Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Rewanż

Rewanż

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65979-22-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Rewanż

Opowieść o zderzeniu nadziei i rzeczywistości, o rozczarowaniu i przerażeniu stopniowo przeradzającymi się w gniew. Jednocześnie – opowieść o przetrwaniu. Dziennik Marcelego Najdera, żydowskiego aptekarza, mieszkańca Kołomyi, w początkach wojny członka plutonu sanitarnego Żydowskiej Służby Porządkowej w getcie, spisywany był w warunkach uwięzienia w bunkrze, w którym Autor ukrywał się między początkiem 1943 roku, a marcem 1944 roku wraz z żoną i ośmioma innymi osobami. Zapis ukazuje skomplikowane relacje psychologiczne między Żydami i ukrywającym ich Polakiem. Marceli Najder uzupełnia dziennik częścią wspomnie­niową, dotyczącą losów jego i żony w getcie kołomyjskim. Książkę wzbogacają: krótki, emocjonalny dziennik żony autora (z przełomu 1943 i 1944 roku) oraz fragmenty dziennika Najdera pisanego tuż po wojnie. Materiał tekstowy ilustruje kolekcja przedwojennych zdjęć rodziny Najderów.

„Myśmy to przeżyli! Chcemy prawa rewanżu. Życie nasze bez tego i 50 procent nie jest warte. Rewanż? Czy my potrafimy też być takimi psychopatami? […] Jakoś nie wierzę sobie, a po drugie najbardziej się martwię, czy nam na to pozwolą. Czy sami ludzie coś zrobią, czy też puszczą to w niepamięć, wręcz będą zadowoleni, że Żydów jest mniej. Będzie spokój, będzie się czym dzielić. Zdaje mi się, że to tylko my wmówiliśmy sobie, że bez nas świat nie może istnieć. Czy chodzi o istnienie świata, czy też o nasze prawo do istnienia na świecie? Daliśmy do tego banku dość wkładów, ale nie spodziewaliśmy się takiego procentu. Nie żądam oklasków, medali, ale prawa do życia i zemsty.”

(Marceli Najder)

Polecane książki

Indie były i są dla nas wielką niewiadomą. Pozostały krajem tajemniczej egzotyki, gdzie wszystko jest inaczej i bardziej. Nowy orientalizm jest jednak subtelniejszy, często skrywa się za parawanem wrażliwości społecznej. Kiedy załamujemy teatralnie ręce nad utrzymującymi się podziałami kastowymi ...
  Kim była pierwsza polska podróżniczka? Która Polka handlowała niewolnikami, a która samotnie opłynęła kulę ziemską? Zapraszamy w fascynującą podróż wraz z niezwykłymi kobietami! Bohaterkami tej książki są Polki-podróżniczki, które miały odwagę wyruszyć w nieznane i przekraczać granice: geograficzn...
Detektyw Tufnell i jego pies Balon mają za zadanie odnaleźć zaginioną muszlę ślimaka. W tym celu spróbują przeprowadzić dokładny wywiad z jej właścicielem, który… ma niestety problemy z pamięcią. Na szczęście sympatyczny detektyw i na to ma swoje sposoby: sprytnie naprowadza ślimaka, aż ten przy...
Bestsellerowy thriller Davida Baldacciego, autora „Diabelskiego zaułka” i „Koloru prawdy”! Klub Wielbłądów to kolejne spotkanie z wyznawcami teorii spiskowych, ekscentrycznymi członkami tytułowego klubu. Tej zakonspirowanej czteroosobowej grupie, tropiącej nieprawidłowości na najwyższym szczeblu ame...
Zaginiony portret i kurs obsługi mężczyzny, a do tego miłosna ciuciuBABKA – najnowsza komedia kryminalna Marty Obuch! Adam Gryziewicz spotyka kobietę swych marzeń, ale zostaje przez nią źle zrozumiany i nagle z dentysty musi przeistoczyć się w romantycznego artystę malarza. Sprawa jest trudna, p...
Natalia Korwin-Szymanowska (1858–1922), z domu Krzyżanowska, to pisarka i tłumaczka, publikująca często pod pseudonimem Anatol Krzyżanowski. Była autorką licznych artykułów publicystycznych w prasie warszawskiej, a także tekstów dotyczących polskich wydarzeń literackich w czasopismach angielskich i ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Marceli Najder

© ‌Copyright by Tomasz Najder, ‌Wiktor Najder, 2013

© ‌Copyright by Ośrodek KARTA, ‌2013

OpracowanieMarta Janczewska

PosłowieAndrzej Żbikowski

RedakcjaAgnieszka Dębska

Opracowanie ‌graficzne seriiEmilka Bojańczyk / Podpunkt

Projekt okładkiEmilka ‌Bojańczyk / Podpunkt

Skład komputerowy ‌oraz przygotowanie zdjęćTANDEM ‌STUDIOPiotr Suwiński

Zrealizowano ‌przy ‌finansowym ‌wsparciu:

The Conference ‌on ‌Jewish Material ‌Claims Against Germany

Funduszu im. ‌Tadzia Kolskiego

Ośrodek KARTA

ul. ‌Narbutta 29, 02-536 Warszawa

tel. ‌(48-22) 848-07-12, ‌faks (48-22) 646-65-11

e-mail: ‌ok@karta.org.pl, ‌www.karta.org.pl

Wydanie I

Warszawa 2013

ISBN 978-83-61283-80-5

Skład ‌wersji elektronicznejMarcin ‌Kapusta

konwersja.virtualo.pl

OD ‌WYDAWCY

Gdyby zawarta w tym ‌świadectwie zapowiedź miała ‌się spełnić, ‌naród niemiecki ‌musiałby wraz z końcem IIwojny ‌w znacznej części zniknąć z powierzchni. ‌Marceli Najder odpłaca ‌słowem ‌nie ‌tylko Niemcom ‌– w zasadzie wszystkim, ‌którzy przyjęli zasady świata ‌nazistów. Słowo pełni ‌tu, ‌zresztą, ‌wiele ról: ‌chroni przed ‌traumatyczną rzeczywistością, staje ‌się odwetem. Wizja ‌sprawiedliwego rewanżu łagodzi ‌ból ‌– ‌wyobrażona zemsta pomaga ‌przetrwać.

Przedstawiamy – ‌po 70 ‌latach od powstania ‌– zapis z głębi Zagłady, ‌a zarazem ze środka ‌wbudowanego w ziemię bunkra. Z nory ‌w Kołomyi mówią do nas ‌ci, którzy od ‌zimy 1942/43 po ‌wiosnę 1944 ‌przetrwali tam obławę funkcjonariuszy ‌i sprzymierzeńców Hitlera.

Powstały ‌wówczas ‌tekst, w zasadniczej części (7 ‌zeszytów) „uwolniony” ‌przez Sowietów ‌wraz z mieszkańcami bunkra, ‌został dopełniony – na ‌przełomie lat 40./50. – ‌już na ziemiach ‌powojennej Polski ‌(2 zeszyty). Syn ‌Marcelego i Poli, Tomasz ‌Najder, urodzony w 1952 roku, ‌dopiero po ‌latach ‌dowiedział się, że oboje ‌w schronie nad Prutem prowadzili ‌dzienniki. Marceli starał ‌się opisać całość tego ‌doświadczenia, także okres 1941/42. ‌Do jego dzienników i wspomnień dodajemy wybrane notatki z niedużego diariusza Poli Najder.

W 2009 roku pracownik Muzeum Historii Żydów Polskich w Warszawie zawiadomił Tomasza Najdera, że w Instytucie Yad Vashem w Jerozolimie przechowywana jest w maszynopisie część dzienników jego ojca. Prof. Barbara Engelking odnalazła je tam i przesłała kopie za pośrednictwem Muzeum. Tomasz Najder podjął poszukiwania oryginału, co przyniosło częściowy skutek. Podstawą tej edycji są wszystkie odnalezione rękopisy oraz maszynopisy z Yad Vashem – dzienników, wspomnień i komentarzy ojca, dziennika matki. Kopia zgromadzonych tekstów dostępna jest w Archiwum Wschodnim Ośrodka KARTA.

