziłem analizy, ceny akcji dwudziestu jeden spółek opisanych w drugiej części książki, stale ulegały zmianie. Na przykład gdy zaczynałem się przyglądać Pier 1, jej akcje chodziły po 7,50 dol., a gdy w końcu zarekomendowałem je w „Barron’s”, kosztowały 8 dol. Dlatego czasami mówię, że kosztowały 7,50, a czasami, że 8. W całym tekście jeszcze kilka razy można spotkać podobne rozbieżności.)
ROZDZIAŁ 1Cud Świętej Agnieszki
AMATORSKIE WYBIERANIE AKCJI, podobnie jak pieczenie ciasta, to umierająca sztuka, którą wypiera kupowanie gotowych wyrobów. Pokaźne grono zawodowych menedżerów funduszy bierze sporą kasę za robienie dla portfeli tego samego, co Sara Lee robi dla ciasta. Przykro mi, że tak się dzieje. Uwierało mnie to już wtedy, gdy sam byłem menedżerem funduszu, a uwiera jeszcze bardziej, gdy dołączyłem do rzeszy nieprofesjonalistów, którzy inwestują w wolnym czasie.
Odpływ amatorów nabrał przyśpieszenia w zdominowanych przez byka latach 80., po których mniej osób posiadało akcje niż dawniej. Jednym z powodów jest to, że prasa zrobiła z ludzi z Wall Street swego rodzaju sławne osobistości, na co w dużej mierze nie zasługujemy. Gwiazdorzy giełdy traktowani są jak gwiazdorzy rocka, a amatorzy odnoszą fałszywe wrażenie, że nie ma szans na konkurowanie z takim gościem, który ma w kieszeni MBA, nosi prochowiec Burberry i uzbrojony jest w system Quotron.
Zamiast więc stawać w szranki z odzianymi w Burberry geniuszami spora część inwestorów postanowiła stanąć po ich stronie i wpompować potężne pieniądze w fundusze inwestycyjne. Jednak fakt, że prawie 75 procent tych funduszy nie wypracowała nawet średniej giełdowej, świadczy o tym, że geniusze nie są nieomylni.
Ale najważniejszym powodem topnienia liczby amatorów muszą być straty. W naturze człowieka nie leży odchodzenie od czegoś, co przynosi radość i sukcesy i właśnie dlatego liczba ludności na świecie rośnie w coraz szybszym tempie. W podobny sposób ludzie nadal zbierają kartki z zawodnikami baseballowymi, antyczne meble, stare przynęty na ryby, monety, znaczki, remontują domy i sprzedają je – wszystkie te zajęcia mogą być dochodowe i mogą sprawiać przyjemność. Skoro więc amatorzy wycofali się z giełdy, to znaczy, że zaczęli tracić kasę.
Zazwyczaj pieniędzmi na inwestowanie w akcje dysponują ci przedstawiciele społeczeństwa, którzy odnoszą większe sukcesy, a więc przeważnie w szkole dostawali szóstki, a w pracy pochwały. Giełda papierów wartościowych to takie miejsce, w którym pokazują się osoby mające duże osiągnięcia. Tutaj łatwo złapać jedynkę. A jeśli próbując wyczuć giełdę, kupujesz futures i opcje, to łatwo skończyć z samymi jedynkami. I prawdopodobnie to spotkało wiele osób, które uciekły do funduszy powierniczych.
Nie oznacza to, że całkowicie przestali kupować akcje. Gdzieś tam dostaną radę od wujka, gdzieś podsłuchają rozmowę w autobusie, przeczytają coś w gazecie i postanawiają postawić na wątpliwego konia pieniądze, które mają przeznaczone „na zabawę”. Zjawisko podziału na pieniądze poważne inwestowane w fundusze i „zabawowe”, przeznaczone na akcje, egzystuje od niedawna i zachęca inwestorów do ulegania kaprysom. Taki osobnik prowadzi osobne konto, często u taniego maklera, na którym trzyma pieniądze w tajemnicy przed mężem albo żoną.
Hobby polegające na samodzielnym typowaniu akcji zanika, a techniki oceny przedsiębiorstwa, zysków, stopy wzrostu itp. odchodzą w zapomnienie tak, jak stare rodzinne przepisy kulinarne. Coraz mniej klientów jest zainteresowanych takimi informacjami, więc coraz mniej domów maklerskich ma je w swojej ofercie. Analitycy są za bardzo zajęci rozmowami z instytucjami, żeby martwić się o edukowanie mas.
