Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Polskie drogi i bezdroża

Polskie drogi i bezdroża

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-950297-1-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Polskie drogi i bezdroża

Niektórzy mówią, że wspomnienia są nieraz treścią życia. Musimy pamiętać o tym, że ojczyzna to ziemia i groby naszych ojców i dziadów. A naród, który traci pamięć, traci życie. Jestem Polakiem urodzonym na Litwie w 1940 roku a dokładnie w podwileńskich Skorbucianach. W tym czasie Ziemia Wileńska po 20 latach przynależności do Rzeczypospolitej Polski została po najeździe sowietów na Polskę 17 września 1939 roku przekazana dla jeszcze w tym czasie niepodległej Litwy. Ród Mackiewiczów, z którego pochodzę należy do starej polsko-litewskiej szlachty. Nazwisko nasze jest bardzo popularne na Litwie. Moi przodkowie walczyli i ginęli w obu XIX wiecznych powstaniach na Litwie, to jest w Powstaniu Listopadowym w 1831 roku oraz w Powstaniu Styczniowym w 1863 roku.

Napisana przeze mnie książka pod tytułem „Polskie drogi i bezdroża” jest przede wszystkim moją autobiografią. Opowiadam w niej między innymi właśnie o historii i walce Polaków zamieszkujących od wieków piękną Ziemię Wileńską o wolność swej małej ojczyzny. Książka ta należy do gatunku literatury faktu. Jest oparta o prawdę historyczną.

 

Edward Mackiewicz

Polecane książki

Gdańskie korespondencje Adama Czartkowskiego do „Kuriera Warszawskiego” z lat 1931–1939 to fascynująca lektura, w najlepszych momentach porywająca kronika Wolnego Miasta Gdańska zmierzającego do katastrofy. Autor, pracujący od 1928 roku w Polskim Gimnazjum Macierzy Szkolnej, okazuje się skrupulatnym...
Teatr w Lipówce? Tego jeszcze nie grali! Gdy Zojka zabiera się do pisania artykułu o amatorskiej grupie teatralnej, to musi oznaczać kłopoty. Już podczas castingu dochodzi do awantury, a wkrótce potem aktorka obsadzona w głównej roli ulega wypadkowi. Komu zależało na tym, żeby wykluczyć ją z przedst...
Seria Podręczniki Prawnicze jest to kanon klasyki akademickiej literatury prawniczej. Stanowi źródło wiedzy niezbędnej każdemu studentowi prawa. Tytuły z tej serii opracowane są przez autorytety prawnicze i polecane przez większość wykładowców. Zawarte w „Prawie giełdowym" rozważania koncentrują się...
Poradnik do gry Sum of All Fears, opartej na książkę autora wielu bestsellerów – Tom’a Clancy’ego, poprowadzi Was za rękę przez wszystkie dostępne misje w trybie kampanii dla pojedynczego gracza. Suma Wszystkich Strachów - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy tematy i lokacje jak m.in. M...
Co łączy muzykę metalową, gry komputerowe, podróże, doświadczenie ojcostwa i świadomość tragizmu bycia w świecie? Literatura na najwyższym poziomie - i postać Łukasza Orbitowskiego. "Rzeczy utracone" to zbiór wpisów z poczytnego internetowego bloga pisarza, mocno zabarwionych codziennością, oso...
Ciesz się tym, co masz. Kiedy zorientujesz się, że niczego ci nie brakuje, cały świat będzie należał do ciebie. Susan Spencer, młoda utalentowana dziennikarka, matka trójki dzieci i szczęśliwa żona, dowiaduje się, że jest nieuleczalnie chora. Nie chce jednak, aby ostatnie chwile jej życi...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Edward Mackiewicz

Edward ‌Mackiewicz

POLSKIE DROGI I BEZDROŻA

Wszelkie ‌prawa autorskie zastrzeżone.

Projekt okładki ‌Edward ‌Mackiewicz

Redaktor

Edward ‌Mackiewicz

ISBN 978-83-950297-1-4

WYDANIE A

DYWITY ‌2018

Pamiętaj wędrowcze z ‌daleka ‌czyś z ‌bliska

Tam ‌Twoja ‌ojczyzna, gdzie ‌stała ‌kołyska.

HERB ‌RYCERSKI

KRESOWEGO RODU ‌MACKIEWICZÓW

LUBICZ BOŻA WOLA

Ród ‌Mackiewiczów brał liczny ‌czynny udział ‌w obu powstaniach ‌polskich ‌na Litwie w latach ‌1831 w Powstaniu ‌Listopadowym oraz w ‌1863 ‌roku ‌w ‌Powstaniu Styczniowym. W większości ‌przypadków biorący ‌udział ‌w powstaniach ‌zostali przez cara ‌pozbawieni swych majątków, ‌a często i ‌życia.

Granice się przesuwają i ‌zmieniają, ‌

ale ‌prawdziwe są zawsze ‌słowa,

że ojczyzna to ‌ziemia i groby. ‌

Jak długo trwa pamięć ‌o ‌grobach,

tak długo ‌trwa siła związku z ‌ojczyzną.

HERB ‌RZECZPOSPOLITEJ ‌OBOJGA NARODÓW

Wędrując po dawnych ‌polskich Kresach wschodnich ‌trzeba jednak zdać ‌sobie sprawę, że jest ‌to podróż po Ukrainie ‌czy Białorusi, że ‌może to ‌być wędrówka po południowych ‌regionach ‌Łotwy kiedyś będących ‌Inflantami Polskimi, ‌że dzisiejsza Litwa jest ‌czymś całkiem ‌innym ‌od dawnej romantycznej Litwy.

