Strona główna » Obyczajowe i romanse » Sekrety pani pułkownikowej

Sekrety pani pułkownikowej

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 9788381772266

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Sekrety pani pułkownikowej

Natalia, panna rzeźnikówna, przyjeżdża do Warszawy na pensję, by uczyć się dobrych manier i znaleźć męża z wyższych sfer. Dzięki urodzie i pieniądzom ojca robi świętną partię: zostaje panią pułkownikową Kotubrycką. Ma wszystko, o czym może marzyć dama. Prawie. Los nie chce bowiem spełnić jej największego pragnienia… dać jej dziecka.

Franciszka Ozorek, niepiśmienna dziewczyna ze wsi pod Ciechanowem, marzy o samodzielności. Rusza więc do wielkiej Warszawy, by zacząć pracę jako służąca. Trafia do pięknego domu państwa Kotubryckich. Los pułkownika, jego żony i Frani splecie się w sposób zupełnie nieoczekiwany.

Jaką role w tej historii odegra urodzona na Syberii Tatiana Trubecka, która po babce szamance odziedziczyła nadprzyrodzone zdolności?

Dorota Ponińska zabiera nas na przechadzkę po międzywojennej Warszawie, zwanej „Paryżem północy”. W swojej książce kreśli świat pełen kontrastów – od wielkiego blichtru po przerażającą nędzę, a robi to tak plastycznie, że jej opowieść jest jak podróż w czasie.

Polecane książki

„Czas na biznes“ to seria mini-poradników dla rozważających założenie własnej działalności w konkretnej branży. Poznaj charakterystykę rynku i konkurencję w sektorze, który najbardziej Cię interesuje. Dowiedz się jakiej kadry potrzebujesz, w co musisz wyposażyć lokal, a co najważniejsze – ile to ws...
    Od 1 stycznia, 1 marca 2017 r. weszły w życie zmiany w Ordynacji podatkowej. 1 lipca 2017 r. wejdą w życie kolejne zmiany.  ...
„Redaktora Jerzego Giedroycia poznałem, gdy w kwietniu 1993 r. udałem się do Maisons Lafitte na umówione z Nim spotkanie. Nie był to jednak mój pierwszy kontakt z «Kulturą». Pierwszy, najważniejszy, który zaciążył na całym moim przyszłym życiu, miał miejsce w październiku 1956 r. Należałem wtedy...
"Stanisław Saryusz-Żylaki mozolnie wspinał się po schodach. — Schody są jak pudełko czekoladek — powiedział. — Nigdy nie wiesz, dlaczego właściwie nie są ruchome i trzeba po nich włazić. Przystanął na moment i głęboko się zamyślił. — Właściwie to chyba nie mam racji. Muszę wymyślić coś innego." - fr...
  Lady Delfina Cameron znana jest z zamiłowania do pomocy najuboższym. Pewnego razu kiedy wezwano ją do gospody na przedmieścia Londynu, zostaje przez pomyłkę wzięta za damę lekkich obyczajów i wykorzystana przez pijanego pułkownika Fitzwaringa. Jest tylko jeden sposób, aby zapobiec skandalowi. Lady...
Legendy, mity, rzekome prawdy, przypadkowe błędy, świadome zafałszowania historii, teorie spiskowe. Bernd Ingmar Gutberlet, historyk i autor bestsellerowych publikacji popularnonaukowych, po raz kolejny zabiera nas w podróż przez różne epoki historyczne, od tych najstarszych po dzieje najnowsze, prz...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Dorota Ponińska

Rozdział 1

W pokoju kąpielowym unosił się zapach luksusowego mydła i konwaliowych
perfum. Majowy wiatr poruszał tiulową firanką w oknie i zapraszał na
spacer.

Na brzegu porcelanowej wanny siedziała młoda kobieta, Natalia
Kotubrycka, i wbrew nastrojowi słonecznego dnia pozwalała łzom spływać
po policzkach, a nawet kapać na gołębią garsonkę. W ręku trzymała
cieniutki kawałek białego papieru z czerwoną plamą krwi. To dlatego
płakała. Od trzech dni żyła nadzieją, że może teraz się udało, że
wyczekiwane, upragnione dziecko zechciało się zagnieździć w jej
stęsknionym ciele. Ale nie. Znowu nie.

Który to już raz spotyka ją ten zawód? Trudno zliczyć. I misternie
rzeźbiona drewniana kołyska, wymoszczona batystową, pięknie haftowaną
pościelą, nadal pozostanie pusta. Służyła kolejnym pokoleniom w rodzinie
męża, a od kilku już lat stoi w dziecięcym pokoju i czeka na nowego
dziedzica, by ukołysać go do snu. Czeka, aż Natalia usiądzie przy niej i zanuci swojemu dziecku najpiękniejsze kołysanki. Ale będzie musiała
jeszcze zaczekać. Jedynie od czasu do czasu poruszy ją ręka Frani,
ścierając kurze z jej drewnianej, ozdobionej rodowym herbem ramy.

