Strona główna » Kryminał » Smak strachu

Smak strachu

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 9788379766918

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Smak strachu

Komisarz Marnie Rome wraca w trzeciej odsłonie bestsellerowej i nagradzanej serii kryminalnej.

 

Czy w mieście pełnym kamer można zniknąć bez śladu?

Młoda dziewczyna powoduje śmiertelny wypadek drogowy i rozpływa się w powietrzu. Jej tropem rusza zespół śledczy niezrównanej Marnie Rome. Uciekinierka trafia do mrocznego domu, w którym głową rodziny jest nieobliczalny Harm, dający schronienie także innym zagubionym nastolatkom. Czy jednak dach nad głową jest w stanie wynagrodzić im cierpienie doświadczane każdego dnia?  Co stanie się, gdy komisarz Rome spróbuje zagrozić rodzinie psychopatycznego Harma?

 

Mroczna, pasjonująca i przejmująca książka. Tak się powinno pisać kryminały. Sarah Hilary szturmem zdobywa gatunek.  Wojciech Chmielarz

Polecane książki

W roku Pańskim 1227 nieopodal Gąsawy zostaje zamordowany książę Leszek Biały, osierocając rocznego syna Bolesława. Nowy dzierżyciel Krakowa staje przed trudnym zadaniem. Musi przeżyć i obronić swoją dzielnicę przed zakusami zachłannych krewniaków. Pomagają mu w tym surowa matka, duchowni, mor...
Komentarz zawiera systematyczną i wyczerpującą analizę przepisów ustawy o kredycie konsumenckim. Omówiono w nim m.in.: zasady i tryb zawierania umów o poszczególne rodzaje kredytów konsumenckich, zakres obowiązków kredytodawcy oraz pośrednika kredytowego, standardy dotyczące reklamy kredyt...
„Cały czas wpatrywali się sobie w oczy. Miał wrażenie, że topi się w jej źrenicach, w niej samej. Nie rozumiał tego zjawiska, ale nawet nie próbował. Viviana przepełniała go, płynęła w jego żyłach, biła w jego sercu. Świat znikł. Byli tylko on i ona. Zachwycał się nią, a ona nim...&rdqu...
Arkadiusz Aulich (rocznik 1979) – urodzony zwyczajnie: wąski tunel, światło, na końcu albo początku końca wydał przeraźliwy krzyk... Jest twórcą niezależnym, nieustannie wymykającym się wszelkim konwenansom. W jego twórczości można zaobserwować przyciągające się przeciwieństwa, które tworzą jakiś ni...
Monografia jest poświęcona instytucji lotniskowego obszaru ograniczonego użytkowania, rodzaju obszaru specjalnego, stanowiącego wyjątek od zakazu przekraczania standardów jakości środowiska. Autorka klasyfikuje w niej ten obszar, wskazuje jego cechy, cel i przesłanki utworzenia. Kompleksowo analizuj...
Celem niniejszego opracowania jest diagnoza przygotowania samotnych ojców do roli rodzicielskiej. Autorka starała się odpowiedzieć na pytania: w czym ustępuje Samotne ojcostwo samotnemu macierzyństwu? Co decyduje o tym, że w sytuacji orzekania rozwodu prawo do wychowania dziecka przypada zazwyczaj m...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Sarah Hilary

Tytuł oryginału: Tastes Like Fear

Copyright © for the Polish translation

by Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2017

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2017

Redaktor prowadząca: Milena Buszkiewicz

Redakcja: Karolina Borowiec

Korekta: Kamila Markowska / panbook.pl

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka / panbook.pl

Projekt okładki i stron tytułowych: Magdalena Zawadzka

Fotografie na okładce: www.shutterstock.com/Maria Savenko

www.shutterstock.com/Bruno Passigatti

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

Wydanie elektroniczne 2017

ISBN 978-83-7976-691-8

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

fax: 61 853-80-75

redakcja@czwartastrona.pl

www.czwartastrona.pl

Wyjątkowe postaci i wielopoziomowa fabuła. Wnikliwe studium zranionej duszy. Sarah Hilary coraz mroczniejsza

Katarzyna Puzyńska

Sarah Hilary kolejny raz nie odpuszcza czytelnikowi. „Smak strachu” to hipnotyzująca opowieść o zakamarkach chorego umysłu i obsesyjnej potrzebie sprawowania kontroli – nad wszystkim i nad każdym. To także historia o nieprzepracowanych traumach, nastoletnich sekretach i bolesnym pragnieniu bycia dostrzeżonym.

Małgorzata Rogala

Mroczna, pasjonująca i przejmująca książka. Tak się powinno pisać kryminały. Sarah Hilary szturmem zdobywa gatunek.

Wojciech Chmielarz

Ta historia uruchamia nie tylko wyobraźnię, ale i zmysły. Inspektor Marnie Rome, mroczny Londyn pełen tajemnic i zaginione nastolatki stanowią intrygujący koktajl. Polecam kolekcjonerom wrażeń.

Joanna Opiat-Bojarska

Sarah Hilary pisze kryminały, które porywają od pierwszych stron. Zanim sięgniesz po jej powieść, poinformuj rodzinę.

Robert Małecki

Dla Francis

Za to, że była jedną

z tych odważnych

Dwa lata wcześniej

DESZCZ STĘPIŁ WSZYSTKIE londyńskie iglice, spłaszczył wszystkie wieżowce, pogrzebał bloki w kałużach błota. Nawet kominy Elektrowni Battersea leżały nisko, ich długie cienie gotowały się w wodzie. Nie tylko dni, ale wręcz długie tygodnie deszczu. Ściana wody, wymywająca na wierzch brudy, rozmiękczająca ziemię pod nogami, niepozwalająca zapomnieć, że to miasto powstało na cmentarzach.

Deszcz zawsze znajdzie drogę, przekrwawi się przez cegły, wypłucze szkło z potrzaskanych okien, wypełni pustą puszkę, którą Christie wystawiła na godziny szczytu. Przesunęła palcem po zadartej krawędzi, chcąc zobaczyć krew – dowód, że ciągle tu była. Puszka guinnessa, z wieczkiem oderżniętym za pomocą tępego noża, z kamieniami obciążającymi denko. Monetami osiągnęłaby ten sam cel, lecz minęły już całe dni, odkąd w puszce ostatni raz zagościły pieniądze. Zaczęła ssać palec, czując smak mięsa i miedzi. Pusty ból, ale dawał znak, że Christie ciągle tu jest. Żałowała, że nie ma to lepszego dowodu niż zakrwawiony palec w ustach.

Świat stał się murem parasolek. Christie znała ludzi dojeżdżających do pracy tą trasą, widziała ich latem w zapoconych sukienkach i koszulach z krótkim rękawem. Teraz chowali głowy w ramiona, marszczyli brwi. Wściekali się, że zajmuje miejsce na chodniku, że wpycha swoje brudne stopy w ich na wpół zamknięte drzwi sumienia. Deszcz był pretekstem, by nienawidzić jej bardziej. Gdy była nowa w tej grze – kiedy to było? Parę miesięcy temu? – szukała w tłumie przyjaznych twarzy. Szybko się jednak nauczyła, że to nie dobroć dawała monety. Ludzie rzucali w nią drobniakami tak, jak się je rzuca do koszyka na myto. Żeby przedostać się dalej, żeby uciec. Jeszcze chwila i nie będą musieli udawać, że ją zauważyli. Stanie się niewidzialna. Deszcz ją zmyje.

– Mogłabyś? – rzuciła nagląco kobieta, mając na myśli stopy Christie, które najwyraźniej zagradzały jej drogę, chociaż to nie była prawda. Christie skuliła się, skurczyła, żeby nikomu nie wadzić. – Na Boga, znajdź sobie jakieś miejsce. – Była chuda i zła, z pięścią groźną od pierścionków zaciśniętą wokół rączki parasola.

Christie wcisnęła się w próg jakiegoś wejścia, niemal suchego, jednak nawet tutaj deszcz znalazł do niej drogę. Przecisnął się przez stare cegły, najpierw cienką strużką, potem strumieniem. Czuła, jak jego palce łaskoczą ją po karku.

– Są przecież miejsca dla takich jak wy.