WSTĘP

Podobno ‌na ‌Ziemi Wileńskiej kamienie ‌mówią po Polsku. Wędrowcze, ‌gdy będziesz ‌w Wilnie ‌pójdź nad piękną rzekę ‌Wilję i wsłuchaj się ‌w jej cichą mowę. ‌Usłyszysz w ‌jej cichą opowieść ‌o czasach, ‌które ‌minęły, ‌o ‌Polakach i ich ‌bohaterskich czynach. ‌Groby polskich królów znajdujące ‌się w Katedrze Wileńskiej są świadkami i pomnikami potęgi dawnej Rzeczpospolitej Obojga Narodów oraz Wielkiego Księstwa Litewskiego. Usłyszysz również skargę o haniebnych i zbrodniczych czynach Litwinów podczas II wojny światowej dokonanych na wileńskich Polakach i Żydach, którzy razem z nimi zamieszkiwali i nadal zamieszkują te ziemie od wieków. Podczas ostatniej okupacji sowieckiej Wilna, w 1950 roku katedra wileńska została zamknięta. Urządzono w niej magazyny a następnie galerie obrazów. Obecnie odprawiane są tam msze, ale tylko w języku litewskim. Katedra wileńska to miejsce spoczynku wiecznego nie tylko polskich królów, ale również litewskich książąt. Stanowi ona symbol dawnej jedności narodów polskiego i litewskiego.

W czerwcu 1950 roku Katedra Wileńska została oszpecona poprzez wysadzenie w powietrze figur świętych stojących na szczytach fasady. Usunięto z niej wszelkie ślady polskości. Spoczywają tam między innymi: Aleksander Jagiellończyk – król Polski w latach 1501 – 1506. Elżbieta Habsburżanka – królowa Polski w latach 1543 – 1545. Barbara Radziwiłłówna – królowa Polski w latach 1550 – 1551 oraz serce króla Władysława IV Wazy w latach 1632 – 1648. W Wileńskiej Katedrze są też tablice nagrobne zacnych mieszkańców tych ziem.

Biskupa Benedykta Wojny, zmarłego w 1615 roku.

Biskupa Sufragana Mikołaja Skorupskiego zmarłego w 1688 roku.

Kanonika Marcina Szulca Wolfowicza, zmarłego w 1640 roku.

Olausa Algina, zmarłego w 1638 roku.

Barbary Zawiszy, zmarłej w 1603 roku.

Anny Naporkowskiej, zmarłej w 1636 roku.

Tomasza Ławrynowicza, zmarłego w 1636 roku.

Kanonika Adama Zabłockiego, zmarłego w 1648 roku.

Biskupa Andrzeja Benedykta Kłągiewicza, zmarłego w 1841 roku.

Biskupa Jerzego Tyszkiewicza, zmarłego w 1724 r.

Katarzyny de Potok, zmarłej w 1643 roku,

Chorążego Samuela Paca, zmarłego w 1627 roku.

Tomasza Wawrzeckiego, zmarłego w 1816 roku.

Księcia Witolda, zmarłego w 1853 roku

Hrabiów Zawiszów, zmarłych w 1700 roku.

Według Kraszewskiego we wnętrzach Katedry Wileńskiej znajdowały się 64 pamiątkowe pomniki. Ponadto w Katedrze znajduje się 11 kaplic pamiątkowych.

OPOWIEM CI SWOJĄ HISTORIĘ

Edward Mackiewicz, autor.

Były prezes Stowarzyszenia Polskich Dzieci Wojny w Olsztynie.

Założyciel oraz były przewodniczący Ogólnopolskiego Patriotycznego Związku Wypędzonych.

Spotkaliśmy się przypadkowo po wielu latach. W piękny i słoneczny wiosenny dzień, czytając gazetę przysiadłszy na ławeczce w jednym z najpiękniejszych olsztyńskich skwerków leżących naprzeciwko Teatru Jaracza w Olsztynie przy ulicy 1 Maja. Skwerek ten został oficjalnie nazwany Placem Trzech Krzyży, ponieważ pod skwerkiem tym znajduje się wielki zbiorowy grób żołnierzy francuskich i rosyjskich poległych w 1812 roku na froncie walki na przedpolach Olsztyna. Obecnie na tym skwerku kwiatowym znajduje się duży głaz, na którym wyryta jest historia tego smutnego miejsca.