Tymczasem komputery domów maklerskich są zasypane tonami pożytecznych informacji, które przydałyby się prawie każdemu typowi klienta. Na przykład jakiś rok temu dyrektor informacyjny Fidelity, Rick Spillane, prosił najlepszych maklerów o dane bazowe i tak zwane screeny. Screen to komputerowo wygenerowana lista firm spełniających pewne warunki, na przykład warunek podnoszenia dywidendy przez dwadzieścia ostatnich lat z kolei. Są to bardzo ważne informacje dla kogoś, kto chce specjalizować się w tego typu spółkach.
Albert Bernazati ze Smith Barney twierdzi, że jego firma może przygotować osiem do dziesięciu stron informacji finansowych o większości z 2800 spółek leżących w sferze zainteresowania Smith Barney. Merrill Lynch opracowuje screeny w oparciu o dziesięć zmiennych, Value Line Investment Survey ma swoje „screeny wartości”, a Charles Schwab imponujący serwis informacyjny o nazwie Equalizer. Jednak na żadną z tych usług nie ma wielkiego popytu. Tom Reilly z Merrill Lynch donosi, że ze screenów korzysta mniej niż pięć procent klientów. Jonathan Smith z Lehman Brothers twierdzi, że przeciętny inwestor indywidualny nie wykorzystuje 90 procent informacji, które ma mu do zaoferowania Lehman.
W dawnych czasach, gdy więcej ludzi samodzielnie dobierało akcje, makler sam w sobie był kopalnią informacji. Wielu staromodnych przedstawicieli tego fachu studiowało tylko określoną branżę albo grupkę jakichś szczególnych firm i potrafiło powiedzieć klientowi o nich wszystko. Oczywiście ktoś może iść na parkiet i zgrywać staromodnego maklera, którego otacza nimb chwały, niczym przybywającego na wezwania doktora. Takie jednak mniemanie stoi w sprzeczności z badaniami opinii publicznej, która plasuje maklera, na skali popularności, nieco za politykiem i sprzedawcą używanych samochodów. Niemniej jednak dawny makler robił znacznie więcej niezależnych rozeznań niż jego dzisiejszy następca, który w większym stopniu polega na informacjach dostarczanych przez swoją macierzystą firmę.
Nowoczesny makler ma do sprzedania wiele innych rzeczy niż akcje, między innymi fundusze emerytalne, udziały w spółkach komandytowych, osłony podatkowe, polisy ubezpieczeniowe, certyfikaty depozytowe, fundusze akcji i fundusze obligacji. Każdy z tych produktów musi znać przynajmniej na tyle, aby móc złożyć ofertę. Nie ma czasu ani ochoty, aby śledzić sytuację branży spółek użyteczności publicznej, sektora motoryzacyjnego albo sektora detalistów, a ponieważ niewielu klientów samodzielnie wybiera akcje: na tego typu porady istnieje niewielki popyt. Tak czy inaczej największą prowizję makler dostaje z czegoś innego – z funduszy powierniczych, z polis ubezpieczeniowych i gry w opcje.
Coraz mniej maklerów oferuje osobiste porady coraz mniejszej liczbie inwestorów samodzielnie wybierających akcje. Istniejący klimat zachęca do spekulacji pieniędzmi „na zabawę” i do przesadnego szacunku dla umiejętności profesjonalistów, nic więc dziwnego, że wielu ludzi uznaje samodzielne wybieranie akcji za działanie bezsensowne. Ale nie mówcie tego uczniom od Świętej Agnieszki.
Portfel Świętej Agnieszki
W Tabeli 1-1 znajduje się czternaście spółek, których akcje w 1990 roku zostały wybrane przez energiczną grupkę menedżerów funduszu z siódmej klasy szkoły Świętej Agnieszki mieszczącej się w Arlingtnon (Massachusetts), na przedmieściach Bostonu. Ich nauczyciel i dyrektor generalny postanowił sprawdzić teorię, do której niepotrzebny jest system Quotron, dyplom MBA z Wharton, ani nawet prawo jazdy, żeby osiągnąć doskonałe wyniki.
Wyników tych nie znajdziesz w sprawozdaniach Lipper ani w „Forbesie”, ale model inwestycyjny Świętej Agnieszki dał 70 procent zysku przez dwa lata, wyprzedzając composite S&P 500, który dawał 26 procent zwrotu. Jednocześnie model Świętej Agnieszki pobił 99 procent funduszy powierniczych, których menedżerowie za swój profesjonalny wybór akcji dostali poważne pieniądze, podczas gdy chłopcom wystarczyło kino i darmowe śniadanie z nauczycielem.