Nie znała ich. Żałowała tego, ale nie znała. Bała się deszczu, który wszystko niszczył, jej ubrania, jej śpiwór – wszystko, co miała. Deszcz wzbudzał w niej strach większy niż ogień.

Kiedy dopiero zaczynała, pewna młoda para przynosiła jej ulotki. Zatrzymywali się i kucali, usta im się nie zamykały. Opowiadali o Bogu i tym, co miało przyjść, i pytali ją, czy jest gotowa. Christie spodziewałaby się tego po starych ludziach, chociaż większość kręciła tylko głową, jakby za ich czasów żebracy nie istnieli. Tylko raz ktoś po sześćdziesiątce zaszczycił ją choćby drugim spojrzeniem. Młoda para miała ulotki z szeroko uśmiechniętymi ludźmi. Farbowały, jeszcze bardziej brudząc jej dłonie. Kiedy poprosiła o pieniądze, wściekli się. Udawali, że nie – „jesteśmy po twojej stronie” – ale widziała to pod powierzchnią ich skóry, jak wiło się niczym węże.

Gorszy niż węże był ten mały mężczyzna, który przyszedł kiedyś i usiadł obok niej. Nic nie mówił, tylko siedział i wrzucał jej monety do puszki, pojedynczo, żeby nie mogła wstać i odejść, i powiedzieć mu, żeby spadał, chociaż przyprawiał ją o dreszcze. Dziwnie pachniał. Nie jak bezdomny. Jak bogacz. Bogactwo nie pomaga, mówiła młoda para, rzecz w tym, żeby być gotowym. Na śmierć czy Jezusa, Christie nie wiedziała, ale przez jedną chwilę wydawało jej się, że da radę – że będzie udawać nawróconą, by oni uratowali ją przed tym. Przed byciem nikim, niczym, niewidzialnym.

Kiedy zaczęło padać, przestali przychodzić.

Wszyscy – oprócz tego małego faceta. On przychodził w foliowej pelerynie, z której spływała woda, leciała na nią. Jego monety pluskały w puszce, a Christie wiedziała, że nie stać jej na bycie wybredną. Kiedy sobie poszedł, wsadziła do niej rękę i zebrała jego pieniądze, a potem wyrzuciła je i zaczęła wysysać rdzawą krew z obdartych knykci. Tamten wróci jutro. Mogłaby się gdzieś przenieść, żeby nie zdołał jej znaleźć. Bolało ją całe ciało, jakby ktoś je ściskał.

Gdzie miałaby iść?

Kim powinna być?

Mogłaby skurczyć się jeszcze bardziej dla tej kobiety z pierścionkami, udawać nawróconą dla tamtych religijnych. Iść z tym dziwakiem w pelerynie i być… kimkolwiek by zechciał. Tylko po to, by choć na jeden dzień, jedną godzinę, uciec przed deszczem, który ją zmywał, pozbawiał kolorów, wszystkiego. Nie była już sobą. Była pusta w środku, wyskrobana. Nie było jej.

I właśnie wtedy ją znalazł, właśnie tam ją znalazł…

Tuż na krawędzi niebycia.

Nie przypominał wcale tego małego. Był wysoki, miał jasną karnację, pachniał deszczem, który zniebieszczył ramiona jego koszuli. Nie miał ulotek, nie zadawał pytań. Nie wściekał się na nią.

Jego dłonie były puste, twarz szczera.

Kiedy stał w przejściu, zakrywał parasole, plusk i chlupot kół na ulicy. Jego ramiona nie dopuszczały do niej deszczu.

Silne palce, takie jak jej, ale jego były też suche i ciepłe.

Bezpieczne, były bezpieczne.

Są przecież miejscadla takich jak wy.

Nie wierzyła w to, aż do teraz.

1

Teraz

NOAHBYŁJUŻ spóźniony. Złapał bajgla w drodze do drzwi, wyszedł z nim w zębach, zostawiając ręce wolne, by poszukać karty miejskiej, kluczy i telefonu, który właśnie wygrywał motyw przewodni z Lotnej brygady…

– Słucham. – Wyjmij bajgla, spróbuj jeszcze raz. – Sierżant Jake, słucham.

– Cholera, chłopie. – Ron Carling roześmiał się w głośniku. – Brzmisz, jakbym zadzwonił na sekstelefon. W czymś ci przeszkodziłem?

– W śniadaniu. Co tam?

– U mnie dobrze, ale u ciebie chyba nie. Długa noc?

– Z długimi nocami nie mam problemu, to wczesne poranki mnie dobijają. – Nie mógł namierzyć karty miejskiej. Miał nieprzyjemne przeczucie, że podebrał mu ją Sol. – Już jadę.

– Szefowa chce cię widzieć w Battersea.

– A gdzie dokładnie?

Ron podał mu adres, który Noah rozpoznał.

– Kiedy?

– Dziesięć minut temu. Lepiej załóż rolki i pędź jak Struś Pędziwiatr.

Czterdzieści minut później ruch z York Road kierowano na objazd z powodu wypadku. Węże samochodów pożerały ulice po obu stronach Elektrowni Battersea. Noah szedł wzdłuż jej szerokiego cienia, wysokie kominy wyciągały się do nieba niczym poplamione palce. Elektrownia nie pracowała od lat, czasami wynajmowano ją do kręcenia filmów, ale przez większość czasu stała pusta. Dan pracował tutaj, kiedy jeszcze funkcjonowała galeria sztuki, wspominał, że przy niej Tate wyglądało jak gablotka starej ciotki. Teraz budynkom nadawano nowy kształt, jeden z kominów zburzono, a całość przekrzywiła się jak stół na trzech nogach. Penthouse’y sprzedawano po sześć milionów funtów, a mówiło się o prywatnych klubach i restauracjach. Noah będzie tęsknił za starą elektrownią. Sunset Boulevard z dzikim liftingiem, wciąż chytrze palący trzy paczki dziennie…

Usłyszał taśmę policyjną, jeszcze zanim ją zobaczył, trzepoczącą na wietrze.

Czarny zapach śladów po przypaleniu. SUV wjechał w audi, a siła uderzenia wbiła oba samochody w betonową ścianę, po drodze zbierając jeszcze lampę uliczną.

Komisarz Marnie rozmawiała z policjantem z drogówki, rude włosy miała spięte z tyłu, elegancki kostium w tym samym odcieniu armatniego brązu co audi, którego fragmenty wciąż jeszcze usuwano z drogi. Po SUV-ie nie było już śladu, został tylko kształt odbityw ścianie.

– Sierżancie Jake. Dzień dobry.

– Przepraszam za spóźnienie.

– Wszyscy się dzisiaj spóźniają przez ten wypadek – odezwał się ten z drogówki.

– Jakie straty? – zapytał Noah Marnie. – Ron wspominał o jednej ofierze śmiertelnej.

– Jeszcze nikt nie umarł. Cztery ofiary w szpitalu, w tym dwie w stanie krytycznym. Jeden ze świadków mówi, że jakaś dziewczyna weszła na jezdnię.

W doniesieniach opublikowanych w sieci nikt nie wspominał o dziewczynie.

– To ona jest w stanie krytycznym?

– Nie, ona sobie poszła. Bez zadraśnięcia, a przynajmniej nie z tego powodu. Kierowca audi miał szczęście. Jego żona nie. Ani pasażer SUV-a.

– Kto jest w stanie krytycznym?

– Ruth Eaton z audi. Logan Marsh z SUV-a. Chłopak ma osiemnaście lat. Ojciec odwoził go do domu po wizycie u przyjaciela. Urazy głowy. Nie wygląda to dobrze.

– Ale dziewczyna nie została nawet draśnięta? Gdzie teraz jest?

– Też bym chciała wiedzieć.

– Czyli kiedy powiedziałaś, że sobie poszła, miałaś na myśli, że uciekła z miejsca wypadku?

– Tak. Musimy ją znaleźć. Sądząc po opisie, może jej grozić niebezpieczeństwo. Jest półnaga, cała w zadrapaniach. W szoku. – Marnie przyglądała się śladom po wypadku. – Kierowca audi to nasz jedyny świadek. Joe Eaton. Pojechał razem z żoną do Szpitala św. Tomasza.