Siedząc na ławeczce rozmyślałem o ludzkich losach, a dokładnie o życiu i śmierci tych młodych ludzi, którzy tu od ponad 200 lat spoczywają na obcej ziemi z dala od swojej ojczyzny, wsłuchany w szum Lip osłaniających ten piękny skwerek kwiatowy. Szelest liści wywołany wiejącym lekkim wiaterkiem w konarach drzew sprawiał wrażenie jakby do mnie mówiły wieki o życiu i śmierci spoczywających tu żołnierzy, którzy polegli daleko od swojej ojczyzny. W pewnym momencie w alejce wiodącej w kierunku ławeczki, na której siedziałem, pojawił się mężczyzna z gazetą w ręku i rozejrzawszy się dookoła skierował się w moim kierunku. Mężczyzna wyglądający na osobnika w moim wieku miał piękną siwą lwią niegdyś rudą fryzurę. Gdy się do mnie zbliżył, zatrzymał się i z wyrazem pełnego zaskoczenia w oczach zwrócił się do mnie: Edi to ty? Ja również go poznałem i odkrzyknąłem pytająco: Pirzol Rudolf? Kopę lat. On skinął głową. Uścisnęliśmy się serdecznie. Po wielu latach spotkaliśmy się dawni serdeczni przyjaciele. Nie widzieliśmy się ponad 40 lat. Od tego czasu bardzo wiele w naszym życiu się zmieniło. Gdyśmy się ostatnio widzieli byliśmy młodzi i beztroscy a przede wszystkim wielcy ryzykanci. Bo tacy przeważnie bywają wszyscy nastolatkowie. On pochodził z wówczas jeszcze istniejącego województwa krakowskiego, z biednej góralskiej wioski zagubionej wśród polskich gór. Ale prawdziwą jego ojczyzną była wioska na Litwie zagubiona wśród nieprzeniknionych borów Puszczy Rudnickiej. Obaj z Rudim mamy podobną sytuację „ojczyźnianą”. Jesteśmy rodakami. Ja podobnie jak on Małopolaninem, aktualnie jestem Warmiakiem z nadania Stalina i Churchilla. Z Wileńszczyzny skąd mnie i matkę moją oraz siostrę docelowo „ewakuowano” w 1946 roku pociągiem towarowym z naszej ojczyzny do Poznania, lecz niespodziewanie kazano nam wysiadać w Olsztynie. W Polsce mówiono na nas „repatrianci zza Buga”. Myśmy na Ziemi Wileńskiej mieszkali od zawsze i określenie nas „repatriantami” absolutnie było błędne. To było kłamstwo systemowe wymyślone przez Litwinów i sowietów. Bo to Litwinom najbardziej zależało na tym, aby pozbyć się części swojego społeczeństwa mówiącego w znienawidzonym przez nich polskim języku. Ponadto nasza utracona ojczyzna leży za Niemnem a nie za Bugiem. Nas ewakuowano tu zza Niemna. Uciekaliśmy stamtąd na skutek zagrażającego nam śmiertelnego niebezpieczeństwa ze strony nowych okupantów sowieckich oraz litewskich nacjonalistycznych sąsiadów, którzy nas wileńskich Polaków historycznie nienawidzą od kolebki. Oni po prostu się rodzą mając zakodowaną w genach nienawiść do Polaków. Ciekawy medycznie przypadek. Prawda? Z moim spotkanym po latach przyjacielem znaliśmy się ze szkolnych młodzieńczych lat. Byliśmy obaj uczniami 3 letniej Zasadniczej Szkoły Górniczej w Szopienicach, obecnie dzielnica Katowic. W szkole on miał ksywkę „Pirzol Rudolf’’ z racji swej pięknej rudej czupryny. Nadałem mu ją osobiście ze względu na jego bujne rude włosy. On mnie w rewanżu nazwał Edim, w związku z moim warmińskim aktualnym miejscem zamieszkania. Moje imię Edward nie bez racji uważał on za typowo germańskie. Zły los rzucił nas na Śląsk do szkoły dla desperatów oraz młodych ludzi rządnych przygód, a przede wszystkim nie mających z tych, czy innych przyczyn innego wyjścia, narażających się codziennie na wielkie niebezpieczeństwa jakie niewątpliwie niesie dla nieletnich chłopców nauka i praca w kopalni węgla kamiennego w naszym przypadku na głębokości około 350 metrów pod ziemią, zagrożonej silnie wybuchem metanu na skutek nieostrożnego obchodzenie się z materiałami wybuchowymi, które były dostępne niemal że na każdym kroku, lub z otwartym ogniem. Zresztą każda najmniejsza iskierka mogła spowodować wielką tragedię w kopalni. Do kopalni nie wolno było wozić pod groźbą kary więzienia zapałek ani innych materiałów łatwopalnych. Niestety niektórzy z naszych kolegów palaczy, jak również nieodpowiedzialnych dorosłych górników, wozili do kopalni papierosy i zapałki. Każde zapalenie papierosa nawet w najodleglejszych zakątkach kopalni odczuwalne było w całym oddziale. Dymek papierosowy szybko rozprzestrzeniał się wskutek dyfuzji. Odpowiednie służby w takich przypadkach wszczynali alarm. Groziło to nie wyobrażalnymi konsekwencjami dla ludzi oraz kopalni. Woń dymku papierosowego rozprzestrzeniającego się w kopalni nie dało się niczym zamaskować. Ale młodzieńcza energia jaka nas wówczas rozpierała oraz beztroska i brawura codziennie narażała nas w kopalni na śmiertelne niebezpieczeństwa.

Najpierw uczyliśmy się i pracowaliśmy w kopalni „Kleofas” w Stalinogrodzie – Załężu, bo tak się za czasów Stalina nazywały Katowice. A od 1956 roku „za dobre sprawowanie się” przeniesiono nas do Zasadniczej Szkoły Górniczej przy kopalni silnie gazowej „Wieczorek” w Szopienicach. Wówczas było to samodzielne miasteczko położone na obrzeżach ówczesnego Stalinogrodu. Przygotowywano nas w niej do pracy w kopalni na wydziałach wydobywczych przeważnie do obsługi urządzeń oraz maszyn górniczych. Mieszkaliśmy w szkolnym internacie. Ponadto otrzymywaliśmy piękne szkolne kompletne umundurowanie koloru zielonego. Obecnie górnicy otrzymują czarne, historyczne tak bardzo ładne, że aż brzydkie mundury. Szkołę tą ukończyłem w miesiącu czerwcu 1957 roku. Lecz nie wszyscy ją ukończyli. Ty Rudi wraz z innymi koleżkami miałeś pecha. Zostałeś wyrzucony ze szkoły wraz z Warchołem i Barabaszem dyscyplinarnie w maju 1957 roku, tuż przed jej ukończeniem za zorganizowanie strajku w kopalni. Ten strajk zorganizowaliśmy my wszyscy, cała 3 klasa. Chodziło nam o podwyższenie znaczne stawki godzinowej za odbywaną praktykę w kopalni. Wy mieliście koledzy pecha, że wzięto was za prowodyrów. Ale szczerze, twój wkład w zorganizowaniu tego buntu w kopalni był jednak znaczący. I kto wie, czy to nie była twoja piękna i oryginalna fryzura Rudi prowokacją do ukarania ciebie i twojego koleżkę, z którym siedziałeś w jednej ławce, Barabasza oraz siedzącego obok was Warchoła. W tym czasie noszenie takich fryzur na wzór mody amerykańskich bikiniarzy było źle widziane. Z tego wyglądu to wy trzej naprawdę wyglądaliście na groźnych „rebeliantów” czy też wichrzycieli dobrej i grzecznej socjalistycznej młodzieży górniczej. W tym czasie również i mnie do was zbyt wiele nie brakowało. W końcu i tak mieliśmy szczęście, że za ten strajk nie wylądowaliśmy wszyscy w poprawczaku, albo w kryminale. Z Pirzolem Rudolfem zaprzyjaźniliśmy się w bardzo nietypowy sposób. Nasza czwórka to jest ja, Pirzol Rudolf, Zygmunt Warchoł i Jasiek Barabasz w dniu 1 września 1956 roku w dniu rozpoczęcia roku szkolnego byliśmy już w III klasie, staliśmy karnie w dwuszeregu na zbiórce i słuchaliśmy pilnie przemówienia dyrektora szkoły. Nagle stojący obok mnie wysoki tęgi chłopak, Ślązak bardzo mocno swym ramieniem pchnął mnie w moje ramię. Na skutek tego wyskoczyłem z dwuszeregu przewracając przy okazji dwóch innych chłopców. Szybko zerwałem się na nogi i uderzyłem w twarz tego chłopca, który mnie tak silnie pchnął. On z kolei chciał mi oddać. W tym momencie po mojej stronie do walki włączyli się Rudi, Zygmunt Warchoł i Jasiek Barabasz. W jego obronie stanęli jego koledzy Ślązacy, no i rozpoczęła się potężna rozróba. Po opanowaniu tej bójki przez nauczycieli chciano nas wszystkich z miejsca wywalić dyscyplinarnie ze szkoły. Należy podkreślić, że nikt z nas o łaskę pozostawienia w szkole nie prosił. Nie bez racji naszą czwórkę nazywano komandosami. Gdy internat był już zamknięty, do miasta z drugiego piętra zjeżdżaliśmy po rynnie deszczowej. Do internatu wracaliśmy tą samą drogą. Szybko została zwołana Rada Pedagogiczna i po przesłuchaniu nas zapadła decyzja, aby warunkowo pierwszy raz darować nam tą rozróbę. Od tej pory nasza czwórka stała się nierozłączną koleżeńską paczką. Do szkoły na lekcje chodziliśmy w poniedziałki, wtorki i środy, natomiast w pozostałe dni tj. czwartki piątki i soboty zjeżdżaliśmy do kopalni na praktykę. Może tylko dlatego trzymaliśmy się razem w czwórkę, ponieważ za nasze zachowanie się w każdej chwili mogliśmy wyfrunąć ze szkoły. Będąc jeszcze uczniem w szkole górniczej opowiadałeś mi swoje jakże ciężkie przeżycia w latach powojennych. Opowiedz mi, Rudi, jeszcze raz, dokładniej swoją historię.