Tabela 1-1. Portfel Św. Agnieszki
Firma
Wyniki za lata 1990–91 (%)
Wal-Mart
164,70
Nike
178,50
Walt Disney
3,40
Limited
68,80
LA. Gear
-64,30
Pentech
53,10
Gap
320,30
PepsiCo
63,80
Food Lion
146,90
Topps
55,70
Savannah Foods
-38,50
IBM
3,60
NYNEX
22,00
Mobit
19,10
Total Return for Portfolio
69,60
S&P 500
26,08
Suma zysków od 1 stycznia 1990 do 31 grudnia 1991.
Dowiedziałem się o tych znakomitych osiągnięciach z otrzymanego do biura odręcznego pisma, w którym siódmoklasiści nie tylko przedstawili swoje najlepsze typy, ale też do każdego wykreślili rysunek. To mnie skłania do przedstawienia Trzeciej Zasady Petera:
Nie inwestuj w żaden pomysł, którego nie możesz zilustrować ołówkiem.
Tę zasadę powinni przyswoić sobie wszyscy dorośli menedżerowie inwestycyjni – amatorzy i profesjonaliści – którzy nawykowo ignorują dochodowe przedsięwzięcia i biorą się za transakcje przynoszące straty. Oczywiście w ten sposób inwestorzy trzymaliby się z daleka od Dense-Pac Microsystems, producenta modułów pamięci, którego akcje niestety potaniały z 16 dolarów do 25 centów. Kto kreślił rysunek Dense-Pac Microsystems?
Aby pogratulować departamentowi finansowemu od świętej Agnieszki i poznać sekret ich sukcesu, zaprosiłem całą grupę uczniów na lunch do ekskluzywnej restauracji w Fidelity, gdzie po raz pierwszy w dziejach zaserwowano pizzę. Właśnie tam pani Morrissey, która uczy u Świętej Agnieszki od 25 lat, opowiedziała o tym, jak co roku dzieli klasę na czteroosobowe zespoły, z których każdy otrzymuje hipotetyczne ćwierć miliona dolarów. Później zespoły konkurują między sobą, który więcej zarobi.
Każdy z zespołów, które przybierają takie nazwy jak Bogaci Łachmaniarze, Magicy Wall Street, Kobiety Wall Street, Maszynka do Pieniędzy, Giełdziarze, a nawet Mafia Lyncha, wybiera akcje i wpisuje do zeszytu. Tak powstają ich portfele.
Uczniowie uczą się czytać finansową gazetę „Investor’s Business Daily”. Zestawiają listę potencjalnie atrakcyjnych spółek i każdą poddają analizie, sprawdzając zyski i jej relatywną kondycję. A później siadają, przeglądają dane i podejmują decyzję, które akcje kupić. Podobną procedurę stosuje wielu menedżerów funduszy z Wall Street, choć nie zawsze tak znakomicie jak te dzieciaki.
– Staram się kłaść nacisk na koncepcję, że portfel powinien składać się co najmniej z dziesięciu spółek, przy czym przynajmniej dwie albo jedna powinny wypłacać sporą dywidendę – mówi Morrissey. – Zanim jednak moi uczniowie włożą akcje do portfela, muszą dokładnie wyjaśnić, czym firma się zajmuje. Jeśli nie potrafią dokładnie wytłumaczyć klasie, jaką usługę świadczy dana firma albo jaki sprzedaje produkt, nie wolno im kupić jej akcji. Jedna z zasad nakazuje, aby kupować to, co się zna. – Kupowanie tego, co się zna, to bardzo skomplikowana technika, której wielu profesjonalistów nie stosuje w praktyce.
Do spółek, którą uczniowie od Św. Agnieszki dobrze znają, należy Pentech International, producent pisaków i kolorowych długopisów. Pani Morrissey przedstawiła klasie jeden z ulubionych produktów Pentech, czyli marker z zakreślaczem na drugim końcu. Był on bardzo popularny, a niektórzy z uczniów używali go nawet do zaznaczania spółek giełdowych. Wtedy jeszcze samego Pentech nie poddali gruntownej analizie.
Akcje kosztowały po pięć dolarów i uczniowie ustalili, że firma nie ma żadnego długoterminowego zadłużenia. Imponowało im również to, że Pentech wytwarza znakomity produkt, który sądząc po popularności w ich szkole, jest pewnie popularny w całym kraju. Inny, ich zdaniem, pozytywny fakt jest taki, że przedsiębiorstwo było stosunkowo nieznane – w porównaniu z powiedzmy Gillette, producentem długopisów Paper Mate i żyletek Good News, które widzieli w łazienkach u ojców.
Chcąc udzielić koledze pomocy, przysłali mi długopis Pentech i poradzili, żebym przyjrzał się tej znakomitej firmie. Poszedłem za ich radą. Wkrótce po tym, jak otrzymałem wyniki analiz i je zlekceważyłem, cena akcji uległa niemal podwojeniu – z 5/8 do 9%.