Mąż Natalii, pułkownik Kotubrycki, był zbyt dobrze wychowany, by czynić
żonie wyrzuty z tego powodu. Ale Natalia doskonale wiedziała, jak bardzo
czekał na to dziecko, jak pragnął oznajmić swoim sędziwym rodzicom, że
mogą się przestać martwić o przyszłość rodu i nazwiska. Czekali na to od
kilku lat. Owszem, Natalia była wciąż młoda, miała dopiero dwadzieścia
sześć lat. Ale czemu to trwa tak długo? Nie rozmawiali o tym, jednak
coraz częściej ten niewypowiedziany temat zalegał między nimi nagłą
ciszą. Żadne z nich nie chciało głośno zapytać: „To moja wina czy twoja?
To przeze mnie czy przez ciebie?”.

Ach, jakże zazdrościła tym młodym matkom, które spacerowały uliczkami
Kolonii Oficerskiej na Żoliborzu, pchając przed sobą wózki albo
prowadząc swoje dzieci za rączkę. W niedzielne popołudnia towarzyszyli
im czasem mężowie – w pięknych oficerskich mundurach albo w cywilu. Jak
cudownie wyglądały te młode, szczęśliwe kobiety, otoczone rodziną. Jak
błyszczały im oczy. Natalii wydawało się, że ich pozycja w małżeństwie
jest wtedy ugruntowana, niepodważalna, że są żywym, bijącym sercem
rodziny, niezbędnym do życia i mężowi, i dzieciom. A ona? Choć spełniła
swoje panieńskie marzenie i została żoną pułkownika Kotubryckiego,
którego podziwiała od wczesnej młodości, jeszcze jako rotmistrza, to nie
dając mu potomka, wciąż czuła się niepewnie, tak jakby jej status można
było podważyć, zakwestionować, a nawet zmienić.

„Zmienić?!”, na tę myśl aż przeszył ją dreszcz. Zastanawiała się w popłochu, ocierając łzy wierzchem dłoni: „Czy on mnie jeszcze kocha? Czy
nie jest mną rozczarowany? Czy nie widzi we mnie wybrakowanej kobiety,
która nie potrafi urodzić dziecka?”.

– Proszę pani, przed domem czeka dorożka! – Doszło ją lekkie pukanie i donośny głos Frani.

– Już idę! – powiedziała pospiesznie.

Wrzuciła papier do toalety, spuściła wodę. Spojrzała w wielkie
kryształowe lustro. Gołębia garsonka ze śladem łez na ramieniu leżała
świetnie, była idealnie dopasowana w talii. Jedwabna kokarda białej
bluzki układała się dobrze. Złote fale przyciętych krótko włosów lśniły.
Ale jej twarz była smutna i blada, a fiołkowe oczy zaczerwienione i podpuchnięte.

– Niech dorożka zaczeka, zaraz będę! – krzyknęła do Frani, po czym
opłukała twarz zimną wodą, wklepała w nią trochę kremu i wyjęła z torebki puderniczkę oraz koralową szminkę. Nie chciała, by przyjaciółki
zobaczyły ją w takim żałosnym stanie. Zawsze miała opinię najładniejszej
na całej pensji, a to przecież zobowiązuje. I po chwili przekonała się
po raz kolejny, że dobra szminka i puder potrafią czynić cuda. Posłała
uśmiech swojemu odbiciu w lustrze i wybiegła.

Po kwadransie Natalia siedziała w dorożce i jechała w kierunku Starego
Miasta na spotkanie z przyjaciółkami ze szkolnych lat, Sabiną i Adą.
Przedpołudniowe słońce świeciło przyjaźnie, majowa zieleń ładowała
optymizmem i nadzieją, wiatr niósł upojny zapach bzów z żoliborskich
ogrodów. Natalia wzięła głęboki wdech i pomyślała: „Może uda się
następnym razem”, zamykając w głowie przygnębiający temat braku
dziedzica. Teraz chciała się cieszyć przejażdżką odkrytą dorożką w piękne majowe przedpołudnie.

Wąsaty dorożkarz prowadził konia lekkim kłusem przez plac Wilsona, ulicą
Mickiewicza, potem Bonifraterską. Końskie kopyta wybijały rytm na
kamiennym bruku. Natalia patrzyła na mijane kamienice i ludzi. Lubiła to
miasto. Delektowała się słońcem i wspominała swoje pierwsze spotkanie z Warszawą.

Była wtedy dziewczynką, trochę przestraszoną i zagubioną w wielkim
mieście. Przyjechała tu z ciocią Stefą, niedługo po śmierci mamy,
kilkanaście lat temu. Jej ojciec – właściciel dużej fabryki konserw w Wielkopolsce, którą sam zbudował i zarządzał – zupełnie nie miał głowy
do zajmowania się jedyną córką. Dlatego po nagłej stracie żony powierzył
ją opiece bezdzietnej siostry. Ciocia Stefa przelała na dziewczynkę
swoje uczucia, a także ambicje. Dla Natalii było to prawdziwym
błogosławieństwem – pomimo wielkiej tęsknoty za mamą miała w cioci silne
kobiece wsparcie.

Ojciec natomiast, energiczny i pomysłowy przedsiębiorca, skupił się na
zarządzaniu majątkiem, uznając, że najlepsze, co może zrobić dla swojej
córki, to zapewnić jej godziwy posag. Ciocia Stefa uważała jednak, że
sam posag nie wystarczy – pragnęła bowiem, by w przyszłości Natalia
trafiła do wyższych sfer, dlatego oprócz majątku musiała zostać
wychowana na damę. A z buzią aniołka i odziedziczoną po matce
delikatnością szansa na to była duża. Dlatego przekonała swojego brata,
żeby posłał dziewczynkę na najlepszą pensję w Warszawie.