– Ile lat miała dziewczyna?

– Szesnaście, siedemnaście? Uprzedzając twoje następne pytanie: miała rude włosy, nie blond. Jeśli sądzić po opisie, to raczej nie była May Beswick.

Od dwunastu tygodni szukali May. Noah miał nadzieję…

– Ta dziewczyna jest bardzo chuda – ciągnęła dalej Marnie. – I półnaga. Nikt z bazy osób zaginionych nie pasował do tego opisu.

– Ale co to za opis, żaden. – Przez dwanaście tygodni May mogłaby schudnąć i ufarbować włosy. – Świadek nie zauważył nic więcej?

– Próbował ją wyminąć.

– Też kiedyś omal w kogoś nie wjechałem. Dzieciak wyskoczył na ulicę za piłką. Udało mi się nacisnąć hamulec na czas, ale niewiele brakowało. Mały chwycił piłkę i zniknął, o tak. – Noah pstryknął palcami. – Widziałem go tylko przez sekundę, ale wciąż pamiętam piegi na jego nosie i obdarte kolana. Jakbym zdjęcie zrobił. To było dwa lata temu.

– Pamięć wzrokowa… – Oczy Marnie zmatowiały. – Może Eaton pamięta więcej, niż mu się wydaje. Sprawdźmy to.

2

W SZPITALU PACHNIAŁO JAK zawsze, chemiczna woń czystości z kwaśną nutą bazową ciał. Noah oddychał przez usta, wymuszonym nawykiem. Razem z Marnie szli korytarzem, gdzie wózki zostawiły ślady na ścianach, a podłoga lśniła niepokojąco. Kierowali się do sali, w której Joe Eaton czekał na wieści o stanie żony.

Eaton był po trzydziestce, ale wyglądał na młodszego. Ciemnawe włosy, szare oczy, lewe naznaczone wylewem, krew wypłynęła na biel. Elegancki garnitur, ale wrażenie niszczył kołnierz ortopedyczny. Nieco ponad metr osiemdziesiąt wzrostu. Przerażenie na twarzy na widok Marnie i Noaha.

– Panie Eaton, nazywam się Marnie Rome i jestem komisarzem policji, a to jest sierżant Noah Jake. Jak się pan czuje?

– Dobrze. – Wyprostował się. – Nic mi nie jest. Ruth ma operację. Podejrzewają pękniętą śledzionę.

– Przykro mi – powiedziała Marnie. – Ale musimy zadać panu kilka pytań.

– A co z Loganem? Rozmawiałem w nocy z jego ojcem. – Joe zakrył usta dłonią. – Nie najlepiej to wyglądało, gorzej niż u Ruth. A to przecież dzieciak.

– Nie rozmawialiśmy jeszcze z panem Marshem. Może usiądziemy? – Marnie przyciągnęła krzesło i usiadła twarzą do mężczyzny.

Joe pokiwał głową, podporządkowując się komisarz Rome. Noah czuł zapach jego strachu: stary pot zamaskowany wodą kolońską, zielony żel antybakteryjny ze szpitalnej łazienki.

– Miałam nadzieję, że opowie nam pan o dziewczynie, którą widział pan zeszłej nocy.

– Wyszła mi przed maskę. Nie miałem innego wyjścia, jak skręcić. Inaczej bym ją zabił. – Przeczesał włosy palcami. Skrzywił się. – Powiedziała już, dlaczego to zrobiła?

– Zaginęła – odparła Marnie. – Ciągle jej szukamy.

– Czyli uciekła? Z miejsca wypadku? – Wydawał się raczej wystraszony niż zły. – Zrobiła coś takiego, a potem sobie poszła, ot tak?

– Szukamy jej. Myślał pan, że jest ranna?

– Miała pełno zadrapań na ciele. Ale chyba poza tym była cała; musiała być, bo jak inaczej zdołałaby uciec?

– Chcielibyśmy jeszcze raz przyjrzeć się opisowi, który podał pan zeszłej nocy. Żeby nic nie przegapić.

– Mnie kompletnie nic się nie stało, nie rozumiem tego. Założyli mi tylko to, bo nami szarpnęło. – Joe dotknął kołnierza ortopedycznego, a potem wyciągnął ręce przed siebie i zaczął im się przyglądać. – Nawet ojciec Logana… Obaj żeśmy wyszli bez szwanku, ale tylko ja nie mam nawet draśnięcia, a przecież to wszystko przeze mnie.

Marnie i Noah czekali, nie odzywając się.

– Szła prosto na nas. Gdybym w nią uderzył, umarłaby na miejscu. Jechałem najwyżej trzydzieści kilometrów na godzinę, ale to wystarczyłoby, żeby kogoś zabić. Musiałem odbić.

– Z której strony szła? – zapytała Marnie.

– Z mojej lewej. Czyli chyba… z zachodu?

– I szła na wschód.

– Jest takie osiedle po tej stronie York Road, może ona tam mieszka? Policja kazała mi dmuchać w balonik, nie przekroczyłem limitu. Wypiliśmy z Ruth po kieliszku wina, ale jedliśmy do tego spaghetti. Byłem napchany węglowodanami, a potem jeszcze wypiłem dwie kawy. Przecież ja mam dzieci. Są teraz u siostry Ruth, zbyt małe, żeby zrozumieć, co się dzieje z ich mamą.

– Ile mają lat? – zapytał Noah.

– Sorcha dwa. Liam dziesięć miesięcy. Carrie świetnie się nimi zajmuje. Kochają swoją ciocię. – Joe wytarł łzy z oczu i położył dłonie na krawędzi stołu. – Dobra. Dziewczyna z zeszłej nocy? Wyglądała na siedemnaście lat, może trochę mniej. Trudno powiedzieć, bo nie była normalnie ubrana, miała na sobie tylko męską koszulę, za dużą, białą. A jej skóra była strasznie blada, nie licząc tych zadrapań. Poruszała się jak nakręcana zabawka. Niezbyt szybko, ale jakby nie chciała… jakby nie mogła się zatrzymać. A jej twarz… straszna. – Zamrugał. – Ona by się nie zatrzymała.

– Wołała o pomoc?

– Nie, ale ta jej twarz… zupełnie jakby krzyczała. – Skrzywił się i potrząsnął głową, jakby chciał pozbyć się obrazu, który pojawił się w jego wyobraźni.

– Panie Eaton. – Marnie wyciągnęła fotografię. – Czy to dziewczyna, którą widział pan na drodze?

– Czy to nie… Mary Beswick? – Chwycił zdjęcie u samej krawędzi. – Ta zaginiona nastolatka?

– Tak, May Beswick.

Noah wstrzymał oddech, kiedy Joe przyglądał się twarzy May, ale…

– To nie ona. – Joe oddał fotografię. – Przykro mi.

– Jest pan pewien? Mogła schudnąć od czasu, kiedy zrobiono to zdjęcie. Ufarbować włosy, przebrać się. Ile wzrostu miała tamta dziewczyna?

– Była niższa od Ruth. Nie miała nawet metra sześćdziesięciu. To tylko dzieciak, nastolatka. Może miała raczej piętnaście niż siedemnaście lat. I była naprawdę chuda. Koścista. I ruda. – Spojrzał na Marnie. – Nie tak ruda. Miała czerwone włosy, jak farba. – Wrócił wzrokiem do zdjęcia, marszcząc brwi. – Faktycznie były farbowane.

– Krótkie czy długie?

– Do ramion. Ale były nastroszone, jakby je natapirowała. Miała naprawdę dziką fryzurę.

May Beswick miała metr pięćdziesiąt pięć i nie była chuda, ale też nie gruba. Na zdjęciu jej jasne gładkie włosy sięgały do pasa. Ubrana była w zielony sweterek na białej bluzce, uśmiechała się, jej górna warga odsłaniała całe przednie zęby. Oczy o piwnych tęczówkach, zmarszczki w kącikach. Noah nie musiał patrzeć na zdjęcie, by być pewnym tych szczegółów. Oglądał tę twarz w swoich snach przez ostatnie dwanaście tygodni.

– Co jeszcze miała na sobie, poza koszulą? – zapytała Marnie.

