Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Przynęta

Przynęta

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8110-758-7

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Przynęta

Policjantka, która nikomu nie może zaufać. Morderca, który nie ma nic do stracenia. Detektyw Emily Baxter wciąż nie może dojść do siebie po poprzednim śledztwie i po zniknięciu swojego przyjaciela Williama „Wolfa” Fawkesa. Pomimo oporów przed angażowaniem się w kolejną makabryczną sprawę zostaje wysłana do Nowego Jorku, gdzie ma się przyłączyć do nowej grupy operacyjnej, którą tworzą połączone siły FBI, CIA i Scotland Yardu. Ogląda zdjęcia z miejsca zbrodni – wiszące nad jezdnią Mostu Brooklińskiego wygięte w nienaturalnej pozie ciało mężczyzny, na którego piersi sprawca wyciął słowo „Przynęta”. Gdy presja ze strony mediów przybiera na sile, Baxter otrzymuje rozkaz przyłączenia się do śledztwa i udaje się na miejsce kolejnej zbrodni, której ofiara ma piersi wycięte słowo „Marionetka”.

Polecane książki

Kościół Boży, krwią Pana Naszego Jezusa Chrystusa na ziemi zaszczepiony, różnych bardzo przeciwników napady przetrzymywał. Dzieło zbawienia jemu powierzone, rozmaicie było naruszane od dzieła zguby, które w dziejach ludzkości, które obok Kościoła swoim torem rozwija się i postępuje. Ale w tej walce ...
Klasyczny kryminał, którego akcja rozgrywa się w ciągu 24 godzin w zamkniętym otoczeniu. Miejscem jest stary średniowieczny zamek, który został wynajęty na huczne wesele córki lokalnego biznesmena z potomkiem rodu arystokratycznego, do którego kiedyś ten zamek należał. Niestety, w drugim dniu w...
  Są miasta – place zabaw, jak Dubaj. Są miasta kreatywne, jak Berlin. Są miasta apolityczne, jak Las Vegas. Są miasta, które się kurczą, jak Detroit czy Łódź. I takie, które rosną, jak miasta w Afryce. Ale czy miasta mają w ogóle jakąś przyszłość? Krzysztof Nawratek uważa, że miasto to jedno wielki...
Burzliwe dzieje polskiego narodu dostarczają wielu interesujących i zaskakujących faktów. Historia Polski. 100 zagadek to doskonała pozycja dla amatorów łamigłówek historycznych chcących zgłębić wiedzę o swoim kraju. Obszerne odpowiedzi znacznie poszerzą zasób wiadomości, a historyczne ilustracje uł...
Dziennik taty Tomasza Kwaśniewskiego to zbiór felietonów, które układają się w szczerą opowieść początkującego rodzica. Miejscami zabawną, miejscami przerażająco prawdziwą... Okazuje się, że w tym „zawodzie" nie ma łatwych wyborów, a każdy dzień niesie zupełnie nowe doświadczenia. To książka o typow...
Siódmy, ostatni tom bestsellerowej serii fantasy dla młodych czytelników. Lektura obowiązkowa dla fanów "Opowieści z Narnii" i "Władcy pierścieni".Conor, Abeke, Meilin i Rollan byli kiedyś zwykłymi dziećmi. Gdy nawiązali więź ze swoimi zwierzoduchami – mądrymi i potężnymi zwierzęcymi partnerami –  z...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Daniel Cole

Tytuł oryginału:

Hangman

Copyright © Daniel Cole 2018

Copyright © 2018 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2018 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Marcin Słociński / Szara Sowa

Zdjęcie autora na okładce: © Ellis Parrinder

Redakcja: Marzena Kwietniewska-Talarczyk

Korekta: Iwona Wyrwisz, Marta Chmarzyńska

ISBN: 978-83-8110-758-7

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2018

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Prolog

ŚRODA, 6 STYCZNIA 2016

9.52

– Nie ma Boga, to prawda.

Inspektor Emily Baxter wytężyła słuch, próbując złowić jakąś reakcję na ten niewygodny fakt, jednak nikt się nie odezwał.

Przyjrzała się swojemu odbiciu w lustrzanej ścianie pokoju przesłuchań. Wyglądała okropnie, jakby miała pięćdziesiąt, a nie trzydzieści pięć lat. W jej górnej wardze czerniały grube szwy, które napinały się z każdym wypowiadanym słowem, przypominając o rzeczach, o których wolałaby zapomnieć. Otarcie na czole nie chciało się goić, połamane palce miała oklejone taśmą, a inne obrażenia kryły się pod ubraniem.

Z ostentacyjnie znudzoną miną obróciła twarz w stronę dwóch mężczyzn, którzy siedzieli naprzeciwko niej. Obaj milczeli. Ziewnęła i zaczęła obracać w zdrowych palcach kosmyk swoich długich ciemnych włosów, posklejanych po trzech dniach używania suchego szamponu. Ani trochę nie przejmowała się tym, że jej ostatnia wypowiedź wyraźnie dotknęła do żywego agenta specjalnego Sinclaira, dystyngowanego Amerykanina o łysej czaszce, który notował coś na kartce opatrzonej wymyślnym nagłówkiem.

Atkins, oficer łącznikowy z Policji Metropolitalnej, wyglądał niepozornie przy wystrojonym cudzoziemcu. Przez ostatni kwadrans Baxter zastanawiała się, jaki kolor miała jego beżowa koszula, kiedy włożył ją pierwszy raz. Na zwisającym luźno krawacie, który wyglądał jak stryczek zawiązany ręką miłosiernego kata, miał świeżą plamę keczupu.

W końcu Atkins potraktował milczenie jako zachętę i zabrał głos.

– To musiało być przedmiotem całkiem interesującej rozmowy z agentem specjalnym Rouche’em – powiedział.

Po jego ogolonej do skóry głowie ściekały strużki potu. Lampy nad stołem wydzielały sporo ciepła, a stojący w kącie grzejnik buchał gorącym powietrzem, które zamieniło cztery pary śladów z naniesionego śniegu w brudną kałużę.

– To znaczy? – zapytała Baxter.

– To znaczy, że według jego akt…

– Pieprzyć jego akta! – wtrącił Sinclair. – Pracowałem z Rouche’em i wiem ponad wszelką wątpliwość, że jest gorliwym chrześcijaninem.

Amerykanin zajrzał do leżącej przed nim teczki i spośród równo ułożonych kartek wyjął dokument, na którym widniało pismo Baxter.

– I pani również, jak wynika z wniosku o obecny przydział – dodał i wbił wzrok w jej oczy.

Wytknął tej konfliktowej kobiecie sprzeczność w rozumowaniu i wyraźnie się tym rozkoszował, jak gdyby przywrócił porządek wszechświata, udowadniając jej, że tak naprawdę podziela jego poglądy i tylko próbowała go sprowokować. Jednak Baxter wciąż wyglądała na znudzoną.

– Uświadomiłam sobie, że na ogół ludzie są idiotami – odezwała się. – Wielu z nich wyznaje mylny pogląd, że bezmyślna naiwność i twarde zasady moralne jakoś się ze sobą łączą. W zasadzie chciałam tylko dostać podwyżkę.

Sinclair pokręcił głową z niesmakiem, jakby nie wierzył własnym uszom.

– A więc skłamała pani? To nie za bardzo pasuje do wzmianki o twardych zasadach moralnych, prawda?

Wykrzywił twarz w kąśliwym uśmiechu i dopisał kilka słów na kartce.

Baxter wzruszyła ramionami.

– Za to mówi bardzo wiele o bezmyślnej naiwności – odparła. – Czy pan aby nie próbuje mnie nawrócić?

Nie mogła się powstrzymać od tego docinka. Jej słowa zgasiły uśmiech na twarzy Amerykanina, który wstał gwałtownie i pochylił się nad nią, opierając ręce na blacie.

– Zginął człowiek, pani inspektor! – wrzasnął.

Baxter ani drgnęła.

– Wielu ludzi straciło życie… przez to, co się stało – wymamrotała obojętnie, a potem dodała z przekąsem: – Więc nie rozumiem, dlaczego z takim uporem marnujecie innym czas, przejmując się jedyną osobą, która waszym zdaniem jest tego warta.

– Drążymy sprawę – wtrącił Atkins, próbując rozładować sytuację – ponieważ przy zwłokach znaleziono przedmiot… o charakterze religijnym.

– Który mógł tam podrzucić ktokolwiek – powiedziała Baxter.

Obaj mężczyźni wymienili spojrzenia, z czego wywnioskowała, że nie powiedzieli jej wszystkiego.

– Czy posiada pani jakieś informacje na temat obecnego miejsca pobytu agenta Rouche’a? – zapytał Sinclair.

– Z tego, co mi wiadomo, agent Rouche nie żyje.

– Naprawdę chce pani tak pogrywać?

– Z tego, co mi wiadomo, agent Rouche nie żyje – powtórzyła Baxter.

– A więc widziała pani jego cia…

Doktor Preston-Hall, konsultantka policyjna w dziedzinie psychiatrii, która zajmowała czwarte krzesło przy małym metalowym stoliku, chrząknęła głośno. Sinclair przerwał w pół słowa, zrozumiawszy to wymowne ostrzeżenie. Usiadł z powrotem i skinął ręką w stronę lustra weneckiego. Tymczasem Atkins zapisał coś w swoim sfatygowanym notatniku i podsunął go lekarce.

Preston-Hall była zadbaną kobietą po sześćdziesiątce. Zapach jej drogich perfum, zdegradowany teraz do roli kwiatowego odświeżacza powietrza, bezskutecznie zmagał się z przytłaczającym odorem przemoczonych butów. Roztaczała niewymuszoną aurę stanowczości i na początku dała jasno do zrozumienia, że w dowolnym momencie może przerwać przesłuchanie, jeśli uzna je za szkodliwe dla zdrowia swojej pacjentki. Powoli wzięła do ręki poplamiony kawą notatnik i przeczytała wiadomość z miną nauczycielki, która przechwyciła sekretny liścik.