Takie samo uczniowskie podejście do wyboru akcji menedżerowie funduszu od Świętej Agnieszki zastosowali w 1990 roku wobec Walt Disney Company, dwóch producentów butów sportowych (Nike i L.A.Gear), Gap (większość z nich kupuje ubrania tej marki), PepsiCo (którą znają z czterech różnych kanałów: Pepsi-Coli, Pizzy Hut, Kentucky Fried Chicken i Frito-Lay) oraz Topps (wydawcy kart z zawodnikami baseballowymi). – W siódmej klasie wymiana kartkami kwitnie w najlepsze – mówiła pani Morrissey. – Więc nie było wątpliwości, czy kupować Topps. W tym przypadku ono również produkowało to, co kupują uczniowie. Wiedzieli więc, że sami przyczyniają się do podwyższania przychodów swoich spółek.
Oprócz tego zakupili kolejno: Wal-Mart, bo obejrzeli na wideo film z serii Życie sławnych i bogatych, w którym występował założyciel Wal-Mart, Sam Walton, który opowiadał, jak korzystnie inwestowanie wpływa na gospodarkę; NYDEX i Mobil ze względu na sowite dywidendy; Food Lion Inc., bo było dobrze zarządzane i miało wysoki zysk z akcji i także było o nim coś w tej samej serii, dzięki której oglądali Sama Waltona.
– Zainteresowało ich to – opowiada pani Morrissey – że gdy w 1957 roku spółka weszła na giełdę, osiemdziesiąt osiem procent mieszkańców Salisbury kupiło udziały po sto dolarów. Zainwestowany wówczas tysiąc dał czternaście milionów dolarów. Nie do wiary, prawda? Całe osiemdziesiąt osiem procent mieszkańców zostało milionerami. To na wszystkich uczniach zrobiło, oględnie mówiąc, mocne wrażenie. Pod koniec roku zapomnieli wiele rzeczy, ale nie historii Food Lion.
Jedynym słynnym przedsiębiorstwem w tym wzorcowym portfelu było IBM, o którym nie muszę mówić, że przez dwadzieścia lat było ulubioną spółką dorosłych menedżerów funduszy (z waszym autorem włącznie – wszyscy kupowali i wszyscy tego żałowali). Powody tej destrukcyjnej obsesji na punkcie IBM łatwo wyjaśnić: jest to uznana marka i żaden menedżer nie narobi sobie kłopotów, jeśli na nią postawi. Można dzieciakom od Świętej Agnieszki wybaczyć, że tak niemądrze papugowali starszych kolegów z Wall Street.
A teraz pozwolę sobie uprzedzić wszelkie krytyczne uwagi na temat wyników Świętej Agnieszki, które z pewnością przytoczą profesjonalni wyjadacze: 1. „To nie są prawdziwe pieniądze”. Rzeczywiście, ale co z tego? Zawodowcy powinni być zadowoleni, bo w przeciwnym razie zamiast do funduszy powierniczych miliardy trafiłyby do dzieci. 2. „Takie akcje mógłby wybrać każdy”. Dlaczego w takim razie nikt nie wybrał? 3. „Dzieciaki miały farta, bo wybrały ulubione firmy”. Być może.
Ale wiele mniejszych portfeli dobranych przez poszczególne zespoły poradziło sobie równie dobrze albo i lepiej niż portfel typowany przez całą klasę pani Morrissey.
Takie oto spółki wybrała w 1990 roku zwycięska czwórka (Andrew Castiglioni, Greg Bialach, Paul Knisell i Matt Keating):
100 akcji Disneya („Każde dziecko wyjaśni, dlaczego”)
100 akcji Kellogg („Lubili ich produkty”)
300 akcji Topps („Kto nie wymienia się kartkami z zawodnikami baseballowymi?”)
200 akcji McDonald’s („Ludzie muszą coś jeść”)
100 akcji Wal-Mart („Imponujących wzrost”)
100 akcji Savannah Food („Wzięli je z „Investor’s Daily””)
5000 akcji Jiffy Lube („Wtedy były tanie”)
600 akcji Hasbro („Przecież to producent zabawek, no nie?”)
1000 akcji Tyco Toys (j.w.)
100 akcji IBM („Przedwczesna dorosłość”)
600 akcji National Pizza („Pizzą nikt nie pogardzi”)
1000 akcji Bank of New England („Bo jak nisko można spadać?”)
Sam miałem akcje tej ostatniej spółki i straciłem na niej pieniądze, więc rozumiem ich błąd. Chłopcy odbili sobie z przyzwoitą nawiązką na dwóch swoich najtrafniejszych wyborach: National Pizza i Tyco Toys. Te rosnące jak na drożdżach przedsiębiorstwa zdziałałyby cuda w każdym portfelu. National Pizza odkrył Andrew Castiglioni, przeglądając listę cedułę NASDAQ, później zrobił wywiad na temat tego przedsiębiorstwa – to drugi ważny krok, z którego wielu dorosłych inwestorów nadal rezygnuje.