– Nic. Może majtki. – Joe zaczerwienił się. – Nie włożyła ani spodni, ani butów. Ani stanika. Może jednak miała te siedemnaście lat. Nie wiem. W każdym razie powinna była już nosić stanik.

Gdzieś zamknęły się drzwi. Joe odwrócił się w stronę dźwięku. Jego dłonie zacisnęły się na krawędzi stołu, a szyja zaczerwieniła się pod kołnierzem.

– Opowiedz nam o tych zadrapaniach – powiedziała Marnie.

– Wszędzie… naprawdę wszędzie. Na nogach, brzuchu, klatce piersiowej. – Skrzywił się. – Były wszędzie.

Na zdjęciu twarz May była gładka, podobnie jak włosy. Pulchne policzki, szerokie czoło, żadnych śladów trądziku. Dwanaście tygodni temu nie było na niej żadnej skazy.

– Miała podrapaną twarz?

– Nie, twarz nie. Ale wszystko inne tak.

– Te zadrapania były świeże? – zapytał Noah.

– Nie wydaje mi się. Trudno ocenić, bo widziałem je w świetle lamp samochodowych, no i tylko przez sekundę, ale wydawały mi się czarne, nie czerwone, nie jak świeża krew. – Wciągnął głośno powietrze. Przytrzymał. Wypuścił. – Ruth lepiej jej się przyjrzała niż ja. Dziewczyna szła z lewej strony auta. Jeśli… – Podniósł dłonie do oczu. – Kiedy się obudzi, będzie w stanie podać wam lepszy opis. Ruth ma oko do szczegółów. Świetna w tym jest.

Przycisnął mocniej dłonie, aż zbielały mu knykcie.

– Nie mogę zapomnieć jej twarzy. Może to faktycznie była May Beswick, nie wiem. Nie przypominała jej, ale ona w ogóle nikogo nie przypominała. Nie wiem, co jej się stało, ale… wyglądała na… absolutnie przerażoną.

Opuścił ręce i popatrzył na Marnie i Noaha.

– Nie wydawała żadnego dźwięku, żadnego, ale cała jej twarz zdawała się krzyczeć.

3

Aimee

TRZY MIESIĄCE TEMU zdawało mi się, że jest bezpiecznie. W suchym domu, a nie na ulicy w deszczu. No i było też towarzystwo. Wszystkim nam się wydawało, że wylądowaliśmy na czterech łapach. Jak koty. On wziął nas do siebie.

Nazywał to nowe miejsce domem, ale nie było tak, jak można by się tego spodziewać.

– Jest otwarte – mówił.

Chodziło o otwarty plan, ale Harm miał coś innego na myśli. Miejsce, gdzie jesteś pomijany, gdzie możesz zniknąć nawet wtedy, gdy tego nie chcesz. Martwe przestrzenie, ślepe punkty. Puste przejścia, odstępy między budynkami. Miejsca, których nikt nie szuka, bo ich nie widzi, nie tak, jak powinien. Może kiedyś widzieli, ale nauczyli się je omijać. Nawet jeśli jesteś na ich drodze do pracy, z wyciągniętymi rękami prosisz o niewielką pomoc, nawet kiedy jesteś pieprzonym psem. Harm mówił, że czasem można mieć coś pod nosem, a i tak tego nie dostrzegać. Niektóre rzeczy są po prostu… niewidzialne.

Grace nie chce być niewidzialna. Zaczęła mu pyskować. Nie gra według zasad, a mogłaby się zwyczajnie zamknąć. W głowie za bardzo jej musuje, aż się od tego trzęsie, a włosy jej stoją, jakby potarła o nie balon. Nie chce siedzieć spokojnie i nie chce się zamknąć, a moim zdaniem coś jest z nią nie tak. Jak z nami wszystkimi, dlatego nas wybrał. Takie głośne dziewczyny jak Grace i takie skryte jak ja – palimy się jak fajerwerki, aż w końcu nie zostaje z nas nic.

Harm nas obroni, tak powiedział. Musimy go tylko słuchać, dać sobie pomóc. Grace powinna się zamknąć. Przecież przynajmniej ma dach nad głową.

Nowy dach. Dom, w którym trzymał nas wcześniej, robił się zbyt mały, za bardzo przypominał squat. Wysypywaliśmy się z niego, robiąc bałagan. To nowe miejsce jest lepsze. „Doskonały potencjał”, powiedział Harm.

Temu kolesiowi z agencji się to spodobało. „Niektórzy ludzie widzą tu tylko martwą przestrzeń, ale pan jest mądrzejszy”.

Harm pokiwał głową i odwrócił się plecami. Uważał kolesia za pedała, dało się to zobaczyć w jego twarzy. Harm nie cierpi pedałów; to pierwsza rzecz, jaką udało mi się o nim dowiedzieć.

Nowa miejscówka była mieszkaniem, ale dwupoziomowym. Z półpiętrem, jak mówił agent, mieszkanie loftowe. Jeden pokój wyżej niż pozostałe, a przed nim schody. Mój pokój. Kiedy widzieliśmy go po raz pierwszy, był jeszcze nieskończony. Surowe ściany z dziurami wielkości pięści do przeprowadzenia kabli, a agent pieprzył ciągle o oświetleniu w podwieszanym suficie i ogrzewaniu podłogowym, chociaż widać było gołym okiem, ile jeszcze pieniędzy trzeba do wykończenia mieszkania. Nic dziwnego, że się skończyły. Jednak wtedy lokum wyglądało dobrze. Pedał pozwolił nam nacieszyć się widokiem. Cały Londyn skrzył się pod naszymi stopami. „Dam wam chwilkę”, powiedział wtedy agent.

Harm odwrócił się do niego plecami.

Właśnie wtedy jest niebezpieczny – kiedy stoi plecami do ciebie. To znaczy, że nie może już dłużej na ciebie patrzeć. Obrzydzasz go, denerwujesz. Tak mocno, że nie może znieść twojego widoku. Chce, żebyś przestał istnieć, przestał patrzeć, przestał być. Wszyscy to wiedzieliśmy, nawet Grace, ale agent nie wiedział. Był tego rodzaju człowiekiem, który omijałby mnie, spotkawszy na ulicy, więc chyba też chcę, żeby przestał mówić, przestał być, zupełnie jak Harm.

Na koniec Harm uścisnął dłoń mężczyzny, którego oczy zabłysły, nos wyczuł zapach podpisanej umowy. To było jeszcze zanim skończyła się kasa, kiedy ciągle wierzyli, że te podwieszane sufity i podgrzewane podłogi się ziszczą. Kiedy Grace jeszcze musowała. Zanim Harm sprawił, że to minęło.

Pamiętam dokładnie, jakie towarzyszyły mi wtedy uczucia, tamtego pierwszego dnia w nowym miejscu.

Reszta ruszyła za Harmem i Christie na zewnątrz. Tylko mi było trzeba więcej czasu, żeby się przygotować, żeby się dowiedzieć, z czym będziemy mieli do czynienia.

Harm wrócił. Nie było go słychać na schodach, ale z podłogi podniósł się kurz, kiedy jego stopy przemierzyły ją bezszelestnie.

Potem jego ciepło za moimi plecami…

Wilgotny ciężar jego cienia na moich ramionach, na karku.

Obcinał mi włosy na krótko. Skóra mi cierpła pod wpływem jego spojrzenia.

Nie dotykał mnie. Nigdy nie dotykał. To było gorsze.

Jego wzrok był gorętszy niż palce, gorętszy niż język.

Dało się czuć zapach jego uśmiechu.

Był taki ciężki, gdy tak za mną stał.

– To jest to – szepnął. – To nasz dom.

4

PODOBNIEJAK JOE Eaton, Calum Marsh miał kołnierz ortopedyczny na szyi i prawą rękę na temblaku, żeby odciążyć mocno obity obojczyk. Siedział na krawędzi szpitalnego łóżka, próbując wcisnąć lewą stopę w skórzany but. Ten, kto zdjął mu oba wcześniej, nie rozwiązał sznurówek, a teraz mężczyzna męczył się, z wyrazem udręki na twarzy. Ubrany w chinosy i rozpiętą do połowy koszulę, chciał włożyć jeszcze buty, żeby iść i sprawdzić, co z synem. Cała jego panika i ból były widoczne w tych zmaganiach.