Nie odzywała się prawie od godziny i najwyraźniej teraz też uznała, że nie ma potrzeby przerywać milczenia. Odpowiedziała Atkinsowi zwykłym skinieniem głowy.

– Co on tam napisał? – zapytała Baxter, ale Preston-Hall ją zignorowała. – Co on napisał? – powtórzyła, a potem zwróciła się do Sinclaira: – Jak brzmi pańskie pytanie?

Amerykanin wyglądał na rozdartego.

– Proszę pytać.

– Emily! – krzyknęła lekarka. – Ani słowa, panie Sinclair.

– No śmiało, niech pan pyta – nalegała Baxter, a jej głos zdawał się wypełniać cały pokój. – Chodzi o stację metra? O to chciał mnie pan zapytać?

– Koniec przesłuchania – oznajmiła lekarka i wstała z krzesła.

Przeczuwając, że ostatnia szansa na uzyskanie odpowiedzi wymyka mu się z rąk, Amerykanin postanowił iść na całość, a potem martwić się konsekwencjami.

– Jak wynika z zeznań, jest pani przekonana, że agent specjalny Rouche był jedną z ofiar.

Doktor Preston-Hall uniosła ręce w geście irytacji.

– To nie było pytanie – zwróciła się do niej Baxter.

– Widziała pani jego ciało?

Sinclair po raz pierwszy zauważył, że Baxter się zawahała, ale zamiast satysfakcji poczuł wyrzuty sumienia. Jej oczy zrobiły się szkliste, kiedy wróciła wspomnieniami do tamtych przeżyć i na chwilę utknęła w przeszłości.

– Nawet gdybym je widziała, nie miałabym o tym pojęcia, prawda? – odezwała się wreszcie drżącym szeptem.

W pełnej napięcia ciszy, która znów zapanowała w ciasnym wnętrzu, do wszystkich dotarło, jak zatrważająco brzmi to proste zdanie.

– Jakie zrobił na tobie wrażenie? – wyrzucił z siebie Atkins na wpół nieoficjalne pytanie, kiedy cisza stała się już nie do zniesienia.

– Kto?

– Rouche.

– W jakim sensie? – zapytała Baxter.

– Stanu emocjonalnego.

– Kiedy?

– Kiedy widziałaś go po raz ostatni.

Policjantka zastanawiała się przez chwilę nad odpowiedzią, a potem jej twarz rozjaśnił szczery uśmiech.

– Był rozluźniony.

– Rozluźniony? – powtórzył Atkins. – Widzę, że darzyłaś go sympatią.

– Niezupełnie. Był inteligentny, znał się na rzeczy i dobrze mi się z nim współpracowało… mimo jego niezaprzeczalnych wad – odparła Baxter.

Jej wielkie brązowe oczy okolone ciemnym makijażem wpatrywały się wyczekująco w Sinclaira, który przygryzł wargę i znów zerknął w stronę lustrzanej ściany, jakby przeklinał kogoś, kto siedział po drugiej stronie, za obarczenie go tym uciążliwym zadaniem.

Atkins postanowił sam doprowadzić przesłuchanie do końca. Nie zauważył, że obie kobiety odsunęły się nieznacznie od stolika, uciekając przed nieprzyjemną wonią potu, który rozlewał się ciemnymi plamami na jego koszuli.

– Zarządziłaś przeszukanie domu agenta Rouche’a – powiedział.

– Zgadza się.

– A więc nie miałaś do niego zaufania?

– Nie.

– I teraz nie poczuwasz się do lojalności wobec niego?

– Ani trochę.

– A przypominasz sobie waszą ostatnią rozmowę? Co ci wtedy powiedział?

Na twarzy Baxter pojawił się wyraz zniecierpliwienia.

– Skończyliśmy już?

– Prawie. – Atkins zastygł w bezruchu, trzymając w palcach długopis nad otwartym notatnikiem. – Odpowiedz, proszę.

– Czy mogłabym stąd wyjść? – zwróciła się Baxter do lekarki.

– Oczywiście – odparła Preston-Hall ostrym tonem.

– Ale dlaczego nie może pani najpierw odpowiedzieć na to proste pytanie?

Słowa Sinclaira przecięły powietrze jak oskarżenie.

– W porządku, odpowiem. – Baxter nachyliła się nad stolikiem i wbiła pełne furii spojrzenie w oczy Amerykanina. – Nie… ma… Boga – wycedziła z ironicznym uśmiechem.

Długopis Atkinsa z brzękiem spadł na metalowy blat, kiedy Sinclair zerwał się, przewracając krzesło, i wybiegł z pokoju.

– Świetna robota – odezwał się Atkins znużonym tonem. – Dziękuję za współpracę, pani inspektor. Koniec przesłuchania.

Pięć tygodni wcześniej…Rozdział 1

ŚRODA, 2 GRUDNIA 2015 ROKU

6.56

Zamarznięta rzeka poskrzypywała i trzaskała, jakby budziła się z niespokojnego snu u boku lśniącej od świateł metropolii. Kadłuby łodzi i barek, zapomnianych i uwięzionych w lodzie, tonęły pod warstwą śniegu, który tymczasowo połączył w jedną całość stały ląd z położonym na wyspie centrum miasta.

Kiedy zza postrzępionego horyzontu wypełzło słońce, pod skąpanym w pomarańczowym blasku mostem pojawił się wyraźny cień – na tle białego puchu odcinała się rozpięta wewnątrz majestatycznego ostrołuku gęsta sieć, przywodząca na myśl pajęczynę, w której tkwiła schwytana w nocy ofiara.

Zwisające bezwładnie i wygięte pod nienaturalnym kątem, niczym mucha, która w desperackiej szamotaninie rozerwała się na pół, zdeformowane ciało Williama Fawkesa przysłoniło tarczę słońca.

Rozdział 2

WTOREK, 8 GRUDNIA 2015 ROKU

18.39

Wieczór napierał naokna gmachu przy Victoria Street, rozmazując na wilgotnych szybach kolorową mozaikę świateł. Nie licząc dwóch krótkich wizyt w toalecie i wyprawy do magazynu z artykułami papierniczymi, Baxter od rana nie opuszczała swojego ciasnego biura w Wydziale Kryminalnym. Patrzyła na stertę dokumentów, które piętrzyły się na skraju biurka, i musiała zmagać się ze sobą, żeby nie zepchnąć całej tej papierkowej roboty do stojącego tuż obok kosza na śmieci.

W wieku trzydziestu czterech lat stała się jedną z najmłodszych funkcjonariuszek Policji Metropolitalnej w stopniu inspektora, chociaż jej błyskawiczny awans był równie nieoczekiwany, co niezbyt mile widziany. Zarówno wakat na stanowisku swojego zwierzchnika, jak i przeniesienie na jego miejsce mogła zawdzięczać wyłącznie sprawie seryjnego mordercy, którego aresztowała latem ubiegłego roku.

Poprzedni szef wydziału, Terrence Simmons, był zmuszony do odejścia na emeryturę z powodu złego stanu zdrowia, który uległ pogorszeniu, jak wszyscy podejrzewali, za sprawą ultimatum komisarza. Komisarz zagroził mu, że i tak go zwolni, jeśli nie odejdzie dobrowolnie, w zwyczajowym geście dla udobruchania rozczarowanej opinii publicznej, która niczym wiecznie rozgniewane bóstwo domagała się niewinnej krwi.

Baxter podzielała nastroje swoich kolegów i sposób, w jaki potraktowano jej poprzednika, przyprawiał ją o niesmak, ale koniec końców odetchnęła z ulgą, że to nie jej przypadła w udziale rola kozła ofiarnego. Nawet nie przyszło jej do głowy, żeby się ubiegać o świeżo zwolnione stanowisko, dopóki komisarz nie oznajmił jej, że może je objąć, jeśli ma ochotę.

Rozejrzała się po swoim gabinecie. Co ja, do cholery, sobie wyobrażałam, pomyślała, omiatając wzrokiem ściany z płyty wiórowej, brudną wykładzinę dywanową i poobijaną szafę na akta (nikt nie wiedział, jak ważne dokumenty mogły się kryć w dolnej szufladzie, której nigdy nie zdołała otworzyć).

W sąsiednim pomieszczeniu rozległy się radosne okrzyki, ale nawet nie zwróciła na nie uwagi, zajęta rozpatrywaniem skargi na jednego z detektywów, niejakiego Saundersa, któremu zarzucano użycie wulgaryzmu na służbie. Jej wątpliwości budził jedynie fakt, że był to stosunkowo łagodny wulgaryzm. Zaczęła wystukiwać oficjalną odpowiedź, ale w połowie opuściła ją ochota do życia, więc zmięła skargę i cisnęła ją w kierunku kosza.

Rozległo się nieśmiałe pukanie i do pokoju szybkim krokiem weszła funkcjonariuszka o wyglądzie szarej myszki. Zebrała rozsiane po podłodze kule papieru i wrzuciła je do kosza, po czym z wprawą mistrzyni jengi położyła na szczycie chybotliwej sterty kolejny dokument.

– Przepraszam, że przeszkadzam – odezwała się – ale detektyw Shaw zaraz będzie wygłaszał mowę. Pomyślałam, że może chciałabyś do nas dołączyć.

Baxter zaklęła głośno i położyła głowę na biurku.

– Prezent! – jęknęła, kiedy dotarło do niej, o czym zapomniała.

Nieśmiała młoda policjantka stała przed nią, czekając na dalsze polecenia, ale kiedy zaczęła nabierać podejrzeń, że jej przełożona zasnęła, po cichu wymknęła się z gabinetu.

Baxter ociężałym ruchem podniosła się z krzesła i weszła do sali, gdzie wszyscy tłoczyli się wokół biurka sierżanta Finlaya Shawa. „Będziemy tęsknić!” – głosił napis na przyklejonym do ściany bannerze, który tak naprawdę kupił dwadzieścia lat temu sam Finlay na pożegnanie dawno zapomnianego kolegi.