Zwycięska czwórka z 1991 roku (Kevin Spinale, Brian Hough, David Cardillo, Terence Kiernan) podzieliła swoje pieniądze pomiędzy: Philip Morris, Coca-Cola, Texaco, Raytheon, Nike, Merck, Blockbuster Entertainment i Playboy Enterprises. Na Merck i Texaco zwrócili uwagę, bo wypłacały spore dywidendy. Playboy Entreprises zainteresowali się z powodów pozagiełdowych, bo zauważyli, że „Playboy” cieszy się popularnością i ma swój kanał telewizyjny.
Cała klasa poznała Raytheon podczas wojny w Zatoce Perskiej, gdy wysyłali listy do żołnierzy z Arabii Saudyjskiej. Nawiązali wtedy regularną korespondencję z majorem Robertem Swisherem, który opisał im, jak to się dzieje, że pocisk Scud trafia w odległości kilku mil od ich obozu. Gdy młodzi menedżerowie portfela dowiedzieli się, że pociski Patriot produkuje firma Raytheon, natychmiast rzucili się do jej analizy. – Mieli dobre przeczucie – mówi pan Morrisson. – Wiedzieli, że istnieje finansowe zainteresowanie bronią, która ratuje życie majorowi Swisherowi.
Chorał Świętej Agnieszki
Gdy eksperci inwestycyjni od Świętej Agnieszki zwiedzili Fidelity, zjedli pizzę w dyrektorskiej restauracji i udzielili mi rady na temat Pentech, którą niestety zlekceważyłem, poprosiłem, aby odwdzięczyli się zaproszeniem do szkoły i możliwością zwiedzenia ich działu analizy portfela, zwanego także klasą. Po rewizycie w tym stuletnim przybytku, który uczy wszystkie poziomy od przedszkola do ósmej klasy, otrzymałem niezwykłą kasetę z nagraniami uczniów.
Znalazły się na niej ich oryginalne uwagi na temat doboru akcji, a także kilka, które usłyszeli ode mnie, ale postanowili je powtórzyć, na wypadek gdybym zapomniał. Oto niektóre z nich:
Cześć, mówi Lori. Z tego wszystkiego, co pan nam powiedział, zapamiętałam, że przez ostatnie siedemdziesiąt lat zanotowano czterdzieści poważnych spadków na giełdzie, więc inwestor musi być na giełdzie bardzo długo […] Jeśli sama kiedyś zainwestuję pieniądze, to na pewno ich nie wyciągnę.
Mówi Felicity. Pamiętam, że opowiadał nam pan o Sears i o tym, że jak zbudowano pierwszy sklep, to w 95 procentach był Searsem […] Jak teraz będę inwestować, to będę wiedzieć, żeby inwestować w firmę, która ma miejsce, żeby się rozrosnąć.
Cześć, tu Kim. Pamiętam, że zadałem panu pytanie, a pan odpowiedział, że o ile Kmart wszedł do wszystkich wielkich miast, o tyle Wal-Mart zrobił jeszcze lepiej i wszedł do mniejszych, gdzie nie było konkurencji. I pamiętam też, że gościnnie przemawiał pan na ceremonii wręczenia nagród w Wal-Mart, a ledwie wczoraj ich akcje kosztowały sześćdziesiąt dolarów i ogłosili podział dwa do jednego.
Tu Willy, chcę tylko powiedzieć, że wszystkim nam ulżyło, że na lunch była pizza.
Cześć, mówi Steve. Chcę tylko powiedzieć, że przekonałem mój zespół do zakupu akcji Nike Kupiliśmy po sześćdziesiąt dolarów, a teraz są po siedemdziesiąt sześć. Mam kilka par najków4 i wszystkie są bardzo wygodne.
Tu Kim, Maureen i Jackie. Zapamiętaliśmy, jak pan mówił, że Coke to była ok firma, ale pięć lat temu wypuściła dietetyczną colę i dorośli przerzucili się z kawy i herbaty na colę. Ostatnio Coke znów ogłosiła podział akcji przy cenie osiemdziesiąt cztery dolary i ma się dobrze.
Na zakończenie cały dział zarządzania portfelem z klasy siódmej powtórzył chórem poniższe maksymy. Wszyscy powinniśmy nauczyć się ich na pamięć i powtarzać pod prysznicem, aby oszczędzić sobie robienia błędów:
Dobra firma zwykle co roku podwyższa dywidendę.