Marceli Najder – pisząc – wątpił, czy jego dzienniki nadają się do druku. Sugerował, że raczej niezbędny będzie „wyciąg odpowiednio spreparowany”; podawał też możliwe tytuły (Jeden rok w piwnicy, Miesiąc na wikcie Gestapo) – z tej podpowiedzi jednak nie korzystamy. „Preparować” nie trzeba było. Konieczne okazały się jedynie skróty (zaznaczone), a także podstawowa językowa redakcja. Dzięki temu udało się uzyskać większą zwartość tekstu, bez wielokrotnych powtórzeń, naturalnych przy rejestrowaniu monotonii upływających dni, a mogących zaciemnić istotę doświadczenia.

Skomponowaliśmy całość, łącząc w chronologiczny ciąg fragmenty wszystkich zachowanych zeszytów. Chociaż w oryginale stanowią one świadomie wyodrębnione części (dzienniki, komentarze i wspomnienia), mające za cel wzajemne dopełnianie się, uznaliśmy, iż – ze względu na konsekwentne umieszczanie notatek w rytmie zdarzeń – zasadne będzie ułożenie pełnego świadectwa według dat. Jesteśmy przekonani, że w ten sposób właściwie odczytujemy intencje głównego autora.

W serii „Żydzi polscy” to trzeci – po Baruchu Milchu i Calku Perechodniku – tekst pisany podczas Zagłady. Świadectwa indywidualne, które powstały przy codziennym zagrożeniu śmiercią, stają się szczególnie mocnym głosem przeciw tej katastrofie ludzkości. Autor nie godzi się na rolę nie-człowieka – zmuszonego do życia „pod ziemią”; nie uznaje reguł świata, który taki status wymusza. Ocala go niezgoda na przyjęcie narzuconej, kreciej perspektywy.

Autora wzmacnia nie tylko wizja odwetu – „zemsty, która jest słodka, choć realnych korzyści nie daje”. Zachowuje godność dzięki pisaniu; stając się narratorem, zyskuje dystans obserwatora. Osłabia tak swą rolę ofiary, z miejsca formułując akt oskarżenia. Niemniej z czasem zaczyna rozumieć, że ani wyroku, ani też rewanżu – nie będzie.

Wrzesień 2013

Zbigniew Gluza

PROLOG

26 LUTEGO 1943

Śliwiak przyniósł mi – jeszcze kilka dni temu – na moje żądanie ten brulion. Chcę spróbować spisać swoje, a może i innych wspomnienia. Nie wiem, czy to będzie miało jakąś wartość literacką, a jednak szkoda, by poszły na marne te myśli błąkające się po głowie; tyle przeżyło się, tyle przeszło. […] Czy marzyło się komuś, że ludzie potrafią wytrzymać to, co – tylko na małym odcinku, w zasranej Kołomyi – przeżyliśmy?

Krew, groby „nieznanych żołnierzy” Żydów, strzelanie karabinów maszynowych kulami dum-dum, śmierć za opaskę żydowską i śmierć za brak opaski. Śmierć za to, że się ma pieniądze i za to, że się ich nie ma. Groby, groby, jamy wypełnione trupami i na wpół zastrzelonymi ludźmi, jamy wypełnione ofiarami rejestracji, przeglądów, przepisów i popisów hyclów z niemieckiej policji czy Gestapo.

[…] Nie o to mi chodzi, by pisać literaturę piękną. A jakże – „piękną”. Chcę fakty zestawić, zsumować. Chcę kiedyś nie sobie je w pamięci odświeżyć, ale rzucić je światu. Myśmy to przeżyli! Chcemy prawa rewanżu. Życie nasze bez tego i 50 procent nie jest warte. Rewanż? Czy my potrafimy też być takimi psychopatami? […] Jakoś nie wierzę sobie, a po drugie najbardziej się martwię, czy nam na to pozwolą. Czy sami ludzie coś zrobią, czy też puszczą to w niepamięć, wręcz będą zadowoleni, że Żydów jest mniej. Będzie spokój, będzie się czym dzielić. Zdaje mi się, że to tylko my wmówiliśmy sobie, że bez nas świat nie może istnieć. Czy chodzi o istnienie świata, czy też o nasze prawo do istnienia na świecie? Daliśmy do tego banku dość wkładów, ale nie spodziewaliśmy się takiego procentu.

Nie żądam oklasków, medali, ale prawa do życia i zemsty.

[zeszyt wspomnień, 1943]

KOŁOMYJA

S owieci odeszli w nocy 29/30 czerwca 1941. W trzy dni później wkroczyli Węgrzy1. Jeszcze w mieście nie było Węgrów, a już bito szyby u Żydów. Nikt nie wychodził na ulicę. Zaczął się rabunek mieszkań i domów. Dzicz ukraińska podniosła głowę, jak zawsze przy każdej zmianie politycznej. Chcieli ubić pogrobowy interes. Do rabunku są zawsze pierwsi – od tego zaczynają budować niezawisłą Ukrainę. Byłem wtedy w Peczeniżynie. W całym mieście wybito szyby, poraniono wiele osób, pobito ciężarną, która trzy godziny po tym urodziła, liczne mieszkania rozbito, zdemolowano i rozkradziono. Tak było i z moim mieszkaniem. Straszna była to noc. Pierwsza tego rodzaju w mym życiu. Zdawało się wtedy, że nic groźniejszego nie może się zdarzyć.

Całą noc było słychać wycie rozszalałej tłuszczy i wystrzały karabinów obywatelskiej milicji ukraińskiej, która strzelała w górę i sama wprost inspirowała zajścia. Nazajutrz poważniejsi obywatele ukraińscy wstydzili się tych awantur, ale co się stało – nie odstanie się. Inna ciekawa rzecz – w awanturach brali udział również Polacy. Podjudzono widać i ich lub może to pozostałości agitacji dawnej Polski – pań Prystorowych2 i księży Trzeciaków3. […]

Tej samej nocy we wsi Rungury zabili sześciu Żydów, a w Słobodzie Rungurskiej kilkunastu (całą żydowską ludność); w Słobódce Leśnej – dwunastu Żydów, w Otynii – kilkudziesięciu, w Delatynie – kilkunastu. Nie Niemcy, ale ich ukraińskie uczniaki.

3 lipca do Kołomyi weszli Węgrzy. Należało wysprzątać koszary, myć podłogi, czyścić klozety. Zaczęła się na ulicach dzika łapanka do pracy. Łapali Ukraińcy. Była nawet specjalna milicja z opaskami – siedzibę mieli w „Sokole” polskim.4 Mężczyzn przy tej okazji bili – jeśli jest okazja, należy ją wykorzystać. Kobiety żydowskie poszły czyścić klozety w Narodowym Domu Ukraińskim i w Czerwonych Koszarach. Kazano im to robić rękoma. Po co brudzić łopaty i kubły, skoro są żydowskie ręce?

Część mężczyzn spędzono na dawny plac Piłsudskiego (wtedy Lenina), a część do parku miejskiego. Na placu stał posąg Lenina. Założono na posąg sznury, końce ich dano Żydom do ręki i kazano go ściągnąć. Przy tym fest bito sznurami, laskami, biczami i nahajami. Po ściągnięciu, Juliusz Bodnar (jak mi się zdaje) musiał siąść na szyję posągu, a reszta, dobre dwie–trzy setki ludzi, ciągnęła Lenina po mieście, naokoło wszystkimi ulicami, dla hańby żydokomuny. Wzdłuż ulic stali Ukraińcy i Polacy – z zadowoleniem obserwowali tę procesję. Węgrzy fotografowali całą scenę, bo to coś z folkloru ukraińskiego, coś typowego – bestialstwo i dzicz.