Blat biurka pokrywał szeroki wybór czerstwych pączków z supermarketu, a naklejki na pudełkach informujące o przecenie sugerowały, że ich zawartość jest od trzech dni jeszcze bardziej niejadalna.

Przy wtórze dobrotliwego śmiechu sierżant odgrażał się zachrypłym głosem, że przed odejściem na emeryturę musi jeszcze raz dać Saundersowi po gębie. Teraz ich to bawiło, ale ostatni taki incydent skończył się nastawianiem złamanego nosa i postępowaniem dyscyplinarnym, co dla Baxter oznaczało długie godziny papierkowej roboty.

Nie cierpiała takich sytuacji, niezręcznych i obłudnych, jak to rozczarowujące pożegnanie po dziesiątkach lat służby, z której człowiek zabierał na pamiątkę bagaż makabrycznych wspomnień. Stała pod ścianą i uśmiechała się, z rozczuleniem patrząc na Finlaya. Był dla niej ostatnim prawdziwym sprzymierzeńcem w tej pracy, jedyną przyjazną duszą, a ona nie kupiła mu nawet okolicznościowej kartki.

Telefon na jej biurku zaczął dzwonić.

Zignorowała go, przyglądając się, jak Finlay nieporadnie udaje, że whisky, którą mu kupili za pieniądze ze zrzutki, to jego ulubiona marka.

Wiedziała, że najbardziej lubił jamesona – tak samo jak Wolf.

Pogrążyła się w myślach. Przypomniała sobie, jak postawiła Finlayowi drinka, kiedy ostatni raz spotkali się na stopie towarzyskiej. Minął prawie rok od tamtego czasu. Powiedział jej wtedy, że nigdy nie robił sobie wyrzutów z powodu swojego braku wyższych aspiracji. Ostrzegał ją, że stanowisko kierownicze nie jest dla niej, że będzie znudzona i sfrustrowana. Nie dyskutowała z nim, bo i tak nie potrafiłby zrozumieć, że zależało jej nie tyle na awansie, ile na jakiejś odmianie, na ucieczce.

Spojrzała ze złością w stronę swojego biurka, kiedy znów rozległ się dzwonek telefonu. Finlay odczytywał na głos kolejną wersję „Szkoda, że odchodzisz”, nagryzmoloną na odwrocie kartki z Minionkami, za których fana uchodził w czyimś błędnym mniemaniu.

Baxter zerknęła na zegarek. Przynajmniej raz chciała skończyć pracę o przyzwoitej porze. Stary sierżant ze śmiechem odłożył kartkę, żeby wygłosić swoją szczerą mowę pożegnalną. Nigdy nie przepadał za wystąpieniami publicznymi i zamierzał się streszczać.

– Naprawdę bardzo wam dziękuję. Obijałem się tutaj już w czasach, gdy ten budynek lśnił nowością. – Zawiesił głos w nadziei, że chociaż jedna osoba się roześmieje. Przemawiał fatalnie i właśnie spalił swój najlepszy dowcip, mimo to ciągnął dalej, wiedząc, że teraz będzie miał już z górki. – To miejsce i ludzie, którzy tu przychodzą, to dla mnie coś więcej niż tylko praca. Staliście się moją drugą rodziną.

Jakaś kobieta stojąca w pierwszym rzędzie zatrzepotała rzęsami, kiedy w jej oczach wezbrały łzy. Finlay uśmiechnął się do niej w sposób, który miał sugerować, że podziela jej nastrój i kojarzy skądś jej twarz. Potem omiótł wzrokiem zebranych, wypatrując jedynej osoby, do której tak naprawdę kierował swoje słowa.

– Miałem przyjemność patrzeć, jak niektórzy z was dorastali na moich oczach, zamieniając się z zarozumiałych żółtodziobów… – zająknął się, kiedy teraz sam poczuł pieczenie pod powiekami – w silne, niezależne i dzielne młode kobiety… i mężczyzn – dodał w obawie, że mógłby się „zdradzić”. – Brak mi słów, żeby powiedzieć, jaką przyjemnością było z wami pracować i jaki dumny z was jestem.

Odchrząknął i kiedy uśmiechał się do wiwatujących kolegów, wreszcie zauważył Baxter. Stała w swoim gabinecie za zamkniętymi drzwiami i gestykulowała żywiołowo, rozmawiając z kimś przez telefon. Uśmiechnął się ponownie, smutno tym razem, kiedy ludzie zaczęli się rozchodzić, pozostawiając go samego przy biurku, z którego musiał zabrać wszystkie rzeczy, żeby zwolnić je dla swojego następcy.

Lawina wspomnień zatrzymała się na chwilę, kiedy sięgnął po zdjęcia, które od lat zdobiły jego miejsce pracy. Zwłaszcza jedno przykuło jego uwagę – pogięte i odbarwione przez upływ czasu, zrobione podczas firmowej imprezy gwiazdkowej. W koronie z bibuły, którą nosił na łysiejącej głowie ku rozbawieniu swojego przyjaciela Benjamina Chambersa, obejmował Baxter ramieniem. Uświadomił sobie, że musi to być jedyna fotografia, na której widać jej szczery uśmiech. Obok stał Will, który wtedy założył się, że zdoła oderwać go od ziemi i przegrał sromotnie. Finlay ostrożnie wsunął zdjęcie do kieszeni marynarki i wrócił do pakowania.

Zawahał się, wychodząc z biura. Nie uważał, że zapomniany list, który znalazł na dnie szuflady, należy do niego. Zastanawiał się, czy go zostawić, czy podrzeć i wyrzucić, ale w końcu wepchnął zmiętą kopertę na dno pudełka ze swoimi gratami i ruszył w stronę windy. Doszedł do wniosku, że jest to jeszcze jedna tajemnica, której musi dochować.

O 19.49 Baxter wciąż siedziała przy biurku. Co dwadzieścia minut wysyłała SMS-y, przepraszając za opóźnienie i obiecując, że wyrwie się, gdy tylko będzie mogła. Nieoczekiwany telefon sprawił, że nie tylko nie wysłuchała do końca pożegnalnej mowy Finlaya, ale była zmuszona przełożyć pierwsze od wielu miesięcy spotkanie towarzyskie. Zgodnie z poleceniem swojej zwierzchniczki została w biurze i czekała na jej przybycie.

Obie kobiety nie pałały do siebie sympatią. Vanita, medialna twarz Policji Metropolitalnej, otwarcie sprzeciwiała się jej awansowi. Ostrzegała komisarza, że Baxter jest kłótliwa, uparcie obstaje przy swoim i nie liczy się z przełożonymi, a poza tym obarczała ją odpowiedzialnością za śmierć jednej z ofiar mordercy, nad którego sprawą wspólnie pracowały. Za to Baxter uważała Vanitę za pozbawioną skrupułów żmiję, która dla utrzymania wizerunku bez wahania poświęciła Simmonsa, gdy tylko pojawiły się problemy.

Na domiar złego Baxter odebrała właśnie automatycznego mejla z archiwum, zawierającego któreś już z kolei przypomnienie, że Wolf nie zwrócił wypożyczonych akt. Przeglądając długą listę, rozpoznała kilka nierozwiązanych spraw.

Sarah Bennett – kobieta, która utopiła swojego męża w przydomowym basenie. Baxter była święcie przekonana, że dokumentacja tego śledztwa wpadła za grzejnik w sali konferencyjnej, na którym ją kiedyś zostawiła, i wciąż tam leży.

Leo Dubois – ofiara pospolitego na pozór morderstwa przez zasztyletowanie. Jednak z czasem okazało się, że to jedna z najbardziej skomplikowanych spraw na przestrzeni ostatnich lat, w którą zaangażowało się kilka różnych agencji i która zahaczała o przemyt narkotyków, czarny rynek broni i handel żywym towarem. Mieli wtedy z Wolfem pełne ręce roboty.

Jej nadzieje na wyjście z pracy przed ósmą rozwiał widok Vanity, która wkroczyła do biura, prowadząc za sobą dwoje ludzi. Baxter nie zadała sobie nawet trudu, żeby wstać, gdy szefowa powitała ją z tak dobrze wyćwiczoną uprzejmością, że omal nie wzbudziła jej zaufania.

– Detektyw inspektor Emily Baxter – rozpoczęła prezentację Vanita. – A to agentka specjalna Elliot Curtis z FBI.

– Bardzo mi miło, proszę pani – odezwała się wysoka ciemnoskóra kobieta, wyciągając rękę na powitanie.

Nosiła garnitur o męskim kroju, jej makijaż był ledwie zauważalny, a ciasno spięte włosy sprawiały wrażenie, jakby miała ogoloną głowę. Chociaż wyglądała na trzydzieści kilka lat, Baxter podejrzewała, że jest młodsza. Podniosła się z fotela, żeby uścisnąć jej dłoń, tymczasem Vanita wskazała na drugiego z gości, który wydawał się bardziej zainteresowany zdezelowaną szafą na akta niż zapoznawczym rytuałem.

– A to jest agent specjalny…

– Skoro oni są tacy specjalni – przerwała jej Baxter – to zastanawiam się, dlaczego przyjmujemy ich w tej żałosnej klitce.

Vanita zignorowała jej przytyk.

– Jak już powiedziałam, to jest agent specjalny Damien Rouche z CIA.

Baxter nie kryła zmieszania, gdy roztargniony mężczyzna uśmiechnął się uprzejmie i uniósł pięść, żeby przybić z nią żółwika, po czym bez słowa usadowił się na jednym z krzeseł. Oceniła na oko, że dobiega czterdziestki. Był gładko ogolony, miał ziemistą cerę, a nad czołem sterczała mu zaczesana do góry przyprószona siwizną i nieco przydługa grzywka. Spojrzał na stertę dokumentów, która piętrzyła się tuż nad czekającym w pogotowiu koszem, i wyszczerzył zęby w uśmiechu. Dwa górne guziki białej koszuli miał rozpięte, a jego granatowy garnitur wyglądał na sfatygowany, ale dobrze na nim leżał.