Pieniądze można stracić szybko, ale odrobienie strat zajmuje wiele czasu.
Inwestycje giełdowe to nie gra hazardowa, o ile kupujesz akcje spółek, które dobrze działają, a nie tych, które mają atrakcyjną cenę.
Na giełdzie możesz zarobić dużo pieniędzy, ale możesz też je stracić.
Zanim zainwestujesz w jakieś przedsiębiorstwo, musisz zrobić rozpoznanie.
Podczas inwestycji giełdowych zawsze ważna jest dywersyfikacja.
Trzeba inwestować w kilka spółek, bo na pięć, które wybierzesz, jedna wypadnie wspaniale, jedna nadzwyczaj źle, a trzy przeciętnie.
Zanim dokonasz zakupu, musisz się przygotować.
Kupowanie spółek użyteczności publicznej jest dobre, bo one dają wyższe dywidendy. Ale pieniądze zarabia się na wzroście cen.
Jeśli cena akcji spadła, to jeszcze nie znaczy, że nie może spaść bardziej.
Na dłuższą metę lepiej kupować udziały małych przedsiębiorstw.
Akcje kupujesz nie dlatego, że są tanie, ale dlatego, że dużo o nich wiesz.
Pani Morrissey nadal inspiruje do inwestycji giełdowych, ale już nie tylko uczniów, ale również nauczycieli, którzy założyli własny klub inwestora o nazwie Cuda Wall Street. Należą do niego dwadzieścia dwie osoby, między innymi ja (honorowo) i major Swisher.
Cuda Wall Street odnosi niezłe wyniki, ale nie tak dobre jak uczniowie. – Czekaj tylko co będzie, jak powiem nauczycielom – uśmiechnęła się pani Morrissey, gdy przeanalizowaliśmy wyniki – że ich akcje przyniosły mniej zysku niż wybrane przez uczniów.
Krajowe Towarzystwo Inwestorów Korporacyjnych
Dowody na to, że dorośli też mogą osiągać wyniki powyżej średniej giełdowej, pochodzą z Krajowego Towarzystwa Inwestorów Korporacyjnych z siedzibą w Royal Oak w Michigan. Instytucja ta skupia dziesięć tysięcy klubów inwestycyjnych, wydaje przewodniki i miesięcznik.
W latach 80. większość oddziałów Towarzystwa Inwestorów osiągnęła wyższe wyniki niż indeks S&P 500 i trzy czwarte wszystkich funduszy powierniczych. Według sprawozdań Towarzystwa w 1991 roku 61,9 procent oddziałów wypracowało wyniki równe lub lepsze niż S&P 500. W 1992 roku powyżej średniej wypadło sześćdziesiąt dziewięć procent. Klucz do ich sukcesu leży w tym, że inwestują według metody stałej kwoty, co eliminuje zgadywanie, które akcje spadną, a które podskoczą, i nie pozwala na impulsywne reakcje. W taki sam sposób jak kluby, na samodyscyplinie mogą zyskiwać ludzie, którzy inwestują w akcje regularnie co miesiąc – na kontach emerytalnych lub przeznaczonych na inne cele.
Poniższe wyliczenia dokonane na moją prośbę przez dział analizy technicznej Fidelity potwierdzają argument przemawiający za inwestowaniem regularnym. Jeśli 31 stycznia 1940 roku zainwestowałeś w indeks S&P 500 52 tys. dolarów, to teraz masz na koncie 333 793 dol.
Jeśli przez te same 52 lata każdego 31 stycznia inwestowałeś 1000 dol., to masz teraz 3 554 227 dolarów. I wreszcie: jeśli zdobywałeś się na odwagę, aby za każdym razem, gdy indeks giełdowy spadał o 10 lub więcej procent (w okresie 52 lat działo się tak 31 razy) dodać kolejny tysiąc, to z zainwestowanych 83 tysięcy masz teraz 6 295 000. To poważny zysk ze stosowania rutynowego schematu niezależnie od tego, co się dzieje. Dodatkowy zysk pochodzi z kupowania wtedy, gdy reszta inwestorów ze strachu wyprzedaje.
Podczas korekty z października 1987 roku wszystkie 10 tys. oddziałów zachowało regularność inwestycji, chociaż powszechnie wieszczono koniec systemu finansowego, a nawet koniec świata. Ignorowały retorykę strachu i kupowały akcje nadal.
Osoba indywidualna może podejmować decyzje pod wpływem strachu, sprzedać akcje i później tego żałować. Ale w klubie nic się nie dzieje bez podjęcia decyzji zbiorowej. Gremialne rządy nie zawsze są rzeczą dobrą, ale w tym przypadku zapewniają, że żadna niemądra propozycja wyprzedania wszystkiego nie przejdzie przez obrady grupy. Zbiorowe decyzje to jeden z głównych powodów, dla których członkowie klubu lepiej wychodzą na inwestycjach grupowych niż na prowadzonych na boku kontach indywidualnych.