W tym właśnie czasie ojciec Natalii podpisał intratny kontrakt na
dostawy dla pruskiej armii. Wtedy jeszcze nie wiedział, że wkrótce
rozpocznie się Wielka Wojna, a mięsne konserwy dostarczane niemieckim
żołnierzom na obu frontach staną się jednym ze strategicznych produktów
i uczynią go milionerem. Ale od początku czuł, że na tym kontrakcie nie
może stracić, więc zgodził się wysłać córkę na najlepszą i najdroższą
pensję w Warszawie, na której czesne wynosiło sto dwadzieścia rubli
rocznie. Gdyby sam miał podjąć decyzję, wybrałby dla niej domową
guwernantkę, a w ostateczności szkołę dla dziewcząt w Poznaniu albo w Berlinie. Ale jego siostra mierzyła w polskie wyższe sfery i uważała, że
w grę wchodzi tylko Warszawa, bo tu bije serce elit.

Natalia pamięta, jak w ciepły sierpniowy dzień wysiadła z ciocią Stefą
na Dworcu Wiedeńskim, w samym centrum Warszawy, u zbiegu Marszałkowskiej
i Alei Jerozolimskich. Gdy wyszły z hali dworca, wszystko wydało im się
takie eleganckie: bogato zdobione kamienice, szpaler włoskich topoli
przed dworcem, kobiety w sukniach i kapeluszach. Warszawa pachniała
jakoś inaczej niż Poznań, w którym czasem bywały, ale Natalka nie
umiałaby powiedzieć czym. Jej wzrok przyciągnęły i zachwyciły zwłaszcza
złote i miedziane kopuły prawosławnych cerkwi, które błyszczały w słońcu
ponad dachami domów. Tego w Poznaniu nie widziała.

Ciocia Stefa wynajęła stojącą przed dworcem dorożkę, mały tragarz
załadował kufry, podróżne usiadły wygodnie, a ciocia zakomenderowała:

– Na Świętej Barbary cztery, proszę! Budynek pensji dla dziewcząt.

Koń ruszył wolno, a obie Wielkopolanki przyglądały się miastu. Mała
Natalia patrzyła szeroko otwartymi oczami na warszawskie elegantki
zatrzymujące się przed wytwornymi wystawami przy Marszałkowskiej, na ich
wąskie suknie, parasolki, a zwłaszcza piękne kapelusze z szerokimi
rondami.

– Rozumiesz, dlaczego tu przyjechałyśmy, Natalko? – zapytała ciocia
Stefa. Jej rumiane policzki błyszczały w słońcu cieniutką warstwą potu,
a potężną sylwetkę ciasno opinała szara zgrzebna suknia, trochę
wygnieciona w podróży.

– Żebym się mogła uczyć?

– Tak, to też. Ale przede wszystkim, żebyś wyrosła na taką piękną,
elegancką damę, jak te panie.

Natalka zadumała się nad tymi słowami.

– A jak skończę już szkołę, to też dostanę taki wielki kapelusz? Z piórami? – zapytała z nadzieją.

Ciocia Stefa roześmiała się.

– Jak już zostaniesz damą i wyjdziesz za mąż za jakiegoś wielkiego pana,
będziesz sobie mogła kupować kapelusze tak duże jak młyńskie koło!

Na to wspomnienie Natalia nie mogła powstrzymać uśmiechu. Wciąż
pamiętała swoje dziecięce marzenie o posiadaniu ogromnego kapelusza, ale
moda się zmieniła i musiała je zweryfikować. I choć po ośmiu latach nauk
pobieranych na pensji pani Stefanii Tołwińskiej przy ulicy Świętej
Barbary 4 czuła się już prawdziwą damą, to dziś miała na głowie
niewielki biały toczek z woalką niczym mgiełka.

Tymczasem jej dorożka skręciła w ulicę Miodową, następnie w Krakowskie
Przedmieście i po chwili jazdy szerokim Królewskim Traktem zwolniła w pobliżu okazałego budynku z numerem 13.

– Gdzie szanowna pani życzy? – spytał przez ramię dorożkarz, ściągając
lejce konia. – Hotel Europejski jest! Ale od wejścia głównego czy od
Lourse’a?

– Od Lourse’a. Dziękuję. – Natalia poczekała, aż dorożka zatrzyma się
przed wejściem do kawiarni, podała dorożkarzowi monetę i wysiadła.

– Czekać na szanowną panią?

– Nie, dziękuję.

Stanęła przed wejściem do najlepszej kawiarni w Warszawie, popatrzyła na
wielki napis: L. LOURSE, i westchnęła głęboko. Ciocia Stefa miałaby
satysfakcję, takiego życia chciała dla swojej wychowanki! No, prawie
takiego…

Natalia otworzyła szklane drzwi kawiarni i weszła do środka.