– Agenci Curtis i Rouche przylecieli dziś wieczorem z Ameryki – wyjaśniła Vanita.

– Już zaczynam rozumieć – odparła Baxter bardziej cierpliwym tonem, niż zamierzała. – Byłam dziś trochę zagoniona, więc…

– Oczywiście słyszała pani o zwłokach, które znaleźliśmy blisko tydzień temu… – zwróciła się do niej Curtis, ale zamilkła na widok jej obojętnej miny. – Nowy Jork? Most Brookliński? Wiszące ciało? Nie ogląda pani wiadomości?

Baxter stłumiła ziewnięcie.

Rouche zanurzył rękę w kieszeni marynarki. Curtis znieruchomiała, spodziewając się, że sięgnął po coś przydatnego, ale gdy w jego dłoni pojawiła się duża paczka Jelly Babies, zgromiła go wzrokiem. Agent rozerwał folię i widząc gniewne spojrzenie partnerki, wyciągnął żelki w jej stronę.

Curtis zignorowała jego gest. Ze swojej aktówki wyjęła teczkę z dokumentami, otworzyła ją i wybrała kilka zdjęć dużego formatu, które położyła na biurku.

Nagle do Baxter dotarło, dlaczego ci ludzie przebyli taki kawał drogi, żeby się z nią zobaczyć. Pierwsza fotografia, wykonana z poziomu jezdni, przedstawiała ludzką sylwetkę, która wisiała między linami mostu na wysokości około trzydziestu metrów. Na tle jasnego nieba odcinały się powykręcane pod nienaturalnymi kątami kończyny.

– Jeszcze nie ogłosiliśmy tego publicznie, ale ofiara nazywa się William Fawkes.

Baxter na chwilę wstrzymała oddech. I tak była już osłabiona, bo cały dzień prawie nic nie jadła, ale teraz poczuła się, jakby za chwilę miała zemdleć. Wyciągnęła drżącą dłoń w stronę zdeformowanej postaci na zdjęciu. Czuła na sobie badawcze spojrzenia; obserwowali ją i być może odżywały w nich wątpliwości co do mglistej wersji wydarzeń, jaką przedstawiła w swoich zeznaniach dotyczących zakończenia sprawy „Szmacianej Lalki”.

– Ale to nie ten Fawkes – odezwała się Curtis i zabrała leżącą na wierzchu fotografię, odsłaniając kolejną, która przedstawiała nagie ciało jakiegoś nieznajomego mężczyzny z nadwagą.

Baxter zasłoniła usta dłońmi. Wciąż była zbyt wstrząśnięta, żeby cokolwiek powiedzieć.

– Pracował w banku inwestycyjnym P.J. Henderson. Żona, dwójka dzieci… Ale ktoś najwyraźniej przesyła nam wiadomość.

Baxter zdążyła już na tyle ochłonąć, że zaczęła przeglądać pozostałe fotografie. Widniały na nich ujęcia zwłok pod różnymi kątami. Jedno ciało w całości, żadnych szwów. Mężczyzna po pięćdziesiątce, rozebrany do naga. Zwisająca luźno lewa ręka, słowo „Przynęta” wycięte głęboko w skórze na klatce piersiowej. Przejrzała resztę zdjęć i oddała je Curtis.

– Przynęta? – zapytała, spoglądając na dwójkę agentów.

– Teraz to chyba zrozumiałe, dlaczego uznaliśmy, że powinna się pani o tym dowiedzieć – wyjaśniła Amerykanka.

– Niezupełnie.

Curtis z wyrazem osłupienia na twarzy zwróciła się do Vanity.

– Spodziewałam się, że kto jak kto, ale przede wszystkim to pani ludzie wykażą…

– Masz pojęcie, ilu naśladowców wypłynęło u nas w ciągu ostatniego roku? – przerwała jej Baxter. – Wiem o siedmiu zabójstwach, a robię wszystko, żeby unikać takich wiadomości.

– I w ogóle to pani nie martwi? – zapytała Curtis.

Baxter nie potrafiła pojąć, czemu miałaby poświęcić tej makabrycznej sprawie więcej czasu niż pięciu innym, które trafiły tego ranka na jej biurko. Wzruszyła ramionami.

– Świry zawsze będą świrować – powiedziała, a Rouche omal się nie udławił pomarańczowym żelkiem. – Lethaniel Masse był niezwykle inteligentnym i przedsiębiorczym seryjnym mordercą o bujnej wyobraźni. Cała reszta to zwykli popaprańcy, którzy bezczeszczą zwłoki ofiar i łatwo dają się złapać.

Baxter wyłączyła komputer i zaczęła pakować swoje rzeczy, szykując się do wyjścia.

– Półtora miesiąca temu, żeby uniknąć psikusa, dałam paczkę czekoladowych drażetek sześcioletniemu wcieleniu Szmacianej Lalki, które zapukało do moich drzwi w Halloween – ciągnęła. – A jakiś natchniony pedzio w berecie wpadł na pomysł, żeby pozszywać szczątki martwych zwierząt. To wariactwo stało się teraz przebojem sztuki nowoczesnej, którym podniecają się masy równie natchnionych i pedałkowatych bereciarzy.

Rouche parsknął śmiechem.

– Jeden chory skurwiel zrobił nawet o tym serial. Ta sprawa wciąż odbija się echem, a nam nie pozostaje nic innego, jak nauczyć się z tym żyć – skwitowała, zerkając na Rouche’a, który wlepiał wzrok w paczkę żelków. – Czy on umie mówić? – zwróciła się do Curtis.

– Woli słuchać – odparła agentka z przekąsem, jakby już od dawna była znużona ekscentrycznym zachowaniem kolegi.

– Zmienili coś? – wybełkotał wreszcie Amerykanin ustami pełnymi kolorowej żelatyny, kiedy zdał sobie sprawę, że wszystkie trzy kobiety oczekują, żeby włączył się do rozmowy.

Ku swemu zdumieniu Baxter zauważyła, że agent CIA mówi z nienagannym brytyjskim akcentem. Wytężyła słuch, żeby się upewnić, czy jej nie przedrzeźnia.

– Co zmienili? – zapytała.

– Recepturę Jelly Babies. Już nie smakują tak jak dawniej.

Curtis potarła czoło w geście zakłopotania i frustracji.

– Jestem z kimś umówiona – rzuciła Baxter i spojrzała ze zniecierpliwieniem na Vanitę.

– Mamy powody, aby sądzić, że to nie jest robota kolejnego naśladowcy – oznajmiła stanowczo Curtis i wskazała na zdjęcia, usiłując skierować rozmowę z powrotem na właściwy tor.

– Racja. To nawet nie jest naśladowca. Niczego nie przyszył.

– Dwa dni temu doszło do kolejnego morderstwa. Tym razem w miejscu… bardziej dogodnym, jeśli chodzi o nasze szanse na powstrzymanie przecieków do mediów, przynajmniej do czasu. Ale w przypadku sprawy o takim… – Curtis zerknęła w stronę Rouche’a, oczekując wsparcia, ale na próżno – …charakterze, nie ma co się łudzić, że będziemy w stanie ukrywać ją przed światem dłużej niż do jutra.

– Przed światem? – powtórzyła Baxter sceptycznym tonem.

– Mamy do pani małą prośbę.

– I dużą też – dodał Rouche, który mówił jeszcze wyraźniej, kiedy przełknął garść żelków.

Baxter zgromiła go wzrokiem, ale zanim zdążyła się odezwać, napotkała piorunujące spojrzenie Vanity.

– Chcielibyśmy przesłuchać Lethaniela Masse’a – zwróciła się do niej Curtis.

– A więc dlatego wzięły się do tego FBI i CIA. Trup w Nowym Jorku, podejrzany za oceanem. – Baxter wzruszyła ramionami. – Nie widzę przeszkód.

– Oczywiście w pani obecności.

– Wykluczone. Nie ma najmniejszego powodu, dla którego byłabym wam do tego potrzebna. Sami potraficie odczytać pytania z kartki. Wierzę w was.

Jej sarkastyczna uwaga wywołała uśmiech na twarzy Rouche’a.

– Oczywiście z wielką przyjemnością udzielimy wam wszelkiej możliwej pomocy, prawda, pani inspektor? – wtrąciła Vanita gniewnym tonem. – Tak bardzo zależy nam na przyjaznych stosunkach z FBI i CIA, że…

– Dobra – warknęła Baxter. – Pójdę tam, żeby potrzymać was za rączkę. A ta mała prośba?

Agenci wymienili ukradkowe spojrzenia i nawet Vanita zaczęła się niespokojnie wiercić na krześle, ale nikt nie zdobył się na odwagę, żeby zabrać głos.

– To… była ta mała prośba – odezwała się wreszcie Curtis. – Chcielibyśmy, żeby obejrzała pani osobiście miejsce zbrodni.

Baxter sprawiała wrażenie, jakby za chwilę miała eksplodować.

– A zdjęć nie macie? – zapytała zduszonym szeptem.

Rouche wydął dolną wargę i pokręcił głową.

– Uzgodniłam już z komisarzem kwestię delegacji – oświadczyła Vanita. – Zajmę twoje miejsce, kiedy cię nie będzie.

– To niezbyt wygodne miejsce.

Ta kąśliwa uwaga sprawiła, że szefowa wydziału na krótką chwilę straciła swój profesjonalny fason.

– Poradzę sobie… jakoś.

– To niedorzeczne! Jak, do cholery, miałabym wam pomóc w zupełnie niezwiązanej ze mną sprawie na drugim końcu świata?

– Nijak – odparł Rouche rozbrajająco szczerym tonem. – To całkowita strata naszego czasu… i waszego.