– Panie Marsh, nazywam się Marnie Rome i jestem z policji. A to sierżant Jake. – Marnie uklękła i wzięła but a potem rozwiązała supeł. – Przyjechaliśmy dowiedzieć się, co się stało.

Calum popatrzył na nią zdezorientowany.

– Widziała go pani? Logana? – Jego stopy i twarz drżały po wpływem stresu. – Ja spałem. Jego mama przyjechała? – Odwrócił wzrok od Marnie, skupiając się na Noahu. – Nic mu nie jest? Co się dzieje?

– Czekamy jeszcze na rozmowę z lekarzem. Logan jest w tej chwili w sali operacyjnej. – Marnie wciąż kucała, trzymając but z rozwiązanymi sznurowadłami. – Poprosiłam kogoś, by poinformowano pana, gdy tylko będzie coś wiadomo.

– Nic nie mogę zrobić. Tak powiedzieli w karetce. I tutaj. Pielęgniarki tutaj też. – Calum wytarł dłonie o pościel, zostawiając rdzawy ślad tam, gdzie pot rozpuścił zaschniętą krew. – Nic nie mogę zrobić. Był po czterdziestce, dobrze zbudowany, z siwiejącymi skroniami i krótkim zarostem na twarzy; w zmarszczkach pod oczami zebrała się krew. O ile koszula nie skrywała ran niewidocznych dla Noaha, krew należała do Jasona.

– Niedługo powinny być jakieś wieści. – Marnie odłożyła but i wyprostowała się, a potem zrobiła krok do tyłu. Dała Noahowi znak, a on przysunął krzesło do łóżka.

– Rozmawialiśmy na temat wypadku z Joem Eatonem – powiedział. – Teraz szukamy tej dziewczyny.

– Dziewczyny. – Twarz Caluma nic nie wyrażała. Zamrugał, potem na powrót skupił wzrok. – Jakiej dziewczyny?

– Dziewczyny, która weszła na jezdnię. To przez nią Joe Eaton musiał gwałtownie skręcić.

– Wjechał prosto na mnie. – Calum podniósł rękę, rozczapierzył palce. – Prosto na mnie. – Jego dłoń była większa niż Joego, poznaczona bliznami, i drżała pod wpływem szoku jak reszta ciała.

– Joe powiedział, że wyszła przed jego audi. – Noah starał się mówić łagodnie. – To dlatego musiał skręcić. Żeby jej nie potrącić.

– Tak powiedział? Ten drugi kierowca… Powiedział, że tam była dziewczyna?

– Nie widział jej pan?

– Nie widziałem żadnej dziewczyny, tylko jadące w naszą stronę audi i… ścianę. I Logana, jak uderzył w przednią szybę, z tym odgłosem. – Calum karał swoją zranioną dłoń lewą ręką. – Jego głowa wydała taki dźwięk, jakby pękła. Rozbił szybę swoją głową… – Wyciągnął na ślepo rękę przed siebie. – Nie pozwólcie, żeby umarł. Nie w ten sposób. Nie przeze mnie, niech nie umiera przeze mnie, to tylko dziecko. Moje dziecko.

– Już dobrze. – Noah chwycił dłoń mężczyzny, zimną i lepką od krwi syna, zaciskającą się z nerwów w pięść. – Panie Marsh? Calum? Już dobrze.

Marnie wyszła i wróciła za chwilę z pielęgniarką, która pomogła ojcu Logana wrócić na łóżko. Noah poczekał, aż ten się ułoży, a potem uwolnił swoją dłoń z uścisku mężczyzny.

– Przepraszam. – Calum ciągle to powtarzał pielęgniarce, Noahowi. – Przepraszam.

Marnie stała na korytarzu.

– Nie widział żadnej dziewczyny – powiedział Noah. – Myślisz, że Joe Eaton się pomylił?

– Nie skręcił bez powodu. Nie pił, nie padał też deszcz. Warunki były dobre. Dlaczego miałby wymyślać dziewczynę? Zwłaszcza półnagą i pokrytą zadrapaniami.

Wyciągnęła telefon.

– Musimy się dowiedzieć, kto jeszcze znajdował się na tamtej drodze. Tanner przegląda nagrania z monitoringu. Czy to May Beswick, czy nie, dziewczyna ma kłopoty. – Marnie wybrała numer i przyłożyła komórkę do ucha. – Ed, zadzwoń do mnie, kiedy to odsłuchasz. Jesteś mi potrzebny.

Ed Belloc był pracownikiem biura wsparcia ofiar, jednym z najlepszych. Jego związek z Marnie trwał już pół roku, może trochę dłużej.

– May Beswick czy nie – powtórzył Noah. – Myślisz, że jest na to szansa?

– Nie wiem. Chciałabym. Przynajmniej… Ta dziewczyna uciekała przed kimś. Była zraniona, z tego, co mówił Eaton. Nie zatrzymała się po tym, jak spowodowała wypadek. Zastanawiam się, czy się gdzieś ukryła, o ile miała szczęście i znalazła kryjówkę. Ed będzie znał takie miejsca w okolicy Battersea; będzie wiedział, czy i jak łatwo jest znaleźć bezpieczną kryjówkę w tej części miasta, kiedy się jest zdesperowanym.

– A może być zdesperowana, bo spowodowała ten wypadek. Jeśli Logan umrze, albo Ruth… Dziewczyna może się nas obawiać.

Za ich plecami, za ścianą, dało się słyszeć cichy protest zrozpaczonego Caluma Marsha.

– Znajdźmy ją – rzuciła Marnie.

5

Aimee

PAZNOKCIEDRAPIĄDRZWI.

– Jedzenie gotowe. On chce, żebyś usiadła z nami.

Nie chcę jeść, więc nie odpowiadam. Ashleigh szamocze się z drzwiami i wchodzi do pokoju. Harm wstawił specjalne zawiasy i trzeba było uważać, inaczej drzwi same się zamykały.

– Masz zjeść z nami.

– Nie jestem głodna.

– Nie bądź głupia. – Rozgląda się. – I nie pakuj mnie w jakieś gówno. Znowu.

Jej oczy są głodne, pożerają wszystko. Mam za dużo rzeczy.

Harm zawsze daje mi prezenty. Ostatnio sprawił mi szczotkę do włosów, z prawdziwego srebra, dobrej próby. Ashleigh podchodzi do miejsca, gdzie leży szczotka, śmiesznej toaletki z żarówkami wokół lustra, jak w garderobie gwiazdy soft porno.

– Fajne. – Jej głos jest płaski, jak wyprasowany żelazkiem. Nienawidzi mnie. Mimo to nie dotyka szczotki. Nie ma odwagi. W świetle jarzeniówek jej skóra dostaje wysypki.

– Masz zejść i usiąść z nami do stołu. – Podchodzi do drzwi. – Wstawaj.

Leżę jeszcze chwilę na łóżku, a potem robię, co mi każą. Ashleigh mnie nienawidzi, ale ma rację. Nie mogę znowu robić jej kłopotów. Nie tak szybko po ostatnim razie.

Na dole wszyscy siedzą przy stole i czekają na mnie. Wszyscy prócz Gracie, która pewnie znowu ma karę i siedzi w pokoju. Ashleigh zaczęła ją nazywać Disgracie[1]. Byłoby to nawet zabawne, ale nie jest. Jest mi jej żal. Nie znaczy to, że mnie jest lepiej. Jestem w gorszej dupie niż one wszystkie i żadna liczba srebrnych szczotek tego nie zmieni.

Rozgrzana kuchnia pachniała na brązowo, a mnie się chciało rzygać na myśl o tym, co się właśnie gotuje. Puszki, zawsze żarcie z puszek. Można by powiedzieć, że lepiej umrzeć z głodu niż to jeść, ale mam za sobą zbyt wiele głodnych nocy. Umieranie z głodu jest dobre dla bogatych dzieciaków, które zawsze mają porządny posiłek na wyciągnięcie ręki. Ja mogę się zadowolić najgorszym gównem, byle coś zjeść. I jeszcze za to podziękuję.