Z parku w ten sposób wywleczono posągi Stalina i Lenina. Po „objechaniu” całego miasta, gdzieś na ulicy Smolki, rozbito je. Że przy tym rozbito masę głów, szczęk, podbito oczy, że ciekła krew, że wyrwano kilkadziesiąt bród wraz ze skórą – to nic, to były nieznaczące dodatki do tego uroczystego święta. Zorganizowali to ci sami, którzy po wkroczeniu Armii Czerwonej wyszli naprzeciw przystrojeni czerwonymi wstęgami. To te mołodycie dziś klaskały, które wczoraj kurwiły się z Sowietami. To ci sami, którym Sowieci rozdzielali żydowskie majątki rolne i nadawali żydowskie krowy i konie. Czy to coś szkodzi? Inny wiatr – inna czapka. Chłop przekręcił daszek w tył i już jest kimś innym. […]

W sierpniu 1941 została przeprowadzona pierwsza próba uregulowania obowiązku pracy Żydów. Oficjalne zarządzenie niemieckie mówiło o przymusowej pracy dla usunięcia pasożytnictwa Żydów […]. Magistrat stworzył wtedy komitet dla spraw żydowskich i przy jego pomocy zorganizowano w pawilonie na Zarynku ogólny przegląd mężczyzn Żydów od rocznika 1900. Stanęło tam wtedy parę setek mężczyzn, podzielono wszystkich względem lekarskiej kwalifikacji (i protekcji) na kategorie, wedle których miano przydzielać na czarną robotę. Przegląd prowadził lekarz miejski, doktor Matiaszek (Ukrainiec). Cała pierwsza grupa została przeznaczona do magistrackich prac: konserwacji dróg, regulacji rzek, bicia kamienia na drogach, rafowania [przesiewania] szutru na rzece.

Sierpień przyniósł pierwsze rabunki rzeczy po mieszkaniach żydowskich. Przeprowadzali je Niemcy mundurowi, bo w Kołomyi urządzała się żandarmeria i starostwo. Od nas z domu wywieźli przeszło trzy platformy mebli, dywanów, obrazów, porcelany, pościeli. Poza tym dwa fiakry srebra, mydła, bielizny. […] Rekwirujący Sonderdienstler5 wypił przy tej okazji dwa litry likieru, zabrał aparat fotograficzny i ukradł ze zbioru monet kilka dziesięciozłotówek jubileuszowych, które kursowały w Generalnym Gubernatorstwie. U Biberowej na Małym Rynku zabrali pierścionki, brylanty. Te oficjalne rabunki wywołały wtedy w mieście wielkie wrażenie.

To był dopiero początek. Dwa tygodnie później obarczyli tą funkcją Żydowski Komitet, który się wtedy zorganizował.6

Węgrzy też zdrowo rabowali, chociaż nie chodzili specjalnie po domach. Poza aparatami radiowymi i wagami dziesiętnymi, Węgrzy wywozili systematycznie urządzenia fabryk, karteli (spółdzielni) i sklepów. Wywieźli fabrykę Horowitzów, Reislów, piekarnię wojskową i cywilne olejarnie, młyn Goldbergów. Spółdzielnie i sklepy wyczyścili. Dostali się do apteki Bernhauta – zabrali wagę, zegar i wypili wszystkie flaszki po kolei. Wszelkie te „rekwizycje” i Niemcy, i Węgrzy robili tylko u Żydów. […]

Jeśli chodzi o Kołomyję, to jedno należy Węgrom przyznać…

16 lipca 1941 przyjechała lotna brygada Gestapo i dalej dawać przedstawienie – przy łaskawym udziale usłużnych Ukraińców. Ci podali około 115 nazwisk i te wszystkie osoby spędzono razem do bursy przy ulicy Sienkiewicza. Ludzie byli tak nieświadomi tego, co ich czeka, że niektórzy sami się zgłaszali. Najpierw duszono ich pół dnia w małej piwniczce, a potem ustawiono czwórkami, dano niektórym łopaty do rąk i kazano maszerować. Z tyłu jechało auto z Niemcami plus karabin maszynowy. Pomaszerowali w kierunku na Korolówkę. Pod tą wsią kazano im kopać groby. W odległości około stu kroków postawiono karabin maszynowy.

Nieszczęśliwcy tu dopiero zaczęli zdawać sobie sprawę ze swego położenia. Zaczęli się na głos modlić, a część legła bezprzytomnie na ziemi. Była tam i moja kuzynka Pepka Zimet, która później zdała mi relację […]. Pada komenda: „Wszyscy na ziemię”. Chwila za chwilą upływa wolno, niby wiek cały. Wtem: „Powstań! Ustawić się i maszerować!”. Co to? Skąd tu Madziary? Oni to obstawili kolumnę i poprowadzili do więzienia kołomyjskiego. Miasto było wtedy pod wojskową administracją Węgier i dlatego Węgrzy, poszturchani przez Żydów, […] zaczęli interweniować. Sam generał udał się autem do Korolówki i nie dopuścił do egzekucji. Więźniów przesłuchiwała żandarmeria węgierska, część wyszła po trzech tygodniach, a może dziesięciu zasądzono dwa miesiące za obrazę armii niemieckiej.

[…]

Wojskowa komenda węgierska zarządziła poprzez starostwo przymus noszenia na lewym ramieniu białej opaski z gwiazdą Dawida szerokiej na 12 centymetrów. Teren Kołomyi był już formalnie przydzielony do Generalnego Gubernatorstwa. […]

12 września 1941 kazano zgłosić się każdemu Żydowi powyżej dwunastego roku życia z opaską w magistracie, a tam przybijano pieczęć w formie gwiazdy Dawida. Długi ogonek ludzi cisnął się po tę pieczątkę, wszyscy ze śmiechem i humorem. Nie spodziewali się, że te opaski będą przyczyną niejednej łzy i tragedii. Później zezwolono tę „tarczę Dawida” wyszyć nićmi zielonymi lub niebieskimi.

Gdzieś w październiku kahał7, chcąc zebrać trochę grosza, obwieścił, że każdy musi dodatkowo swą opaskę zgłosić do opieczętowania – przy tej okazji każdy płacił po 10 złotych, niezamożnych zwolniono z opłaty. Wtajemniczeni twierdzili, że to „pogłówne” na rzecz Gestapo – ale zdaje mi się, iż był to czysto kahalny interes. Wszyscy zgłaszający się otrzymywali wewnątrz opaski pieczątkę. Każdy gonił po tę pieczęć, bo obawiano się, że bez niej nie będzie można chodzić. Ogłoszenie starostwa o opaskach groziło różnymi karami w razie złapania kogoś bez opaski – tygodniami aresztu i grzywną. Później Gestapo, zamiast takich kar, posyłało często wprost na Szeparowce8.

[Pod administracją węgierską] okolice kahału wyglądały ciekawie – specjalnie przed wieczorem. […] Tam była giełda. Można tu było wszystko sprzedać i wszystko kupić. Życie handlowe pulsowało. Tu ustalano kurs pengö9 węgierskiego, za które kupowano u Węgrów. Oni dzień w dzień przywozili do Kołomyi pełne auta mąki, cukierków, czekolady, konserw, pończoch jedwabnych, mydła. Byli niektórzy, co i majątek na tym handlu zrobili. Przeciętny zaś człek zamieniał z Węgrami, co miał. Ci brali teczki, nesesery, aparaty fotograficzne, złoto, kamienie szlachetne, za to zaś dawali mąkę, tłuszcz, cukier. Sam sprzedałem w ten sposób dywan smyrneński. Jakoś się żyło. Mimo że złoto oddano – jednak wielu pokątnie nim obracało.

