Strona główna » Obyczajowe i romanse » Ruiny przeszłości

Ruiny przeszłości

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-382-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Ruiny przeszłości

Rok 1943. Wśród idyllicznych wzgórz na południe od Florencji mieszka rodzina Rosatich, włoski ród szlachecki, którego członkowie wierzą, że mury ich wiekowej rezydencji ochronią ich przed wojną pustoszącą całą Europę. Osiemnastoletnia Cristina spędza całe dnie na pływaniu w basenie oczy spacerach po należących do posiadłości ogrodach. Ale kiedy w willi Rosatich zjawiają się dwaj żołnierze, Włoch i Niemiec, aby obejrzeć starożytny cmentarz Etrusków, ten sielankowy spokój zostaje bezpowrotnie zburzony. Cristiną zaczyna się interesować młody niemiecki porucznik, naziści coraz śmielej nadużywają gościnności gospodarzy, a niegdysiejsze sanktuarium Rosatich powoli staje się ich więzieniem. Rok 1955. Serafina Bettini, funkcjonariuszka wydziału dochodzeniowego florenckiej policji, zmaga się z własnymi demonami – piękna policjantka skrzętnie ukrywa blizny na swoim ciele, a także prześladujące ją wspomnienia z czasów wojny. Gdy zostaje jej przydzielone nowe, wyjątkowo makabryczne śledztwo – w sprawie seryjnego zabójcy, który morduje członków rodziny Rosatich – musi zagłębić się w tragiczną historię ofiar, ale przede wszystkim stawić czoło swoim traumatycznym przeżyciom. „Toskania w czasie II wojny światowej była również krwawym potem bitwy – i tej niechlubnej historii nie można ukrywać. Książka Bohjaliana ukazuje ją w wymiarze osobistym, rodzinnym i społecznym. Zapadająca w pamięć, ważna i przekonywująca powieść historyczna”. Historical Novel Society

Polecane książki

Radosna i rozgadana Alwina zjawia się w Dziwnowie. Wiecznie uśmiechnięta specjalistka od łapania szczęśliwych chwil, podejmuje się fotografowania zmian zachodzących w domu na wydmie. Alwina pragnie miło spędzić czas z dawnymi przyjaciółkami, tymczasem okazuje się, że Lilianna i Wiktoria będą pot...
Jak możliwy był globalny triumf populistycznej prawicy? „Nowi barbarzyńcy” to książka, która próbuje odpowiedzieć na to pytanie poza kanonem zużytych diagnoz: „ciemnego ludu”, „buntu mas” i „odklejonych elit”. Dziesięć lat temu liberalny...
Malajkat, czyli kto? Człowiek o wielu twarzach. Książka krok po kroku odsłania każdą z nich: tę najlepiej znaną, znakomitego aktora, ale także czułego męża i ojca, lubianego pedagoga, świetnego dyrektora teatru, dozgonnego przyjaciela… Każda z nich jest autentyczna, w każdej z nich jest so...
Napisany przystępnym językiem poradnik, w którym szczegółowo scharakteryzowano poszczególne środki odurzające i ich działanie. To także opis procesu uzależniania się oraz związanych z nim objawów i konsekwencji – procesu, który Wojciech Wanat zna z własnego doświadczenia. „Dla kogo jest ta książ...
Zapraszamy w kolejną podróż po kraju śladami przeszłości - kilkanaście historycznych krain i dziesiątki atrakcji turystycznych: cerkwie i kościoły, zamki i pałace, muzea i pola bitew. Wszystkie te miejsca zasługują na bliższe poznanie i odwiedziny już w najbliższym czasie. Rzeczpospolita nie ...
Księga Jakości oraz inne elementy dokumentacji są oceniane przez klienta. Na ich podstawie klient powinien nabrać zaufania do organizacji: być przekonany o jej wiarygodności i rzetelności. Wdrożony system zarządzania jakością w organizacji powinien znaleźć bezpośredni wyraz w odpowiednim jego ud...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Chris Bohjalian

Tytuł oryginału:

THE LIGHT IN RUINS

Copyright © 2013 by Chris Bohjalian

Copyright © 2016 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2016 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Bogumiła Pasionek-Szachnowska

Korekta: Iwona Wyrwisz, Magdalena Bargłowska, Anna Just

ISBN: 978-83-7999-382-6

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2016

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Dla Andy’ego Bohjaliana

i – po raz kolejny –

dla Victorii i Grace

Śnią mi się wzgórza wokół Sienyi moja miłość, której już nigdy nie zobaczę.Będę niczym ziejąca rana – i jak wiatr,rozpłynę się w nicości.

fragment listu zaszytego w koszuli anonimowego

cywila straconego przez Gestapo w 1944 roku

CZĘŚĆPIERWSZA

Kobieta siedzi przed secesyjną toaletką. Czesze włosy, przeglądając się w lustrze. Jest pierwszy wtorek czerwca 1955 roku, gdzieś pomiędzy północą a trzecią nad ranem – tak przynajmniej zostało później napisane w raporcie policyjnym. Na kolację kobieta zjadła małą porcję doskonałego makaronu – konkretnie: fettuccine z serem pecorino, szczodrze podlane oliwą truflową – w restauracji przyciągającej zamożnych emigrantów z Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych, oddalonej o pięć przecznic od galerii Uffizi i o przecznicę od rzeki Arno. Była tam jedną z nielicznych Włoszek, które przyszły w charakterze gości, a nie do pracy w kuchni czy przy obsłudze klientów. Później zdążyła jeszcze wziąć kąpiel, aby zmyć z siebie zarówno zapach własnych perfum, jak i wody kolońskiej mężczyzny, który towarzyszył jej przy kolacji, po czym wrócił z nią do jej mieszkania i kochał się z nią na łóżku stojącym niecały metr od toaletki, a potem wyszedł. Śledczy przez krótką chwilę podejrzewali, że to on mógł być mordercą, ale szybko zmienili zdanie. Gdyby tylko przyszło mu do głowy zostać w tym mieszkaniu dłużej, jest więcej niż prawdopodobne, że tamtej nocy on także zginąłby z mojej ręki.

W tej chwili kobieta ma na sobie nocną koszulę (dosyć skromną), która jednak już niedługo zostanie rozcięta i zdarta z jej ciała. Tak, nawet nie ściągnięta przez głowę, tylko przecięta od dekoltu na wysokości obojczyka aż do samego dołu, do brzegu sięgającego połowy łydki. Oczywiście kobieta będzie już wówczas martwa. Wykrwawi się na śmierć po tym, jak rozkroję jej gardło od jednego końca żuchwy do drugiego.

Nawiasem mówiąc, ta secesyjna toaletka nie ma zbyt wielkiej wartości. Biała farba jest tu i ówdzie odrapana, a dwa ozdobne elementy w kształcie pejczów wieńczące jej prawą stronę ułamały się dawno temu. Jeszcze przed wojną. Z kolei koszula nocna to zwykła bawełna, zresztą już trochę zmechacona. Wspominam o tym po to, żeby ten pokój nie jawił wam się jako bardziej wytworny niż w rzeczywistości. Kobieta jest nadal piękna, nawet teraz, gdy osiągnęła już wiek średni, i to pomimo niewyobrażalnych strat, jakie poniosła dziesięć lat temu, w ostatnim roku wojny. Dziś mieszka we Florencji, w okolicy zdominowanej przez klasę robotniczą, gdzie turyści są rzadkością, trafiają tu tylko wtedy, gdy zabłądzą. Dziesięć lat temu pewnie sama by nie wiedziała, że taka dzielnica w ogóle istnieje.

W budynku nie ma ani odźwiernego, ani prymitywnego domofonu łączącego frontowe drzwi z kutego żelaza i matowego szkła z jej skromnym mieszkankiem. Dom jest zamknięty na klucz, ale dosyć łatwo się do niego włamać. (Naprawdę nie miałem z tym większych trudności). Jak podaje policja w swoim raporcie, w tym trzygodzinnym przedziale czasowym w nocy z poniedziałku na wtorek wybiłem szybę w pobliżu klamki jakimś tępym narzędziem (była to rękojeść mojego noża), następnie włożyłem rękę do środka, przekręciłem zamek i otworzyłem drzwi. Pamiętajmy, że mowa o niewielkim budynku, który nie wyróżnia się niczym szczególnym. Potem wszedłem cicho po schodach na drugie piętro, gdzie mieszkała kobieta, i zapukałem do jej drzwi. Wstała od toaletki i podeszła do nich, trzymając wciąż w ręku szczotkę do włosów.

– Tak? – zapytała po chwili milczenia. – Kto tam?

W tym momencie skłamałem. Powiedziałem, że jestem mężczyzną, z którym jadła kolację. Mówiąc to, trzymałem dłoń w rękawiczce przy ustach, by stłumić swój głos.

Tak więc otworzyła mi drzwi i kilka sekund później już nie żyła.

Dlaczego jednak rozciąłem jej koszulę nocną? Nie, nie zgwałciłem tej kobiety. Zrobiłem to po to, by wyciąć jej serce.

I tak właśnie kobieta o melodyjnie brzmiącym imieniu i nazwisku: Francesca Rosati, która niegdyś była synową toskańskiego markiza, stała się moją pierwszą ofiarą.

Ale, jak się wkrótce przekonacie, nie ostatnią.

1943

W maju tamtego roku nad księżycowym krajobrazem Crete Senesi, wiejskim obszarem Toskanii leżącym na południowy wschód od Sieny, przelatywały chmary samolotów. W nocy były to brytyjskie i amerykańskie bombowce kierujące się w stronę Bolonii. Za dnia po niebie przesuwały się długie sznury niemieckich junkersów, których celem była Sycylia albo Neapol. Stamtąd próbowały dotrzeć do Tunezji, aby wzmocnić tam siły państw Osi, ale większość z nich – Cristina Rosati dowiadywała się o tym z BBC, nie z prasy w jej własnym kraju – zestrzeliwano jeszcze nad Morzem Śródziemnym. Włosi i Niemcy ponieśli klęskę w Afryce Północnej i ich oddziały nie miały żadnych szans na ewakuowanie się stamtąd, równie dobrze mogły się znajdować na innej planecie. Czasami Cristina żałowała, że jej bracia nie są w Tunezji, gdzie mogliby zostać wzięci do niewoli przez aliantów i wysłani do bezpiecznego obozu jenieckiego w Anglii, a tam spokojnie doczekaliby końca wojny. Marco jednak przebywał na Sycylii i przygotowywał tamtejsze plaże na spodziewaną inwazję wojsk alianckich. Był inżynierem. Z kolei Vittore, archeolog, znalazł na razie bezpieczny azyl we Florencji, ale ostatnio w radio i w gazetach coraz częściej wygłaszano patetyczne zdania o potrzebie wojny totalnej i nikt w rodzinie nie zdziwiłby się, gdyby jej bratu nagle wciśnięto do ręki karabin i wysłano go na Sardynię czy do Grecji, albo do którejś z baterii artyleryjskich rozmieszczonych wzdłuż wybrzeża. Obaj bracia byli od niej starsi; zaledwie osiemnastoletnia obecnie Cristina była najmłodszym z trójki dzieci w rodzinie Rosatich.

Przez dłuższą chwilę stała na południowym tarasie willi i obserwowała samoloty. Ich ciemne kadłuby lśniły w słońcu. W rękach trzymała cztery szmaciane laleczki należące do jej małej bratanicy, a także skrawki czerwono-złotych serwetek; zamierzała z nich zrobić renesansowe suknie dla dwóch księżniczek i proste tuniki dla dwóch chłopców – jak zapewniła ją bratanica, żaden z nich nie był księciem. Cristina bawiła się z nią na tarasie, kiedy matka dziewczynki zarządziła drzemkę i zagoniła ją oraz jej brata – który akurat wtedy biegał bez opamiętania naokoło basenu, wymachując cienką bukową gałęzią jak szablą – na górę, do pokoju dziecinnego.

Cristina została więc sama i patrzyła na samoloty ciągnące na południe wysoko ponad dachami posiadłości Villa Chimera. Wpatrywała się w nie zafascynowana, wręcz urzeczona. Postanowiła, że pewnego dnia, kiedy na świecie znów będzie panował pokój, poleci gdzieś samolotem. Może do Pizy. Albo do Neapolu. A może aż do Paryża. Trudno było jej wyobrazić sobie coś wspanialszego.

Obok niej przebiegły dwie małe jaszczurki, szybsze niż węże. Zręcznie ominęły jej bose stopy i zniknęły wśród krzaków bzu rosnących zaraz za arkadami. Nieopodal rozległ się dźwięk dzwonków noszonych przez owce, a gdzieś dalej stłumione burczenie traktora. Cristinie wydawało się też, że słyszy ciche rżenie któregoś z koni, najprawdopodobniej Arabelli.

W końcu, gdy samoloty zniknęły z pola widzenia, weszła z powrotem do domu. Niemal w tym samym momencie na schodach prowadzących na piętro pojawiła się także jej bratowa, która schodziła z góry na palcach, żeby nie obudzić dzieci.

– Massimo zaczyna się już bać tych samolotów – powiedziała Francesca, kręcąc głową. Massimo miał siedem lat, był więc dość duży, żeby zrozumieć związek pomiędzy latającymi po niebie maszynami a niebezpieczeństwem, jakie groziło jego ojcu na Sycylii. Przypadkiem podsłuchał rozmowę jakichś mniej ostrożnych dorosłych, którzy rozprawiali o tym, gdzie uderzą alianci po zakończeniu walk w Afryce. Ponadto w domu ciągle mówiło się o bombardowaniach w Genui i Turynie; rodzina brała nawet pod uwagę możliwość przygarnięcia dzieci z miasta, których domy zostały zniszczone przez naloty wojsk alianckich.

– A Alessia? – zapytała Cristina. Jej bratanica miała pięć lat i nie bała się absolutnie niczego.

Francesca wzruszyła ramionami i nalała sobie szklankę mrożonej herbaty.

– Na szczęście jest zupełnie nieświadoma. Dla niej cały świat to zabawa.

Usiadła i rozprostowała swoje długie nogi. Ona także była boso, ale znalazła gdzieś buteleczkę lakieru i pomalowała paznokcie u stóp na czerwono. Miała na sobie jedną z tych eleganckich spódnic w kwiaty, które kupiła podczas ich wspólnego pobytu we Florencji na krótko przed Bożym Narodzeniem. Nie był to może odpowiedni strój do noszenia na wsi w środku dnia, ale spódnica przy każdym ruchu pięknie falowała jak u baletnicy, a Francesca nie urodziła się po to, by sobie czegokolwiek odmawiać. Miała dwadzieścia siedem lat, o dziewięć więcej niż Cristina, i dla swojej młodszej szwagierki zawsze stanowiła uosobienie szyku, który Cristina widywała jedynie podczas wizyt w Rzymie, Mediolanie, czy najczęściej we Florencji. Francesca farbowała włosy na kolor miodu i ewidentnie nie miała zamiaru zapuścić się i przytyć, choć jej mąż był na dalekiej Sycylii, a ona siedziała tutaj z dziećmi.

– Nie cierpię samolotów – dodała po chwili. – Z samolotów nigdy nie wynika nic dobrego. Chyba się ze mną zgodzisz, prawda?

Cristina skwitowała jej słowa uśmiechem. Francesca zawsze miała skłonność do przesadnego uogólniania.

– Wiesz przecież, że to nieprawda – stwierdziła.

– Nic podobnego – odparła bratowa. – Widziałam cię przez okno. Obserwowałaś samoloty. Pewnego dnia będziesz na nie patrzeć, a one zrzucą na ciebie bombę. Na nas. Na posiadłość. Tylko poczekaj. Pewnego dnia bomby zaczną spadać na nasze głowy.

Z zewnątrz dobiegł ich odgłos samochodu jadącego po żwirowej drodze prowadzącej do willi. Cristina podeszła do okna w jadalni. Był to długi czarny samochód należący do armii. Z pewnością ściągnął na siebie dużo uwagi, przeciskając się przez wąskie uliczki wioski, zanim minął potężny średniowieczny spichlerz i ruszył pod górę do mieszczącej się na wzgórzu rezydencji. Widziała, jak z pojazdu wysiada młody kierowca, szeregowiec, i otwiera tylne drzwi dla dwóch oficerów, Niemca i Włocha. Nie znała żadnego z nich i natychmiast ogarnął ją jakiś lęk. Na pewno nie przynoszą dobrych wieści, pomyślała, ale mimo wszystko starała się zachować spokój. Najgroźniejszą sytuacją, jaka przyszła Cristinie do głowy, były spory jej brata Vittore z Niemcami, którzy chcieli ukraść cenne dzieła sztuki z Arezzo czy Florencji i wywieźć je do Niemiec – lecz, jak sam podkreślał, dyskusje te przebiegały w bardzo cywilizowanej atmosferze. Niemcy pytali, czy mogą zabrać to czy tamto, a on im odmawiał. Gdy stawali się bardziej natarczywi, tłumaczył im, dlaczego jakiegoś obrazu czy wazy nie można ruszać z miejsca. A wtedy oni albo zupełnie go ignorowali i po prostu brali, co chcieli, albo – z przyczyn, których Vittore nie pojmował, ale podejrzewał, że zależało to od tego, czy dany eksponat był już wcześniej obiecany czyjejś żonie lub kochance, bądź też starszemu rangą oficerowi – wycofywali się i wybierali jakiś mniej wartościowy element kolekcji.

Ale jeśli ci wojskowi nie przyjechali tu z powodu Vittore, to czy w takim razie coś strasznego nie przytrafiło się Marcowi? Cristina uspokajała samą siebie, że to również mało prawdopodobne. Mąż Franceski przebywał na Sycylii, a tam nie trwały żadne walki. Niemniej jednak był on nie tylko inżynierem, ale i żołnierzem, w stopniu kapitana. Na samą myśl o tym, że mógłby zginąć lub zostać ranny, zrobiło jej się słabo i musiała oprzeć dłonie o rzeźbiony parapet, żeby nie stracić równowagi. Tłumaczyła sobie, że przesadza; na pewno chodzi o coś zupełnie innego. Czy armia wysyłałaby dwóch oficerów, by poinformowali rodzinę, że na sycylijskiej plaży stracił życie jej brat inżynier albo że drugi z braci, archeolog, zginął na swoim posterunku… w muzeum? Przecież chyba umieją wysyłać telegramy?

Cristina poczuła za sobą oddech swojej bratowej.