– Urodziłem się na Ziemi Wileńskiej w 1939 roku koło Rudnik. W rodzinie ziemiańskiej. Podczas wojny ojciec mój walczył w oddziałach AK. A konkretnie w 3 Wileńskiej Brygadzie Armii Krajowej.

U „Szczerbca”?

– Tak. Faktycznie Edi, zgadłeś. Po internowaniu w lipcu 1944 roku żołnierzy Wileńsko – Nowogrodzkiego Okręgu AK przez Armię Czerwoną i umieszczeniu ich w obozie przejściowym w Miednikach Królewskich, ojciec mój stamtąd uciekł i wiosnę 1945 roku przyjechaliśmy do Krakowa. Obawiając się o to, aby go tu polska bezpieka nie aresztowała, ojciec wstąpił do oddziału „Ognia”. Brał udział w walkach z Milicją i UB na Podhalu. W wieku 9 lat zostałem sierotą. Ojciec mój został aresztowany przez UB i skazany przez Sąd na karę śmierci. Wyrok został wykonany w 1948 roku. Powiesili go w Krakowie na Montelupich. Mordercy. W tym samym roku 1948 moja matka zmarła na tyfus. W ostatnim okresie swojego życia ojciec był żołnierzem oddziału „Wiarusa”, znanego watażki grasującego na Podhalu. Już jako mały chłopiec musiałem pracować u bogatego bacy za juhasa. Wypasałem jego stada owiec na halach i turniach za miskę strawy oraz bardzo niskie wynagrodzenie. Byłem sprytnym facetem i pasąc owce dodatkowo dorabiałem „zbójowaniem” – różnego rodzaju kombinacjami, z drobnymi kradzieżami włącznie. Okradałem tylko bogatych i nikomu na wzór Janosika żadnej fundy nie robiłem. W każdym bądź razie nie byłem Janosikiem. Dobrze się zapowiadałem jako złodziejaszek. Byłem już niemalże zawodowym złodziejaszkiem nizinnym mimo swojego młodego wieku. O tym kim naprawdę byłem opowiedziałem tylko tobie Edi. Ale czy wszystkie swoje tajemnice ci opowiedziałem tego już ci nie powiem. Bo przecież muszę coś pozostawić dla księdza, gdy może kiedyś w życiu będę korzystał z jego usług. Edi przyrzeknij mi, że nigdy i w żadnych okolicznościach mnie nie zdradzisz. Umawiamy się również, że dla siebie istniejemy do końca życia – ja dla ciebie jestem Rudi, a ty dla mnie będziesz, Edi. Zgoda?

Zgoda. No i tak to pozostało zgodnie z życzeniem Rudiego.

W tym miejscu należy się kilka słów wyjaśnienia na temat grupy zbrojnej działającej na Podhalu, w której walczył i zginął ojciec Rudiego. Jaka była geneza powstania oddziału „Wiarusy”?

– Po rozbiciu przez UB oddziału partyzanckiego „Błyskawica” na Podhalu, wraz ze śmiercią Józefa Kurasia 22 lutego 1947 roku całe zgrupowanie przestało istnieć. Duża część żołnierzy „Ognia” skorzystało z amnestii, w lesie pozostał jednak trzon operującej w rejonie Rabki 3 kompanii zgrupowania dowodzonej przez pochodzącego z Wileńszczyzny ,,Rocha”.To właśnie z tej grupy narodził się oddział nazwany 3 kompanią AK. A od maja 1947 roku ,,Wiarusami”. Pojawiła się też nazwa Ruch Odbudowy Armii Krajowej ROAK. Grupa ta istniała do lipca 1949 roku. Podziemie funkcjonowało w tym czasie w bardzo trudnych warunkach, bo współpracujący z grupą dotychczas górale (terenówka bandy) jak określali to funkcjonariusze UB w dużej części również skorzystali z amnestii.