– Mój kolega chciał chyba powiedzieć, że amerykańska opinia publiczna postrzega to nieco inaczej niż my – wtrąciła Curtis. – Ludzie skojarzą te morderstwa ze stylem Masse’a i musimy im pokazać, że osoba, która go schwytała, poluje teraz na nowe potwory.

– Potwory?

Tym razem to Rouche przewrócił oczami, patrząc na koleżankę, która najwyraźniej powiedziała więcej, niż powinna na tym etapie. Agentka zamilkła, co świadczyło jednoznacznie o tym, że znów zaczęła się pilnować.

– A więc to jest tylko na pokaz? – zapytała Baxter.

– Tak jak wszystko, co robimy – odezwał się Rouche z uśmiechem. – Prawda, pani inspektor?

Rozdział 3

WTOREK, 8 GRUDNIA 2015 ROKU

20.53

– Jestem! – zawołała Baxter. – Przepraszam, że tak późno.

Zatrzymała się w przedpokoju, żeby zdjąć buty, i weszła do salonu. Chłodny powiew od strony kuchni unosił mieszaninę smakowitych zapachów, a z ustawionego w kącie głośnika sączyła się jakaś łagodna piosenka ze składanki Starbucksa.

Stół był nakryty na cztery osoby, a migocące płomienie świec napełniały wnętrze pomarańczowym blaskiem, w którym zwichrzone włosy Alexa Edmundsa wydawały się jeszcze bardziej rude. Jej były podwładny podszedł do niej powoli z butelką po piwie w ręku. Chociaż była wysoka, musiała stanąć na palcach, żeby go objąć.

– Gdzie jest Tia? – zapytała.

– Dzwoni do niańki… znowu.

– Em, to ty? – odezwał się w kuchni męski głos.

Baxter nie odpowiedziała. Była zbyt zmęczona, żeby dać się zaciągnąć do pomocy przy gotowaniu.

– Mam tu wino – dodał figlarnie głos.

Te słowa zwabiły ją do idealnie urządzonej kuchni, która wyglądała jak obrazek z katalogu. Pod przykrywkami kilku luksusowych garnków coś bulgotało, a mężczyzna w długim fartuchu założonym na elegancką koszulę od czasu do czasu mieszał ich zawartość albo podkręcał ogień. Podeszła do niego i cmoknęła go w usta.

– Tęskniłem za tobą – odezwał się Thomas.

– Mówiłeś coś o winie?

Roześmiał się i sięgnął po otwartą butelkę.

– Dzięki – powiedziała, kiedy podał jej kieliszek. – Tego mi było trzeba.

– Nie mnie dziękuj. To od Alexa i Tii.

Obydwoje unieśli kieliszki w stronę Edmundsa, który stał oparty o framugę, a potem Baxter usiadła na blacie kuchennym, skąd mogła się przyglądać, jak Thomas gotuje.

Poznali się osiem miesięcy wcześniej, w godzinach szczytu, podczas jednego z powtarzających się często, ale niezmiennie uciążliwych strajków londyńskiego metra. Kiedy rozwścieczona Baxter wbrew zdrowemu rozsądkowi usiłowała aresztować pikietującego mężczyznę, który domagał się wyższego wynagrodzenia i bezpieczniejszych warunków pracy, Thomas stanął w jego obronie. Powiedział jej, że jeśli zakuje tego człowieka w kajdanki i zmusi go groźbami, żeby wbrew swej woli szedł z nią dziesięć kilometrów na posterunek w Wimbledonie, teoretycznie będzie winna uprowadzenia. Wtedy aresztowała jego.

Thomas był łagodnym i uczciwym mężczyzną. Starszy od niej o przeszło dziesięć lat, miał prezencję równie pospolitą, jak jego gust muzyczny. Był pewny siebie. Znał swoją wartość i wiedział, czego chce – uporządkowanego, kojąco spokojnego i wygodnego życia. A do tego był prawnikiem. Baxter nieraz uśmiechała się na myśl o tym, jak bardzo działałby na nerwy Wolfowi. Zastanawiała się często, czy to właśnie dlatego tak się jej spodobał.

W ciągu ostatnich dwóch miesięcy namawiał ją kilka razy, żeby wprowadziła się do jego domu. Chociaż przewiozła do niego trochę swoich rzeczy, a nawet wspólnie przemeblowali sypialnię, oświadczyła bez ogródek, że nie chce porzucać mieszkania przy Wimbledon High Street, gdzie trzymała swojego kota Echo, żeby zawsze móc usprawiedliwić powrót do domu.

Czwórka przyjaciół zasiadła do kolacji. Wymieniali się historyjkami, które z upływem czasu straciły na dokładności, ale za to stały się zabawniejsze, i wyrażali głębokie zainteresowanie odpowiedziami na najbardziej przyziemne pytania o pracę, sposób przyrządzania łososia i wychowanie dzieci. Trzymając Tię za rękę, Edmunds opowiadał z ożywieniem o swoim awansie w wydziale gospodarczym i powtórzył kilka razy, o ile więcej czasu może teraz poświęcić swojej powiększonej rodzinie. Baxter nie wspomniała o wizycie agentów zza oceanu i zadaniu nie do pozazdroszczenia, które czekało ją rano.

Minęła dwudziesta druga, kiedy Tia zasnęła na kanapie, a Thomas zajął się sprzątaniem w kuchni. Edmunds, który przerzucił się na wino, napełnił kieliszki stojące przed nim i jego dawną przełożoną.

– No to jak ci idzie w gospodarczym? – zapytała Baxter półgłosem i zerknęła w stronę kanapy, żeby się upewnić, czy Tia nadal śpi.

– Już mówiłem… świetnie – odparł Edmunds i nie doczekawszy się żadnej reakcji, skrzyżował ręce na piersi w obronnym geście. – No co? Dobrze sobie radzę, ludzie są w porządku… A co byś chciała usłyszeć?

W końcu zrozumiał, że jego odpowiedź nie wypadła zadowalająco i się uśmiechnął. Zbyt dobrze go znała.

– Strasznie się nudzę – dodał. – Ale to nie tak… Nie żałuję, że odszedłem z kryminalnego.

– Odnoszę wrażenie, że jest wręcz przeciwnie – zasugerowała Baxter, która próbowała namówić go do powrotu za każdym razem, kiedy się spotykali.

– Teraz wiodę normalne życie, mam czas dla mojej córeczki…

– Marnujesz się, i tyle – odparła Baxter.

W jej słowach nie było przesady. Oficjalnie to ona aresztowała otoczonego złą sławą seryjnego mordercę, ale nieoficjalnie przełom w śledztwie był zasługą Edmundsa. On jeden potrafił znaleźć wyjście z labiryntu kłamstw i podstępów, w którym błądziła cała grupa dochodzeniowa.

– Jeśli znajdziesz mi posadę detektywa od dziewiątej do siedemnastej, jeszcze dziś podpiszę umowę – powiedział Edmunds z uśmiechem.

Wiedział, że rozmowa jest skończona. Baxter dała za wygraną. Wypiła łyk wina i przez chwilę wsłuchiwała się w dobiegające z kuchni odgłosy.

– Wybieram się jutro do Masse’a – rzuciła od niechcenia, jakby codziennie odwiedzała seryjnych morderców w więzieniu.

– Co? – Jej były podwładny omal nie zachłysnął się łykiem przecenionego sauvignon blanc. – Po co?

Oprócz niej był jedyną osobą, która wiedziała, co tak naprawdę wydarzyło się podczas aresztowania Lethaniela Masse’a. Żadne z nich nie miało pojęcia, ile zapamiętał z tamtego dnia sam morderca, który padł wtedy ofiarą ciężkiego pobicia i omal nie umarł. Jednak Baxter wciąż nie czuła się pewnie i zdawała sobie sprawę, jak łatwo mógłby ją zniszczyć, gdyby jego psychopatyczny mózg dostarczył mu atutów.

Opowiedziała Edmundsowi o rozmowie z Vanitą i dwójką amerykańskich agentów, którym miała teraz pomagać w śledztwie toczącym się za oceanem. Edmunds słuchał jej w milczeniu, a jego twarz z każdą chwilą wyrażała coraz większe zaniepokojenie.

– Myślałem, że jest już po wszystkim – odezwał się, kiedy skończyła mówić.

– Bo jest. To tylko kolejny naśladowca, tak jak tamci – odparła, ale zauważyła, że jej zapewnienie nie wypadło przekonująco. – No co tak patrzysz?

– Powiedziałaś, że ofiara miała na piersi wycięte słowo „Przynęta”.

– Zgadza się.

– Zastanawiam się, na kogo ta przynęta.

– Myślisz, że chodzi o mnie?

– Facet nazywa się tak samo jak Wolf i proszę bardzo, teraz ty jesteś w to zamieszana.

Baxter z rozczuleniem spojrzała na przyjaciela.

– To jeszcze jeden naśladowca – powtórzyła. – Nie musisz się o mnie martwić.

– I tak zawsze się martwię.

– Kawy? – zapytał Thomas, zaskakując ich obydwoje.

Stał w drzwiach kuchni i wycierał dłonie w ręcznik.

– Tak, poproszę czarną – odparł Edmunds.

Baxter podziękowała, i Thomas znikł z powrotem w kuchni.

– Masz coś dla mnie? – zapytała szeptem.

Edmunds zrobił zakłopotaną minę. Zerkając w stronę otwartych drzwi kuchni, z ociąganiem sięgnął do kieszeni kurtki, która wisiała na oparciu krzesła. Wyjął z niej białą kopertę, którą położył przed sobą na stole, i po raz któryś z kolei spróbował przemówić do rozsądku swojej byłej przełożonej.

– To nie jest ci potrzebne – powiedział, przyciągając kopertę do siebie, kiedy Baxter po nią sięgnęła. – Thomas jest dobrym człowiekiem. Możesz mu zaufać.

– Ufam tylko tobie.