Już od progu uderzył ją wyborny zapach świeżo palonej kawy, a zaraz
potem poczuła mieszankę słodkich aromatów: migdałów, cynamonu,
czekolady, pieczonych ciasteczek i kremów. Okazały bufet pełen tych
pyszności wabił z końca sali. Natalia rozejrzała się po przestronnym
wnętrzu. Lubiła jego przepych: miękkie, wygodne fotele w stylu Ludwika
XV, pokryte czerwonym pluszem, wspaniałe żyrandole i kinkiety, palmy i ogromne lustra w złoconych ramach. A przy okrągłych marmurowych
stolikach wykwintne, eleganckie towarzystwo, przyciszone głosy i dyskretny śmiech.

Przy stoliku pod ogromną palmą siedziała znajoma postać w żółtej
sukience – młoda kobieta z krótko przyciętymi ciemnymi włosami. Nie
zauważyła Natalii, pochylona nad płachtą „Kuriera Warszawskiego”.

Natalia podeszła do niej.

– Ada!

Dziewczyna spojrzała znad gazety.

– Och, jesteś już! – Uśmiechnęła się, wstała i ucałowała Natalię w oba
policzki. – Siadaj, poczekamy z zamówieniem na Sabinę.

Natalia się uśmiechała. Ich przyjaźń trwała nieprzerwanie od szkolnych
lat i zawsze działała na nią kojąco. Odkąd spotkały się w jednej klasie
na pensji jako dziesięcioletnie dziewczynki, były nierozłączne. Razem,
we trzy, przechodziły przez szkolne zmagania, egzaminy, maturę, pierwsze
zakochania, pierwsze związki z mężczyznami, pierwsze fascynacje dorosłym
światem. Ich wzajemne wsparcie było bezcenne.

– Widzisz… – powiedziała Ada, wskazując brodą na gazetę – …mieli
wydrukować wiersz mojego Anatola w „Kurierze Warszawskim”, a wydrukowali
Tuwima!

Natalia już miała na końcu języka, że Tuwim jest przecież dużo lepszym
poetą niż jej Anatol, ale nie chciała robić przyjaciółce przykrości.
Anatol zawsze wywoływał w niej jakiś dysonans. Nie wiedziała dlaczego.
Był miły, szarmancki, ale jakoś nie umiałaby mu zaufać. Wiedziała
jednak, że Ada jest w nim nieprzytomnie zakochana, a to rozumiała
doskonale.

– Może następnym razem wydrukują… – pocieszyła ją bez przekonania.

– Och, wiem, że za nim nie przepadasz, ale ja go uwielbiam! I wróżę mu
wielką karierę! Jest taki zdolny! – Ada złożyła gazetę i odłożyła ją na
sąsiedni stolik. Ściszyła głos: – A propos „wróżę”… Słyszałaś o wróżce
Tatianie? Już trzy znajome mi o niej mówiły. Podobno ma niezwykły dar:
widzi to, czego inni nie widzą!

– Czyli co? – zapytała Natalia, ale nie doczekała się odpowiedzi, bo
trzasnęły szklane drzwi i do kawiarni wpadła trzecia uczestniczka
spotkania. Jej rudawe, proste włosy były rozwiane, druciane okulary
zsuwały się z nosa, a długie nogi tonęły w szerokich czarnych spodniach
ściśniętych w talii wąskim paskiem. Do tego popielata jedwabna bluzka z żabotem. Polski jedwab z Milanówka, lansowany przez panią prezydentową
Mościcką, nosił się świetnie już od dwóch sezonów.

– Dzień dobry, moje kochane! – powiedziała szybko Sabina, cmokając
przyjaciółki w policzki. – Wybaczcie, ja prosto z zebrania! Zamówiłyście
już? – zapytała, moszcząc się wygodnie w miękkim fotelu obitym czerwonym
pluszem, przy którym jej włosy wydawały się jeszcze bardziej ogniste.
Zresztą, niezależnie od koloru włosów i fotela, Sabina zawsze wnosiła ze
sobą ogrom energii. Nie dawało się jej nie zauważyć.

Przy ich stoliku pojawił się kelner w czarnym fraku i kłaniając się,
zapytał:

– Czym mogę paniom służyć?

Nie potrzebowały karty, znały ją dobrze. Zamówiły białą kawę i…

– Dla mnie napoleonka z grylażem i konfiturą wiśniową – powiedziała Ada.

– Ja proszę rogalik z masą migdałową – dodała Sabina.

– A dla mnie bomba hrabska! – poprosiła Natalia.

– Służę paniom.

Kelner skłonił się i odszedł, a Ada i Sabina popatrzyły na Natalię
podejrzliwie.

– Coś się stało? – spytały jednocześnie.

Bomba hrabska, czyli kule lodów waniliowych, powleczone mrożonym kremem
i czekoladą, to był od lat ich ulubiony deser u Lourse’a, deser o specjalnym przeznaczeniu: kiedy któraś przeżywała jakiś zawód, miała
kłopoty albo zwyczajnie zły nastrój, pocieszały się tym niebiańskim
specjałem. Bomba hrabska była w ich relacjach symbolem pocieszenia i wzajemnego wsparcia. Natalia nie mogła jej sobie dziś odmówić, ale nie
chciała wyjawiać przyjaciółkom powodów.

– Nic szczególnego się nie stało, ale dziś właśnie tego potrzebuję –
odpowiedziała wymijająco i żeby zmienić temat, zapytała: – I co z tą
Tatianą?