Sytuacja w górach stała się zła – nie przyjazna do dalszej działalności. Dowodzący 3 kompanią Antoni Wąsowicz „Roch” razem z 2 innymi partyzantami postanawia przerwać walkę i przez Czechosłowację udać się do Austrii. Ucieczka nie powiodła się. W Austrii 12 maja 1947 roku zostali aresztowani i przekazani polskim władzom. Na mocy wyroku Sądu Wojskowego w Krakowie cała trójka została skazana na śmierć. Wyrok wykonano 24 lutego 1948 roku. Ucieczka ta była z góry skazana na niepowodzenie. W grupie „Wiarusów” był od dłuższego czasu umieszczony agent UB. Po latach, w 1964 roku były agent UB napisał książkę na temat likwidacji tego ugrupowania i jaką rolę on w niej odegrał.

Czytałem tą książkę.

Aż do przejścia na emeryturę był on pułkownikiem Służby Bezpieczeństwa. Byłem na spotkaniu autorskim tego „bohatera”. Mówił on, że od czasu, gdy pojawił się w oddziale jako „kurier z zachodu” w każdej chwili mógł być zdekonspirowany. Cały czas był on obserwowany i sprawdzany chyba przez twojego ojca nawet w nocy. Do samego końca wokół niego panowała atmosfera nieufności. W internatowej stołówce byłeś znanym żarłokiem. Zawsze po skonsumowaniu swojego obiadu szybko goniłeś z pustym talerzem pod okienko do kucharek wydających obiady po repetę i zawsze ją otrzymywałeś. Ja dla Rudiego swojej sytuacji rodzinnej nie musiałem opowiadać, znał ją z autopsji. Obiektywnie rzecz biorąc była ona jeszcze gorsza od sytuacji życiowej w jakiej się znalazł on po śmierci obojga rodziców. Natomiast trzeci nasz koleżka Barabasz był od nas w o wiele lepszej sytuacji życiowej, bo nie był sierotą tak jak my. Miał obojga rodziców, tylko sęk jest w tym, że nie wiedział, gdzie oni są i czy jeszcze żyją. Mieszkali w Zabrzu. W 1946 roku zabrali ich sowieccy żołnierze NKWD nad ranem z domu i od tej pory ślad po nich zaginął. Wychowywali go dziadkowie. Po kilku latach Barabasz dowiedział się, że ojciec jego podobno zmarł w Workucie, gdzie pracował jako przymusowy robotnik w kopalni, a matka po śmierci ojca wyjechała w nieznanym kierunku nie pozostawiając adresu. A Warchoł? Warchoł to lepszy gagatek. Mówił nam, że jest człowiekiem wolnym, że nie wie czy jest on Niemcem, czy Ślązakiem, a nie raz nawet przebąkiwał, że jest Polakiem. Na temat swojej rodziny nikomu nic nie mówił i strasznie się gniewał, gdy ktoś jego o to pytał. Posługiwał się na co dzień skradzioną komuś metryką urodzenia oraz danymi ze świadectw szkolnych. Ostatnio bardzo często odwiedza Zakłady Karne w charakterze skazanego. W każdym bądź razie obiecuje on mi, że już niedługo kończy z dotychczasowym życiem. Ale co on konkretnie ma na myśli my tego nie wiemy. Staram się mu pomagać. Gdy do mnie napisze to przesyłam mu paczki do więzienia. Jest on po prostu dzieckiem wojny. A kto to wie, może jego ojciec był strażnikiem w pobliskim obozie koncentracyjnym Auschwitz Birkenau? Wszystko jest możliwe.

Pamiętam, gdy w czerwcu 1957 roku grupa wyrzuconych karnie ze szkoły moich kolegów opuszczała internat w Szopienicach, umówiliśmy się, że po ukończeniu 18 roku życia wszyscy spotkamy się w pracy w milicji. Chcieliśmy mieć bliski dostęp do broni. Natomiast dalsze nasze plany miały być skorygowane w późniejszym terminie. Tylko ja i Rudi znaliśmy ostateczny plan naszej grupy. A była to wielka ucieczka do Niemiec lub Austrii a stamtąd dalej do Australii lub Kanady. Na koniec naszej krótkiej pogaduszki spytałem Rudiego, a z czego ty aktualnie się utrzymujesz. Odpowiedział mi krótko: „z wykopalisk”.

Myślałem, że jest geologiem i wykonuje wykopaliska jako zawodowy geolog, czy może wykopuje jakiś „lewy” towar niegdyś ukryty w ziemi? Wiele się nie pomyliłem. Dopiero po dłuższym czasie, który pozwolił Rudiemu potwierdzić posiadane do mojej osoby zaufanie, w wielkiej tajemnicy wprowadził mnie w arkana sposobu jego zarabiania. Był bossem dużej grupy zbieraczy bursztynów na polskim wybrzeżu w okolicach Gdańska. Jego głównym zadaniem było pośredniczenie w sprzedaży wydobytego bursztynu z ziemi. Był to interes nielegalny, lecz przynoszący Rudiemu i dla jego współpracownikom bardzo znaczące dochody. Gdy rozchodziliśmy się wymieniliśmy się adresami oraz numerami telefonów. Obiecaliśmy sobie, że następne spotkanie zaaranżujemy w przyzwoitszych warunkach miejscowych i swobodnie sobie powspominamy jak to się wyraził Rudi o tym i o owym oraz o starych Polakach i góralach. Po kilku dniach zatelefonował do mnie do pracy z propozycją spotkania się u niego w domu. Zaproszenie przyjąłem z dużym zainteresowaniem. Zaproponował mi spotkanie w następnym dniu o godzinie 16.30 na skwerku oraz przy tej samej ławeczce, przy której spotkaliśmy się po raz pierwszy. Od tej pory ławeczka ta stała się punktem kontaktowym w mieście w sytuacjach, kiedy nie mieliśmy czasu na prowadzenia dłuższych rozmów, lecz tylko szybkie wymiany informacji. Przy naszym pierwszym spotkaniu Rudi zapytał mnie czym się ja aktualnie zajmuję. Wiedział on o tym, że niegdyś w dalekiej przeszłości pracowałem w Wydziale Służby Kryminalnej Komendy Wojewódzkiej MO w Olsztynie, a obecnie jestem właścicielem firmy budowlanej trudniącej się budowaniem i projektowaniem budynków oraz wykonywaniem usług budowlanych w zakresie nadzoru inwestycyjnego. Gdy przybyłem w umówionym terminie na miejsce spotkania zaraz też tam pojawił się z dala uśmiechający się Rudi i zaprosi mnie do w pobliżu zaparkowanego samochodu. Była to czarna Wołga na krakowskich numerach rejestracyjnych. Wsiadając do samochodu Rudi oznajmił mi, że porywa mnie do swojej siedziby leżącej na peryferiach miasta Olsztyna. Odpowiedziałem. Zgoda. Jedziemy i obejrzyjmy te twoje królestwo na ziemi. Gdy już samochód ruszył Rudi zwrócił się do mnie: od wielu lat dręczy mnie niegdyś głośna awantura w szkole o spowodowanie potężnego wybuchu w parku znajdującym się obok naszej szkoły w Szopienicach. Wydaje mi się, że ty wiesz kto spowodował tak potężny wybuch w szkolnym parku. Jasne, że wiem, odpowiedziałem mu. Wówczas z tego powodu wyleciało sporo szyb pobliskich domach. Przez dłuższy czas milicja bezskutecznie szukała sprawców spośród uczniów naszej szkoły. Jednak solidarność nasza okazała się silniejsza od milicyjnych argument oraz nacisków. Eksplozję tą spowodowali koledzy z naszej szkoły. Już nie pamiętam jak się oni nazywali, znam ich tylko tak zwane ksywki. W tym chuligańskim wybryku prowodyrem był Hanys. Hanys wystraszył się skutków tego wybuchu i uciekł do domu. Ale nigdy swoich koleżków nie sypnął. W wyniku spowodowanej przez nas eksplozji został uszkodzony szkolny basen kąpielowy.