Zebrania klubów odbywają się co miesiąc w domu któregoś z członków lub w wynajętej sali konferencyjnej jakiegoś hotelu i wtedy padają propozycje oraz są podejmowane decyzje, co robić dalej. Każda osoba odpowiada za analizę jednej lub dwóch spółek i musi na bieżąco analizować dane na ich temat. To eliminuje inwestowanie impulsywne. Nikt nie wstanie i nie powie: „Kupujemy akcje Home Shopping Network. Podsłuchałem taksówkarza, który mówił, że to pewniaki”. Jeśli wiesz, że twoje rekomendacje wpłyną na portfele przyjaciół, raczej starannie odrabiasz pracę domową.
W większości przypadków kluby z Krajowego Towarzystwa Inwestorów Korporacyjnych inwestują w dobrze zarządzane przedsiębiorstwa wzrostowe, którym do tej pory dobrze się wiodło i których zyski przejawiają tendencję do wzrostu. W tym obszarze znajdują się spółki z dużymi ambicjami, które potrafią niejednokrotnie powiększyć oryginalną inwestycję dziesięcio-, dwudziesto-, a nawet trzydziestokrotnie.
Przez czterdzieści lat doświadczeń Towarzystwo dostało wiele takich samych lekcji jak ja w Magellanie, począwszy od tego, że jeśli kupujesz akcje pięciu różnych przedsiębiorstw wzrostowych, to okazuje się, że trzy zachowują się zgodnie z oczekiwaniami, jedno pakuje się w nieoczekiwane kłopoty, wywołując rozczarowanie, i jedno zachowuje się lepiej, niż sądziłeś, zaskakując niezwykłym zyskiem. Ponieważ nie da się przewidzieć, które ze spółek spełnią oczekiwania, a które nie, Towarzystwo zaleca, aby w portfelu znalazły się akcje co najmniej pięciu przedsiębiorstw. Nazywa to Regułą Pięciu.
Podręcznik dla inwestorów, który Towarzystwo było uprzejme mi przysłać, zawiera kilka maksym, które można dorzucić do chorału Świętej Agnieszki. Można je podśpiewywać podczas koszenia trawnika, a jeszcze lepiej tuż przed wykonaniem telefonu do maklera.
Nie kupuj akcji większej liczby spółek, jeśli nie jesteś w stanie śledzić sytuacji w każdej z nich.
Inwestuj regularnie.
Najpierw należy ustalić, że obroty i zyski na akcję rosną w zadawalającym tempie, a dopiero potem można po rozsądnej cenie kupić akcje.
Warto rozważyć kondycję finansową i strukturę zadłużenia, aby sprawdzić, czy kilka gorszych lat nie zaszkodzi długoterminowemu rozwojowi.
Kupuj na podstawie informacji o tym, czy przedsiębiorstwo osiąga zakładany wzrost, i czy cena akcji jest rozsądna.
Zrozumienie dotychczasowych przyczyn wzrostu obrotów pomaga ustalić prawdopodobieństwo, że dotychczasowy wzrost będzie trwał nadal.
Pomagając inwestorom wgłębić się w te kwestie, Towarzystwo opracowało podręcznik i kurs pokazujące, jak wyliczać wzrost zysków i wzrost obrotów, jak na podstawie zysków określać, czy cena jest niska, wysoka, czy dobrze dopasowana oraz jak zestawienie finansowe informuje, czy spółka dysponuje zasobami, które pozwolą jej przetrwać trudne czasy. To znakomity punkt wyjściowy dla ludzi, którzy lubią pracować z liczbami i chcą prowadzić więcej skomplikowanych przygotowań niż robili do tej pory.
Towarzystwo wydaje także miesięcznik „Better Investing”, który zawiera rekomendacje obiecujących spółek wzrostowych i aktualizacje dotyczące ich sytuacji. Więcej informacji można zdobyć pod adresem P.O Box 220, Royal Oak, MI 48068 lub telefonem 313 543 0612. Koniec mojej bezpłatnej i niezamówionej reklamy.
ROZDZIAŁ 2Weekendowe lęki
NIE MOŻNA ZARABIAĆ NA AKCJACH, których się boimy. Powtarzania tego twierdzenia nigdy za wiele. Każdego roku wychodzi masa książek o tym, jak typować akcje i jak szukać najlepszego funduszu. Ale bez silnej woli wszystkie te informacje nie są warte funta kłaków. Do akcji, tak jak do rządzenia trzeba mieć stalowe nerwy, bo sama głowa nie wystarczy.