– Och, właśnie! – przypomniała sobie Ada. – Moje kochane, podobno wróżka
Tatiana ze Smolnej widzi wszystko! Czyli to, czego inni nie widzą!

– To znaczy co konkretnie? – zapytała trzeźwo Sabina, zakładając nogę na
nogę.

– No, nie wiem, jakieś duchy…? Jakieś energie…? przyszłość? Kobiety
opowiadają niestworzone historie o jej wizjach!

– Co ty wygadujesz, dziecko? Przecież nie ma żadnych duchów! – Sabina
spojrzała na nią znad szkieł, surowo jak belfer.

– Odezwała się socjalistka! – zaśmiała się Ada.

– No, chyba nie wierzycie w te zabobony? – Sabina nie chciała odpuścić.
– Rozumiem, że nasze służące, siostry Ozorkówny, wychowane w wiejskiej
ciemnocie, wierzą w te bzdury! Ale przecież nie wy, kochane, dumne
absolwentki pensji pani Stefanii Tołwińskiej!

Roześmiały się. Wspomnienia ze szkolnych lat były ulubionym tematem ich
spotkań. Poznały się jako małe dziewczynki, wiecznie pouczane,
napominane, strofowane: trzymać się prosto, siedzieć wdzięcznie,
spuszczać oczy, uśmiechać się skromnie… Teraz były już dorosłymi,
niezależnymi kobietami i mogły bawić się wspomnieniami swojej edukacji,
stojąc na bezpiecznym brzegu swojej dorosłości i niezależności.

– Zwłaszcza profesor Skotnicki, entuzjasta nauk Darwina, rwałby sobie
włosy z głowy, słysząc, że mówimy o duchach, zamiast wierzyć w przyrodoznawstwo i ewolucję!

– Może chociaż panna Różańska od literatury
wybaczyłaby nam te duchy? Pamiętacie, jak kochała Dziady? – Ada lubiła
wspominać swoją ulubioną nauczycielkę, która umiejętnie rozbudzała w uczennicach literackie pasje.

– Ciemno wszędzie, głucho wszędzie… Do dziś mam ciarki na plecach, jak
to słyszę.

– Nikt nam nie musi niczego wybaczać – powiedziała z przekonaniem
Natalia. – To są wprawdzie niewyjaśnione zjawiska, ale nikt nie może
udowodnić, że nie istnieją. Sam marszałek Piłsudski brał przecież udział
w seansach spirytystycznych.

Natalia przejęła ślepy podziw dla Marszałka od swego męża rotmistrza,
obecnie już pułkownika. Ale krytyczna Sabina nie podzielała tego
podziwu. Popatrzyła na Natalię niemal z politowaniem.

– No, skoro sam Marszałek wierzy w duchy, to sprawa przesądzona! –
powiedziała ironicznie.

– Tak, mój mąż mówił, że nawet w okopach wojny bolszewickiej wywołali
kiedyś z Wieniawą i generałem Sosnkowskim ducha carskiego oficera, który
im powiedział, którędy bolszewicy przypuszczą atak następnego dnia.

– I co, zastosowali się do tego?

– Tak! I wszystko się sprawdziło! – powiedziała triumfalnie Natalia. Jej
podziw dla męża legionisty nie osłabł ani trochę od czasów
narzeczeńskich i cieszyła się sukcesami „braci szwoleżerów”, jakby były
jej własnymi.

– To rzeczywiście cud boski, żeśmy tę wojnę wygrali, skoro na takiej
podstawie podejmowano tam decyzje – rzekła z przekąsem Sabina.

Kelner podszedł do ich stolika bezszelestnie i ze srebrnej tacy podał im
kawę i desery.

– Oj, kochane, nie kłóćcie się o politykę! Nie warto! – powiedziała
pojednawczo Ada. – A propos Wieniawy… Wiecie, że jak byłam w zeszłym
tygodniu w Adrii z moim Anatolem, to spotkaliśmy Tuwima, a Tuwim poznał
nas z Wieniawą! I wiecie co? Wieniawa poprosił mnie do walca! Ach, jak
on cudownie tańczy! I jaki jest szarmancki! I jeszcze ten wirujący
parkiet w Adrii! Wszystko to tak mi zawróciło w głowie jak najlepszy
szampan!

– Lepiej na niego uważaj – powiedziała przytomnie Natalia. – Złamał już
niejedno serce.

Ada popatrzyła na nią z ciekawością.

– A co, czyżbyś coś o tym wiedziała? Czego nam nie mówiłaś? – zapytała,
a jej policzki aż płonęły z ciekawości. – Okazji na pewno miałaś wiele:
bale pułku, bale w kasynie oficerskim… Opowiadaj!

Natalia tylko wzruszyła ramionami.

– Kawalerzyści lubią kobiety, to jasne, ale nie uwodzą żon innych
kawalerzystów, taką mają zasadę – powiedziała. Dla niej nie miało to
zresztą znaczenia: choćby szarmancki i powszechnie uwielbiany Wieniawa
zrobił nie wiadomo co, i tak ideałem polskiego oficera i mężczyzny
pozostawał jej własny mąż, pułkownik Kotubrycki, którego pokochała
pierwszym porywem serca i podziwiała nieodmiennie od lat. – Ale ty nie
jesteś żoną kawalerzysty…

– Nie jestem niczyją żoną! – skwitowała Ada. – I nie będę, dopóki mój
poeta nie poprosi mnie o rękę.