– Znasz ich? – zapytała.

Francesca pokręciła głową.

– Skąd miałabym znać jakiegoś zbira i jego żałosnego kumpla? – odparła.

Kierowca został obok samochodu, a dwaj oficerowie ruszyli w kierunku domu. Niemiec przewyższał Włocha rangą, ale wyglądał na młodszego o dobre dziesięć lat – Cristina dawała mu najwyżej trzydzieści pięć. Jego włoski towarzysz miał tyle pomady na włosach, że niemal płasko przylegały mu do głowy, do tego cienki wąsik, nawoskowany i podkręcony do góry. Ostre kości policzkowe podkreślały jego przystojną twarz. Niemiec był o kilka centymetrów wyższy, a jego włosy przypominały swą barwą spłowiały na słońcu łan pszenicy. W przeciwieństwie do Włocha miał przy pasie broń.

– Na pewno będą czegoś od nas chcieli, zobaczysz – stwierdziła Francesca. – Ci barbarzyńcy przyjechali tu, żeby coś zarekwirować. Pewnie któryś z samochodów. Albo ciężarówkę. A może chcą nam zabrać owce.

– Oby nie chodziło o nic więcej – mruknęła pod nosem Cristina.

Francesca pogładziła szwagierkę po ramionach i dodała uspokajającym tonem:

– Nie martw się o chłopaków. Na pewno to tylko kolejna drobna niedogodność, a nie żadna nowa tragedia.

Drzwi frontowe zostawiano otwarte, by wpuścić do środka nawet najlżejszy wietrzyk przychodzący od zachodu, ale dwaj oficerowie zatrzymali się w progu z czapkami w dłoniach. Francesca gestem ręki zaprosiła ich do holu, przestronnego i przewiewnego pomieszczenia z długim oknem i półkami, na których stały etruskie wazy, amfory i greckie kratery – zarówno repliki, jak i oryginały, przy czym te ostatnie były w tych stronach tak powszechne, że muzea nie miały już co z nimi zrobić.

– Moje dzieci śpią, więc musicie mówić cicho – powiedziała Francesca, w swoim stylu witając dwóch mężczyzn.

Włoch skinął głową.

– Jestem major Lorenzetti. A to pułkownik Decher. – Rzucił okiem w stronę kuchni i jadalni, po czym stwierdził: – Ten dom jest rzeczywiście tak piękny, jak słyszałem. Przypuszczam, że panie są córkami markiza.

– Ja jestem synową markiza – poprawiła go Francesca, kładąc specjalny nacisk na tytuł jej teścia, aby dać do zrozumienia, jak absurdalnie to dla niej brzmi. Zdaniem Franceski już samo istnienie diuków, hrabiów i książąt w połowie dwudziestego wieku było czymś zupełnie niedorzecznym. Nie mogła się nadziwić, że choć jej narodem rządzą dyktator i marionetkowy król, jej teść nadal jest właścicielem niewielkiego lenna. Cristina wiedziała, iż Francesca była osobą w gruncie rzeczy apolityczną, ale gdyby ją przycisnąć i kazać opowiedzieć się za jakąkolwiek strukturą władzy czy ideologią, najprędzej wyraziłaby pewnie poparcie dla systemu gwiazdorskiego panującego w Hollywood; gwiazdy filmowe i grube ryby z wytwórni przynajmniej dobrze się ubierały, tworzyły sztukę i nie zakłócały jej spokoju.

– Oto jedyna córka markiza – kontynuowała Francesca, wskazując na Cristinę. – Mój teść ma troje dzieci: dwóch synów oraz to urocze dziewczę.

Włoski major skłonił się ledwo zauważalnie.

– Oczywiście – stwierdził. – Powiedziałem to bez zastanowienia. Zatem pani to z pewnością Francesca, a pani – Cristina. Czy markiz jest w domu?

– Markiz i jego żona, markiza – tu Francesca znów na sekundę zawiesiła głos – są teraz w gaju oliwnym, razem z zarządcą.

– Ale niedługo wrócą?

– Możliwe.

– W takim razie zaczekamy.

– Pod warunkiem, że będziecie czekać w ciszy. Moje dzieci dopiero co zasnęły.

Włoch przytaknął, ale Niemiec pokręcił głową i skrzywił się. Cristina wyczuła, że jej zuchwała bratowa posunęła się za daleko, i postanowiła interweniować.

– Ależ proszę, możemy zaczekać na mojego ojca na werandzie – powiedziała. – Tam jest cień, będzie nam wygodniej. Zaraz przyniosę panom mrożonej herbaty.

Ta próba udobruchania gości była już jednak wyraźnie spóźniona. Stało się to jasne, gdy pułkownik Decher odezwał się po włosku z twardym niemieckim akcentem.

– Nie mamy czasu, żeby siedzieć i czekać, musimy wracać do Florencji – warknął. – Równie dobrze zamiast ojca pani może nam pokazać to, co chcemy zobaczyć. Z tego co wiem, w 1938 roku na terenie posiadłości odbywały się prace wykopaliskowe. Dlatego tu jesteśmy. Chcemy zobaczyć nekropolię. A ponieważ się nam spieszy – chcemy ją zobaczyć natychmiast.

Cristina, która przez cały czas lekko drżała, teraz omal nie wybuchnęła śmiechem, po czym w jednej chwili się rozluźniła. A więc ta wizyta nie miała nic wspólnego z jej braćmi ani z potrzebami aprowizacyjnymi jednej czy drugiej armii. Wyglądało na to, że ci dwaj chcieli jedynie rzucić okiem na podziemne groby znalezione po drugiej stronie winnicy. Ów stary cmentarz został odkryty przez rodzinę Rosatich w 1937 roku podczas prac związanych z powiększaniem winnicy. Rozkopano wówczas ziemię, aby postawić nową szopę, która pomieściłaby większą tłocznię i dodatkowe beczki. Robotnicy szybko zorientowali się, że odkopali mały etruski grobowiec. Pierwszymi elementami, jakie odkryli, były pozostałości trzech kolumn. Dwie z nich ocalały jedynie w małych fragmentach, ale trzecia nadal mierzyła ponad dwa metry – kiedy w końcu wydobyto ją spod cedrów, zarośli i ziemi. Potem znaleziono jeszcze dwie urny. Rodzina postanowiła więc przenieść planowaną szopę na drugą stronę winnicy, a kilka miesięcy później na miejscu pojawili się archeolodzy i historycy. Młodszy z dwóch starszych braci Cristiny, Vittore, dołączył wówczas do grupy prowadzącej wykopaliska i dzięki temu odkrył swoje życiowe powołanie.

– Tak, mogę panom pokazać to miejsce – odpowiedziała Cristina. – Ale mam nadzieję, że nie będą panowie rozczarowani. To naprawdę żadna nekropolia. To słowo sugerowałoby, że ten cmentarz jest o wiele większy niż w rzeczywistości. A teraz już naprawdę niewiele tam zostało. Wszystko, co miało jakąś wartość – urny, sarkofagi i większe wazy – trafiło do muzeum w Arezzo.

– Co oznacza, że teraz te rzeczy są już pewnie w Berlinie – mruknęła Francesca, ale mówiąc to, wyglądała akurat przez okno, więc Cristina uznała, że Decher tego nie usłyszał.

– Dobrze – powiedział pułkownik. – Proszę nam pokazać to, co zostało. Jedziemy samochodem czy idziemy pieszo?

– Możemy się przejść – odparła Cristina, po czym zwróciła się do bratowej: – Wezmę świece i zaprowadzę tam panów, a ty możesz zostać z dziećmi. Gdy wróci ojciec, na pewno będzie chciał do nas dołączyć. – Zerknęła w stronę samochodu, gdzie młody kierowca studiował właśnie mapę. Dopiero teraz dokładnie mu się przyjrzała. Szeregowiec także był Niemcem i wydawał się niewiele starszy od niej.

– Może wasz kierowca chciałby wejść do środka i zaczekać, aż wrócimy? – zapytała Lorenzettiego, ale zanim major zdążył odpowiedzieć, ponownie odezwał się Decher.

– Jego miejsce jest przy samochodzie – oznajmił pułkownik, po czym odwrócił się na pięcie i wyszedł na zewnątrz. Lorenzetti przewrócił oczami i przepraszająco wzruszył ramionami. Wyciągnął rękę, by przepuścić Cristinę przodem, jakby mieli właśnie wkroczyć do sali balowej. Cristina usłyszała za plecami ironiczne parsknięcie Franceski.

Minęli ustawione w ogrodzie przed willą rzeźby przedstawiające Wenus i Chimerę, po czym ruszyli w kierunku pól. Powietrze było suche, a trawa ocierająca się o palce Cristiny tak szorstka, że dziewczyna odruchowo spoglądała na wysokie czarne buty, które mieli na sobie dwaj oficerowie. Sama przed wyjściem z domu wskoczyła w sandały, ponieważ wiedziała, że po drodze do grobów będą musieli przejść kawałek wąską ścieżką wyżłobioną w kamieniu. Ścieżka ciągnęła się najwyżej przez sześćdziesiąt metrów – dwa tysiące lat temu wydawała się zapewne o wiele bardziej imponująca – ale tufowa skała, w której ją wykuto, miała tak ostre krawędzie, że bardzo nierozsądnie byłoby iść tamtędy boso. Mimo to Cristina nie potrafiła sobie wyobrazić, jak żołnierze są w stanie nosić skórzane oficerki w takie upalne popołudnie jak dziś. Też miała w domu buty w podobnym stylu, ale o tej porze roku nakładała je tylko nad ranem albo o zmierzchu, kiedy zarzucała siodło na grzbiet swojej ukochanej Arabelli i wybierała się na przejażdżkę.

Nad ich głowami śpiewały ptaki. W powietrzu unosił się zapach jaśminu i oleandrów. Przez całą drogę Decher i Lorenzetti nie odezwali się ani słowem, więc Cristina także postanowiła zachować milczenie, chociaż bardzo interesowało ją, dlaczego owi dwaj oficerowie pragnęli zobaczyć podziemne ruiny na terenie posiadłości. Minęli długie pergole porośnięte winoroślą Sangiovese i zaczęli schodzić po stromym zboczu. Tu Cristina wysunęła się naprzód, ponieważ zarośla stawały się coraz gęstsze i wyższe, zresztą zbliżali się już do ścieżki, którą musieli pokonać gęsiego. Za chwilę mieli dotrzeć do rozwidlenia dróg. Jeśli odbiją w prawo, będą iść przez zagajnik pełen cedrów i buków, aż dojdą do małego cmentarza rodu Rosatich, gdzie stoi między innymi skromna rzymska świątynia, którą zbudował dziadek Cristiny. Jeśli skierują się na lewo, będą mieli wrażenie, że schodzą do wnętrza ziemi. Ścieżka będzie się stawała coraz węższa, podczas gdy grunt będzie się wznosił coraz wyżej: zacznie im sięgać do bioder, potem do ramion, wreszcie ponad głowę. W otaczających ich ścianach ziemia zmieni się w kamień i będą się czuli, jakby zapuścili się w głąb szczeliny w jakimś skalnym klifie. Z nieba zostanie tylko cienki pasek błękitu, poprzecinany gałęziami drzew rosnących ponad nimi wzdłuż brzegów tego prastarego kanału. Cristinie ten odcinek przywodził na myśl zdjęcia okopów z poprzedniej wojny światowej; brakowało jedynie drewnianych kładek, po których chodzili żołnierze. Na samym końcu tej drogi czekały etruskie grobowce.

W końcu Lorenzetti przerwał ciszę.

– Miała pani ostatnio jakieś wieści od Marca?

Cristina odwróciła się do majora, zaskoczona.

– Nie wiedziałam, że zna pan mojego brata.

– Nie znam. To znaczy, nie znam Marca. Znam Vittore.

– Skąd?

– Z Florencji, rzecz jasna. Czasami pracujemy razem.

Cristina zastanowiła się nad tym, co usłyszała. Zdawała sobie sprawę, że gdyby Francesca była tu z nimi i Lorenzetti w jej obecności oznajmił to, co właśnie oznajmił, zapewne natychmiast przesłuchałaby obu oficerów.

– Dlaczego nie powiedział pan nam o tym w domu?

– Zacząłem. Ale pani bratowa nie wydawała się zbyt zadowolona z naszej wizyty.

– Tym bardziej powinien pan był o tym wspomnieć.

Wzruszył ramionami.

– Ani pułkownik Decher, ani ja nie mamy potrzeby zabiegać o jej względy.

– Czy Vittore wie, że pan tu przyjechał?

– Nie.

– Jest pan archeologiem? Historykiem sztuki?

– Tym drugim – odparł Lorenzetti. – Mógłbym zanudzić panią na śmierć swoją wiedzą na temat płaskorzeźb i Donatella. Obecnie jednak jestem tylko żołnierzem, a mówiąc dokładniej – przewodnikiem pułkownika Dechera. Pułkownik przyjechał do nas z Paryża. Przysłano go do Uffizi, ponieważ najwyraźniej trwają dyskusje o tym, czy wybrane dzieła sztuki nie powinny dla bezpieczeństwa zostać przeniesione do Niemiec do czasu zakończenia wojny. Ostatnio szczególnym zainteresowaniem cieszą się zwłaszcza wszelkie pozostałości po kulturze Etrusków.

Cristina rozumiała, iż za tym eufemizmem kryje się zwykła kradzież. Vittore zapewniał ją swego czasu, że nie ma się o co martwić, bo choć Niemcy chętnie rekwirują dzieła sztuki z muzeów i świątyń w okupowanych przez siebie krajach, to przecież nie będą zachowywać się tak samo wobec swoich śródziemnomorskich sojuszników. Lecz w miarę jak stawało się coraz bardziej oczywiste, że Włochy czeka inwazja aliantów, nasilała się także niemiecka obecność w kraju, mierzona zarówno liczbą czołgów, jak i kustoszy.

– Oczywiście o Etruskach wiem bardzo niewiele – dodał Lorenzetti. – Ich ceramika wydaje mi się interesująca z estetycznego punktu widzenia, nie orientuję się natomiast, jak wyglądał sam proces wypalania, w jaki sposób niektóre naczynia nabierały tego wyjątkowego odcienia czerni. Ale wystarczy mnie zapytać o starą zakrystię w San Lorenzo, a wygłoszę taki wykład, że za parę minut będzie pani spała jak dziecko.

Cristina spojrzała na Dechera.

– Czy pan specjalizuje się w etruskiej sztuce?

Niemiec lekko pochylił głowę i po raz pierwszy przez jego twarz przebiegł cień uśmiechu.

– Przed wojną byłem architektem. Teraz jestem żołnierzem. Cała moja wiedza o Etruskach pochodzi z jednej książki, którą przeczytałem kilka dni temu w swojej kwaterze.

– Cóż, to bardzo tajemniczy lud. Zdaniem Vittore to niezwykle fascynujące, że wciąż tak mało o nich wiemy – powiedziała Cristina, po czym zapytała: – Obaj panowie pracujecie z moim bratem w muzeum? Nigdy o was nie wspominał.

– Poznałem go w lutym – odparł Lorenzetti. – Ale pułkownik zna go ledwie od tygodnia. Dopiero przyjechał tu razem ze swoim adiutantem. Tak się składa, że wszystkich nas zakwaterowano w tym samym hotelu i wszyscy, w większym lub mniejszym stopniu, jesteśmy elementami tego samego… zespołu.

– Czym się pan zajmuje, panie majorze?

– Robię to samo co pani brat. Staram się chronić bogate dziedzictwo artystyczne naszego narodu – odparł włoski oficer, delektując się zawartą w swojej wypowiedzi ironią.

Kiedy dotarli do grobowców, Cristina przez dłuższą chwilę obserwowała, jak dwaj oficerowie wpatrują się w wyciosane w skale sklepione przejścia; Niemiec na moment oderwał wzrok, by czubkiem buta ułamać kapelusze kilku grzybom rosnącym przy drodze. Zdarzało jej się już przyprowadzać tu gości – przyjaciół rodziny czy znajomych ojca, którzy robili z nim interesy. Była też obecna przy tym, gdy Vittore pokazywał to miejsce swoim kolegom ze studiów. Na nikim ten widok nie robił w pierwszej chwili wielkiego wrażenia.

Wąska ścieżka kończyła się małą kotliną, otoczoną ścianami z ziemi i kamienia, wznoszącymi się na ponad trzy metry. Dachy grobowców porastała polna trawa, a korzenie i dłuższe źdźbła zwisały z góry jak grzywka nad oczami. W sumie udało się odkopać dwa prostokątne okna i cztery sklepione przejścia. Na polanie stały także resztki kolumn: jedna mierzyła dobre dwa metry, dwie pozostałe ledwo sięgały dorosłemu człowiekowi do kolan. Kiedyś kolumny te podtrzymywały potężny spadzisty dach, obejmujący najprawdopodobniej całą kotlinę. Dziś po dachu nie zostało ani śladu, a pomiędzy kamieniami wiły się chwasty. Malowidła i inne ornamenty, które dawno temu zdobiły te budowle, zupełnie się zatarły i cała konstrukcja wyglądała bardzo prymitywnie – zdaniem Cristiny przypominała schronienie jaskiniowców.

Dopiero po wejściu do środka wszystko to jawiło się zupełnie inaczej. Kiedy przybywający tu goście, schyliwszy głowy, przechodzili kolejno pod kamiennymi sklepieniami, oświetlając sobie drogę wyciągniętymi przed siebie latarkami, latarniami czy świecami, zaczynała docierać do nich niegdysiejsza świetność tego miejsca. Znajdowało się tu sześć grobowców wydrążonych głęboko w zboczu wzgórza. W ich wnętrzu wszelkie zdobienia lepiej zniosły wieki erozji i niszczycielskiego słońca. Na całej długości ścian i niskich sufitów ciągnęły się malowidła przedstawiające muzyków i tancerzy, bez wyjątku ukazanych z profilu, jak również rysunki drzew owocowych, ptaków, a także – w samym rogu jednego z grobowców – młodego rybaka. Jedno z wejść prowadziło wprost na krótki rząd cokołów z płaskimi, spodkowymi szczytami, na których stały dawniej urny wielkości krzewów rozmarynu. Inne odkrywało przed zwiedzającym wnękę z długimi platformami; to na nich rodzina Rosatich znalazła dwa doskonale zachowane sarkofagi. Wieko jednego zdobiła płaskorzeźba z wizerunkiem młodego mężczyzny, drugiego – postacie męża i żony. Wprawdzie urny, sarkofagi i pozostałe parafernalia zostały stąd wyniesione i wysłane do muzeum w Arezzo, ale ścienni muzycy i tancerze pozostali na swoim miejscu.

Cristina podała obu wojskowym świece, jedną zachowała też dla siebie. Zaczęła gmerać w pudełku z zapałkami, ale włoski oficer wyciągnął z kieszeni zapalniczkę i w okamgnieniu zapalił wszystkie świece. Następnie cała trójka się pochyliła i Cristina poprowadziła gości środkowym przejściem do pierwszej z niskich wnęk, w których dwa i pół tysiąca lat temu być może złożono ciała jej własnych przodków.

1955

Serafinę Bettini zawsze irytowało to, że pracujący z nią detektywi starali się oszczędzić jej najgorszych szczegółów dotyczących miejsc zbrodni, na które ich wysyłano. Była wprawdzie jedyną kobietą w kilkuosobowym wydziale zabójstw, ale niejedno w życiu widziała. Już przecież ponad dziesięć lat temu, w 1943 i 1944 roku, będąc zaledwie kilkunastoletnią dziewczyną, uczestniczyła w walkach partyzanckich – a mimo to koledzy z pracy wciąż silili się wobec niej na źle pojętą szarmanckość, albo po prostu traktowali ją protekcjonalnie. Obie te postawy w równym stopniu doprowadzały Serafinę do szału. Większość facetów we florenckiej policji nie wiedziała nawet, że Paolo Ficino pozwolił jej, by wbrew przepisom trzymała berettę w swojej torebce. Nie próbowali też już zapraszać jej na randki; chyba po prostu doszli do wniosku, niewątpliwie bolesnego, że prędzej czy później wyjdzie za mąż za tego amerykańskiego bankiera, z którym mieszkała. Gdyby tylko jej matka i ojciec wciąż żyli… – mawiali czasem z udawanym smutkiem lub dezaprobatą. A poza tym nikt już nie zwracał na nią większej uwagi, gdy podmuch wiatru odgarnął jej włosy i odsłonił prawe ucho; nikt nie pozwalał sobie na komentarze dotyczące jej szyi, gdy niechcący ją odsłaniała, rozluźniając w upalne dni wysoki kołnierzyk bluzki. Ale za to akurat była im wdzięczna.

Jednak, niezależnie od wszystkiego, nadal pozostawała kobietą. I choć siedziała w gotowości przy swoim biurku w ten dzień, gdy w małym mieszkanku na via Zara znaleziono ciało Franceski Rosati, nadinspektor Paolo Ficino nie bardzo chciał zabierać ją ze sobą na miejsce zbrodni. To, co usłyszał, brzmiało zbyt makabrycznie. Gdy odłożył słuchawkę, przez chwilę przypominał sobie, co on sam widział podczas wojny – na całe szczęście jego wojenne przeżycia ograniczały się głównie do maskowania stanowisk strzeleckich dla aroganckich i zadziwiająco beznamiętnych nazistowskich snajperów – oraz zastanawiał się, czy nie powinien wysłać na to nowe miejsce zbrodni jakiejś innej pary detektywów. Paolo postrzegał Serafinę trochę jak własną córkę, a na pewno nie zabrałby swojej córki do mieszkania, w którym ktoś wyciął kobiecie serce z piersi i zostawił je pod lustrem toaletki. Dobry Boże – pomyślał – jak się w ogóle wycina ludzkie serce? Jakiego rodzaju przyrządy czy narzędzia chirurgiczne musiał nosić przy sobie ten szaleniec? Wiedział jednak, że on i Serafina prowadzili obecnie najmniej spraw, a wszyscy mężczyźni z jednostki albo mieli dzisiaj wolne, albo badali właśnie bardziej cywilizowane, mniej wstrząsające morderstwa na terenie Florencji. Poza tym była w końcu jego partnerką, koniec, kropka. Tworzyli zespół, ponieważ to tylko dzięki niemu Serafina została w ogóle dopuszczona do służby w tej jednostce i ponieważ żaden inny funkcjonariusz nie miał zamiaru współpracować z kobietą. Wziął zatem swój pistolet i kapelusz słomkowy, przełamał wewnętrzny opór i przechodząc przez biuro, powiedział jej, żeby jechała razem z nim.

– To nie będzie przyjemny widok – oznajmił, gdy już szli chodnikiem w stronę jego mocno sfatygowanego fiata. Dyskretnie zerknął przy tym na Serafinę. Oboje byli mniej więcej tego samego wzrostu, ale jego młodsza partnerka wydawała się wyższa, bo prawie zawsze nosiła buty na kilkucentymetrowych obcasach. Nie była specjalnie wysoką kobietą, natomiast o nim dałoby się ewentualnie powiedzieć – z dużą dozą łaskawości – że był średniego wzrostu jak na mężczyznę. Jak słusznie podejrzewał, obcasy Serafiny miały nie tylko wyrażać jej modny styl, ale również przypominać kolegom z jednostki, że ona także zasługuje na respekt.

– Ofiarą jest kobieta? – zapytała, schylając głowę i wciskając się do dusznego samochodu.

– Tak. Powiedzieli mi, że ma poderżnięte gardło i…

– I co?

– Ktoś wyciął jej serce.

Tak samo jak wcześniej Paolo, Serafina przez chwilę próbowała sobie wyobrazić, jak musi wyglądać nóż, czy też może piła do kości, z którą ktoś najwyraźniej chodzi po Florencji. Spodziewała się, że za kilka minut będzie już miała o tym lepsze pojęcie.

– I zabrał je ze sobą? – dopytała.

– Nie. Serce zostało w mieszkaniu.

– Znamy nazwisko?

Paolo kiwnął głową i wyjechał na ulicę, prawie zderzając się z młodym mężczyzną, który przemknął obok nich na czerwonej vespie.

– Francesca Rosati. Trzydzieści dziewięć lat. Mieszkała sama. Pracowała w sklepie odzieżowym niedaleko dworca.

– Miała dzieci? Męża?

– Nie wiem. Ale ma szwagierkę Cristinę. To ona ją znalazła. A zatem kiedyś musiała mieć także męża. Funkcjonariusz, z którym rozmawiałem, mówił, że Cristina planowała dzisiaj zjeść obiad razem z ofiarą.

Serafina zapaliła papierosa i zanim zgasiła zapałkę, przez kilka sekund wpatrywała się w jej płomień. Pomyślała o własnym rodzeństwie, o swoich dwóch braciach. Jak zawsze w takich momentach, przypomniała sobie, gdzie była w chwili, gdy dowiedziała się, że zostali straceni przez nazistów. Siedziała wtedy w leśnym obozie w połowie drogi na szczyt Monte Amiata, zmagając się z głodem, który tamtej zimy codziennie budził ją i innych partyzantów; tak samo było i tego ranka – poprzedniego wieczoru nic nie jadła na kolację i o śniadaniu również nie miała co marzyć.

– Czy Francesca była dzisiaj w pracy?

– Na razie wiem tylko tyle – odparł Paolo – że ta jej szwagierka miała się z nią spotkać w jej sklepie, ale Franceski tam nie było. Tak więc, odpowiadając na twoje pytanie – nie, Francesca nie pojawiła się dziś w pracy. Cristina udała się do jej mieszkania i tam ją znalazła.

– Czyli zginęła dziś w nocy.

– Chyba że wczoraj też nie było jej w pracy.

– Czy obie te kobiety są z Florencji?

Paolo wzruszył ramionami.

– Jak już mówiłem, niewiele się na razie dowiedziałem. Teraz wiesz dokładnie tyle samo co ja.

– Jeszcze jedno pytanie.

– Śmiało. Ale nie spodziewaj się wyczerpującej odpowiedzi.

– Gdzie jest serce tej kobiety? Powiedziałeś, że ten, kto ją zabił, nie zabrał go ze sobą.

Paolo rzucił okiem na partnerkę. Patrzyła przed siebie. Zawsze podejrzewał, że miała na sumieniu zastraszająco dużo trupów pozostawionych na południu, wśród wzgórz Toskanii. Oczywiście od dziesięciu lat nikogo nie zabiła. Od zakończenia wojny. Ale w swoim czasie była w tym równie biegła i bezlitosna jak tamci Niemcy, z którymi on miał wtedy do czynienia i którzy mieli za zadanie posłać kulę w łeb każdemu Brytyjczykowi czy Amerykaninowi z oficerskimi belkami na mundurze.

– Leży na jej toaletce – odpowiedział, przenosząc wzrok z powrotem na ulicę przed nimi. – A dokładnie: w popielniczce przed lustrem. Mówiłem, to nie będzie przyjemna wizyta.

Ten, kto przebił mostek Franceski Rosati i odgiął jej żebra, na pewno nie był z zawodu chirurgiem. A w każdym razie nie zadał sobie specjalnego trudu, żeby zachować czystość, gdy piłował kości i przecinał żyły i arterie, które wystawały z serca jak korzenie drzewa. W otwartej klatce piersiowej zebrała się kałuża krwi, sporą jej część wchłonęła także koszula nocna kobiety, ale dwie długie strużki – teraz, gdy krew zaczęła krzepnąć, już niemal czarne – zaczynały się zaraz za progiem i biegły przez środek nachylonej pod ledwie zauważalnym kątem drewnianej podłogi, prowadząc aż do małej sypialni. Ślady krwi były także na wewnętrznej stronie drzwi, na wiszącym obok nich beżowym płaszczu przeciwdeszczowym oraz na bardzo wysłużonej niebieskiej kanapie. Serce natomiast spoczywało w popielniczce w kształcie muszli stojącej w sypialni, dokładnie tak jak opowiadał Paolo.

W mieszaniu czekało na nich troje ludzi: dozorca budynku, szwagierka ofiary oraz umundurowany policjant, którego dozorca złapał na ulicy po tym, jak Cristina wpadła do niego rozhisteryzowana, krzycząc, że ktoś zabił Francescę. Cristina siedziała na krześle przy jedynym oknie w salonie ze skulonymi ramionami i wzrokiem wbitym w ulicę, ponieważ tylko w ten sposób mogła uniknąć widoku swojej martwej bratowej i jej wyciętego serca. Serafina instynktownie zakładała, że podział obowiązków będzie następujący: Paolo przesłucha dozorcę, a ona zajmie się szwagierką. Ale zanim podeszła do niej, odciągnęła na bok funkcjonariusza. Miał na imię Nino, nosił cieniutki wąsik i był mniej więcej w wieku Cristiny. Wyczuwała, że facet będzie próbował ją podrywać. Znała ten typ.

– Proszę mi powiedzieć – odezwała się do niego – czy dozorca wspomniał coś panu o drzwiach do budynku?

– A konkretnie?

– Znajduje się w nich małe okienko. To rzadkość w drzwiach frontowych. W pobliżu zamka szyba jest rozbita. Czy ktoś się tu włamał? Czy też ta szyba była wybita już od dawna i każdy wchodził i wychodził, kiedy mu się żywnie podobało?

– Z tego co wiem, dozorca znalazł dziś rano pod drzwiami kawałki szkła i pozamiatał je.

– Zgłosił to na policję?

– Uznał, że gdyby ktoś się włamał i coś ukradł, to usłyszałby o tym od któregoś z lokatorów. Mówił, że miał zamiar popytać o to mieszkańców domu, ale nie był tym przesadnie zaniepokojony.

– Czyli szkło jest w śmieciach?

– Na to by wychodziło. – Funkcjonariusz wzruszył ramionami. – Dozorca stwierdził, że szybę wybił pewnie jakiś dzieciak. Albo zrobił to ktoś z lokatorów, gdy niechcący zatrzasnął sobie drzwi.

Serafina pokiwała głową. Nieco zdziwił ją fakt, że w korytarzu nie było tłumu gapiów, ale tłumaczyła to porą dnia – było wczesne popołudnie i większość ludzi albo siedziała jeszcze w pracy, albo robiła sobie sjestę. Zamierzała oczywiście pozyskać listę mieszkańców od dozorcy, ale oprócz tego postanowiła przed wyjściem sama zapukać do kilkorga drzwi.

Odwróciła się. Paolo siedział w kucki przy ofierze i przyglądał się dwóm muchom spacerującym po biodrze kobiety. Musiał poczuć na sobie wzrok Serafiny, ponieważ zaraz na nią spojrzał.

– Przed wyjściem z biura zadzwoniłem po fotografa i kogoś do zebrania odcisków palców – powiedział. – No i po koronera – dodał, po czym wstał. – Zabezpieczmy pokój przed ich przybyciem.

Serafina sprowadziła Cristinę po schodach i zabrała do małej kawiarni mieszczącej się kilka domów dalej. Na zewnątrz stały dwa brudne stoliki, w tym jeden osłonięty parasolem, niemal zupełnie wypłowiałym od słońca. Zaproponowała, żeby usiadły w cieniu. Po drodze Cristina wyjaśniła, że Francesca była żoną jej brata Marca, który zginął na wojnie.

W kawiarni nie było żadnych klientów, ani w środku, ani na zewnątrz, ale obok przeszklonej lady stała starsza kobieta. Za plecami miała rzędy butelek z alkoholami oraz ekspres do kawy, a na kontuarze przed nią stała metalowa taca z białą lnianą serwetką i kilkoma biszkoptami.

– Espresso? – zapytała Serafina, a Cristina bez przekonania skinęła głową. – Może papierosa?

– Nie palę – powiedziała głucho Cristina.

– W porządku – odparła policjantka i weszła do środka, żeby złożyć zamówienie. W czasie gdy starsza kobieta robiła dla nich kawę, otworzyła nową paczkę papierosów, wyjęła z niej jednego i zapaliła.

– No więc skąd jesteś? – zapytała po powrocie, stawiając na stoliku dwie filiżanki ze spodkami. Siadając, uważała, żeby oparcie krzesła nie obtarło jej prawej strony pleców. – Z Florencji?

– Nie, mieszkam w Rzymie. Z matką. Ale dorastałam w Monte Volta. To niedaleko Pienzy.

– Wiem, gdzie jest Monte Volta. Byłam w okolicy, kiedy naziści, wycofując się, wysadzili ten stary spichlerz.

Cristina uśmiechnęła się krzywo.

– Wysadzili tylko połowę – sprostowała. – Spichlerz miał dwie wieże i tylko jedna się zawaliła.

Serafina pokiwała głową, ale nic nie odpowiedziała. Przed oczami miała znowu tamten widok. Stała wtedy razem z innymi partyzantami, pomiędzy Enrico Tarantolą i jego żoną Teresą, na wzgórzu na obrzeżach wioski i patrzyła z oddali, jak budowla rozpada się na kawałki.

– Ten spichlerz zbudowano w piętnastym wieku – kontynuowała Cristina. – Na wzór wieży w Sienie. Tylko nie miał być aż tak wysoki i może właśnie dlatego postanowili zrobić tu dwie wieże zamiast jednej. Kto wie? W każdym razie naziści używali ich jako punktów obserwacyjnych i twierdzili, że muszą je wysadzić, żeby alianci nie mogli wykorzystać ich w tym samym celu. Ale tak naprawdę chcieli nas po prostu ukarać. I nie wyszło im. Udało się zburzyć tylko jedną wieżę. Przecież to żałosne.

– Monte Volta to piękne miejsce.

– Moja rodzina miała tam willę. Teoretycznie nadal jest nasza. Widać ją z tamtej starej wieży, z tego spichlerza. Willę i gospodarstwo. Niezbyt wielkie, nie dzierżawiliśmy ziemi rolnikom. Ale mieliśmy gaj oliwny i małą winnicę. Hodowaliśmy owce i bydło, trzymaliśmy też kilka koni. Posiadłość nazywała się Villa Chimera.

– Jak ten… potwór?

Cristina skinęła głową.

– W ogrodzie stała nawet rzeźba przedstawiająca chimerę – dodała. – Mieliśmy Wenus i ziejące ogniem monstrum.

Serafina próbowała sobie przypomnieć, z jakich trzech zwierząt składała się chimera. Wiedziała, że na pewno jednym z nich był lew, drugim chyba wąż. Ale jaki był trzeci element owego stwora? Nie miała pojęcia.

– Tę naszą rzeźbę wykonał mój dziadek. Przypominała chimerę z Arezzo – ciągnęła Cristina. – Ale w tej naszej koza wyglądała mniej groźnie. Zresztą nigdy nie rozumiałam, dlaczego była to akurat koza. Przecież kozy są urocze. I raczej niezbyt mądre. No i dają nam mleko i ser.

– Dlaczego twój dziadek nadał posiadłości imię potwora?

– Myślę, że chodziło po prostu o jakiś element magiczny. Poza tym moja rodzina zawsze podejrzewała, że dawniej na naszych ziemiach żyli Etruskowie. – Cristina wypiła łyk kawy, po czym ciągnęła dalej: – Oczywiście dzisiaj nie da się już mieszkać w willi. Zresztą nikt z mojej rodziny i tak by tego nie chciał. To byłoby zbyt bolesne. Zwierząt też już dawno nie ma. Straciliśmy je wszystkie.

– Przez wojnę?

– Przez Niemców. I partyzantów. Ale głównie Niemców.

Serafina nie przypominała sobie, żeby zdarzyło jej się rekwirować żywność czy inne zapasy z willi w Monte Volta. Jej oddział schodził raczej do majątków położonych bliżej Monte Amiata. Ale niedaleko tej wioski było jedno gospodarstwo, na terenie którego w 1944 roku część jej grupy przez kilka dni ukrywała się przed nazistami. Oczywiście pamiętała także straszną strzelaninę w pięknej posiadłości w okolicach Monte Volta, zaledwie kilka godzin po zawaleniu się tamtego spichlerza, podczas której została ranna. Ale czy to nie zdarzyło się w Trequandzie? Niemcy wycofywali się na północ i Enrico postanowił zablokować im drogę ucieczki. Chciał spowolnić Niemców na tyle, by Brytyjczycy czy Amerykanie zdołali ich dogonić. Jednakże bardzo się przeliczył, nie doceniając woli walki, która pozostała jeszcze w Niemcach, a także siły ognia, jaką wciąż dysponowali. Partyzanci musieli cofnąć się do willi. Jakimś cudem nikt w ich małej grupie wtedy nie zginął, a już na pewno na cud zakrawał fakt, jak usłyszała później od lekarza, że ona to przeżyła.

Słuchając Cristiny, mimowolnie zastanawiała się, czy rodzina tej kobiety popierała Niemców – czy nawet w 1944 roku nadal jeszcze popierała Mussoliniego – i czy to właśnie dlatego partyzanci zrobili nalot na ich gospodarstwo w poszukiwaniu żywności. Być może była to swego rodzaju zemsta. Serafina miała jednak nadzieję, że rodzina Rosatich po prostu znalazła się w złym miejscu w złym czasie, ponieważ naprawdę chciała móc przyjaźnie traktować Cristinę – zawsze o wiele łatwiej prowadzić śledztwo, gdy ma się pozytywny stosunek do bliskich ofiary. Prawda była taka, że w Toskanii ostatnie dwa lata wojny przypominały niemalże wojnę domową. Jak grzyby po deszczu wyrastały wówczas małe grupki partyzantów, którzy wspierali oddziały alianckie – a nieraz otrzymywali też od nich zaopatrzenie – i walczyli zarówno z Niemcami, jak i Włochami broniącymi w dalszym ciągu faszystowskich ideałów. Do oddziałów tych trafiali wieśniacy i arystokraci, komuniści i zwolennicy monarchii. Czasem zwyczajni oportuniści. Tym, co łączyło ich wszystkich, była nienawiść do Czarnych Koszul i nazistów, którzy wspólnie wpędzili ten kraj w wyniszczającą wojnę.

– Zatem willa została zburzona? – zapytała Serafina.

– Niecała. Ale na pewno nie da się tam mieszkać. Wywalone ściany, wielkie dziury w dachu. Dom wymaga tyle pracy, że mnie i mojej matki po prostu na to nie stać. A Vittore nie ma zamiaru się do tego dokładać.

– Vittore?

– Mój drugi brat.

Serafina wypiła łyk espresso.

– Tak więc przejechałaś taki kawał drogi, żeby zjeść z bratową lunch? Przecież podróż z Rzymu do Florencji i z powrotem musi trwać chyba z dziewięć godzin.

– Gdybym była zmęczona, zawsze mogłabym się zdrzemnąć u Franceski. Albo przespałabym się podczas sjesty, albo zostałabym na noc i jutro pojechała do domu. Już tak wcześniej robiłam.

– Zostawałaś u niej na noc?

– Tak.

– Masz jakieś podejrzenia, kto mógł zabić twoją bratową?

Cristina potrząsnęła głową. Była drobną i bardzo szczupłą młodą kobietą. Miała oczy szare jak kamień księżycowy i używała okularów słonecznych jako opaski, dzięki czemu lśniące, popielatobrązowe włosy nie opadały jej na twarz. Zresztą bardzo ładną. Serafina patrzyła na nią z sympatią, starając się nie być zazdrosna o to, że jej rozmówczyni może, kiedy zechce, nosić kolczyki, czy najzwyczajniej w świecie odgarnąć włosy za uszy.

– Nie – odparła Cristina. – Nie mam.

– Spotykała się z kimś? W jej życiu pojawił się jakiś nowy mężczyzna?

– Po śmierci Marca w jej życiu zawsze był jakiś mężczyzna. Ale z żadnym nie wiązała się na poważnie i nigdy z żadnym mnie nie poznała.

– Jesteś w stanie podać mi jakieś nazwiska?

Cristina wzruszyła ramionami.

– Równie dobrze możecie je wziąć z książki telefonicznej. Mogłabym wymienić kilkanaście losowo wybranych imion i każde byłoby trafione.

– A co z jej rodzicami? Gdzie oni są?

– Jej ojciec zmarł wiele lat temu, kiedy jeszcze była dzieckiem. Matka umarła w 1941, nie, w 1942 roku.

– Ma jakieś rodzeństwo?

– Francesca była jedynaczką.

– Zakładam, że nie ma dzieci.

– Miała dwójkę. Syna i córkę.

– Z twoim bratem?

– Tak.

Serafina zwróciła uwagę, że Cristina mówi w czasie przeszłym. Następne pytanie zadawała z niejakim niepokojem.

– Gdzie są teraz jej dzieci?

– W niebie – odparła Cristina.

Policjantka pokiwała głową.

– Bardzo mi przykro.

Pomyślała o zabitych dzieciach, które widziała w czasie wojny, i o martwych bliźniakach, z którymi zetknęła się w trakcie śledztwa w drugim roku pracy we Florencji. Tamtych chłopców zabił ich własny ojciec; wcześniej zastrzelił ich matkę, a w końcu ostatnią kulą odebrał sobie życie. Doświadczenie nauczyło ją, że martwe dzieci, w przeciwieństwie do martwych dorosłych, zawsze wyglądają, jakby spały – choć zdawała sobie sprawę, że mogła to być swego rodzaju autosugestia, która uruchamiała się u niej zawsze, gdy stawała w obliczu zwłok tak młodych osób.

– Cóż, przynajmniej teraz znowu są ze swoją matką – dodała Cristina, krzyżując ręce na piersi i odchylając się na krześle. – Odzyskały oboje rodziców. A moja bratowa wreszcie nie jest już sama.

– Próbujesz się dopatrzeć jakichś pozytywów w zabójstwie Franceski?

– Nie. Ale przynajmniej teraz znowu są razem.

– Opowiedz mi, jak umarli. Twój brat i jego dzieci – poprosiła Serafina.

– To było w czasie wojny. Wiedzieliśmy, że Niemcy zaminowali drogi. Nie wiedzieliśmy jednak, że zaminowali też niektóre części naszej posiadłości. Myśleliśmy, że dzieci będą bezpieczne przy grobach.

– Jakich grobach?

Nad ich głowami przeleciał samolot. Cristina przyłożyła dłoń do czoła, jak daszek, i przez chwilę wiodła za nim oczami. Potem z powrotem przeniosła wzrok na Serafinę i powiedziała:

– Niektórzy mówili na to „nekropolia”. Miasto umarłych. Nie jest to jednak niewłaściwe określenie, bo sugeruje, że to miejsce było dużo większe niż w rzeczywistości. Ale faktycznie znajdowała się tam krypta jakiejś wpływowej etruskiej rodziny. Znaleźliśmy ją na naszej posiadłości wiele lat po śmierci mojego dziadka. Intuicja go nie zawiodła. Zawsze twierdził, że ziemia należała do Etrusków, i miał rację. – Przerwała na chwilę. – Kto wie, może już wtedy coś przeczuwał, skoro nazwał rezydencję imieniem potwora?

To nie była kwestia perwersji czy wewnętrznego przymusu. Nie rozciąłem jej klatki piersiowej dlatego, że musiałem.

Zrobiłem to po to, by ludzie mieli powód przypuszczać, że jestem bardziej okrutny i niezrównoważony niż w rzeczywistości. Tak naprawdę nigdy taki nie byłem. Chciałem, żeby nikt nie miał wątpliwości, że nie jestem po prostu jednym z wielu seryjnych morderców, którzy po głębszej analizie okazują się najzwyczajniej w świecie żałośni. (Czytałem, że w opinii psychiatrów i twórców tzw. psychologicznych profilów przestępców większość seryjnych morderców to impotenci. Oni naprawdę tak uważają. Według ekspertów ci mężczyźni to z reguły życiowi nieudacznicy mający obsesję na punkcie swoich matek. Malkontenci i ludzie przegrani, którzy odgrywają się na innych za swe niepowodzenia).

Dlatego właśnie wycinam moim ofiarom serca. Możecie mi wierzyć: to dość niecodzienne, nawet jak na standardy obowiązujące wśród prawdziwych psychopatów.

Poza tym wcale nie wybierałem moich ofiar na oślep. Nie grasowałem po ciemnych ulicach Florencji w poszukiwaniu dziwek ani upadłych szlachcianek, które wraz z utratą statusu społecznego utraciły też resztki moralności. W moich poczynaniach nie było nic przypadkowego i wkrótce dla wszystkich stanie się to jasne. Nawet włoska policja – instytucja, której przedstawiciele są ucieleśnieniem najgorszych stereotypów o niekompetencji, korupcji i opieszałości Włochów – już niedługo będzie w stanie dostrzec związki pomiędzy ofiarami.

Przed moim pierwszym morderstwem zastanawiałem się, czy nie odgryźć kawałka serca, które zostawię na miejscu zbrodni. I postarać się, by było na nim widać wyraźne ślady ludzkich zębów. Ale nie zrobiłem tego. Kanibalistyczny akt skonsumowania nawet odrobiny mięsa pochodzącego z ludzkiego ciała byłby czymś zwierzęcym i wynaturzonym. Poniżej mojej godności.

Mam swoje standardy.

Zresztą moją pierwszą ofiarą została, jak wiadomo, Francesca. A z mojego punktu widzenia jej serce było czymś znacznie więcej niż tylko kawałkiem mięsa.

Jest przecież takie włoskie powiedzenie: Il mio cuore e per voi.

W wolnym tłumaczeniu: „Moje serce należy do ciebie”.

To wyznanie wyrażające głęboką, bezkresną namiętność – nie powiedzielibyśmy tak, zapraszając kogoś na kolację.

Zatem wyciągnąłem serce z piersi Franceski i z nabożeństwem położyłem je na toaletce. Potem opuściłem jej ciasne, nędzne mieszkanie i zacząłem planować zabójstwo jej teściowej. Beatrice Rosati, markiza we własnej osobie, była następna w kolejce.

1943

Kiedy dwaj wojskowi opuścili rezydencję Villa Chimera, Cristina poszła na górę i przygotowała sobie kąpiel. Dzieci zdążyły się już obudzić i po chwili jej mała bratanica przyszła do łazienki i usiadła na kafelkach obok głębokiej porcelanowej wanny. Cristina słuchała trajkotania dziewczynki, patrząc, jak kurz odkleja się od skóry i unosi na powierzchni wody. Alessia była zła, że dorośli poszli do grobów bez niej. Traktowała ruiny jak swój prywatny plac zabaw, mimo że nie wolno jej było chodzić tam bez opieki kogoś dorosłego, kto by pilnował, żeby nic złego się nie stało ani jej, ani starożytnym malowidłom na sufitach i ścianach krypty.

– Kiedy wróci tata, urządzimy tam sobie biwak – tłumaczyła Cristinie dziewczynka. – Będziemy się bawić w chowanego i zrobimy sobie piknik, i będę mogła rysować po ścianach, ile tylko zechcę. Narysuję siebie, jak tańczę. Ciebie też mogę narysować, jeśli chcesz.

– Jesteś kochana. Ale wiesz, że nikomu z nas nie wolno dotykać tamtych ścian. Poza tym wolę mieć twój rysunek na kartce, żebym mogła powiesić go sobie w sypialni. Wiesz, jak uwielbiam twoje obrazki. – Cristina zamknęła oczy i rozprostowała nogi, tak że jej stopy wyłoniły się z wody na końcu wanny. Zastanawiała się, co ci dwaj oficerowie spodziewali się zobaczyć na starym cmentarzu. Kiedy o to spytała, odpowiadali raczej wymijająco.

– Ale ściany w jaskiniach są zaczarowane – odparła Alessia. – Wszystkie rysunki zostają na nich na zawsze, wiesz?

– Nic nie jest na zawsze – poprawiła ją Cristina, ale mówiąc to, otworzyła oczy i z uśmiechem przechyliła głowę w stronę dziewczynki.

– Następnym razem chcę tam iść z tobą. Nie idź, kiedy będę spała, dobrze? Proszę.

– Zabiorę cię tam jutro.

– Wezmę ze sobą swoje lalki!

Cristina żałowała, że w hotelu we Florencji, w którym był zakwaterowany Vittore, nie ma aparatu telefonicznego na korytarzu. Chętnie zapytałaby go, skąd zna tego całego majora Giancarlo Lorenzettiego. Vittore dzwonił do domu co cztery, pięć dni z telefonu w hotelowym holu i akurat odezwał się wczoraj, co oznaczało, że jeszcze przez przynajmniej dwa dni nie będzie z nim kontaktu. Nigdy nie telefonował z muzeum. Wprawdzie Cristina sama mogłaby zadzwonić do niego do pracy – ale co, jeśli w pokoju razem z nim będzie Lorenzetti albo któryś z Niemców? Co, jeśli Gestapo albo włoscy faszyści mieli tam założony podsłuch?

– I wiesz, co jeszcze? – zapytała Alessia.

– Słucham – mruknęła Cristina.

– W nocy, kiedy nikt nie widzi, tancerze i muzykanci na ścianach ożywają i zaczyna się wspaniały bal. Czasami światła palą się tak jasno, że widzę je ze swojego pokoju.

Przez otwarte okno Cristina usłyszała, jak jej rodzice rozmawiają na tarasie z Francescą, która opowiadała im o wizycie dwóch wojskowych i o tym, że Decher nie chciał czekać z wyprawą do starożytnego grobowca na powrót głowy rodziny. Siedząca obok wanny Alessia pisnęła radośnie, uradowana faktem, że dziadek i babcia wrócili, i pobiegła na dół. Cristina zanurzyła się w wodzie po uszy i w jednej chwili otaczający ją świat stał się nieco cichszy. Jej włosy rozpostarły się na powierzchni wody jak wachlarz; przeczesała je palcami i poczuła się jak jakaś bogini na renesansowym obrazie. Myślami odpłynęła daleko od willi, od ruin i od nieodpartego poczucia, że wkrótce wszystko się zmieni.

Markiza Beatrice Rosati nie straciła z wiekiem figury. Choć miała już swoje lata, nadal była wysoka i smukła, tak samo jak jej córka i dwaj synowie. Można powiedzieć, że cała czwórka prezentowała się wręcz posągowo. Mimo to, gdy dzieci dorastały, markiza często martwiła się, czy chłopcy nie wyglądają na chorowitych, a Cristina nie jest zbyt wątła – nie mówiąc o tym, że córka wydawała się jej zbyt chuda, by można ją było uznać za ładną. Teraz podobne obserwacje i te same stare lęki powracały w odniesieniu do jej dwojga wnucząt: dzieci Marca i Franceski były drobniuteńkie. Miały nóżki jak patyczki i rączki jak gałązki. Na dodatek Massimo był małym mazgajem, stale pozostającym w cieniu swojej młodszej siostry. Ich dziadek twierdził, że dzieci nie rosły, ponieważ przez ostatni rok nie dostawały pełnowartościowego jedzenia. Nawet bowiem mieszkając tu, w Villa Chimera, nie dało się uniknąć wyrzeczeń związanych z racjonowaniem żywności, a sporą część tego, co wytwarzało gospodarstwo Rosatich, konfiskował rząd.

Z drugiej jednak strony Beatrice pod jakimś względem lubiła to, że jej wnuki były takie miniaturowe. Dzięki temu ich dziadek, Antonio, nadal mógł z łatwością brać je na ręce i nosić po całej farmie jak dwa kosze z oliwkami. Kiedy Marco przyjeżdżał z Sycylii na przepustkę, spędzał z dziećmi długie godziny nad basenem; stawał wtedy przy płytkim końcu i dzieci skakały do wody z jego ramion jak z trampoliny, albo też wrzucał je na głębię, jak gdyby ważyły nie więcej niż szczapy drewna, które składowano w szopie. Alessia wciąż była w stanie całkiem skryć się za rzeźbą Wenus stojącą przed tarasem, a Massimo za kolumnami u szczytu schodów na rodowym cmentarzu. Żadne z nich nie wyglądało, jakby mogło stawić jakikolwiek opór chimerze z ogrodu.

Beatrice i Antonio siedzieli sami w kuchni, trzymając w dłoniach kieliszki czerwonego wina z zeszłorocznych zbiorów. W oddali pasły się ich krowy rasy Chianina – ostatnie, jakie zostały z dawnego stada. Zwierzęta miały tak białą skórę, że w odpowiednim świetle zdawały się lśnić. Swego czasu bydło należące do gospodarstwa zajmowało całą łąkę i z daleka można było odnieść wrażenie, że jest ona pokryta warstwą śniegu. Dziś zostało ledwie dwanaście sztuk; resztę zarekwirowały władze, które zabierały po trzy albo cztery krowy naraz.

– Może powinienem wybrać się do Florencji? – zastanawiał się Antonio. – Zapytałbym Vittore, czy wie, dlaczego byli dzisiaj u nas ci dwaj oficerowie.

– Pojadę z tobą. Też chcę się z nim zobaczyć.

– To takie typowe, że wojskowi po prostu wparowują do nas bez ostrzeżenia, nie czekają nawet, aż wrócę, a potem znikają w ciemnościach jak jacyś pospolici przestępcy.

– Z tego, co mówiła Francesca, po wyprawie do grobowców wyglądali na rozczarowanych. Chyba nawet nie zachowywali się już potem zbyt kulturalnie.

Antonio pokręcił głową i przez dłuższą chwilę wpatrywał się w przezroczystą mgiełkę, która została w pustym kieliszku.

– Kiedy w grę wchodzą naziści – odezwał się w końcu – nic nigdy nie odbywa się w sposób kulturalny.

Cień wielkiej rzeźby konia padał prosto na twarz Vittore – przez co z daleka wyglądał tak, jakby nosił brodę. Archeolog stał oparty o postument i obserwował tłum ludzi kręcących się po placu. W pewnym momencie nachylił się, chcąc złapać w nozdrza podmuch lekkiego wiatru. Wyszedł z muzeum na zewnątrz, żeby uwolnić się od grupy Niemców, którzy przyjechali do Uffizi na początku tygodnia – tych sześciu architektów i samozwańczych historyków sztuki nie łączyło praktycznie nic z wyjątkiem tego, że żaden nie wiedział o renesansie czy historii Włoch więcej niż przeciętny turysta. Większość z nich zachowywała się natrętnie i wyniośle, szczególnie Erhard Decher, który nie był nawet o dziesięć lat starszy od niego, a już zdążył zostać pułkownikiem. Vittore Rosati wiedział, że ta grupa przysporzy mu znacznie poważniejszych problemów niż ich poprzednicy. Tamci działali bardziej po amatorsku i nie byli tak napastliwi. Poza tym Włochy uważały się jeszcze wówczas za partnera Niemiec, a naziści podtrzymywali to złudzenie, przynajmniej w oficjalnych wypowiedziach. To już jednak przeszłość. Gdy tylko stało się jasne, że aliancka inwazja na Włochy jest kwestią czasu i Niemcy po raz kolejny będą musiały iść im z pomocą, naziści zrobili się bardziej irytujący. Bardziej aroganccy.