Węgrzy przysyłali nam też… wysiedleńców. Były takie tygodnie, że co dzień przychodziły całe treny [konwoje] aut pełne Żydów deportowanych z Węgier. Łapano ich z mieszkań, z ulicy, z miejsc pracy – na auta i jazda naprzód. Przez Kołomyję przewinęło się ich kilka tysięcy, około tysiąca pozostało na miejscu. Trzeba było widzieć tych biedaków konwojowanych przez węgierską żandarmerię z kogucimi piórkami na czakach. Prawie goli, bo niczego nie wolno było zabrać, bez nakrycia głowy, głodni – tak jadą już kilka dni. Kołomyjscy Żydzi wynoszą im chleb, mleko, cukier. To u nas pierwszyzna, jeszcze nie wiedzieliśmy, że z Żydem można robić wszystko, że Żyd jest niczym.

Spotkałem taki transport stojący w mieście, w centrum. Przechodziłem z wolna wzdłuż, zaciskając tylko zęby. Ech! Mieć teraz maszynkę i tak wygarnąć kilka razy do tego węgierskiego żandarma z kogucim ogonem na cylindrze. Już wtedy kiełkowała we mnie żądza odwetu i zapłaty. […]

Tymczasem zaczęły nadchodzić wiadomości, że w różnych miastach rozpoczęło urzędowanie Gestapo. Galicja przypadła koniec końców – mimo zapowiedzi – Niemcom, nie Węgrom. Dowództwo węgierskie wyjechało; nastały władze niemieckie. […] Gestapo we Lwowie, Gestapo w Tarnopolu, w Stanisławowie, Nadwórnej, Delatynie. U nas „pod tym względem” cicho, ale w końcu – Gestapo jest… Przyjechali.

Rabunki odżyły – należy się godnie urządzić. Popłoch padł na miasto. Czeka się na to, co ma przyjść, ale nikt nie wie co. Głuche tylko wieści chodzą, jak to było tu, a jak tam. Żydom nie wolno za dużo chodzić po ulicach. Nie wolno wchodzić do parku, kina, teatru, nie wolno stawać na ulicy, siadać na ławeczkach na plantach, nie wolno kupować na placach targowych ani na ulicy, nie wolno zatrzymywać chłopów. Nie wolno, nie wolno, nie wolno… […]

Oddanie kosztowności, srebra, złota, waluty – pod karą śmierci. Oddanie radioaparatów – wyjątkowo tym zostali dotknięci także Polacy. Wprowadzenie opasek żydowskich, napisów na sklepach „tylko dla Aryjczyków”. Zrozumiałe, że tu prym wiedli Ukraińcy. Ustanowiono przymus pracy dla Żydów na robotach publicznych – przy naprawie dróg, biciu kamieni (przy tej okazji bito i Żydów), zamiataniu ulic – wszystko bezpłatnie. Zlikwidowano wydawanie chleba dla Żydów.

Kolej niemiecka potrzebowała codziennie 300–500 robotników do pracy przy usuwaniu gruzów na dworcu czy naprawie torów. Bito tam do krwi, wybijano zęby i oczy, łamano ręce (przez uderzenie sztabą żelazną), tak zrobiono na przykład Motkowi Horowitzowi i Mojszemu Aszkenazemu. Po znojnej pracy kazano w ubraniach kąpać się w sadzawce, gdzie myto lokomotywy, kazano leżeć w błocie. Ludzie bali się tej pracy – nie chcieli iść, gwałtem ciągnięto, grożono co dnia pogromem, gdy nie stawi się do pracy odpowiednio wielu ludzi. Grożono robotnikom na stacji brauningami, bito za to, że mówili, bito za to, że nie mówili, za to, że stali na baczność jak słupy i za to, że nie umieli stać. „Ordnung muss sein” – no i kułakiem po oczach. Pomagali Niemcom kochani Ukraińcy.

Tymczasowy komitet do spraw żydowskich przerodził się w kahał i przejął cały rejestr Żydów i troskę o codzienne dostarczanie robotników. Niemieckie urzędy i instytucje zgłaszały rano, […] ilu Żydów potrzebują – wtedy to rozdzielano zebranych na poszczególne roboty. Niektórzy mieli obowiązek codziennego stawiania się na miejsce zbiórki; inni – 3–4 razy tygodniowo. Z biegiem czasu założono rejestry kobiet (bezdzietnych) do 35 lat i te też były wzywane do pracy, rzadziej aniżeli mężczyźni, na przykład 1–2 razy w tygodniu. Kto nie chciał pracować danego dnia, wykupywał się bodaj sumą 10 złotych, za którą początkowo kahał najmował bezrobotnych i ci wykonywali zadanie, później była tak wielka podaż rąk do pracy, że wykup przeznaczano tylko na rzecz kasy kahalnej.

Do nadzoru nad regularnym przychodzeniem do pracy kahał ustanowił porządkowych i kontrolerów (ordnerów), pomiędzy których rozdzielono rejony Kołomyi. […] Stale zatrudnieni zostali zaopatrzeni w odpowiednie legitymacje, zwalniające ich od rannych apeli i od przyjemności domowych odwiedzin. Mimo wszystko zdarzało się często, że Gestapo, Schupo10, ukraińska policja lub też wojsko – łapały przygodnych pracowników do pilniejszych robót. Często w takim wypadku nie można się było wykręcić legitymacją ze stałego miejsca pracy. […]

Nadszedł 12 października 1941. To była niedziela.

Poprzedniego dnia w aptece po południu zebrało się grono kolegów i koleżanek po fachu. Ktoś przyniósł wiadomość, że Gestapo zażądało od kahału czarnej chorągwi. Podobno to zły znak, bo zawsze po takim żądaniu przychodzą burdy i awantury. […] Wtem ktoś wpada do apteki. Zaczęło się! Już od godziny zabierają według listy – inteligencja, nauczyciele, podejrzani o politykę – ma się rozumieć: tylko Żydzi. Wzięto Munia Schneidschera z żoną (nauczycielką), u niego zastano Maksa Foldera z naszej organizacji11, więc go też zabrano. Coś 150 osób poszło. Ruch na ulicy ustał. Nieliczni przechodnie przemykali pod murami domów w przeczuciu czegoś strasznego. Strach padł na Żydów i na nie-Żydów.

Niedziela, ranek. Mam wolny dzień; Nunek, mój brat, też. Był o 8.00 Makler. Twierdzi, że na mieście spokojnie. Mati, żona Nunka, idzie do domu do rodziców. Makler wychodzi 15 minut po niej, a Nunek 15 minut później. Po 10 minutach jest z powrotem. Jakaś katoliczka zatrzymała go po drodze – coś się dzieje złego. Siedzimy, pełni niepokoju, w dzielnicy czysto polskiej. W południe nadchodzą pierwsze komunikaty. Gospodyni nasza, wracając z kościoła, spotkała gromadę około 300–400 osób pędzonych do więzienia. Bito ich. Chwilę później minęły ją auta naładowane Żydami – też do więzienia.

Po południu te same informacje. Brano z ulic, domów, bóżnic (było święto Sukkot12) – kilka tysięcy. Nikt nie zna liczby ani celu.

Nie wiemy, czy Mati doszła do domu. Nunek rozpacza. Mam kilka złotych i marek niemieckich, dzielę je pomiędzy Nunka, Polę [żonę] i mnie – może nas też zabiorą, może do obozów koncentracyjnych – kilka złotych się przyda. Ze strachu robi się nam zimno. Zapalam w piecu, siedzimy jedno obok drugiego – nerwy napięte. Przed wieczorem przychodzi jakaś Polka, przynosi liścik od Mati – u nich w porządku. Nunek uspokojony. Miasto podobno wymarło, mimo że niedziela.