W przypadku funduszy powierniczych, w których inwestorzy nie muszą analizować giełdy ani spółek, wiedza często może zaszkodzić. Człowiek, który nie zawraca sobie głowy kwestiami ekonomicznymi, ignoruje stan giełdy, a regularnie inwestuje zgodnie z przyjętym planem, wypada lepiej niż ten, który studiuje zachowania akcji i stara się w odpowiednim czasie, gdy czuje się pewny, kupować – albo sprzedawać, kiedy ogrania go niepewność.
Przypominam o tym co roku na zebraniu Okrągłego Stołu „Barron’s”, gdy grupa rzekomych specjalistów – w tym wasz szacowny autor – funduje sobie weekend narzekań. Biorę udział w tym wydarzeniu regularnie od 1986 roku. W styczniu urządzamy sobie spotkanie i wymieniamy się różnymi ploteczkami, a potem przez trzy numery po kolei nasze rozmowy są przedrukowywane.
Ponieważ „Barron’s” należy do Dow Jonesa, jego redakcja znajduje się w nowym kompleksie Dow Jonesa na prawym brzegu rzeki Hudson, w południowej części Manhattanu. Jeśli chodzi o marmury i wysokość sufitów to siedziba ta dorównuje bazylice świętego Piotra w Rzymie. Wchodzi się ruchomymi schodami podobnymi jak na międzynarodowych lotniskach. System bezpieczeństwa zaczyna się w punkcie kontrolnym, w którym trzeba się przedstawić i określić cel wizyty. Jeśli ktoś przechodzi punkt kontrolny, otrzymuje świstek papieru, który trzeba pokazać strażnikowi przy windzie.
Po zaliczeniu także tej próby wolno wjechać na wybrane piętro, a tam trzeba kolejne zamknięte drzwi sforsować za pomocą karty kredytowej. Jeśli wszystko pójdzie jak z płatka, trafiasz w końcu do sali Okrągłego Stołu, w której stół wcale nie jest okrągły. Dawniej miał kształt podkowy, ale ostatnio organizatorzy przesunęli jeden rząd i zrobił się trójkąt. My, magicy finansowi, siedzimy przy przyprostokątnej, a nasi gospodarze z „Barron’s” przy podstawie. Taką przyjazną aranżację wymyślił miejscowy spec, naczelny „Barron’s”, Alan Abelson, który zasłużył się dla świata finansów tak samo, jak Dorothy Parker dla literatury romansowej.
U góry wiszą mikrofony i trzynaście tysiącwatowych reflektorów, które ustawia się zgodnie z potrzebami fotoreporterów. Na sali obok fotoreporterów znajdują się redaktorzy, specjaliści i technicy, którzy częściowo kryją się za przeszkloną ścianą. Od świateł jest tak gorąco, że można gotować jajka.
Gromada specjalistów finansowych odznaczających się podeszłym wiekiem i siwiejącymi skrońmi robi wiele zamieszania, ale wychodzi nam to na dobre. Od czasu do czasu pojawia się ktoś nowy, albo usuwany jest ktoś stary, ale generalnie na regularnej liście znajdują się: Mario Gabelli i Michael Price, kierujący wysoce cenionymi funduszami wartości, które ostatnio znów stają się modne, John Neff z Vanguard Windsor Fund, który był już legendą, gdy w 1977 roku zaczynałem kierować Magellanem, Paul Tudor Jones, mistrz giełd towarowych, Felix Zulauf, międzynarodowy bankier i czarnowidz, który, z tego co wiem, w swojej rodzimej Szwajcarii, gdzie ludzie martwią się wszystkim, uchodzi za optymistę, Marc Perkins, menedżer finansowy, którego poznałem, jak był analitykiem bankowym, Oscar Schafer, specjalizujący się w „sytuacjach wyjątkowych”, Ron Baron poszukujący akcji, którymi nie zawraca sobie głowy Wall Street, oraz Archie MacAllaster, utalentowany inwestor specjalizujący się w akcjach niebędących w obrocie giełdowym.
W 1992 roku miejsce Paula Tudora Jonesa zajął Barton Biggs, prezes Morgan Stanley Mass Management i poszukiwacz okazji na skalę międzynarodową. W 1991 roku zwolniło się miejsce Jimmy’ego Rogersa, stanowiącego ozdobę „Barron’s” przez pięć lat, który porzucił Wall Street, aby na motocyklu pojechać jedwabnym szlakiem do Chin. Ostatnio słyszałem, że przetransportował motor do Peru i jeździ nim po Andach, jakieś sto mil od najbliższego maklera. (Od tamtej pory zaczął też pojawiać się w wieczornych programach ekonomicznych.)