– Nigdy nie ułożysz sobie z nim życia, jeśli będziesz tak postępować.

Z kuchni dobiegło pobrzękiwanie porcelany i obydwoje odwrócili wzrok w tamtą stronę. Baxter szybko wstała, wyrwała Edmundsowi kopertę i wróciła na swoje krzesło, kiedy Thomas wszedł do salonu, niosąc kawę.

– Dla własnego dobra nie zaglądaj do środka – szepnął Edmunds, obejmując swoją byłą szefową na pożegnanie.

Uściskała go, ale nic nie odpowiedziała.

Kiedy goście wyszli, dopiła wino i sięgnęła po płaszcz.

– Już idziesz? – zapytał Thomas. – Nie pobyliśmy długo ze sobą.

– Echo będzie głodny – odparła, wkładając buty.

– Nie mogę cię odwieźć. Za dużo wypiłem.

– Złapię taksówkę.

– Zostań.

Stojąc w zabłoconych butach na wycieraczce, nachyliła się do niego przez próg. Thomas pocałował ją i uśmiechnął się z rozczarowaniem.

– Dobranoc.

Dochodziła północ, kiedy Baxter otworzyła drzwi swojego mieszkania. Nie czuła ani odrobiny zmęczenia. Rozsiadła się na sofie z butelką czerwonego wina, włączyła telewizor i zaczęła chaotycznie przełączać kanały, a gdy nie natrafiła na nic godnego uwagi, postanowiła wybrać któryś z gwiazdkowych filmów, które kolekcjonowała.

Ostatecznie zdecydowała się na Kevina samego w Nowym Jorku, ponieważ tak naprawdę było jej obojętne, czy zaśnie podczas oglądania. Pierwszą część uważała skrycie za najlepszą komedię wszech czasów, ale druga była dla niej pozbawioną polotu imitacją, której twórcy wpadli w starą jak świat pułapkę, łudząc się, że jeśli pokażą te same gagi w innej scenerii, powstanie doskonalszy sequel.

Napełniła kieliszek resztką wina, jednym okiem zerkając na ekran, gdzie Macaulay Culkin beztrosko usiłował pozbawić życia ścigających go opryszków. Przypomniała sobie o kopercie i wyjęła ją z kieszeni płaszcza. W jej głowie bez przerwy odbijały się echem usilne prośby Edmundsa, który od ośmiu miesięcy narażał się dla niej, nadużywając swoich uprawnień w wydziale gospodarczym. Mniej więcej co tydzień dostarczał jej szczegółowy raport o finansach Thomasa.

Wiedziała, że żąda od niego zbyt wiele. Wiedziała, że Edmunds uważa Thomasa za przyjaciela i czuje się jak zdrajca, kiedy prześwietla jego rachunki bankowe, stosując standardowe procedury, jak w przypadku podejrzeń o malwersacje. Ale wiedziała również, dlaczego to robi i wciąż nie zamierza jej odmawiać – bo chce, żeby była szczęśliwa. Zdawał sobie sprawę, że odkąd Wolf znikł z jej życia, zaufanie stało się dla niej bolesnym problemem i nie widzi dla siebie przyszłości u boku nowego partnera, jeśli nie będzie mogła regularnie sprawdzać jego uczciwości.

Baxter położyła zamkniętą kopertę na stoliku i próbowała skupić uwagę na filmie, w którym głowa jednego z włamywaczy staje w płomieniach, podpalona lampą lutowniczą. Wydało się jej, że czuje swąd palonego ciała. Przypomniała sobie, jak szybko obumierają zwęglone tkanki, jak przeraźliwie krzyczy człowiek, gdy ogień trawi jego zakończenia nerwowe…

Na ekranie Joe Pesci wyjął przypaloną głowę z umywalki i dalej robił swoje, jak gdyby nic się nie stało. Kłamstwo na każdym kroku, pomyślała, nikomu nie można ufać.

Trzema łykami opróżniła kieliszek i rozdarła kopertę.

Rozdział 4

ŚRODA, 9 GRUDNIA 2015 ROKU

8.19

W nocy zaatakowała zima. Blade grudniowe słońce wydawało się obce i odległe, a jego światło było zbyt anemiczne, żeby ocieplić ten mroźny poranek. Stojąc na chodniku przy Wimbledon High Street, Baxter czuła, jak kostnieją jej palce. Spojrzała na zegarek. Dwadzieścia minut spóźnienia. Dwadzieścia minut, które mogła spędzić z kubkiem gorącej kawy w przytulnym wnętrzu swojego mieszkania.

Podskoczyła kilka razy w miejscu, żeby się rozgrzać, kiedy lodowate powietrze zaczęło ją szczypać w policzki. Przed wyjściem zmusiła się nawet do założenia śmiesznej czapki z pomponem, którą kupił jej Thomas w komplecie z wełnianymi rękawiczkami.

Mijający ją przechodnie dreptali ostrożnie po lśniącej srebrzyście ślizgawce, jakby zdawali sobie sprawę, że złośliwy los czyha na jeden nieostrożny krok, żeby połamać im nogi. Przyglądała się, jak stojący po przeciwnych stronach ruchliwej ulicy dwaj mężczyźni wołają coś do siebie, a wydychane przez nich obłoczki pary unoszą się w powietrzu niczym komiksowe dymki.

Kiedy piętrowy autobus zatrzymał się na światłach, zobaczyła swoje odbicie w szybie. Zawstydzona, szybkim ruchem zerwała z głowy pomarańczową czapkę i wepchnęła ją do kieszeni. Nad swoją niezadowoloną twarzą zobaczyła dobrze znaną reklamę, która ciągnęła się wzdłuż burty pojazdu.

„Andrea Hall, Występ brzuchomówcy. Oto przemawia morderca”.

Najwyraźniej nie do końca usatysfakcjonowana sławą i fortuną, którą zbiła na ludzkim nieszczęściu, relacjonując przed kamerami kolejne zbrodnie Masse’a, była żona Wolfa okazała się na tyle arogancka, aby opublikować osobiste wspomnienia z tamtych wydarzeń.

Reporterka uśmiechała się do Baxter z ogromnego zdjęcia na tylnej ścianie odjeżdżającego autobusu. Wyglądała na młodszą i bardziej atrakcyjną niż kiedykolwiek, a ogniście rude włosy miała obcięte krótko, w modnym stylu. Baxter pomyślała, że nigdy nie odważyłaby się na taką fryzurę. Zanim irytujący portret zdążył się oddalić poza zasięg celnego rzutu, sięgnęła do torby i wyjęła z pudełka śniadaniowego podstawowy składnik kanapki z pomidorem, który rozbryznął się na środku pełnej próżnego samozadowolenia twarzy.

– Inspektor Baxter…

Policjantka się wzdrygnęła. Nie zauważyła wielkiej czarnej furgonetki, która zatrzymała się na przystanku za jej plecami. Schowała pudełko śniadaniowe do torby i odwróciła się w stronę Curtis, która przyglądała się jej z konsternacją.

– Co robisz? – zapytała agentka.

– Och, ja tylko… – Baxter zawiesiła głos w nadziei, że ta profesjonalistka o nienagannej prezencji zadowoli się tak obszernym wyjaśnieniem jej nietypowego zachowania.

– Rozumiem, że lubisz obrzucać autobusy jedzeniem.

– Coś w tym rodzaju.

Curtis odsunęła boczne drzwi, odsłaniając przestronne wnętrze samochodu kryjące się za przyciemnionymi szybami.

– Ech, ci Amerykanie – mruknęła Baxter z lekceważeniem.

– No i jak się czujemy dziś rano? – zagadnęła uprzejmie agentka.

– Nie wiem jak my, ale ja cholernie zmarzłam.

– Wiem, przepraszam za spóźnienie. Nie spodziewaliśmy się, że ruch będzie tak duży.

– To jest Londyn.

– Wskakuj.

– Na pewno się zmieszczę? – zapytała Baxter z ironią, gramoląc się niezgrabnie do środka.

Rozległ się krępujący odgłos, kiedy usiadła w skórzanym fotelu, i nie była pewna, czy nie powinna wyjaśnić, że to wina tapicerki, nie jej. W końcu jednak doszła do wniosku, że to samo musiało spotykać każdego pasażera, który zajmował to miejsce. Uśmiechnęła się do Curtis.

– Nic się nie stało – powiedziała Amerykanka, zasuwając drzwi i dała znak kierowcy, który włączył się do ruchu.

– Nie ma Rouche’a?

Odmarzając w nagrzanym wnętrzu furgonetki, Baxter zastanawiała się przez chwilę, dlaczego goście zza oceanu nie wpadli na pomysł, żeby zatrzymać się w tym samym hotelu.

– Obawiam się, że będziesz musiała do tego przywyknąć. W Nowym Jorku właśnie spadło pół metra śniegu. – Curtis zanurzyła rękę w swojej aktówce i wyjęła z niej czarną wełnianą czapkę podobną do swojej.

Podała ją Baxter, która rozpogodziła się trochę, dopóki nie zauważyła wyhaftowanych jaskrawożółtą nicią liter „FBI”. Idealny cel dla snajpera, gdyby się jakiś napatoczył, pomyślała.

– Dzięki, ale mam swoją.

Wyjęła z kieszeni oślepiająco pomarańczowe nakrycie głowy i je założyła. Curtis wzruszyła ramionami i zajęła się obserwowaniem widoków za oknem.

– Widziałaś się z nim od tamtego czasu? – odezwała się po chwili. – To znaczy z Masse’em?

– Tylko w sądzie.

– Trochę się denerwuję – wyznała Curtis i się uśmiechnęła.

Baxter przez chwilę patrzyła jak urzeczona na idealny uśmiech młodej agentki, który upodabniał ją do gwiazdy filmowej. Potem zwróciła uwagę na jej nieskazitelną ciemną cerę. Nie potrafiła dociec, czy jest to efekt dyskretnego makijażu. Trochę skrępowana zaczęła obracać w palcach kosmyk włosów i wbiła wzrok w okno.