Sabina wyciągnęła z torebki długą szylkretową fifkę i osadziła w niej
cieniutkiego papierosa. Skinęła na kelnera, żeby podał jej ogień. Pomimo
swoich socjalistycznych przekonań nie wyzbyła się pewnych wielkopańskich
nawyków wyniesionych z domu.

– No, to raczej nie nastąpi prędko – powiedziała, zaciągając się dymem,
gdy młody kelner podsunął jej płomień ze srebrnej zapalniczki. – Chyba
że twoja wróżka Tatiana rzuci na niego miłosny czar!

Roześmiały się wszystkie naraz.

– Zresztą, moje drogie, jak wiecie, uważam, że mądrej kobiecie mąż nie
jest do niczego potrzebny. Małżeństwo to przeżytek! Bądźmy wreszcie
nowoczesne i wolne od przestarzałych konwencji! – perorowała Sabina ze
swadą. – Czy po to nasze postępowe nauczycielki z pasją przekazywały nam
wiedzę i uczyły rozumieć świat, żebyśmy utkwiły przy garach i pieluchach? Kochane, mamy dwudziesty wiek! Kobieta doprawdy ma dziś
wiele ważniejszych zadań i wyzwań niż tylko niańczenie męża i dzieci!

Ada popatrzyła na nią tak, jakby imponował jej trochę ten brawurowy
radykalizm przyjaciółki. Ale Natalia niczego w życiu nie pragnęła tak
bardzo jak tradycyjnej roli żony i matki, z „niańczeniem męża i dzieci”
włącznie. Nawet jeśli Sabina uważała to za przestarzałą konwencję. Pusta
kołyska z wyrzeźbionym herbem znowu stanęła jej przed oczami. Jak
wyrzut. Żeby odegnać tę wizję, wzięła srebrną łyżeczkę i zanurzyła ją w czekoladowej kuli wyśmienitej bomby hrabskiej.

Gdyby jakaś wróżka umiała jej wywróżyć, kiedy wreszcie będzie mogła
ułożyć swoje dziecko w tej kołysce! Kiedy młody panicz Kotubrycki pojawi
się w pięknej słonecznej willi na Żoliborzu i wypełni swoim śmiechem i tupotem małych nóżek puste pokoje? I czy w ogóle? To właśnie Natalia
chciałaby wiedzieć najbardziej. Ale nie powiedziała tego głośno, bo
zdawało jej się, że ani Ada, ani tym bardziej Sabina nie podzielają tego
marzenia, nawet go nie rozumieją.

Rozdział 2

Frania Ozorek po wyjściu swojej pani nasłuchiwała. Gdy tylko stukot
dorożki oddalił się i wiadomo było, że pani nie wróci po żaden
zapomniany drobiazg, poszła do sypialni państwa i oddała się swojej
największej przyjemności – oglądaniu i dotykaniu sukien pani Natalii.
Otworzyła przepastną szafę, zaczęła wdychać lekki konwaliowy zapach. I po raz kolejny odczuła ogromną wdzięczność dla wyroków Opatrzności za
to, że mogła odmienić swój los, że zamiast zapachu gnojówki, wódki i potu może w pracy wąchać konwalie. Wyciągnęła czerwoną rękę i grubymi
palcami pogładziła te cuda: śliskie, lśniące materie lejące się z wieszaków jak szklista woda w strumyku. Jedne białe jak śnieg, inne
modre jak niebo, jeszcze inne liliowe jak bzy. Albo i czarne jak smoła,
te na wieczór. Całe życie pani Natalii wydawało się Frani bajkowe, ale
te śliskie, leciutkie sukienki to już uważała za istne cuda!

Kiedy Frania była dziewczynką i mieszkała na wsi koło Ciechanowa, miała
tylko dwie sukienki – jedną na zimę, drugą na lato, obie brązowe, trochę
szorstkie. A i te donaszała po starszej siostrze, Gieni. Więc teraz ta
szafa pełna pachnących sukien, w cudnych kolorach i z takiej leciutkiej,
delikatnej materii, była dla niej jak wejście do rajskiego świata, w którym się znalazła. Po prawdzie to raczej pani Natalia żyła w tym
rajskim świecie. Ona, Franciszka Ozorek, była tu tylko służącą do
wszystkiego. Ale co nieco i na nią spływało. Choćby ta piękna nowa
willa, w której mogła mieszkać. Wprawdzie sypiała w kuchni na
rozkładanym łóżku polowym, ale mogła spać sama, a nie z dwiema
siostrami, jak w domu. I nie wolno jej się było kąpać w państwa
łazience, mogła ją tylko sprzątać. Ale przecież miała w kuchni miskę do
mycia i zlew, a nawet szare mydło. I ten cud techniki – bieżącą wodę w kranie, więc nie musiała targać wody ze studni ani z ulicznego hydrantu.
Ach, życie w mieście było takie wygodne! I chociaż pracowała od świtu do
nocy, to za nic na świecie nie chciałaby powrócić do swojego rodzinnego
domu na wsi.