– A skąd wzięliście materiał wybuchowy?

Materiał wybuchowy w postaci trzech lasek Metanitu Powietrznego Skalnego Specjalnego zabrali dla górnika strzałowego z jego skrzyni w kopalni, której nie zamknął wraz z kablami do zapalarki oraz spłonkami i zapalnikami i wytargaliśmy go na powierzchnię. Facet – górnik strzałowy przesadził z wiarą w naszą uczniowską uczciwość. Strzałowy ten nie zgłosił nikomu utraty tego groźnego materiału wybuchowego. Widocznie miał go w zapasie albo sam kombinował jakąś wyprawę, może na ryby? Koledzy ci się nie spodziewali się, że na powierzchni eksplozja będzie wielokrotnie głośniejsza niż bywa na dole w kopalni po odstrzale węgla przez górników. Okazuje się, że chodniki w kopalni oraz stare wyrobiska pełnią dodatkową funkcję tłumienia eksplozji powstałej przy odstrzale węgla. Po dokonanym wybuchu byliśmy przerażeni jej skutkami. Jednak szybko stamtąd uciekliśmy do pobliskiego internatu i nikt nas nie zauważył. Jeszcze tego samego wieczora na świetlicy znajdującej się na II piętrze budynku internatu graliśmy w tenisa stołowego, gdy nagle w drzwiach stanęło dwóch umundurowanych milicjantów. Przemknęło mi przez głowę myśl. No koniec Hanys z nami. Poprawczak jak nic. Myślałem, że milicjanci przyszli po nas. Oni natomiast zwrócili się do chłopaka stojącego przy otwartym oknie i krzyknęli do niego: „mamy cię, ptaszku”. Chłopak ten bez zastanowienia natychmiast wskoczył na parapet, zrobił obecnie nazywany gest Kozakiewicza w stronę milicjantów i skoczył w dół. Szybko dobiegliśmy do otwartego okna, ale tam już nikogo nie było. Chłopiec, który wyskoczył przez okno z drugiego piętra budynku na teren parku okazał się uciekinierem z domu poprawczego, który od kilku miesięcy ukrywał się pilnie się ucząc w naszej szkole. Podróż do miejsca zamieszkania Rudiego prowadziła przez pola i lasy pod olsztyńskich wsi, które wyłaniały się nagle zza pagórków świecąc z daleka swoimi wybielonymi ścianami. Wspomnień naszych z lat spędzonych w szkole górniczej nie było końca. Nagle samochód nasz wjechał na dużą oświetloną słońcem polanę, na której z dala widać były zarysy pięknych warmińskich budowli utrzymanych w sposób w jaki może tylko to zrobić osoba znająca się na architekturze wiejskich terenów. Rudi mieszkał w nowym, pięknym drewnianym domu typu pawilonowego pięknie usytuowanym między lasem a jeziorem. Wnętrze tego obiektu stanowiło jedną wielką salę z wyłączeniem sanitariatów oraz pomieszczeń gospodarczych. Salon urządzony w pięknym nowoczesnym stylu o powierzchni około120 m2, stwarzał niepowtarzalne wrażenie wielkiego luksusu, pałacu o nietypowej architekturze. Na dużym podwórku obok drzwi wejściowych, na krótko przystrzyżonej trawie leżały dwa potężne czarne labradory. Wchodząc do mieszkania zdążyłem również zauważyć, że to podwórko przechodzi w potężne pastwisko o powierzchni około 20 ha, na którym pasie się kilkanaście gniadych koni arabskich. Po powrocie do mieszkania, w niedługim czasie do salonu weszła elegancka młoda kobieta, którą Rudi przedstawił jako kuzynkę z Krakowa. Gdy poproszono mnie do stołu i podano kawę oraz postawiono napełnione lampki koniaku rozpoczęliśmy długą przyjacielską rozmowę. Zadawane przez nas wzajemnie pytania krzyżowały się jak szable w powietrzu. Rudi mówił dużo, lecz nie miałem problemu w zrozumieniu, że nie są to odpowiedzi zbyt szczere oraz w dużej mierze są wymijające. Ja również przyjąłem identyczną taktykę prowadzenia rozmowy. Starałem się nie kłamać, ale również jak najmniej mówić prawdę.