– Chodzi o to, że Masse jest żywą legendą – ciągnęła Amerykanka. – Słyszałam, że już uczą o nim w akademii policyjnej. Jestem pewna, że kiedyś będą stawiać go na równi z Tedem Bundym i Johnem Wayne’em Gacym. To naprawdę… zaszczyt, nie? Z braku lepszego słowa.

Baxter posłała jej gniewne spojrzenie.

– Wolałabym, żebyś znalazła jakieś lepsze słowo – warknęła. – Ten chory sukinsyn zamordował i poćwiartował jednego z moich przyjaciół. Myślisz, że to takie przyjemne? Liczysz na autograf?

– Nie chciałam cię urazić…

– Marnujesz swój czas. Mój też. Marnujesz nawet czas kierowcy. Z Masse’em nie porozmawiasz. Słyszałam, że wciąż nie może ruszać żuchwą.

Curtis odchrząknęła i wyprostowała się na siedzeniu.

– Bardzo mi przykro z powodu mojej…

– Jeśli ci przykro, to najlepiej nic już nie mów.

Resztę podróży obie kobiety spędziły w milczeniu. Baxter obserwowała odbicie agentki w szybie. Nie wyglądała na rozgniewaną ani oburzoną, co najwyżej była zła na siebie za swoją nieprzemyślaną wypowiedź. Jej usta poruszały się bezgłośnie, jakby ćwiczyła przeprosiny albo rozważała argumenty, których zamierzała użyć w kolejnej nieuniknionej konfrontacji.

Baxter zaczęła odczuwać lekkie wyrzuty sumienia z powodu zbyt ostrej reakcji. Przypomniała sobie, jak sama z trudem panowała nad podnieceniem półtora roku temu, kiedy po raz pierwszy zobaczyła osławionego mordercę i uświadomiła sobie, że uczestniczy w czymś doniosłym, co może całkowicie zmienić bieg jej kariery. Już miała się odezwać, gdy zauważyła, że furgonetka skręca i zatrzymuje się przed dużym domem w bogatej podmiejskiej dzielnicy.

Ze zdumieniem patrzyła na rezydencję wzorowaną na stylu Tudorów, której ktoś zdołał nadać przytulny i zarazem niechlujny wygląd. Wybujałe chwasty sterczały z głębokich pęknięć na stromym podjeździe, kolorowy sznur wyłączonych lampek choinkowych przywierał kurczowo do odrapanych ram okiennych, a z komina przykrytego ptasim gniazdem sączyła się leniwie smużka dymu.

– Dziwnie wygląda ten hotel – powiedziała.

– Rodzina Rouche’a nadal tu mieszka – wyjaśniła Curtis. – Myślę, że odwiedzają go od czasu do czasu, a on wpada do domu, kiedy tylko może. Wyznał mi, że w Stanach ciągle pomieszkuje w hotelach. Ale taka chyba jest natura tej pracy. Człowiek nigdzie nie zagrzeje miejsca na dłużej.

Z budynku wyszedł Rouche, w biegu dojadając grzankę. Wydawał się dobrze wkomponowany w scenerię zimowego poranka – jego biała koszula i granatowy garnitur harmonizowały z ciemnymi chmurami, które zasnuwały niebo, a srebrzyste nitki włosów połyskiwały jak oblodzony beton.

Ślizgając się na podjeździe, wpadł na Curtis, która wysiadła, żeby się z nim przywitać, ale najpierw przywitała się z jego śniadaniem.

– Uważaj, Rouche! – ofuknęła go.

– Większych nie było? – odparł agent z ironią, wskazując na samochód.

Zajął miejsce przy oknie naprzeciwko Baxter, której zaproponował kęs swojej grzanki, i wyszczerzył zęby w uśmiechu na widok jej czapki. Kiedy ruszyli w dalszą drogę, Curtis zajęła się przeglądaniem jakichś dokumentów, podczas gdy Baxter i Rouche obserwowali przemykające za szybą budynki, które zlewały się w bezkształtną masę przy wtórze warkotu silnika.

– Boże, jakie to miasto jest obrzydliwe – mruknął agent, patrząc na imponującą panoramę, kiedy przejeżdżali na drugą stronę rzeki. – Ruchliwe, hałaśliwe i zaśmiecone. Każde miejsce, którego da się dosięgnąć, jest usmarowane graffiti. A te zatłoczone ulice są jak tętnice zawałowca.

Curtis uśmiechnęła się przepraszająco do Baxter.

– To mi trochę przypomina czasy szkolne – ciągnął Rouche. – Imprezę w domu bogatego dzieciaka, wiesz? Rodzice wyjeżdżają, a pod ich nieobecność cały artystyczny i architektoniczny splendor ulega degradacji i profanacji, żeby zaspokoić płytkie potrzeby tych, którzy nigdy go nie doceniali.

Przez chwilę wszyscy siedzieli w pełnym napięcia milczeniu, podczas gdy samochód powoli zbliżał się do skrzyżowania.

– No cóż, a mnie bardzo się tu podoba – oznajmiła z entuzjazmem Curtis. – Wszędzie jest tyle zabytków.

– W zasadzie zgadzam się z Rouche’em – odparła Baxter. – Jak powiedziałaś, wszędzie są zabytki. Ty widzisz Trafalgar Square, a ja widzę zaułek naprzeciwko, gdzie w kontenerze na śmieci znaleźliśmy zwłoki prostytutki. Ty widzisz gmach parlamentu, a ja widzę pościg za motorówką, przez który straciłam… coś, czego nie powinnam była stracić. Właśnie tak to wygląda, ale mieszkamy tutaj.

Po raz pierwszy od rozpoczęcia podróży Rouche oderwał wzrok od okna i omiótł Baxter badawczym spojrzeniem.

– A więc kiedy wyprowadziłeś się z Londynu? – zwróciła się do niego Curtis, która znosiła milczenie gorzej niż pozostali.

– W dwa tysiące piątym.

– Pewnie nie jest ci lekko żyć cały czas z dala od rodziny.

Agent nie sprawiał wrażenia skorego do rozmowy na ten temat, ale zdołał się przemóc.

– Racja, nie jest lekko – odparł niechętnie. – Ale dopóki codziennie słyszę ich głosy, nie jesteśmy aż tak daleko od siebie.

Baxter poruszyła się w fotelu, skrępowana tym płynącym z głębi serca wyznaniem, które Curtis skwitowała zbytecznym i nieszczerym „Ojej!”.

Wysiedli z furgonetki na parkingu dla odwiedzających przed więzieniem Belmarsh i ruszyli w stronę głównego wejścia. Agenci oddali broń do depozytu, a potem od całej trójki pobrano odciski palców. W sąsiednim pomieszczeniu, do którego przeszli przez hermetyczne drzwi, poddano ich prześwietleniu rentgenowskiemu, badaniu wykrywaczem metalu i kontroli osobistej. Gdy po zakończeniu tych formalności czekali na naczelnika więzienia, Curtis oznajmiła, że musi iść do toalety. Baxter została z Rouche’em, który cały czas rozglądał się po wnętrzu z wyrazem napięcia malującym się na twarzy. Przez chwilę próbowała udawać, że nie słyszy, jak agent nuci półgłosem piosenkę Gwen Stefani Hollaback Girl.

– Dobrze się czujesz? – zagadnęła go w końcu.

– Co proszę? – Rouche się otrząsnął i dopiero po chwili zauważył jej podejrzliwe spojrzenie. – Zawsze śpiewam, kiedy jestem zdenerwowany.

– A jesteś?

– Nie lubię przebywać w zamknięciu.

– A kto lubi? No cóż, tak samo średnią przyjemnością jest mieć palec w oku, oczywista sprawa. Nie ma potrzeby nawet o tym mówić, bo nikomu się nie uśmiecha tkwić w pułapce.

– Dzięki za zrozumienie. A skoro już mowa o zdenerwowaniu, to jak twoje samopoczucie? – zapytał agent z uśmiechem. – Bądź co bądź Masse działał z wyraźnym zamiarem…

– Pozbawienia mnie życia? – dokończyła Baxter, zaskoczona, że jej niepokój dał się zauważyć. – Tak, pamiętam, ale nie chodzi o Masse’a. Modlę się, żeby naczelnik Davies już tu nie pracował. Facet nie przepada za mną zbytnio.

– Za tobą? – powiedział Rouche, próbując nieudolnie nadać swojemu głosowi ton bezbrzeżnego zdumienia.

– Owszem, za mną – odparła policjantka, odrobinę urażona.

Oczywiście skłamała. Faktycznie obawiała się kolejnego spotkania z Masse’em, jednak nie chodziło jej o niego samego, tylko o to, co mógł zapamiętać i powiedzieć.

Tylko cztery osoby wiedziały, co naprawdę zaszło tamtego dnia w sali sądowej Old Bailey. Baxter spodziewała się, że morderca podważy jej skleconą naprędce wersję wydarzeń, ale nic takiego nie nastąpiło. Z biegiem czasu zaczęła się łudzić, że Masse stracił wtedy przytomność, że był zbyt oszołomiony po walce z Wolfem, żeby dostrzec jej wstydliwy sekret. Codziennie zastanawiała się, czy dopadnie ją przeszłość, a teraz miała wrażenie, jakby rzucała wyzwanie losowi, idąc na spotkanie z jedynym człowiekiem, który może ją zniszczyć w mgnieniu oka.

Z zamyślenia wyrwał ją odgłos kroków i zobaczyła naczelnika Daviesa, któremu na jej widok zrzedła mina.

– Pójdę po Curtis – szepnęła do Rouche’a.

Zastygła z dłonią na klamce, kiedy usłyszała dobiegający z wnętrza toalety głos agentki. Zdziwiło ją to, ponieważ wszyscy musieli zostawić komórki w depozycie. Oparta o ciężkie drzwi nasłuchiwała przez chwilę, dopóki nie dotarło do niej, że młoda Amerykanka mówi do siebie.