May uśmiecha się do mnie, siedząc bardzo prosto na swoim krześle, uczesana i ubrana w szkolny mundurek. Przez rajstopy swędzą ją uda, tak jak mnie. Jednak nie odważymy się drapać przy stole. Ashleigh zajmuje swoje miejsce, kładzie serwetkę na kolanach i maskuje wszelki ślad po tym, jaką dziwką była chwilę temu na półpiętrze.

Harm przy kuchence wykłada brązowe jedzenie na szare talerze. Porusza się wolniej niż zwykle, jakby chciał nam przypomnieć, jakie są zasady. Palce mi drżą, ale zaraz je uspokajam. Każda zmiana w rytmie szarga mi nerwy.

Wszystko musi być zawsze, zawsze takie samo.

Właśnie tego nas nauczył, tego nas ciągle uczy. Nie podoba mi się, że tak wolno się porusza. Świece wciągają jego cień na stół. Zabieram ręce daleko poza jego zasięg.

Christie pomaga Harmowi, trzyma dwa talerze jak kelnerka. Jest wysoka i twarda, bardziej prawdziwa niż my. Jasne włosy opadają jej na plecy, tak jak on lubi. Ubrała się w bawełnianą sukienkę do kolan, eksponując łydki. Ma silne mięśnie. Jednak obok niego wygląda jak chuchro. Spogląda na mnie, dając mi znak, że jest ze mnie zadowolona. Kazali chorej dziewczynce zejść na dół i przyszła bez marudzenia. Dobra dziewczynka. Dobry piesek. Odsuwam krzesło i siadam obok May, która chwyta mnie za dłoń pod stołem. Jej dłoń jest ciepła, moja zimna. W moim pokoju nigdy nie robi się naprawdę ciepło. To ogrzewanie podłogowe było kłamstwem, jak wszystko inne.

Ashleigh szura stopami po podłodze, ale zaraz przestaje i siedzi cicho.

Trzy dziewczyny ubrane w białe bluzki, czarne spódniczki i rajstopy, z twarzami umytymi mydłem i wodą, z gładko zaczesanymi włosami. Słodkie usteczka podlotków, jednak o słodyczach nie było mowy.

Christie niesie talerze na stół. Harm to dobry kucharz, mówi. Jakby trzeba było umiejętności godnych gwiazdki Michelina, żeby upichcić to gówno z puszek, tak nafaszerowane konserwantami, że mogłoby się samo podać. May próbowała kiedyś zasadzić warzywa, ale Harm jej na to nie pozwolił. Wszystko musiało mieć wydłużony czas przydatności. Obślizgły plaster suszonego bakłażana na moim talerzu wyglądał jak oberżnięty język czyjegoś buta.

Jemy w ciszy, słychać tylko skrobanie widelców o aluminiowe talerze. Wodę pijemy z aluminiowych kubków. Wszystko na naszym stole jest niezniszczalne. Trzy nastoletnie dziewczyny w towarzystwie przystojnego i szczodrego mężczyzny w średnim wieku. Naprawdę, naprawdę chciało mi się rzygać.

– Jesteśmy, kim jesteśmy – mawia ciągle Christie.

Jest horror o takim tytule[2], ale zostawiam to dla siebie.

Jesteśmy, kim jesteśmy.

Gdyby ktoś spojrzał przez okno, co by zobaczył? Ojciec z młodą żoną siedzi przy stole w towarzystwie córek-laleczek z gładkimi włosami do pasa i jędrnymi cycuszkami wybrzuszającymi eleganckie koszule. I do tego ja – dziwadło na samym końcu, z płaską klatką piersiową, krótkimi czarnymi włosami, na które marnuję swoją srebrną szczotkę.

To wszystko kłamstwa. Christie to wcale nie jego żona. My nie jesteśmy jego córkami, nawet nie jesteśmy spokrewnione. Oczywiście przez okno nie dałoby się tego dostrzec. Przede wszystkim dlatego, że wszystkie były szczelnie zasłonięte żaluzjami.

Harm nalewa mi wody do kubka, na jego twarzy maluje się zmartwienie.

– Uważaj, żebyś się nie odwodniła.

Ashleigh ryzykownie przewraca oczami, na wszelki wypadek maskując to mrugnięciem, zanim Harm ją przyłapie.

Woda smakuje monetami i pachnie jak moje dłonie kiedyś, po dobrym dniu żebrania.

– Dziękuję. – Głos mi się załamuje na ostatnim słowie.

Ashleigh pierwsza wszystko zjada.

– Było pyszne. – Oblizuje usta i posyła Harmowi biały uśmiech, jej oczy lśnią tak samo jak zęby. Nałożyła coś na powieki.

O kurwa…

Posmarowała powieki i usta wazeliną. W domu nie można nosić makijażu. To jedna z jego zasad. Wazelina sprawia, że jej usta wyglądają na mokre. Ashleigh nie wygląda z nimi jak uczennica. Wygląda dorośle, dziwkarsko. Głupia, głupia krowa…

Harm nienawidzi dorosłości. Nienawidzi dziwkarstwa bardziej niż czegokolwiek innego na świecie. Mamy być jego idealnymi laleczkami, bezpłciowymi, skromnymi. Przecież ona to wie. Ashleigh to wie. Siedzi z wypiętą piersią, dłońmi skubie rąbek spódniczki. Harm to zauważy. Ashleigh od kilku tygodni próbuje zwrócić na siebie jego uwagę. Kurwa. Jak miałby nie zauważyć jej cycków, kiedy siedzi w ten sposób?

Christe wysuwa krzesło spod stołu.

– Ashleigh, teraz twoja kolej, żeby pomóc przy sprzątaniu.

Ashleigh wstaje, kołysząc biodrami jak kolorowa zabawkowa sprężyna spadająca ze schodów. Christie wymierza jej spojrzeniem policzek, a ja czuję to tak mocno, jakby to moja twarz była celem.

Powietrze gęstnieje zupełnie jak przed burzą. Czuję na języku posmak elektryczności. Siedząca obok mnie May cała się spina w oczekiwaniu na to, co zrobi Harm. Jego dziewczynki ubrały się właściwie, siedziały, gdzie im kazano, jadły jego gówniane jedzenie, ale to za mało. Nic nigdy nie wystarcza.

– Ashleigh. – Jego głos jest miękki, jakby posypał go grubo magnezją, niczym kulturysta przed podnoszeniem dużego ciężaru. – Ashleigh.

Odwraca się, tym razem bez uśmiechu. Próbuje zlizać wazelinę z ust, ale ona wciąż tam jest, na brzegach warg, mruga do niego.

– Chodź tutaj.

May ściska mi pod stołem rękę.

Nie nie nie…

– Chodź tutaj – powtarza Harm.

Ashleigh podchodzi z powrotem do stołu, teraz już nie kręci biodrami, raczej szarpie się jak na smyczy. On patrzy jej w oczy. Jest tak blisko, że Ashleigh z pewnością czuje jego oddech. Tylko on oddycha; reszta nie ma dość odwagi, nawet Christie. Płomienie świec unoszą się równo do sufitu w tej nagłej, martwej ciszy.

– Pieką cię usta? – Głos Harma nadal jest łagodny.

Ashleigh kręci głową. Jej piersi uniosły się wraz z wdechem i Ashleigh próbuje je zatrzymać, próbuje się opanować, ale nie może. On jej na to nie pozwala.

– Pieką cię oczy?

Znowu zaprzecza.

– Są suche? Popękane?

I jeszcze raz.

– W takim razie dlaczego masz na nich wazelinę?

– Ja… nie. Tak. P-proszę. Przepraszam. – Rzuca każde słowo po kolei, licząc na to, że któreś okaże się tym właściwym.

Harm nie słucha. Wyciąga do Christie rękę, a ta chwyta swoją papierową serwetkę i podaje mu ją nad stołem, sprawiając, że płomienie świec drżą.

Harm pluje na serwetkę, a potem się prostuje.

Cały pokój jakby się przechyla, ciągnąc cienie w jego stronę; Harm nas połyka.

Ashleigh się nie rusza. Jest teraz bardzo mała, kiedy on tak stoi nad nią.