Po wypiciu kilku kieliszków koniaku Rudi zaproponował mi abyśmy wyszli troszeczkę przewietrzyć się na podwórko. Wiedziałem, że będzie chciał pochwalić się przede mną pięknym obejściem swojego domu. Nie pomyliłem się. Od razu poprowadził mnie w stronę swoich koni. Było ich szesnaście gniadych klaczy rasy arabskiej. Był on zakochany w tej swojej mini stadninie, mógłby mówić o niej godzinami. Nie dziwię mu się bo po dłuższym przebywaniu w towarzystwie tych pięknych koni nie chciało mi się również od nich odchodzić. Gdy doszliśmy na drugi koniec pastwiska, które w tym miejscu schodzi stokiem na brzeg pięknego śródleśnego jeziora z niewielką wysepką na środku, Rudi powiedział mi, że ostatnio zajął się hodowlą koni rasowych – arabskich oraz prowadzi ujeżdżalnię i szkółkę jazdy konnej dla turystów. Po chwili się poprawił mówiąc: dla niektórych turystów. Mówił również o tym, że jest na etapie wstępnym rozbudowy stadniny oraz ujeżdżalni. Po chwili milczenia odezwałem się. To znaczy, że pan Rudolf potrafił pięknie urządzić się w życiu jak również i na Warmi i Mazurach. Zmieniając temat Rudi powiedział mi, że ma co prawda sporadyczne kontakty z Barabaszem pracującym za granicą, natomiast Warchoł aktualnie odsiaduje w więzieniu swój kolejny wyrok. A jak wyjdzie to z pewnością wdepnie do niego na Warmię. Po tej rozmowie nastąpiła chwilowa cisza. Każdy z nas zastanawiał się jaką powinien dalej kontynuować dyskusję, na jaki temat. Rudi odezwał się pierwszy. Oczywiście, natychmiast dowiedziałem się, że o mojej dawnej pracy w Wydziale Kryminalnym Rudi na pewno doskonale wie od Barabasza, z którym utrzymuje on bliskie kontakty, a ja przecież z Barabaszem razem kończyliśmy naukę w Ośrodku Szkolenia Oficerów MO w Słupsku. Ja również byłem przyjęty razem z Barabaszem do pracy w ochronie rządu oraz ochronie polskich ambasad, z której zrezygnowałem. Postanowiłem jednak jako pierwszy nie dyskutować na temat mojej byłej profesji.

Słuchaj, Edi. Znamy się od lat i nie z jednego pieca jak to się mówi jedliśmy chleb. Dlatego też chciałbym wyjaśnić ci pewną sprawę, o której z pewnością nic nie wiesz oraz niczego się nie domyślasz. Ta pustelnia moja nazwana przeze mnie ,,Pod Białym Jeleniem” tylko z pozoru i na pierwsze wejrzenie wygląda na nowo założoną stadninę koni. Faktycznie jest tak jak widzisz. Ale tu na tym odludziu z takiego interesu na pewno nie utrzymałbym swojej firmy.

– Wiem, kolego Rudi. Wiem również o tym, że ty jesteś wyśmienitym specjalistą w komplikowaniu życia sobie i innym osobom. Również się domyślam, że to co widzę jest tylko szczytem góry lodowej, który jest pięknie ukryty przed nie pożądanymi oczami. I ty się nie śmiej, bo tym razem mówię prawdę. Widzisz ten domek o białych ścianach? W domku tym urządziłem małe zaznaczam na razie nielegalne kasyno gry. Składa się ono z pokerni, ruletki oraz posiadam w niej kilka maszyn, tak zwanych jednorękich bandytów. Kasyno to daje mi szansę utrzymywania względnie dobrych warunków egzystencji. Rudi, ja się domyślam, że twoje warunki egzystencji zależą w tym wypadku od tego, kto tu przyjeżdża na pokera do lasu i ile on przywozi z sobą tak zwanej kapuchy. Tak czy nie?

No tak, masz rację. Kasyno moje jest otwarte tylko w godzinach nocnych. Gośćmi kasyna są ludzie z kręgów towarzyskich Olsztyna i nie tylko. Reprezentują sobą różne stanowiska i zawody. Nowego gracza zawsze wprowadza stary bywalec, który w pełni za niego odpowiada. Jest to, a przynajmniej ma być w najbliższej przyszłości elitarne kasyno gier ,,Pod Białym Jeleniem”. A dlaczego akurat pod Jeleniem spytałem Rudiego. Wyjaśnił mi on tą zagadkową nazwę. W tym czasie, gdy kupowałem tą działkę wraz z siedliskiem znajdującym się na obecnym pastwisku robiłem to z myślą o otwarciu kasyna gier, hoteliku a przy okazji prowadzenia może jakiegoś innego małego interesu, na terenie tym leżało ciało potężnego białego jelenia, który padł tu z nieznanych mi przyczyn. Pytałem go również o jego rodzinę, czy się ożenił i czy ma dzieci. O tym bardzo długo tego dnia rozmawialiśmy z Rudim. Powiedział mi, że podczas służby wojskowej w Marynarce Wojennej był wysłany na dwuletni kurs specjalistów morskich do Sewastopola i tam ożenił się z Rosjanką, z którą się rozwiódł zaraz po ukończeniu kursu., bo jego młoda żona nie chciała przyjechać do Polski. Na tym urwaliśmy ten temat. Zamiast żony przywiózł z Ukrainy po kilkunastu latach Nadię, którą przedstawił mi jako swoją gospodynię. Rudi mówił, że Nadia jest jego przyjaciółką, z którą łączą ich bardzo bliskie stosunki. Jest narodowości ukraińskiej. Bardzo dobrze mówi po Polsku. W tym momencie pomyślałem, że łączą ich stosunki to sprawa oczywista, tylko ciekaw jestem jakiego rodzaju one są: czy koleżeńskie, czy osobiste, a może służbowe. Przy następnym naszym spotkaniu, po dłuższych dyskusjach na interesujące nas tematy Rudi zasugerował mi, że widziałby mnie jako ewentualnego wspólnika w rozbudowie i prowadzeniu Ośrodka „Pod Białym Jeleniem”. Potrzebę taką motywował tym, że w niedalekiej przyszłości będzie musiał on wyjeżdżać za granicę a prowadzenie takiego biznesu, szczególnie ze względu na stadninę koni wymaga stałej obecności właściciela lub współwłaściciela na terenie ośrodka. Ustaliliśmy, że ze względu na wagę złożonej mi propozycji potrzebuję nieco czasu do zastanowienia się, a odpowiedzi udzielę w najbliższym czasie. Po krótkim namyśle postanowiłem na razie z tym się nie śpieszyć. Ponieważ doszedłem do słusznego jak się później okazało wniosku, że o moim życiu i pracy Rudi musi być bardzo dobrze poinformowany. Spotkanie nasze w parku nie było przypadkowe. Muszę dokładnie przeanalizować sytuację i podjąć ewentualnie tą narzuconą mi grę. Na razie zmieniliśmy temat naszej rozmowy i wróciliśmy do wspomnień z lat jak bardzo dla nas trudnych. Jak to się wówczas mówiło, było nam głodno, chłodno i do domu daleko. Przy następnym spotkaniu z Rudim na jego farmie, podziękowałem mu za jego zaufanie w stosunku do mnie wyrażone propozycją wspólnego biznesu i wyjaśniłem mu istniejące obiektywne przyczyny, ze względu na które propozycji tej przyjąć nie mogę. Wyraziłem jednak zgodę na przyjęcie funkcji doradcy biznesowego oraz do spraw bezpieczeństwa szeroko rozumianego. Obaj nowe nasze uzgodnienia przyjęliśmy ze szczerym zadowoleniem.

Na Śląsku byliśmy młodzieżą, którą Rosjanie nazywali ,,bezprizorni”. W szkole na lekcjach rozrabialiśmy na tak zwanego maksa. Koledzy, którzy zajmowali ławki stojące najdalej od stolika nauczycielskiego podczas lekcji grali w pokera. W innych ławkach grano w oczko, w durnia lub w inne gry karciane. Nauczyciel prowadził lekcję udając, że nie widzi co się z tyłu dzieje. Natomiast na praktyce w kopalni nasze chuligaństwo nabierało bardzo niebezpiecznych zachowań. Swoim zachowaniem zagrażaliśmy swojemu życiu i zdrowiu oraz pracującym tam górnikom powodowaliśmy awarię maszyn górniczych, a następnie korzystając ze spowodowanej przerwy w wydobyciu węgla ruszaliśmy na wycieczki po oddalonych starych chyba XIX wiecznych wyrobiskach górniczych. Wyrobiska te były zabezpieczone od czynnej części kopalni wielkimi tamami murowanymi zamkniętymi na zamki. Jednak takie zabezpieczenia nie stanowiły dla nas poważnej przeszkody w dostaniu się do niedozwolonej strefy kopalni. Obudowa drewnianych tych starych chodników jaka tam istniała była mocno spróchniała i obrośnięta grzybami. W niektórych miejscach połamana z przyczyn działania tak zwanych czynników górotwórczych ten stary chodnik był zawalony kamieniami na skutek powstałych niewielkich zawałów. Przez te miejsca zawałowe nieraz musieliśmy się przeciskać maleńkimi otworami na długości od 5 do 10 metrów. Jak pomyślę o tym z dzisiejszej perspektywy czasu jaki upłynął od tych szalonych naszych wycieczek w nieznane to robi mi się niedobrze. Strach pomyśleć. Przechodząc przez te chodniki nie dotykaliśmy tej obudowy obawiając się słusznie spowodowania odcięcia sobie drogi odwrotu, Samo otwieranie murowanych tam chroniących stare wyrobiska mogło spowodować samozapłon węgla jeszcze w znikomych ilościach tam istniejącego. Tamy te pełniły nie tylko rolę zapory dla ludzi, lecz również spełniały rolę zaporową przed napływem powietrza – tlenu do starych wyrobisk. Tlen znajdujący się w powietrzu powodował, lub też mógł spowodować samozapłon pokładów węglowych do końca nie wybranych, pozostawionych jako filary zabezpieczające przed niekontrolowanym zawałem tych starych wyrobisk. Natomiast po terenie czynnej kopalni my młodzi adepci górnictwa nie poruszaliśmy się pieszo chodnikami do tego przeznaczonych, lecz podjeżdżaliśmy na transporterach taśmowych transportujący węgiel na podszybie lub do głównego chodnika. Była to jazda bardzo nie wygodna, ale również bardzo niebezpieczna. Jeżdżąc na niej można było bardzo łatwo być wciągniętym do bębna napędzającego te przenośniki. Instruktorami, czy jak kto woli, nauczycielami zawodu naszymi byli staruszkowie, emerytowani nadgórnicy, czy też sztygarzy – Ślązacy. Gdy daliśmy się im złapać na gorącym uczynku wówczas wykrzykiwali na nas po śląsku: ach wy pierońskie bajtle, lub pierońskie chachary. Nie dziwię im się tych zachowań. Przecież oni byli odpowiedzialni nie tylko za naszą praktykę zawodów, ale również za nasze bezpieczeństwo.

Razu pewnego będąc na praktyce na dole w kopalni pracowałem na tak zwanym haszplu, inaczej na guziku włączającym maszyny wyciągowe wagoników z urobkiem węglowym lub z wydobytą skałą z dowierzchni lub upadówek wydobywczych. W tym przypadku chodziło o upadówkę to jest przygotowawczy chodnik wydobywczy idący od głównego przekopu pod kątem 45 stopni w dół. Natomiast dowierzchnia, to taki sam chodnik wydobywczy idący do góry pod odpowiednim kątem, w zależności od położenia pokładu węgla kamiennego. Spadki i wzniesienia upadówek i dowierzchni zależą od tego, pod jakim kątem jest położony pokład węgla kamiennego na którym prowadzimy eksploatację górniczą. Moim zadaniem było z tej upadówki wyciągnąć kołowrotem 2 szczepione wagoniki z węglem. I gdy już wyciągałem do poziomego przekopu głównego wagoniki te odpięły się i ruszyły z zawrotną szybkością w dół. Gdyby je nie wyłapały łapacze zamontowane w torowisku wagoniki te na przodku upadówki z przebywających tam 5 górników zrobiłyby masakrę. Skończyło to się tylko na zniszczeniu na przestrzeni około 3 metrów drewnianej obudowy chodnika, która natychmiast została przywrócona do stanu poprzedniego przez pracujących tam górników.