– Żadnych głupich tekstów. Pomyśl, zanim coś powiesz. Tutaj nie możesz sobie pozwolić na taką wpadkę. Pewność siebie opiera się na zaufaniu innych.

Baxter zapukała energicznie i pchnęła drzwi, zaskakując Curtis, która podskoczyła wystraszona.

– Naczelnik na nas czeka – oznajmiła.

Naczelnik poprowadził trójkę gości w kierunku oddziału o zaostrzonym rygorze.

– Na pewno wiecie, że Lethaniel Masse doznał trwałego uszczerbku na zdrowiu, zanim został aresztowany przez obecną tutaj sierżant Baxter – powiedział, nie siląc się na uprzejmość.

– Teraz już inspektor – poprawiła go policjantka.

– Przeszedł szereg operacji mających na celu rekonstrukcję żuchwy, ale nadal nie może nią poruszać.

– Czy będzie mógł odpowiedzieć na nasze pytania? – odezwała się Curtis.

– Niezupełnie. Dlatego sprowadziłem tłumaczkę, która będzie obecna podczas przesłuchania.

– Specjalistkę od bełkotu? – Baxter nie mogła sobie odmówić złośliwego komentarza.

– Języka migowego – wyjaśnił Davies. – Masse opanował go w ciągu kilku tygodni.

Przez kolejne pancerne drzwi cała grupa wyszła na zewnątrz, gdzie znajdował się opustoszały teren rekreacyjny. Nagle z umieszczonego na ścianie głośnika dobiegł zaszyfrowany komunikat.

– Jak on się sprawuje? – dopytywała się Curtis z wyraźnym zaciekawieniem w głosie.

– Wzorowo. Chciałbym, żeby wszyscy osadzeni byli tacy jak on – odparł naczelnik i odwrócił się w stronę strażnika, który stał na przeciwległym końcu boiska. – Rosenthal! Co się dzieje?

Młody mężczyzna omal się nie przewrócił, biegnąc w ich stronę po oblodzonej nawierzchni. Miał rozwiązaną sznurówkę w jednym z butów i wlókł ją za sobą.

– Znowu bójka w bloku trzecim – wysapał.

Davies westchnął ciężko.

– Obawiam się, że będę musiał was opuścić – zwrócił się do gości. – W tym tygodniu przybyło nam kilku nowych, a zawsze dochodzi do tarć, kiedy urządzają pokazy siły i ustalają hierarchię. Rosenthal zaprowadzi was do Masse’a.

– Do Masse’a? – powtórzył strażnik, niezbyt zachwycony poleceniem. – Oczywiście, szefie.

Naczelnik oddalił się pospiesznie, a Rosenthal ruszył w stronę więzienia w więzieniu – otoczonego osobnym murem oddziału o zaostrzonym rygorze. Kiedy cała czwórka zatrzymała się przed bramą, gorączkowo obmacał wszystkie swoje kieszenie i zawrócił. Przystanął, kiedy Rouche poklepał go po ramieniu i podał mu identyfikator.

– Wypadł ci – powiedział łagodnym tonem.

– Dzięki. Szef by mnie zabił, gdybym go zgubił… znowu.

– Może by nie zdążył, gdyby jeden ze zbiegłych morderców, których pilnujesz, dopadł cię pierwszy – wtrąciła Baxter, wywołując rumieniec na twarzy młodego strażnika.

– Przepraszam – wymamrotał Rosenthal i wpuścił gości do środka, gdzie znów musieli się poddać kontroli bezpieczeństwa.

Wyjaśnił im, że blok jest podzielony na „odnogi”, z których każda mieści dwanaście cel, a strażnicy mogą tu pracować tylko przez trzy lata, a następnie są przenoszeni z powrotem do głównego więzienia.

Otaczające ich ściany i drzwi były pomalowane na beżowo, kraty zaś, poręcze i balustrady miały rdzawoczerwony kolor. Stąpali po terakotowej posadzce, a nad ich głowami wisiała ogromna siatka, która uginała się nieco na samym środku, obciążona śmieciami i innymi bardziej aerodynamicznymi przedmiotami. Ponieważ więźniowie przebywali jeszcze w celach, w budynku panowała zdumiewająca cisza. Jeden ze strażników zaprowadził ich do pomieszczenia na parterze, gdzie czekała tłumaczka języka migowego, zaniedbana kobieta w średnim wieku. Strażnik przypomniał im oczywiste do bólu zasady i przekręcił klucz w zamku.

– Pamiętajcie, gdybyście czegoś potrzebowali, czekam na zewnątrz – oznajmił, po czym pchnął drzwi pokoju przesłuchań i oczom przybyłych ukazała się imponująca sylwetka mężczyzny, który siedział przy stole zwrócony do nich plecami.

Baxter wyczuła, że strażnik jest spięty w obecności najbardziej osławionego z więźniów.

Masse miał na rękach kajdanki połączone z okowami na kostkach długim łańcuchem, który był przewleczony przez metalowy pierścień na środku blatu i przytwierdzony do betonowej podłogi. Kiedy weszli do pokoju, wciąż siedział nieruchomo, tylko odchylił lekko do tyłu naznaczoną głębokimi bliznami głowę i wciągnął powietrze nosem, wdychając ich zapachy. Chociaż był skuty i nie miał szans na ucieczkę, Baxter poczuła się uwięziona, kiedy ciężkie drzwi zatrzasnęły się za jej plecami. Usiadła naprzeciwko mężczyzny, który pomimo swojego położenia wciąż jej zagrażał.

Masse przyglądał jej się przez chwilę, gdy wodziła wzrokiem po ścianach, byle tylko nie spojrzeć mu w oczy, i na jego okaleczonej twarzy wykwitł krzywy uśmiech.

Rozdział 5

ŚRODA, 9 GRUDNIA 2015 ROKU

11.22

– No cóż, to była kompletna strata czasu – westchnęła Baxter, wychodząc z korytarza do głównego holu.

Morderca nawet nie zadał sobie trudu, żeby odpowiedzieć na choćby jedno pytanie podczas trwającego pół godziny monologu Curtis. Całe przesłuchanie przypominało wizytę w klatce niemego drapieżnika uwięzionego w zoo. Obecny jedynie ciałem, był pokonanym i ujarzmionym cieniem sadystycznego potwora, który wciąż nawiedzał Baxter w nocnych koszmarach, żywiąc się oparami swojej sławy.

Wolf pogruchotał nie tylko jego kości, ale również psychikę.

Baxter nie była pewna, czemu ma zawdzięczać zainteresowanie Masse’a, który wciąż na nią zerkał. Czy wiedział, co zrobiła, czy po prostu był przekonany, że to ona go aresztowała? Tak czy inaczej, poczuła ulgę, że jest już po wszystkim.

Rosenthal czekał na nich w „Bańce”, kantorku dla służby więziennej z pancernego szkła na końcu korytarza, i już zbierał się do wyjścia.

– Będziemy musieli przeprowadzić rewizję w celi Masse’a – poinformowała go Curtis.

Niedoświadczony strażnik spojrzał na nią z wahaniem.

– Ja… hm… a naczelnik o tym wie?

– Chyba nie mówisz poważnie? – z irytacją spytała Baxter agentkę.

– Jestem zmuszony wziąć stronę pani inspektor – odezwał się Rouche – ale oczywiście w bardziej uprzejmy sposób. Masse nie ma z tym nic wspólnego. Niepotrzebnie angażujemy naszą energię w ten wątek.

– W oparciu o to, co dotychczas widzieliśmy, jestem skłonna się zgodzić – zaczęła dyplomatycznie Curtis – ale musimy się trzymać procedur i nie mogę opuścić tego miejsca, dopóki nie wykluczymy ponad wszelką wątpliwość jakichkolwiek powiązań Masse’a z tą sprawą. – Zawiesiła głos i obróciła się z powrotem do Rosenthala. – Do celi Masse’a… proszę.

Dominic Burrell, czyli „Bramkarz”, bo pod takim pseudonimem był lepiej znany zarówno innym osadzonym, jak i strażnikom, trafił do więzienia, ponieważ zatłukł na śmierć nieznajomego, który popełnił błąd i „nieodpowiednio” na niego popatrzył. Większą część wyroku odsiedział w bloku pierwszym, ale niedawno przeniesiono go na oddział o zaostrzonym rygorze po tym, jak dwa razy bez powodu zaatakował strażnika. Mierzył niespełna metr siedemdziesiąt, ale miał obsesję na punkcie ćwiczeń siłowych i cieszył się ponurą sławą, dlatego na ogół wszyscy go unikali, jak tylko się dało.

Siedząc na pryczy, obserwował, jak grupa gości idzie do pustej celi Masse’a mieszczącej się po przeciwnej stronie korytarza. Kiedy przystąpili do chaotycznego przeszukania, przestał się nimi interesować i znów zajął się rozdzieraniem powłoki materaca na długie paski, pomagając sobie ostrym jak brzytwa plastikowym nożem zrobionym z tacki na jedzenie.

Usłyszawszy, że strażnicy otwierają drzwi pierwszej celi, żeby ustawić osadzonych w szeregu i zaprowadzić ich na lunch, przewrócił materac i ukrył pod mankietem owinięty wokół nadgarstka długi pasek materiału. Wyszedłszy na korytarz, zauważył, że od Masse’a oddziela go tylko jeden więzień. Kiedy strażnik się oddalił, odepchnął stojącego między nimi mężczyznę, który najwyraźniej wiedział, z kim ma do czynienia, i przepuścił go bez protestu.

– Lethaniel Masse? – zapytał szeptem, wspinając się na palce.

Morderca pokiwał głową. Wciąż patrzył przed siebie, żeby nikt się nie zorientował, że rozmawiają.

– Mam dla ciebie wiadomość.

– Ja-aką? – wybełkotał z bolesnym wysiłkiem Masse.