Zresztą, do czego tu wracać? Do pracy w polu ponad siły, do pleców
wiecznie bolących od schylania się i dźwigania? Do głodu na przednówku?
Do pijanego ojca, który się wiecznie awanturuje, a często i bije pasem
na oślep, wrzeszcząc, że na co tyle dziewuch w chałupie, jak mu parobka
silnego potrzeba. Ale parobka nie było, były tylko trzy siostry i zalękniona, schorowana matka. Cztery kobiety poniżane i tyranizowane
przez jednego mężczyznę.

To starsza siostra, Gienia, zbuntowała się pierwsza. Po tym jak ojciec
sprał ją do krwi. Matka kazała jej wtedy wydoić krowę i zanieść mleko na
sprzedaż do żydowskiego sklepu. Gienia wydoiła, napełniła ciepłym
mlekiem dwie kanki i poszła boso, bo jedyne buty oszczędzała na
niedzielę do kościoła. W piaszczystej drodze była dziura, bosa noga w nią wpadła, Gienia się przewróciła, naczynia z mlekiem wypadły jej z rąk, mleko się rozlało i wsiąkło szybko w suchy piach. Dziewczyna się
rozpłakała, trochę z powodu rozlanego mleka, a trochę z powodu bolącej i spuchniętej nogi. Ledwo dokuśtykała z powrotem do domu, wlokąc puste
kanki.

– Pieniądze gdzie? – Ojciec łypnął na nią groźnie już od progu.

– Ni ma… – mruknęła Gienia i ciężko opadła na drewniany zydel.

– A mleko gdzie?! – wrzasnął.

– Też ni ma… – jęknęła żałośnie. – Rozlało się.

Czerwona twarz ojca pokryta siwą szczeciną wykrzywiła się w grymasie
wściekłości. Powoli rozpiął swój pas i podszedł do niej. Frania
pamiętała, że wyglądał, jakby miał ją zamordować. „To tylko mleko”,
chciała mu powiedzieć, ale bała się odezwać. Bała się tej dzikości w jego oczach.

– Ty darmozjadzie! Ty tłuku! Ty głupia, leniwa dziewucho! Ty pokrako
jedna! – Z każdą obelgą ojciec walił ją na oślep skórzanym pasem i wrzeszczał coraz głośniej. Czekał przecież na pieniądze na swoją
wieczorną porcję wódki w karczmie. Może Gienia by uciekła z chałupy
przed jego ciosami, gdyby nie ta noga – spuchła jak balon i bolała przy
każdym poruszeniu, więc tylko kuliła się w sobie i zasłaniała głowę
rękami.

Matka patrzyła na to z wyrazem niemej udręki i zarazem bezsilności w oczach, nauczona doświadczeniem, że opór tylko pogorszy sprawę i podsyci
furię męża. Dwie zaś młodsze siostry chciały wtopić się w ścianę,
zniknąć jak cień, przestać istnieć, nie widzieć krwi i nie słyszeć
krzyków.

Tamtego dnia coś się w Gieni przełamało. Nie odezwała się więcej do
ojca. A po paru dniach, kiedy wieczorem poszedł do karczmy, powiedziała
do matki i sióstr:

– Nie zniosę tego dłużej. Nie będę tak żyć!

Matka popatrzyła na nią z lękiem i zdumieniem, jakby nie wierzyła, że
inne życie jest w ogóle możliwe.

– Co ty, córuś?

– Nie będę tak żyć – powtórzyła twardo. – Jadę do miasta.

– Do Ciechanowa? – zapytała z lękiem matka.

– A co mi robić w Ciechanowie? Do Warszawy!

Teraz wszystkie trzy popatrzyły na nią z podziwem. Żadna z nich nie
widziała nigdy stolicy, nawet ojciec tam nie był.

– A jak tam pojedziesz? – Matka aż usiadła z wrażenia. Patrzyła na córkę
szeroko otwartymi oczami, zdumiona bezbrzeżnie samą możliwością takiej
odmiany losu.

– Byłam u księdza. On mi pomógł. Jego znajomy ksiądz w Warszawie szuka
gospodyni. To pojadę.

Gienia wyprostowała się, a nawet uniosła głowę, jakby ją rozpierała duma
z tego, że znalazła sposób na taką radykalną odmianę życia. I odwagę w sobie.

– A pieniądze na bilet?

– Ksiądz pożyczył.

I ku zdumieniu rodziców i sióstr Gienia pojechała. To znaczy najpierw
poszła pieszo dwadzieścia kilometrów do Ciechanowa, a stamtąd pojechała
koleją do Warszawy. I przepadła. Na rok.

Frania bardzo za nią tęskniła, chociaż miały teraz z Antosią więcej
miejsca w łóżku, ale też więcej roboty w chałupie, w obejściu i na polu.
„Żeby chociaż list przysłała…”, myślała. Ale jak, skoro ani matka, ani
żadna z córek nie umiały czytać i pisać? We wsi była wprawdzie
czteroklasowa szkoła, ale tylko niektórzy gospodarze posyłali tam swoje
dzieci, zwłaszcza synów. Najbardziej chciała do niej chodzić najmłodsza
Antosia, prosiła o to rodziców, lecz ojciec tylko się śmiał i mówił:

– Po co takim głupim dziewuchom umieć czytać i pisać, niech lepiej łapią
za miotłę i klepisko zamiotą albo ogród wypielą, a nie będą czas
marnotrawić w szkole.