A w nocy łuna nad miastem. Słup ognia bije z centrum. Co się pali? Na pewno domy żydowskie. […] Spalono główną synagogę. Gestapowcy strzelali w zamki i tak otworzyli drzwi, potem polali wszystko przygotowaną naftą i podpalili. Wezwano straż pożarną, by uważała na ogień, to znaczy – by nikt nie gasił. Potem pobudzono okolicznych Żydów i kazano im patrzeć na to widowisko, przy krzykach: „Gdzie wasz Bóg? Oto co my z nim robimy! Dlaczego wam nie pomaga?”.

[…]

Co będzie z więźniami? Zabrano prezesa kahału, urzędników – wtedy akurat kahał musiał się przeprowadzać, wzięto masę interesantów. Zostawili tylko tych urzędników, którzy siedzieli za stołami; kto stał, ten poszedł. Po trzech dniach dopiero zezwolono na podanie żywności i wody.

Po tygodniu pierwsze auta z więźniami wyjechały z więzienia, gdzieś w nieznanym kierunku. Jedni twierdzą, że do pracy w Niemczech, inni – że do obozów. Ale po co tam starcy i dzieci?

Co kilka dni transport opuszcza więzienie. Dokąd? W mieście rozchodzą się pogłoski, że wywożą za miasto i rozstrzeliwują. Nie daję temu wiary. To niemożliwe.

Ostatnio wychodzą już i grupy więźniów pieszo.

Pogłosek o rozstrzeliwaniu w szeparowieckim lesie coraz więcej. Nie wierzą w to rodziny więźniów, łudząc się, że ich zabrano na roboty. Mnożą się mistyfikacje, fałszywe listy, znajomi katolicy jadą w świat szukać Żydów – ślad urywa się za Kołomyją.

Niestety, z czasem staje się pewne, że ich wieziono tylko do Szeparowiec. W więzieniu zostało kilkuset. Kahał czyni starania, by ich zwolnić. Część wypuszczają po blisko czterech tygodniach – są to szkielety; w więzieniu karmiono ich co dzień nahajami […]. Kto bił do krwi i utraty przytomności? Ukraińcy! Niektórzy więźniowie zwariowali, a dwóch umarło z pobicia w kilka minut po wyjściu z więzienia. Przeszliśmy chrzest Gestapo.

[…]

6 listopada 1941. Byłem u znajomego lekarza Fiszmana, tam dowiedziałem się, że od rana w okolicy ulic Mokrej, Stolarskiej i Tkackiej jest niespokojnie. Podobno szukają jakiegoś byłego milicjanta sowieckiego, który tu ma się ukrywać. Milicjant ten pono nazywał się Nachman; jego matka mieszkała na Mokrej i wedle donosu tam on się chował. Do kahału nadeszło ultimatum z Gestapo, że o ile ten milicjant nie zostanie wydany, to po południu zrobią porządek. Jest pretekst – czyż więcej potrzeba? Zaczęli wnet wyciągać ludzi z domów. Pono Nachman wyskoczył oknem i zaczął uciekać w pole, wtedy go zastrzelili. Jego matkę zabili w mieszkaniu. […]

Była godzina 14.00, siedziałem u doktora Fiszmana, bojąc się wyjść. Puste ulice, pozapuszczane rolety w oknach. Wpada służąca Fiszmanów z płaczem. Podobno akcja już się zaczęła, całą tę dzielnicę obstawiono i biorą wszystkich bez wyjątku. Kilku zastrzelono na miejscu. Nie mija pół godziny, a z okien widzę pochód. Na przedzie idą schupowcy z karabinami gotowymi do strzału, otwierają kondukt, za nimi masa ludzi popędzanych z boków kolbami, z tyłu też straże. Przeczekałem jeszcze pół godziny i gdy wyszedłem, na samym placu przed magistratem natknąłem się na dodatkowy pochód – około 50 osób prowadzonych przez kilku policai niemieckich. Instynktownie się cofnąłem i bocznymi ulicami wróciłem do domu.

Pola czekała już na mnie zaniepokojona. Była u nas Gina Nagler, która bardzo się spieszyła, bo też słyszała o Mokrej, a to w ich pobliżu – oni mieszkali na Żwirki i Wigury. Biedaczka w 15 minut po przyjściu do domu została wzięta wraz z matką i bratem. Mimo że już było popołudnie, po akcji – zabrali ją jacyś Ukraińcy. […] Było i tym razem wiele przypadków, że i w tej akcji Ukraińcy szukali lub wyciągali Żydów z mieszkań – te hieny.

Zabrano wtedy około 400 osób. Całą noc siedzieli dookoła kościoła jezuickiego, a na drugi dzień część poszła do więzienia, a część od razu na Szeparowce. Po dwóch dniach ze 300 osób z więzienia rozstrzelano w lesie szeparowieckim. […]

Każdego dnia wstawało się z przestrachem: co dzień przyniesie? Było się zadowolonym, gdy noc nadeszła i jeszcze jeden dzień minął. Niemcy, jeśli coś robili, to za dnia – nie wstydzili się tego (Sowieci wszystko robili w nocy). Co kilka dni jakieś większe aresztowania: a to za to, że ktoś wyszedł po siódmej wieczorem, a tamtego spotkali na ulicy bez opaski, ów stał bez opaski przy bramie, ten coś schował drogocennego u Aryjczyka w zaufaniu, co jednak nie powstrzymało tego Aryjczyka od donosu.

Kto wszedł w progi więzienia – przepadał. Nie było procesów, nie było dochodzeń, nie było kar. Był krótki proceder – rewolwer. Strzelano na starym cmentarzu żydowskim na ulicy Tarnowskich. Mieszkałem obok na Moniuszki. Co noc słychać było głuche wystrzały: 5, 7, 12, 15 – liczyłem miarowo, serce jednak tłukło się niespokojnie. Gdy zaś zebrano większą partię w więzieniu, ładowano na auta i do Szeparowiec. Pewnego dnia zaaresztowano wszystkich Żydów mieszkających w okolicach więzienia. Część dzięki protekcjom wypuszczono, ale część poszła „spać”. […]

Przychodzą zarządzenia Gestapo. Wszystkie książki niemieckie należy oddać. Ja nie dałem – podarłem, spaliłem. Masę książek zniesiono do kahału. Cudowne wydania, świetne oprawy – wypełnione nimi pokoje. Okazało się później, że Gestapo, chcąc sobie biblioteczkę niemiecką założyć, wybrało niektóre pozycje, a resztę – 90 procent – kulturträgerzy wysłali do papierni na przeróbkę. Po co Żydzi mają czytać? Zabroniono sprzedawać Żydom gazetę – najpierw niemiecką, z biegiem czasu i polską.

Równocześnie nałożono kontrybucję na Żydów z Kołomyi; drobnostka – 20 tysięcy dolarów USA. Dałem wówczas aż 20 dolarów, co było po prostu szarpnięciem się, jak na moje możliwości, ale dałem… Bo bano się wprost pogromu – takie nieoficjalne przyrzeczenia dawano na lewo i prawo. Potem były kolejne kontrybucje – żądali złota, mimo że złoto oddano w lecie, chcieli 100 kilogramów – targ w targ spuścili na 10 kilogramów i kahał musiał kupować u Węgrów złoto, sprzedane poprzednio tymże Węgrom przez Żydów.

[…] Domy w niemieckich koloniach Baginsberg i Mariahilf, opuszczone za Sowietów przez kolonistów Niemców, trzeba było kompletnie remontować na koszt kahału. Koszt tych remontów dochodził do 200 tysięcy złotych. Rwano więc z Żydów przy lada okazji. Płacono co miesiąc, poza tym były doraźne akcje. Kahał sprzedawał, co się dało, handlował, kręcił, a dawać musiał. Niemcy zaś osobno darli. Niby był nakaz, że wszystko mają przez kahał załatwiać, ale to tylko formalność, bo faktycznie życie ekonomiczne bardzo sobie uprościli. Potrzeba mydła, wejdź do pierwszego lepszego domu żydowskiego i weź sobie. Herbaty? Ubrania? Kilimu? Można brać. Niemcy dostali apetytu, który z dnia na dzień się powiększał. Bo czyż można nastarczyć komuś, kto musi zaopatrzyć wielu krewnych i znajomych w całych Niemczech? Wysyłali tam wszystko: gęsi smalec, buciki, mydło, kawę, materiały, aparaty fotograficzne, ba! meble i fortepiany – „Alles nach Deutschland!”.

[…]

Nadszedł grudzień 1941. Żydom nie przydzielono ani opału, ani żywności. Zaledwie po 45 kilogramów kartofli na głowę wywalczono w aprowizacji. Chleba nie ma już od jesieni, czasem dzielą pomidory lub dają po 70 gramów mąki. Wielkie dary – za to do ciężkich robót należy dzień w dzień dostarczać bezpłatnie setki robotników.

Oddać wszystkie świece woskowe! – pan starosta musi mieć z nich pastę do froterowania posadzek przed tańcem. Za znalezienie świecy u Żyda – kara. Ryzykują pobożni, paląc co piątek świece. Ileż to rzeczy się ryzykuje?

Boże Narodzenie 1941. Byłem akurat na ulicach miasta. Naraz widzę: prowadzą gestapowcy grupki ludzi. Popłoch na ulicach. Wpadam do apteki Knolla. Byłem z Polą, wchodzimy do środka, a w kilka minut za nami wchodzi jakiś cywil, pyta o Azia Delfinera. Zabiera go. […] Rano następnego dnia sytuacja się wyjaśnia. Są to zakładnicy – dla zagwarantowania ostatecznej zbiórki futer. Teraz należy oddać już wszystkie futra, części, kołnierze, skrawki, skórki – ba, nawet nici i igły kuśnierskie. Za niewykonanie – śmierć zakładnikom, za znalezienie u kogoś kawałka futra – jego śmierć. […]

Dwa tygodnie trwała ta zbiórka; 4 tysiące futer i kołnierzy oddano w samej Kołomyi. Oprócz tego kuczmy, zarękawki, czapki, rękawice – tego się nie liczy. Nie liczyło się także nowych skórek. Bo i po co? Czy ktoś przy tym jest kontrolowany? Czy się poświadcza odbiór (podobnie było przy złocie)? Kilka dobrych geszeftów zrobili pracownicy kahału, zatrudnieni przy tej akcji, a jeszcze lepszy interes – panowie z Gestapo.

Miała to być zbiórka w ramach Winterhilfe [akcji pomocy zimowej] dla Wehrmachtu – a ile futer widziało wojsko? – specjalnie krymki, łoszaki, selskiny. Niektórzy Niemcy w Kołomyi dostali futra bezpłatnie, a niektórzy płacili 80–160 złotych. Kto inkasował pieniądze (ktoś z Gestapo) i gdzie je odprowadził? Idea – ideą, geszeft zaś – geszeftem.

[…] Wtajemniczeni szeptali, że często te akcje sam kahał zaostrza, chcąc Niemców ugłaskać – jest „więcej katolicki niż sam papież”. […] Żydzi, widząc, że nie ma końca rabunkom, zaczęli chować rzeczy po Aryjczykach, zakopywać to, co dało się zakopać, sprzedawać czy wręcz niszczyć. Dużo futer spalono, także narty, buty narciarskie przerabiano, książki palono. Z biegiem czasu tych odważnych i ryzykantów robiło się coraz więcej. Każdy wyprzedawał, co mógł, sklepy komisowe miały ogromne obroty. Aryjczycy urządzali się za psie pieniądze, chłopi ciągnęli na wieś – w zamian za wiktuały: kartofle czy mąkę – szafy, łóżka, ubrania, koce, kilimy, lustra… […]

Z końcem grudnia odbyła się akcja na obcokrajowców. Kazano wszystkim przyjezdnym – w tej liczbie i wysiedleńcom z Węgier – zgłosić się na Gestapo rano o ósmej z dokumentami. Część jakoś instynktownie wyczuła niebezpieczeństwo i się nie zgłosiła. Wzięto wszystkich, którzy przyszli (zaledwie paru pracujących u Niemców puszczono wolno) i odprowadzono do więzienia, a stąd droga już tylko na Szeparowce. Dwa dni słychać było strzały karabinowe z tamtego kierunku. Zakryte auta wywoziły ludzi z więzienia, które znów opustoszało. Zabito wtedy około 1200 Żydów. […]

Styczeń [1942] zainaugurował na odmianę akcje na listy. Za poduszczeniem Ukraińców, wzięto w mieście 400 osób – inteligencję: lekarzy, nauczycieli, adwokatów. Niby za komunizm. Ich droga, jak zwykle: więzienie–Szeparowce. Strach blady padał na miasto. Kto następny? Kto jutro? Kto mógł być pewien swego życia? Kto mógł się nie obawiać fałszywego doniesienia? To grasowało już po naszym mieście.

Zaczęły się snuć i plotki o getcie, o tej dziwnej dzielnicy żydowskiej, która cofa całą kulturę europejską o 500 lat, która pachnie to średniowieczem, to inkwizycją. […] Z nowych ograniczeń pojawił się przymus opuszczenia głównych ulic i placów, a dalej – zakaz przychodzenia na pocztę. Przy kahale utworzono agencję pocztową. Była tam skrzynka na listy, sprzedawano znaczki, a pocztę odbierało się osobiście.

Na mieście wiszą ogromne plakaty przestrzegające przed Żydami, jako roznosicielami tyfusu. Za to do szpitala zakaźnego i do innych instytucji sanitarnych nie przyjmuje się Żydów. Trzeba było stworzyć własne ambulatoria, własny szpital, przychodnię i aptekę. […]

Luty przynosi początek starań o przydział ulic do getta. Wybiera się komitety, może uda się włączyć jeszcze parę ulic, kilka bloków, jakąś dzielnicę. […]

Marzec 1942. Jest projekt włączenia do getta dzielnicy bóżniczej (okolica wielkiej synagogi). Nowy Świat, Mokre, Mały Rynek – włącza się tę ulicę, wyłącza tamtą – zakulisowo. Podobno są ludzie w kahale, którzy wszystko już wiedzą, ogół zaś boi się przeprowadzki, boi się getta, boi się i już. […]

Pojawia się na murach kahału ogłoszenie, by zgłaszać się do ochotniczej straży porządkowej (milicji).13 Na zarządzenie starostwa ma być takowa stworzona w sile aż 200 ludzi. Szukali specjalnie inteligencji, to była pierwsza jaskółka zbliżającego się getta.

[zeszyt wspomnień, 1943]

Zaczęło się usuwanie pracowników żydowskich z wielu miejsc pracy – szczególnie umysłowych i fachowców. Także z aptek pozbyto się pewnej ilości mężczyzn, zatrzymując tymczasowo przede wszystkim magistrów-kobiety. Przy tej redukcji pracowników aptek pochodzenia żydowskiego zostałem i ja zwolniony; było to w marcu 1942. Zarządca apteki tłumaczył się, że mu bardzo przykro, ale takie ma polecenie; niemniej zgodził się, bym przychodził do apteki i pracował dalej zupełnie bezpłatnie.

[…] W tym okresie jeden z przedstawicieli Żydowskiego Komitetu Pomocy (Hilfskomitee)14, doktor Marek Knopf rozmawiał ze mną w sprawie mojej pracy w Żydowskiej Służbie Porządkowej (Ordnungsdienst). Oświadczył mi on wówczas, że starszym działaczom zależy, aby do tej służby nie dostały się elementy spekulanckie i niepewne – to mogłoby przynieść groźne konsekwencje. Zależało im, aby weszli tam ludzie, którzy byli w wojsku i to ze wszystkich ugrupowań politycznych. Według naiwnych wówczas założeń, liczono się z szybką inwazją aliantów w Europie i zakończeniem wojny w ciągu paru miesięcy. W wypadku rozbicia Niemców obawiano się parodniowego chaosu i zamieszania (podobnie jak w 1941 roku po odejściu wojsk sowieckich, a przed przyjściem Niemców) – wtedy ta Służba Porządkowa miałaby stanowić samoobronę żydowską, choćby przed atakami nacjonalistów ukraińskich.

Dalsze założenia – według słów doktora Knopfa – miały iść nawet w kierunku militarnego atakowania Niemców przy rozpoczynającym się odwrocie. W łonie Służby Porządkowej miano też stworzyć jeden specjalny pluton, którego zadaniem byłoby pilnowanie stanu sanitarnego przyszłego getta, także kontrola sklepów czy piekarń. Doktor Knopf proponował, abym wszedł w skład właśnie tego plutonu.

Wcześniej jeszcze zostali do niego zwerbowani znani mi, oddani starsi koledzy po fachu – magistrowie Henryk Kreisler i Zygmunt Prinz. Po pewnym namyśle zgodziłem się na tę propozycję, biorąc pod uwagę argumenty doktora Knopfa. Zwerbowano wówczas 120 mężczyzn, w tym wielu członków byłych żydowskich organizacji młodzieżowych: Poalej-Syjonistów, bundowców, komunistów, syjonistów Mizrachi… Zastępcą kierownika Służby był doktor Holländer, działacz komunistyczny z Czechosłowacji, który zbiegł do Polski wiosną 1939, po zajęciu CSR przez Niemców.

Większość członków Służby Porządkowej wierzyła chyba w to, czym ich zwerbowano. Zaczęły się codzienne ćwiczenia, w tym wojskowe marsze, a także przy użyciu lasek musztra z karabinem. To trwało blisko dziesięć dni i zaraz przyszło polecenie, chyba ze strony niemieckiej, by zaprzestać tych ćwiczeń; zabroniono też chodzić z laskami. Równocześnie władze niemieckie zgłosiły parę osób, które muszą wejść w skład Służby Porządkowej jako pożądane przez nich. Był to pierwszy sygnał, że założenia niektórych działaczy stają się lub staną nierealne.

[zeszyt wspomnień, lata 50.]

Już Ordnungsdienst [OD] pełni służbę na ulicach Kołomyi. […] Patroluje ulice, rozpędza gromadzących się (ewentualnie) Żydów, sprawdza poświadczenie pracy, legitymuje kręcących się po ulicach, spędza spacerujących z głównych ulic. Oprócz tego przeprowadza kontrolę sanitarną podwórzy, klozetów… Egzekwuje kary pieniężne kahału, interweniuje w sprawach mieszkaniowych.

Jeszcze w zimie została zorganizowana kuchnia ludowa, bo zaczął się szerzyć głód – szczególnie wśród wysiedleńców z prowincji i zagranicy. Utrzymywała się ona z datków pieniężnych i w naturze, składanych przez obywateli-Żydów, oprócz tych biednych i głodnych; dawała obiady do więzienia i dla ciężko pracujących na polecenie kahału, na przykład na budowach Gestapo czy na kolei.

Zaczyna się ruch w biurze kahału. Ludzie płacą drogie odstępne, duże pieniądze za tak zwane odery15, to jest przydziały mieszkań z kahału. Niektórzy właściciele domów z ogrodami próbują zamian z Aryjczykami zamieszkałymi w ewentualnej dzielnicy żydowskiej. Chodzą komisje wymierzać przyszłe lokale – zbiera się materiały dla przedłożenia władzom, bo pono dzielnica ma być tak kusa, że ma wypaść pół metra kwadratowego na osobę. Może uda się wyrwać jeszcze coś? Może uda się rozszerzyć zamierzoną dzielnicę?

Nie wolno samowolnie odnajmować lokali bez zezwolenia kahału – OD ma więc wyrzucać z mieszkań takich nielegalnych lokatorów. Tymczasem zaczyna się spontaniczna przeprowadzka. Kto ma mieszkanie, wozi swe graty, kto go nie ma, roznosi swe rzeczy po znajomych, zamieszkałych gdzieś w okolicach bóżnic, bo te ulice są najpewniejsze. OD ma polecenie od władz, aby przeszkadzać takim wędrówkom. Nawet w sobotę, każdy – mając trochę wolnego – ciąga swe łachy. Następnego dnia pilnowała niemiecka policja, by stało się zadość spoczynkowi niedzielnemu.

Niedziela, 24 marca. Byłem wtedy dopiero tydzień pod nowym adresem na Dzieduszyckich (numer 84), po przeprowadzce z Moniuszki. Dano mi to mieszkanie jako bardzo pewne, to znaczy – mające wpaść do dzielnicy żydowskiej. Tak zapewniano mnie w biurze kahału. Rano przychodzi moja gospodyni – zatroskana, czy nie jest mi coś wiadomo o losie tej ulicy, bo kto może, pakuje się i ucieka. Jutro – tak mówią – wolno będzie tylko parę rzeczy zabrać i przeprowadzić się; co dziś się złapie, będzie uratowane. Ubieram się szybko. Rzeczywiście, na ulicy ruch. Na innych ulicach przeciągają masy ludzi z plecakami, torbami, tobołami na plecach. Dokąd to idziecie, dobrzy ludzie?

Żydzi niosą swe rzeczy do znajomych, mających pewniejsze mieszkania. Ten z góry miasta biegnie na dół, ten z dołu ciągnie się pod górę. Istna wędrówka ludów. Kto ma taczki, pcha taczkami, kto ma ręczny wózek – wyładowany jest pod niebo, a wielu napakowało swój dobytek na dziecięce wózki – by choć w ten sposób przewieźć więcej rzeczy. Ale dokąd? Gdy nikt jeszcze niczego pewnego nie wie.

Urzędnicy kahału pono już wiedzą i oni ten popłoch zrobili. Walimy do kahału. Przyszliśmy w sam raz – czytają ulice włączone do dzielnicy. Masę ulic „jak mur pewnych” wypadło, za to przyłączono parę, których się nie spodziewano. Są aż trzy dzielnice – czy one będą się łączyć ze sobą, nic nie wiadomo. Mieszkań jest mało, do tego wiele wciąż zajętych przez Aryjczyków. Ci jeszcze urągają, nie chcąc swych własności opuszczać. I faktycznie, w ciągu przedpołudnia, wprost w każdej godzinie przychodzą zmiany. Tę część włącza się, ta wypada, a tam tworzy się enklawy. To wszystko jest nadal nieoficjalne – ogłoszenie urzędowe będzie dziś lub jutro.

Dostaję nowy przydział lokalu. Gdzieś z trudem, za grubą forsę, wydostaję furę i sam ładuję rzeczy. Ledwie tydzień zabawiłem w nowym mieszkaniu. A koszta? A straty? A zniszczone rzeczy? Pokradzione zapasy?

Zajeżdżam z mozołem na miejsce – deszcz w nocy padał, błoto i woda po kolana. Wyładowuję graty, a wnet okazuje się, że tę okolicę (Słowackiego od mostku do Łamanej) teraz właśnie wyłączono. Co robić? Powracam do kahału, a tam mrowie zrozpaczonych ludzi. Nie ma pomieszczeń; gdzie oni będą „lożować”? Dostaję – dzięki znajomościom – nowy oder na mieszkanie. Galopem walę na miejsce tego przydziału. Pola została tymczasem z rzeczami wyładowanymi na środku podwórza. W lokalu na Moniuszki, skąd wyprowadziłem się niedawno i w tym na Dzieduszyckich, gdzie spałem jeszcze tej nocy – zostało masę rzeczy i to wartościowych, nie tylko drobnych, ale i meble.

Nowy mój przydział to róg Dzieduszyckich i Słowackiego (nr 59). Ale – o bido – na to samo mieszkanie ma przydział jeszcze coś trzech kandydatów – a dwóch z nich stoi już z furami rzeczy.

Takie fakty spotykało się na każdym kroku, co drugi człek miał to samo. Gospodarka była „wzorowa” – każdy w kahale wydawał sobie przydziały na własną rękę. Ważne były kartki, karteluszki, wizytówki różnych kahalnych kacyków i władyków.

Wracam do Poli – na podwórze załadowane moimi gratami. Fura odjechała – dziś jego dzień, gdzieżby mógł stracić choć jedną chwilę! Przy pomocy znajomych taszczymy rzeczy do jakiejś komory, ale wnet refleksja: przecież to będzie aryjska strona, gotowi później nie pozwolić na przeniesienie. Ciągniemy więc szafy, łóżka, kufry, kosze, kuchenkę, worki – to co dwa zdrowe konie ledwo po szosie pociągnęły – poprzez parkany i podwórza na żydowską stronę. Tu pozostawiam je pod wątpliwą opieką przygodnych nowych i starych znajomych.

Mam już graty w kilku miejscach, bo rano co lepsze zabrałem do znajomych, mieszkających koło wielkiej synagogi. I znowu moja droga wiedzie pod kahał, by jak setki innych starać się o przydział lokalu. A może będę miał obozować pod kahałem?

Z nową kartką przydziału w ręce biegnę na miejsce, by przekonać się, że dotychczasowy właściciel, Aryjczyk, jeszcze mieszkania nie opuszcza. Kiedy to się stanie? Nie wiadomo. Ładne mieszkanie, rezygnuję więc z dalszego szukania, zaczekam parę dni, bo i tak nie ma jeszcze ogłoszeń, więc co Aryjczyków obchodzi nasza gorączka…

Gonitwa, ruch na mieście nawet po zmroku nie ustał, mimo oficjalnego zakazu poruszania się po godzinie 19.00. Słyszałem całą noc skrzyp przeciągających fur i wózków. Spędziłem ją u krewnych – bokiem. Bo i spać można było tylko na boku z braku miejsca, a i taki odpoczynek po całodziennej bieganinie bokiem mi wychodził.

Na drugi dzień, w poniedziałek przed wieczorem, ukazują się plakaty obwieszczające utworzenie dzielnicy żydowskiej. Jest i motywacja – bo Żydzi szkodzą, paskują, wykupują żywność, są brudni i… mają zły wpływ kulturalny. Getto umożliwi izolację i zapobieże ich zgubnemu wpływowi. Drugi plakat określa granice terenu i sposób przeprowadzki do getta.

Domy w getcie będą w administracji kahału. Żydowscy właściciele zostają wywłaszczeni, a aryjscy dostaną odszkodowanie w postaci nieruchomości, które Żydzi pozostawiają w mieście. Reszta tego majątku, nieidąca na rekompensatę, zostanie oddana pod zarząd magistratu. Czynsz w getcie będzie pobierać kahał i on będzie o wszystkim decydował. Termin to 24 godziny – do wtorku, 26 marca; od godziny 18.00 pierwsza strefa ma być wolna od Żydów.

Ciekawy był zamierzony sposób przeprowadzki. Każdy mógł wziąć ze sobą 25 kilogramów i miał udać się na punkt kontrolny; we wszystkich dzielnicach był taki wyznaczony w jakimś wielkim lokalu – sali kinowej czy hali fabrycznej. Tu mieli dopiero przydzielać mieszkania. Osobny punkt kontrolny był przeznaczony dla rzemieślników. Trzeba było zjawić się z całą rodziną.

Co to miało być? Czy chcieli jeszcze przed gettem zrobić akcję? Selekcję? Pogrom? Wywózkę? Nikt nic nie wie. Kahalnicy robią tajemnicze miny i każą iść na te zborne punkty.

Plakaty przyniosły nowe nasilenie ruchu przesiedlających się samowolnie w ciągu wieczora i nocy, a wtorkowy ranek zastał całą żydowską Kołomyję na nogach. Każdy wyprowadza się – czy należy do pierwszej strefy, czy też do drugiej, mającej czas do jutra.

Niemcy chcieli to zrobić niby zachowując porządek, ale Żydzi instynktownie to wyminęli, a zdaje się, że te punkty zborne były najzwyklejszymi pułapkami. Mało kto się tam zjawił. Szef Gestapo i starosta konno objeżdżali ulice, przyglądali się ruchowi przesiedleńczemu, byli na punktach. Tam zastali paru ryzykantów – więc rozpuścili ich, każąc pójść sobie wolno i samemu szukać mieszkania. Byli to głównie ludzie niemający lokalu, sądzący, że w ten sposób go otrzymają. […]

Rzemieślnicy – na zarządzenie starostwa – mieli być skupieni na jednej ulicy (Wałowej); jeśli nie ich mieszkania, to przynajmniej warsztaty. Starzy lokatorzy tej ulicy, mimo że było to w getcie, musieli opuścić swe domy – upchano ich gdzie indziej, razem po parę rodzin. Kto miał „protegę”, ten miał lepszą lokalizację.

Ulica rzemieślników będzie otwarta dla każdego, kto ich pracy będzie potrzebował – poza tym wstęp do getta będzie wzbroniony – tak nam oświadczono na początku.

OD najwięcej miał roboty przy interwencjach mieszkaniowych. Skargi, bójki, zajęcie mieszkania – oto co cały dzień się słyszało. Wsadzanie do zajętego pokoju jeszcze jednej, dwóch, trzech rodzin. Ruch, krzyk…

[…]

Terminu przeprowadzki nie trzymano się ściśle. Trwała ona coś dwa–trzy dni dłużej, mimo zapowiedzi kary śmierci w razie spotkania Żyda w aryjskiej części po terminie. Podobno na prośbę kahału (z powodu niepogody?) przedłużono ją o dzień, a drugi dzień Żydzi sami sobie dodali.

Można więc było znacznie spokojniej się przeprowadzić – nie poszłoby na marne tyle majątku. Bo często, spiesząc się, darowano wiele rzeczy, gubiono, były kradzieże. Wiele rzeczy niszczono, gdy nie można było ich zabrać; choćby rąbano meble na opał, bo porąbane było wygodniej przewieźć. Często – gdy w pośpiechu coś pozostawiano – po godzinie pomieszczenia były wyrabowane przez męty społeczne (a też przez uczynnych sąsiadów-Aryjczyków). Płyty kuchenne zdzierano, okna, ruszty kuchenne, szabaśniki, klamki – zdejmowano i znaczyło to później, że Żydzi w złości poniszczyli mieszkania, by Aryjczycy nie mogli z nich korzystać – podczas gdy każdy Żyd był w takim strachu, iż niektórzy nawet pozamiatali po sobie. Najwięcej zniszczeń powstało w jednorodzinnych domkach, stojących samotnie.

Wyszło zarządzenie, które ostrzegało Aryjczyków, że w razie nieopróżnienia w terminie żydowskiej dzielnicy, będzie się ich za Żydów uważać i będą poddani działaniu ustaw norymberskich. Wielu Aryjczyków nie okazywało bowiem skłonności do opuszczenia swych siedzib, mimo widoków na rekompensatę – klnąc Niemców, ile wlezie.

[…]