Wyciera jej usta serwetką. Znowu pluje. Wyciera jej powieki. Jakby próbował zetrzeć ją całą. Ashleigh mu na to pozwala. Przynajmniej tyle ma rozumu. Kuli się, żeby jej piersi wydawały się mniejsze. Dobrze. Plucie. Wycieranie.

Harm kończy i rzuca na stół zwiniętą w kulkę serwetkę.

Potem sięga po świecę.

Moje palce drżą gwałtownie pod stołem. May głaszcze kciukiem moje knykcie, próbując mnie uspokoić. Powinno być na odwrót. Tylko mnie Harm nie chce dotykać, tylko ja mam jakąkolwiek władzę, ale czuję strach, zawsze czuję zbyt wielki strach.

Ashleigh stoi jak kamień, jej cień skulił się u jej stóp, jakby się zsikała.

Harm trzyma świeczkę tak blisko, że cała jedna strona Ashleigh jest żółta.

Wciągam nieco powietrza przez nos, bo nie umiem już dłużej się powstrzymywać, ale nie chcę poruszyć płomienia i pchnąć go w jej włosy.

Harm patrzy na nią.

– Tak lepiej. – Jego głos ani na chwilę nie traci swojej łagodności. Harm nigdy nie krzyczy. Nie musi. – I co teraz powiesz?

– Dziękuję.

– Nie, nie to. – Przy każdym słowie płomień skacze bliżej twarzy Ashleigh. – Co powinnaś powiedzieć?

– Przepraszam.

– Powiedz to wszystkim.

Żeby wykonać jego polecenie, musi obrócić się w stronę stołu, w stronę ognia. Harm trzyma sztywno świecę, jego ślina wysycha na jej twarzy, a ja czuję zapach przypiekanej skóry, jak kipiącego mleka…

Czuję zapach jego śliny na Ashleigh.

– Przepraszam. Prze-przepraszam.

– Za co?

– Że zepsułam. – Płacze. Płomień oblizuje jej twarz, odnajduje łzy, które syczą. – Przepraszam, że to zepsułam.

– Tak lepiej. – Harm odkłada świecę na stół. Rozkłada ręce i Ashleigh wpada mu w ramiona, lądując na jego piersi z rykiem. – Dobra dziewczynka. – Głaszcze ją po włosach jak pieska. – Dobra dziewczynka.

Patrzy prosto na mnie.

Po chwili odsuwa od siebie Ashleigh na odległość wyciągniętej ręki i puszcza.

Nie, nie pozwól, by odwrócił się plecami…

Ostatniej nocy odwrócił się plecami do Grace.

Christie zaczyna zbierać talerze ze stołu, przerywając ciszę, przywracając mieszkaniu głos. Harm uśmiecha się do Ashleigh i pokazuje na umywalkę. Jej twarz zapadła się w sobie, wciąż błyszcząca od śliny. Wszystko dlatego, że chciała być dla niego wyjątkowa. Trzeba było jej powiedzieć…

Wcale nie chcesz być przez niego wyróżniona, naprawdę nie chcesz.

Ona widzi tylko prezenty, tylko dawanie. Nie ma pojęcia o tym, co zabiera.

Harm wraca do stołu.

– Aimee, dokończ posiłek. – Przesuwa wzrok na May. – Ty też. – Jakby nic się nie stało.

Wszystko musi być zawsze, zawsze tak samo.

Jedzenie jest przywilejem. Wpycham je do ust tak, jak zasypuje się piachem dół, aż buzuję od adrenaliny. Przydaje mi odwagi i odbiera rozum. Nie podoba mi się to, jak spojrzał na May. Nie podoba mi się.

– Gdzie jest Grace? – Sięgam po kubek, wsłuchując się w nową ciszę. Inną niż wcześniej, ponieważ tym razem jest skupiona na mnie, ale to lepiej, niż żeby była skupiona na May. Z pełnymi ustami powtarzam niebezpieczne pytanie. – Gdzie jest Grace?

Teraz patrzy na mnie. Na nikogo więcej. Jakby w pokoju nie znajdował się nikt inny. Jego spojrzenie sprawia, że drżę, ale chcę usłyszeć, jak to mówi. Chcę mieć dowód.

Grace zniknęła.

Czuję pustkę po niej. Znam wszystkie miejsca tutaj, otwarte czy nie. Jedno z nich jest teraz puste. Martwe. Grace zniknęła, a ja chcę, żeby przyznał, że istnieje wyjście. Że można uciec przed jego prezentami i krótką smyczą jego uwagi, strachem przed tym, co się stanie, gdy skończy mu się cierpliwość albo jedzenie. Jego rodzina to ułuda, toksyczna ułuda. Jesteśmy toksyczni. Wszyscy jesteśmy bezpieczni, ale też chorzy. Żyjemy według jego zasad, nienawidząc jego uwagi i pragnąc jej. Nienawidzimy się nawzajem, nienawidzimy go, ponieważ go potrzebujemy, ponieważ nie ma nikogo innego, a my czujemy przerażenie. Żyjemy jak bite psy.

Grace zniknęła. Uciekła.

Chcę, żeby powiedział to na głos.

Moja dłoń jest zimna i pusta.

May wstaje z krzesła.

Nie jak inni. Ona nie potrzebuje uwagi Harma, ale i tak ją dostaje. Wszyscy patrzą tylko na nią, kiedy mówi:

– Jestem w ciąży.

[1] Gra słów: disgrace w języku angielskim oznacza wstyd, hańbę (wszystkie przypisy od tłumaczki).

[2] Polski tytuł tego filmu to Jesteśmy tym, co jemy, jednak w tekście zastosowałam dosłowne tłumaczenie oryginalnego We are what we are. Film traktował o rodzinie kanibali.

6

MARNIESTAŁANA oszpeconej bocznej części ulicy i patrzyła na kamerę monitoringu. Londyn był zawalony tego rodzaju kamerami. Jej zespół zdobył wiele godzin materiałów i teraz musieli je obejrzeć w poszukiwaniu dziewczyny, która mogłaby się okazać May Beswick. Przepytywanie mieszkańców jest szybsze, ale ma swoje minusy – największym jest to, że niezauważanie niczego jest supermocą londyńczyków.

Obraz nakreślony przez Joego Eatona był dość wyrazisty, żeby Marnie zobaczyła dziewczynę oczami wyobraźni. Farbowane na czerwono włosy, czarne zadrapania na skórze. Gołe stopy. Wchodzi na jezdnię jak nakręcana zabawka. Kto ją nakręcił? I gdzie?

Odwróciła się do miejsca, z którego wyrastały kolejne kamery. Jedna na każdych sześciu mieszkańców miasta. Tim Welland, jej szef, uwielbiał cytować statystyki. Przeciętny londyńczyk był filmowany czterysta razy dziennie, a jednak zaledwie trzy procent spraw rozwiązywano dzięki materiałom z monitoringów. Może Marnie nie miała racji w kwestii tego niezauważania. Może prawdziwą supermocą miasta była paranoja. Ruszyła w stronę osiedla, z dala od śladów hamowania, myśląc o gołych stopach dziewczyny. Biegła, zraniona, szukając bezpiecznego schronienia. Dlaczego więc się nie zatrzymała?

Dwanaście tygodni wcześniej May Beswick była inteligentną, cichą nastolatką. Nie miała żadnych huśtawek emocjonalnych, żadnych lęków, a przynajmniej niczego podobnego nie zauważyli jej przyjaciele i rodzina. Dziewczyna Joego Eatona krzyczała.

Noah czekał na rogu.

– Ron zajął się przesłuchaniami. – Kiwnął głową w stronę osiedla Garrett. – Mówi, że i tak miał się tutaj rano pojawić.

– Emma Tarvin – przypomniała sobie Marnie. – Zgłaszała dzieciaki wzniecające pożary.

– I groźby karalne – potwierdził Noah. – Ron mówi, że to stara hetera, której byle co nie wystraszy. Ed się odzywał?

– Ciągle jeszcze wydzwania do różnych ludzi, ale rozmawiał już z najbliższym ośrodkiem udzielającym schronienia kobietom. Nie przyjęli zeszłej nocy żadnej nowej dziewczyny. Tak czy inaczej, nie mogłaby tak po prostu do nich wejść z ulicy. Musiałaby wcześniej zadzwonić, a jeszcze wcześniej znać odpowiedni numer. Gdyby miała dostęp do telefonu, mogłaby po prostu zadzwonić na policję. Sprawdzamy zgłoszenia sprzed i po wypadku. Do tej pory nic.

Ruszyli w stronę Garrett.

– Joe Eaton wspominał o gołych stopach. – Noah popatrzył na chodnik. – Ja bym tutaj nie ryzykował.

– Ani tu, ani nigdzie indziej w Londynie. Poza tym robiło się już zimno. Z pewnością szukała jakiegoś ciepłego kąta.

– Jeśli założymy, że była sama. Że ten, przed kim uciekała, nie dogonił jej.

– Tak, zakładając to – przyznała Marnie.

Osiedle Garrett składało się z czterech wysokich bloków połączonych systemem wspólnych balkonów. Bloki były obskurnymi betonowymi pudłami, które oferowały swoim mieszkańcom, najbiedniejszym londyńczykom, bezlitośnie olśniewający widok na rzekę. Mieszkania socjalne, ale śmierdzące w najlepszym przypadku anonimowością, a w najgorszym izolacją. Zabite deskami drzwi i okna przypominały o panującej tu paranoi; to było chyba jedyne, co tu kwitło, bo w cementowych donicach zamiast roślin widać było śmieci. Trawa między chodnikami wyraźnie głodowała, bardziej szara niż zielona. Nawet graffiti, niemal całkowicie wypłowiałe, sprawiało przygnębiające wrażenie.

Przed pierwszym z bloków rozbiła się mobilna jednostka, a Ron Carling właśnie tłumaczył zespołowi, jakiego mogą się spodziewać przyjęcia ze strony mieszkańców.

– Jesteśmy tu tak lubiani jak, nie przymierzając, ebola, więc bądźcie mili. Chcemy wyników na drzwiach, jak mawiał Larry Grayson. O, witam. – Wyszczerzył się do Noaha. – O wilku mowa[3].

– Emma Tarvin – rzuciła Marnie. – Który to numer?

– Siedemset czterdzieści sześć. Czasami nie śpi całą noc, wyglądając przez okno. W końcu biedactwo zaczęło się bać własnego cienia.

– Myślałam, że nazwałeś ją heterą – powiedział Noah.

– To nie znaczy, że nie może się bać.

– Wygląda przez okno – przerwała mu Marnie. – Które?

– Czy wyglądała przez nie także wtedy, gdy przechodziła tędy nasza poszukiwana? – Ron pokazał w stronę szeregu okien na połowie wysokości pierwszego z bloków. – Widok z lotu ptaka, a baba to wścibska stara kwoka. Musi taka być, żeby tu przetrwać. Witamy w tym, co zostało z Lambeth. Gotham to pikuś przy tej dziurze.

– Rozchmurz się, Bruce. Poradzisz sobie.

– Bruce? – Ron popatrzył na Noaha. – A, no tak. Bruce Wayne.

– Albo Forsyth. Myślałem raczej o nim. Chodzi o ten wąsik.

Ron prychnął, ale zaraz się uśmiechnął.

– Dobra, róbmy te wyniki.

Na południowej stronie osiedla para dzieciaków kopała osmolony po podpaleniu kosz na śmieci. Kiedy zobaczyły policję, kopały mocniej, aż któryś z mundurowych nie ruszył w ich stronę; wtedy zniknęły szybko między blokami, wessane przez długie cienie wysokich budynków.

– Strach to normalna reakcja na życie w społeczeństwie. – Noah dogonił Marnie. – Czy nie tak mówią?

– Jak dla mnie te dzieciaki wcale nie wyglądały na wystraszone. Co najwyżej znudzone.

– Ojciec nazywał to spadkiem po Thatcher. Nie ma już społeczeństwa, jedynie rodziny i jednostki. Konkurujące jednostki. Wszyscy ze sobą konkurują, więc każdy jest zagrożeniem. Udajemy istoty społeczne, ale w rzeczywistości jesteśmy przerażeni. – Noah podrapał się po policzku. – Mój ojciec w rzeczywistości jest znacznie fajniejszy, niż może się wydawać po tym, co powiedziałem. Ale lubi marudzić o starych dobrych czasach, tak coś koło tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego siódmego.

– Wtedy się urodziłeś, prawda?

– W miejscu takim jak to. – Wyciągnął szyję, by spojrzeć na przedłużony balkon nad nimi. – Ojciec nazywał je gułagiem. Między innymi.

Jakieś trzydzieści metrów dalej czarnoskóry chłopiec w wieku około dziesięciu lat jeździł w kółko na rowerze, z czapką naciągniętą aż po nos. Rower był dla niego za mały, a z kierownicy zwisały różowe nylonowe wstążeczki. Dzieciak wydawał się karykaturą znudzenia, ale Noah wiedział lepiej.

– To czujka. Ktoś tutaj sprzedaje narkotyki albo skradzione rzeczy. Albo jedno i drugie.

Wiedział, o czym mówi. Marnie usłyszała to w jego tonie, dostrzegła w ostrożnym kroku.

– Myślisz, że mógł wczoraj zobaczyć coś ważnego?

– Może, ale czy się tym z nami podzieli? – Chłopiec zaraz się zmył, wjeżdżając między dwa bloki. – Wątpię. – Noah nie odwrócił się, żeby spojrzeć na dzieciaka, zamiast tego trzymał prosto głowę, ramiona luźno, czując na sobie jego wzrok. – Gdybyśmy go o cokolwiek zapytali, zaraz mielibyśmy na głowie pracowników pomocy społecznej. Tego typu dzieciaki znają każdą sztuczkę.

Ron patrzył na wszystkich na osiedlu w ten sam sposób, ale Noah był cwańszy. On wiedział, że poufałość to niejedyne, co rodzi tutaj lekceważenie. Marnie cieszyła się, że ma go w swoim zespole.

Dotarli do wejścia do bloku, w którym mieszkała Emma Tarvin.

– No dalej, kochaniutka. – Ron czekał z palcem na przycisku domofonu i ustami przy panelu. – Przecież już mnie znasz. Otwieraj.

Wreszcie odezwał się głos starszej osoby, urywany przez trzaski głośnika.

– Jest was tam cały tłum. Gdzie byliście, kiedy te bachory wpychały różne świństwa w moją skrzynkę pocztową? Na jebanym księżycu.

– Ale teraz jesteśmy tutaj. Proszę nas wpuścić, a zaparzę herbatkę. Potrzebujemy pani pomocy.

– Jakiej niby? W znalezieniu własnej dupy?

Mimo to nacisnęła guzik, wpuszczając ich do środka.

Ron kiwnął głową, pokazując na schody.

– Jest też winda, ale śmierdzi moczem. – Poprowadził ich na górę, głośno tupiąc.

Marnie i Noah ruszyli jego śladem, widząc wszędzie po drodze ślady po pożarze, osmolone ściany, stopiony plastik na poręczach. Marnie nie pierwszy raz znalazła się w spalonym budynku; wiedziała, że to jeszcze nic – to tylko dzieci bawiące się zapałkami. Nie oznaczało to jednak, że nie przerzucą się na benzynę albo paliwo do zapalniczek. Nie tak dawno temu i nie tak daleko stąd nastolatek spalił schronisko dla psów, zabijając dziesiątki zwierząt. Podpalacze mają skamieniałe serca. A ogień szybko się rozprzestrzenia. Za szybko, żeby zmienić zdanie.

– Następne piętro – rzucił Ron.

Nikt nie pojawił się na klatce, kiedy wspinali się po schodach. Nic nie świadczyło o życiu toczącym się w tych mieszkaniach, nie licząc okazjonalnego głośniejszego dźwięku z telewizora. Ilu mieszkańców siedziało teraz w domu? Ilu poszło do pracy? Statystyki tej części Londynu są przygnębiające. Joe Eaton i Calum Marsh w swoich drogich samochodach tylko przejeżdżali tędy do lepszego życia. Aż zdarzył się wypadek.

Emma Tarvin mieszkała na siódmym piętrze.