W tym nawet matka go poparła:

– Kto się zna na piśmie, ten się do piekła ciśnie! – wygłosiła ludowe
porzekadło.

Więc żadna z sióstr Ozorek nie poszła do szkoły i Gienia listu z Warszawy nie mogła im przysłać. Ale kiedy po mszy ksiądz podszedł do
nich i powiedział, że Gienia dotarła na miejsce, że z dworca odebrała ją
siostra zakonna i jest bezpieczna na plebanii, matka ucałowała rękę
księdza w podzięce za te nowiny. Ale poza tym nikt nie miał pojęcia, jak
też Gienia radzi sobie w tym wielkim mieście. I czy ją jeszcze kiedyś
zobaczą.

Frania westchnęła: „Co mi się tak zebrało na te wspomnienia? Dawne
dzieje. Inna epoka”. Ale właśnie dzięki pomocy Gieni wszystkie trzy
siostry miały teraz posady w Warszawie. Zamiast gnieździć się w pięć
osób w ciasnej, dusznej izbie, a za potrzebą chodzić za chałupę, zamiast
schylać plecy nad zagonem ziemniaków i kapusty albo rozrzucać gnojówkę
na polu, zamiast odbierać razy i wyzwiska od ojca, a do tego wiecznie
nie dojadać, żyły sobie w czystych, jasnych mieszkaniach i jako panny
służące mogły chodzić po ulicach Warszawy, robić zakupy dla państwa w ładnych sklepach i oglądać wystawy. To jest życie!

Frania wyjęła z szafy ulubioną sukienkę, tę jak niebo. I razem z wieszakiem przyłożyła ją do siebie, patrząc w duże, wolno stojące lustro
w drewnianej ramie. Twarz jej się rozjaśniła. „Jakby to było cudnie
nosić takie piękne suknie jak pani Natalia!”, z uśmiechem patrzyła na
swoje odbicie. Widziała oczywiście, że daleko jej do urody pani,
ślicznej jak aniołek, ale coraz bardziej czuła się miastową panną i na
ile mogła, próbowała swoją panią naśladować. Na przykład włosy. Gienia
wciąż nosiła długi, gruby warkocz i na głowie wiązała chustkę, natomiast
Frania kupiła sobie kapelusz, a włosy obcięła krótko, jak miastowe
panie. Wprawdzie włosy pani Natalii układały się w ładne złote fale, a jej przypominały bardziej zmokłe siano po deszczu, ale i tak czuła się w nich miastowo i nowocześnie. Wiedziała, że za nic w świecie nie wróci
już na wieś, do dawnego życia. I nie będzie nosić na głowie wiejskiej
chusty.

„No, dosyć tego!”, upomniała samą siebie. Powiesiła niebieską suknię w szafie, po raz ostatni wciągnęła w płuca konwaliowy zapach, wygładziła
kapę na łóżku państwa i poszła do kuchni, by przygotować obiad. Bo jeśli
chce nadal pracować w tym pięknym domu, to obiad musi być na czas! Od
tego przecież ma się służącą do wszystkiego.

Frania wstawiła wodę na ziemniaki. Następny cud techniki – kuchenka
gazowa! Nie trzeba rozpalać pod kuchnią, rąbać drewna, szorować sadzy. Z początku bała się tego gazu, żeby jej nie wybuchł, ale pani Natalia
posłała ją na specjalny kurs dla panien służących organizowany przez
gazownię i tam nauczyła się nie tylko obchodzić z gazem, ale i lepiej
gotować. Więc teraz, kiedy tak siedziała w swojej kuchni i obierała
ziemniaki, czuła się już naprawdę dobrą gospodynią. No i modną miastową
panną. Myślała o tym, jak bardzo się zmieniła od czasu opuszczenia
chałupy rodziców. W pewnej chwili jej myśl popłynęła ku ulubionemu
wypieszczonemu marzeniu: może którejś niedzieli, kiedy będzie miała
wychodne i pójdzie sobie pospacerować po mieście, spotka jakiego
kawalera, któremu wpadnie w oko. I może to będzie człowiek miły i grzeczny, nie taki prostak i brutal jak ojciec. I nie będzie pił za
wiele, no, w każdym razie nie codziennie. I – co ważniejsze – będzie
miał uczciwy fach w ręku, taki, który pozwoli mu zarobić na utrzymanie
własne i rodziny. Może to będzie majster? Albo i fryzjer? Albo piekarz
czy może kupiec? „Wszystko jedno, byle był uczciwy i pracowity. Byleby
nie pił i nie bił za każde głupstwo”, marzyła sobie Frania. I gdyby tak
się stało, że by mu się spodobała i dobrze byłoby im razem, i on by się
z nią ożenił, to może wreszcie wtedy miałaby swój własny dom? Z łazienką, ciepłą wodą i kuchenką gazową… Już samo marzenie wprawiało
Franię w doskonały humor. Wyobrażała sobie taką właśnie przyszłość i cierpliwie czekała, aż się spełni. Tylu kawalerów chodziło ulicami
Warszawy! Więc może wśród nich jest ten jeden, jej przeznaczony?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki