Strona główna » Obyczajowe i romanse » Sprzedawca początków powieści

Sprzedawca początków powieści

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 9788324233786

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Sprzedawca początków powieści

Pewien mężczyzna budzi się któregoś ranka sam w mieście i zaczyna wieść życie bez innych istot; historia miłosna między pisarzem a tajemniczą kobietą napotkaną w jednej z paryskich księgarń; fragmenty biografii starszego brata; stary księgarz poszukujący weny twórczej na morskim wybrzeżu; mężczyzna i kobieta, których samochód utknął na środku pustyni; maszyna zapisująca marzenia senne swojego użytkownika – oto powieść światów równoległych traktująca o samotności współczesnego człowieka w zderzeniu z lawiną początków. Książka Mateia Vişnieca, czołowego rumuńskiego postmodernisty, przywołuje na myśl formalne eksperymenty grupy OuLiPo i groteskową twórczość międzywojennych awangardzistów. To zabawna dystopia w niebywałym stylu, ukazująca w krzywym zwierciadle nasze uzależnienie od iluzji początku. Matei Vișniec (ur. 1956) – rumuński dramatopisarz, prozaik, poeta i dziennikarz. Od 1987 roku mieszka we Francji, gdzie poprosił o azyl polityczny. Pracuje w Radio France Internationale. Polskiej publiczności znany przede wszystkim z teatru. Europejską sławę przyniosła mu sztuka Zatrudnimy starego klowna przełożona i wystawiona w Polsce po raz pierwszy w 1996 roku przez Krzysztofa Warlikowskiego. Najgłośniejszy z dramatów Vişnieca, Historia komunizmu opowiedziana umysłowo chorym, został uhonorowany wieloma nagrodami. Autor przyznaje się do sympatii dla surrealistów i dadaistów, interesuje go teatr absurdu i groteska. Duży wpływ na jego pisarstwo wywarła twórczość Franza Kafki. Książka Sprzedawca początków powieści, wyróżniona we Francji w 2016 roku nagrodą Jeana Monneta, to jego pierwsza powieść przetłumaczona na język polski.

Polecane książki

Czworo bohaterów, dwa kontynenty, jedna księga. Dziewczyna o oczach jak rtęć zawróci Maxowi w głowie tak mocno, że nie będzie potrafił wyobrazić sobie życia bez niej. Dla Seliny, młodej konserwatorki książek, Max stanie się nieustającym zaskoczeniem i powodem do przekraczania włas...
W końcu mała gromadka, wbrew swej woli ląduje w Nowej Zelandii po osiędnięciu na mieliźnie wynajętego statku, na którym płynęli. Wówczas zbuntowani Maorysi chwytają podróżników i skazują ich na śmierć. Naszym bohaterom udaje się uciec dzięki sprowokowanej erupcji wulkanicznej i odnajdują „Duncana” c...
"Fascynująca opowieść o zatopieniu „Lusitanii” pióra mistrza literatury faktu i autora bestsellerów „New York Times”, Erika Larsona 1 maja 1915 roku, w dziesiątym miesiącu pierwszej wojny światowej, „Lusitania”,  luksusowy liniowiec oceaniczny, którego bogaty wystrój przywodził na myśl angielską po...
Świat stanął na głowie Loki przepadł w krainie elfów. Życie w skórze Oberona, rozrywki i miłe towarzystwo sprawiają, że trudno mu się skupić na zabijaniu Antychrysta czy martwieniu o ukochaną Jenny. Nie wie też, że w wyniku przypadkowo wypowiedzianej inkantacji z osławionego Necronomiconu powróciła ...
Trzydzieści pięć lat panowania Bolesława Kędzierzawego na Mazowszu i Kujawach oraz dwadzieścia siedem sprawowania przez niego urzędu princepsa, obfitowało w wiele ważnych wydarzeń. Czasy, w których żył ten władca, były swoistym pomostem między latami rządów jednowładczych, a okresem rozbicia dzielni...
„Nigdy nie jesteśmy tak biedni, aby nie stać nas było na udzielenie pomocy bliźniemu” – słowa Mikołaja Gogola doskonale oddają charakter i empatię, jaka drzemie w Tori Ritner – autorce książki pt. „Iść za Jego głosem” (jest to kolejna książka, autorka wcześniej wydała „Puzzle”).Tori to kobieta, któr...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Matei Vişniec

1.

– Pierwsze zdanie powieści powinno zawierać wsobie coś zenergii nieświadomego krzyku wywołującego lawinę… To musi być iskra, która wyzwala reakcję łańcuchową… Oto dlaczego pierwsze zdanie nigdy nie jest niewinne. Zawiera wsobie, wzalążku, całą opowieść, cały konflikt. Pierwsze zdanie jest jak zarodek wszelkich możliwości, jak szczęśliwy plemnik, jeśli wolno mi użyć takiego porównania… Ha, ha…

Słuchałem tych słów poniekąd zgrzeczności, ale tak naprawdę coś innego zaprzątało moje myśli. Miałem wnocy dziwaczny sen, niemal koszmar, w którym sporządzałem listę wielkich problemów ludzkości (kryzysy, wojny, epidemie, katastrofy), lecz nie potrafiłem ustalić między nimi właściwej hierarchii iwtedy przenosiłem je stale zjednego miejsca na drugie, problem numer jeden przechodził na miejsce czwarte, ten zpiątego na drugie itak dalej. Potem, przed południem, odebrałem telefon zBukaresztu, kolega po fachu prosił mnie, bym podpisał petycję wsprawie ratowania Domu Monteoru. Wszystko to wprawiło mnie wdziwny stan oderwania od rzeczywistości. Wprzedłużaniu tych niepokojów przeszkodził mi wsamo południe gwałtowny deszcz, zniekształcający drzewa na Polach Elizejskich, deszcz nasłany najwidoczniej przez nieprzyjazny los pragnący zakłócić mi dzień, wktórym miałem otrzymać cenną nagrodę literacką.

– Pierwsze słowa powieści są jak krzyk majtka, który obserwuje ocean zbocianiegogniazda iwpewnym momencie oznajmia, że na horyzoncie widać ląd… Wiem, że te twierdzenia mogą wydawać się nieco patetyczne, anawet groteskowe. Ajednak, jeśli poświęcić im odrobinę uwagi, zauważy pan, jak bardzo są trafne… Dobry początek powieści jest albo metafizyczną zapadką, albo niczym.

Kto przedstawił mi tego człowieka? Jak to się stało, że przykleił się do mnie, tam, wtamtym tajemniczym ogrodzie, gdzie ostatecznie ceremonia wręczenia drugorzędnych nagród odbyła się pod dość szczodrym słońcem, które wyłoniło się spomiędzy chmur wostatniej chwili? Trawniki, krzewy róż, alejki wysypane drobnym żwirem były jeszcze nasiąknięte wodą, ale nikt nie wydawał się onieśmielony tym wilgotnym irześkim wszechświatem. Wszyscy ci pisarze ikrytycy, redaktorzy czasopism iagenci literaccy wyglądali tak, jakby wyszli właśnie znagradzanych tam książek, iwydawali mi się raczej postaciami fikcyjnymi. Patrzyłem na nich, skądinąd zdumiony, jak korzystają wpełni zowegogarden party, jak przemieszczają się gorączkowo, biegając od stolika do stolika, od japońskich specjałów po maghrebskie, od piramid owoców do półmisków ze słodyczami, ale przede wszystkim jak korzystają zszampana, który lał się bez ograniczeń, ijak wymieniają między sobą zakodowane frazy isłowa, którym towarzyszą gesty ispojrzenia równie pełne znaczeń isubtelnych przekazów.

Ja sam miałem kieliszek szampana wręku isiliłem się na uśmiech, ilekroć ktoś podchodził do mnie, aby powiedzieć mi, jak bardzo zasłużyłem sobie, wreszcie, na uznanie jury. To nie była ważna nagroda, nie znalazłem się nawet na szczycie listy, jednakże zrobiłem ważny krok wstronę większej widoczności.

– Palec, który pociąga za spust, oto co właściwie znaczy udane, intensywne pierwsze zdanie. Prawdziwy początek powieści jest wybuchem wewnętrznego pożaru… Proszę nie zapominać jednak, że zdarzają się czasem pierwsze zdania samobóje… Niech pan sobie wyobrazi początek powieści owielkiej sile, ale który ma trajektorię bumerangu. Co on wtedy robi? Otóż powraca wpewnej chwili iuderza pana zcałej siły wtwarz. Ale pan dobrze wie, że autor, autentyczny pisarz, gdy zaczyna pisać, liczy się zpewnym ryzykiem… Także ztym, że może skończyć pod zwaliskiem swojej konstrukcji…

Człowiek, który plótł mi te słowa, zdawał się nie mieć twarzy, jego rysy drżały przede mną inie mogłem ich uchwycić. Przez chwilę był bardziej głosem. Zwracał się tylko do mnie czy rozbrzmiewał wuszach wszystkich tam zgromadzonych, około dwustu istot dotkniętych nieuleczalnym wirusem literatury? Moja uwaga została podzielona na dwieście małych kierunków, gdyż ci ludzie interesowali mnie, przynależeli do tak zwanej paryskiej śmietanki artystycznej, absolutnie wszyscy byli bardziej wtajemniczeni ode mnie („wtajemniczeni wco?” „we wszystko”) ieksponowali siebie wtym wilgotnym wszechświecie znieskończenie większą naturalnością niż ja.

Gdybym mógł zebrać myśli wjeden strumień, przemówiłbym do niego następującymi głosami przyklejonymi do mojej błony bębenkowej: nie widzisz, że teraz moim największym zmartwieniem jest moja prawa ręka? Zlewą sobie poradziłem, trzymam wniej kieliszek szampana, ale prawa nie znajduje żadnego zastosowania, żadnego oparcia, żadnego sensu, nie udaje mi się nadać jej żadnej naturalnej pozy.

– Mógłbym opowiedzieć szerzej otym wszystkim, jeśli znajdziemy trochę czasu.

– Pewnie. Czas nie stanowi problemu.

– Wkażdym razie pierwsze zdanie powieści musi być czymś wrodzaju lokomotywy zdolnej pociągnąć za sobą cały szereg słów, zwrotów, stron irozdziałów, cały orszak znaków icały łańcuch zdarzeń imetafor. („A, bonjour igratulacje, właśnie czytam pana książkę”). Pierwsze zdanie jest tak naprawdę eksplozją… („Brawo. Właściwie to kto jest pańskim wydawcą?”) Chociaż czasami ta eksplozja może się opóźnić. Ale, prędzej czy później, musi powołać do życia jakiś świat. Niewielu autorów jest świadomych szczególnej natury tego pierwszego zdania, faktu, że pełni ono funkcję prawdziwego Big Bang…

Zadowoleni zsiebie, żądni uwagi, wszyscy bohaterowie tego społecznego iliterackiego spektaklu byli nieustannie podekscytowani. Grupy po trzy, cztery, pięć osób tworzyły się zprędkością ruchów Browna, irównie szybko się rozpadały, ponieważ każdy uczestnik gry pragnął doświadczyć możliwie jak najwięcej kombinacji.

Zawsze byłem dobrym obserwatorem świata, wnikliwym icierpliwym. Jeśli pod koniec życia miałbym dostać jakieś wyróżnienie, powinni mnie nagrodzić za sumienność, zjaką patrzyłem nawszystko, wpierwszej kolejności na ludzi. Tak, to przede wszystkim ludzie zdawali mi się godni rozkoszowania się nimi, bez względu na to, czy byli to anonimowi przechodnie, znajomi, celebryci czy drobni aktorzy rytuałów miejskich.

Ludzie ze swoimi wewnętrznymi sprzecznościami, jawnymi lub skrywanymi, świadomymi lub nieświadomymi, byli moją pasją. Człowieczy balet na ulicach, na dworcach, wsupermarketach, na placach iwe wszystkich miejscach zdolnych przyciągnąć więcej niż jedną osobę, wydawał mi się od zawsze spektaklem oogromnej sile, komicznym przez wymiar nieprzewidywalności, tragicznym przez swoją bezużyteczność, poetyckim przez swój nieład.

– Niewielu pisarzy wie natomiast, że te pierwsze kluczowe zdania można kupić– zakończył człowiek odrżących rysach. To jest właściwie to, co chciałem panu powiedzieć. Nasza agencja prokuruje początki powieści od ponad trzystu lat. Zostawiam panu moją wizytówkę, kto wie, może pewnego dnia spotkamy się ponownie… Igratuluję nagrody…

Sprzedawcapoczątków powieści zniknął, zostawiając mnie wstanie wewnętrznego komfortu. Coś zbawiennego dla mojej równowagi zaszło wchwili jego odejścia: moja prawa ręka odnalazła sens, ściskałem wniej wizytówkę nieznajomego.

2.

Pan Busbib jest jedyną osobą wkamienicy, która wie, że jestem pisarzem. Jak na to wpadł, pozostanie dla mnie tajemnicą, ale podziwiam jego zmysł intuicji. Wkażdym razie to jasne, że pan Busbib wie omnie więcej niż ja onim.

WParyżu istnieje klan portugalskich „dozorców”. Pan Busbib mówi zlekkim akcentem, ale nigdy nie ośmieliłem się zapytać go, czy jest Portugalczykiem, czy nie. On też nie dopytywał mnie omoje pochodzenie. Często natomiast zadawałem sobie pytanie, jak zorientował się, jaki jest mój prawdziwy zawód.

Prawdopodobnie ze względu na mój dość nieuporządkowany program dnia. Kiedy człowiek nie ma stałych godzin ani na wyjście do pracy, ani na zakupy, ani na spacer albo na inne codzienne czynności, jeśli nie wpisuje się wżadną ztypologii ludzkich danego budynku czy dzielnicy, azwłaszcza gdy rozmawia długo sam ze sobą przed filiżankami kawy we wszystkich kawiarniach wsąsiedztwie, to jasne, że ktoś taki może być tylko pisarzem. Oczywiście są też listy, które wkamienicy roznosi właśnie pan Busbib. Ajako że liczne wydawnictwa odrzuciły dotychczas moje rękopisy, niektóre zaś zostały mi odesłane, pan Busbib zpewnością wyciągnął stosowne wnioski.

Nie powiedziałbym, że czuję się szpiegowany przez strażnika, ale też nie czuję się wjego obecności totalnie zrelaksowany. Czyżbym wydawał się podejrzany temu jakże łagodnemu iusłużnemu człowiekowi? Amoże ze mnie, zmojej twarzy, zmojego sposobu bycia emanują jakieś sygnały alarmowe?

– Czy mogę panu wczymś pomóc?– pyta mnie od czasu do czasu pan Busbib.

Dziękuję mu, uśmiecham się iodpowiadam: „Nie, merci”, ajego pytanie wydaje mi się totalnie dwuznaczne. Pomóc mi wczym? Chociaż wydaje się niewinne, pytanie pana Busbiba zawiera drobną prowokację, scenariusz. To tak, jakby pan Busbib pragnął uczestniczyć nieco intensywniej wmoim życiu. Otóż ja od dawna jestem pożerany przez to, że inni mieszają się wmoją intymną istotę.

Od dłuższego czasu jednak nie zważam na dziwne pytania, które zadaje mi dozorca. Na przykład to: „Stale widzę uchylone okienko wmansardzie. Czy to okno łazienki? Czy celowo zostawia je pan otwarte?”. Co mam przez to rozumieć? Że portugalscy dozorcy są wewnętrznie pokrętni? Nie odpowiadam, by nie otworzyć mu okien do mojego życia.

Tak długo jak pozostaję przed komputerem ipiszę, mam wrażenie, że moje życie przynależy całkowicie do mnie. Dzielę je wyłącznie zmonitorem, który stał się swego rodzaju abisalnym lustrem mojego istnienia, oraz zklawiaturą, po której ślizgają się moje palce. Odkąd nauczyłem się pisać metodą bezwzrokową, to znaczy bez patrzenia na klawisze, moje życie stało się swego rodzaju lejkiem: wyciekam bezpośrednio zmózgu na ekran. Od wielu lat nie piszę już dla innych, piszę tylko dla siebie, dla uczucia oszołomienia odczuwanego wświetle tego spektaklu: to, co wypływa zmojego mózgu, fascynuje mnie tak bardzo, że zmusza mnie do pisania niemal bez przerwy…

Ale są chwile, kiedy odrywam się od monitorów iidę do kuchni, aby zaparzyć sobie zieloną herbatę, albo wychodzę na balkon, aby nakarmić gołębie, lub schodzę do zielonej oazy pośrodku kompleksu bloków ipielęgnuję mój mały ogródek warzywny. Wtakich chwilach przerwy zachodzi inne zjawisko: moje życie przestaje należeć do mnie. Rozdziela się irozdrabnia wmoich gestach, wdotykanych lub widzianych przeze mnie przedmiotach. Dziwne uczucie, że rozsypuję się wokół samego siebie, że pozostawiam okruchy siebie we wszystkim, co widzę, we wszystkim, co przenoszę zmiejsca na miejsce.

– Widziałem pana wczoraj zmotyką. Co sieje pan wtym roku?

No cóż, nie, panie Busbib, nie chcę, by wiedział pan, co zamierzam posadzić wtym roku na mojej małej działce opowierzchni czterech metrów kwadratowych. Moje wybory wodniesieniu do warzyw są równie tajne, jak uczone. Co roku sadzę trzy gatunki uzupełniające, które się lubią ibezkonfliktowo dzielą między siebie podziemne soki natury. Wubiegłym roku wyhodowałem sałatę, rzodkiewkę ipomidory. Wtym roku posadzę cebulę, kalafior ipietruszkę. Nie chcę rozwodzić się tu nadto nad moją teorią oidealnym pożyciu warzyw, ale między cebulą, kalafiorem ipietruszką istnieje braterstwo godne ulubionego hasła Rewolucji Francuskiej… Afakt, że wsercu Paryża, zaledwie kilka kroków od Manufaktury Królewskiej przy bulwarze Gobelins lub nieopodal Ogrodu Botanicznego, pośrodku zabudowy skromnych bloków, można stworzyć ogródek warzywny okolony różami, wydaje mi się początkiem rewolucji ekologicznej, być może oznaką obywatelskiego przebudzenia zdelirium globalizacji. Absolutnie żaden przewodnik turystyczny nie wskazuje tej oazy, gdzie około trzydziestu paryżan uprawia swoje warzywne fantazje, rekonstruując za pośrednictwem swoich grządek przyklejonych jedna do drugiej coś wrodzaju falansteru godnego utopijnych wizji Saint-Simona czy też Charles’a Fouriera.

Tak, przed komputerem iwmoim paryskim ogródku warzywnym, czuję się ochraniany. Ale kiedy wychodzę po różne sprawunki, kiedy wstępuję do księgarń lub zasiadam wogródkach kawiarnianych, zaczyna narastać we mnie poczucie rozsypki, które czasami staje się wręcz katastrofalne. Oto ja: idę ulicą ze straszliwym lękiem wduszy, ponieważ odpadają ze mnie kawałki życia. Niektóre są bardzo małe, wręcz maciupeńkie, tylko jakieś okruszki…

Od pierwszej chwili, kiedy otwieram drzwi iwychodzę na klatkę, czuję niemal jak przepoławiam się wtaki sposób, że pokaźna część mnie pozostaje wpostaci słów wpamięci komputera. Przywołuję windę, ale unikam patrzenia wlustro: nie rozumiem, dlaczego muszę zostawić wtej puszce bez wyjścia do morza część mojego obrazu. Tragedia zaczyna się jednak na dole, wkorytarzu bloku, wchwili, gdy nieuchronnie wpadam na dozorcę lub różnych lokatorów, oraz wtedy, gdy otwieram skrzynkę pocztową. Setki, tysiące okruszków wysypują się ze mnie wokół, niesione słowami, które wypowiadam, ilawiną gestów, które im towarzyszą. Zostawiam po sobie ślady wspojrzeniach innych, na poręczach ina schodach, na klamkach ina przyciskach, azwłaszcza wtych wszystkich powtarzających się zdaniach… „Dzień dobry”, „Czy był już listonosz?”, „Dość chłodno dzisiaj”, „Czy byli już upana ci od deratyzacji?”, „Do widzenia”…

Nie wiem, czy macie wpamięci obraz tych komet, które posuwają się naprzód, rozpadając się… Centralne jądro, niezwykle świetliste, nadal sunie, błyszczące, wydaje się jeszcze nienaruszone, ale wrzeczywistości za nim rozpościera się, na długości milionów kilometrów, istota komety, miliardy cząstek oderwane właściwie od jej serca, od jej bytu… Gigantyczna smuga pozostaje wślad po cudownym obiekcie kosmicznym, wybuch cząstek różnej wielkości. Nie, to jasne, żaden znaszych fizycznych gestów nie pozostaje bezkarny. Kiedy wychodzicie rano ijedziecie autobusem lub metrem, aby dostać się do biura, jakaś cząstka was pozostaje rozściełana na trasie, rozsypana na ramionach iwźrenicach setek ludzi napotkanych po drodze. Nadzwyczajna operacja społecznego zapylania ma miejsce podczas przemieszczania się, maleńkie cząstki subatomowe waszego istnienia uczepiają się innych istot lub poruszających się obiektów, zaczynają podróżować znimi irozpraszać się we wszechświecie. Niech więc nie dziwi was to, że czasami docieracie do biura wycieńczeni, lub że wieczorem, po powrocie do domu, jesteście ledwo żywi. Każde wyjście zwłasnej jaźni, zochronnego kokonu łóżka czy pokoju dziennego, pozwala zewnętrznemu światu skubać was chciwie, pożerać okrutnie, macerować irozsyłać wpostaci wiórów idrobinek, okruchów iobrazów, dźwięków izapachów wtysiącach iwsetkach tysięcy kierunków.

Dlatego powtarzam wam: uważajcie na każdym kroku. Aprzede wszystkim otwierajcie się wyłącznie przed istotami komplementarnymi.

3.

Wielce Szanowny Panie,

słyszałem, że mnie Pan szukał. Niestety wchwili obecnej przebywam poza Francją iwrócę najwcześniej wstyczniu przyszłego roku. Nasz dialog może się jednak rozpocząć nawet wtych okolicznościach.

Jak Pan zapewne zdołał zauważyć, mój telefon stacjonarny nie jest wyposażony wautomatyczną sekretarkę czy repondeur, jak lubią mawiać niektórzy. Prawdopodobnie zauważył Pan także, studiując zwiększą uwagą moją wizytówkę, że nie figuruje na niej żaden numer telefonu komórkowego ani adres e-mail. No cóż, nie chcę dać się pochłonąć fatalności spraw bezzwłocznych wymyślonej przez nowoczesność. Po prostu nie życzę sobie, by można było zastać mnie pod telefonem okażdej porze dnia ani by wysyłano mi drogą elektroniczną pozbawione kurtuazji wiadomości.

Nic, oczym chcą mi powiedzieć istoty żyjące na tym ciele kosmicznym zwanym Terra, nie jest w istocie pilne– oto moja zasada. Wynalezienie telefonu komórkowego, poczty elektronicznej iinnych systemów szybkiej interkoneksji doprowadziło wrzeczywistości do zniszczenia umiłowanego przeze mnie literackiego gatunku– epistolarnego. Kilka wieków twórczości epistolarnej zostało wten sposób brutalnie wymazane zedukacji młodzieży inam współczesnych. Otóż ja się sprzeciwiam tej zbrodni. Oto dlaczego wolę pisać tradycyjne listy iodpowiadam tylko wtedy, gdy pisze się do mnie wten sam sposób, na arkuszach papieru A4, ręcznie ikoniecznie piórem. Długopis wydaje mi się zniewagą.

Powróćmy jednak do powodu, dla którego Pan mnie szukał. Niewątpliwie zaintrygowało Pana to, oczym opowiedziałem Panu tamtego jesiennego wieczoru zokazji wręczenia nagród literackich, dwa tygodnie temu. Korzystając zokazji, ponownie pogratuluję Panu wyróżnienia: Nagroda za Opowiadanie Niezależnych Księgarzy zDepartamentu Île-de-France. Nadal jednak jest to oznaka uznania ze strony środowiska. Niech się Pan nie smuci, proszę przestać powtarzać sobie wmyślach, że to była tylko jedna spośród wielu nagród, że został Pan tylko laureatem spośród trzydziestu innych, pewnego deszczowego popołudnia, wktórym nie miał Pan nawet wystarczająco dużo czasu, by wygłosić podziękowanie. Ztego prawdopodobnie powodu uciekł Pan do tego zakątka wogrodzie, to znaczy tam, gdzie do Pana podszedłem, rozczarowany absurdem sytuacji. Wyznam Panu skądinąd, że cała ceremonia wręczenia nagród była śmieszna. Zgromadzono was tam, na estradzie na tyłach ogrodu, około trzydziestu mniej lub bardziej zniecierpliwionych osób, by uciec od tej żałosnej sytuacji. Każdy miał prawo wygłosić trzyminutowy speach po przyznaniu nagrody, tylko że zpowodu deszczu Prezes Towarzystwa Humanistów został zmuszony do przyspieszenia operacji. Wten sposób, po pierwszych trzech lub czterech laureatach, którzy wygłosili wcałości swoje przemowy, kolejnym skrócono czas. Piąty iszósty miał prawo do zaledwie dwóch minut, ósmy idziewiąty jedynie do półtorej minuty, adziesiąty ijedenasty zaledwie do jednej minuty… Apotem nastąpiło przyspieszenie jak wfilmach zCharliem Chaplinem, trzydzieści sekund na głowę laureata, ba! nawet mniej, jedno zdanie dla ostatnich trzech lub czterech szczęśliwych posiadaczy wyróżnień… Agdy przyszła kolej na pańskie wystąpienie, Przewodniczący Jury prawdopodobnie poprosił Pana, by ograniczył się Pan do zwykłego „dziękuję”. Osobiście doceniłem ogromnie, że zdecydował się Pan po prostu skinąć głową na znak wdzięczności, co pozwoliło potem schronionemu pod parasolami tłumowi pognać wstronę bufetów ustawionych wróżnych częściach ogrodu, chwila, wktórej ustał skądinąd deszcz.

Proszę mi wybaczyć, jeśli moja ewokacja wydaje się nieco złośliwa, ja też jestem na swój sposób obserwatorem świata, ale nade wszystko jestem sprzedawcą początków powieści, który starannie dobiera swoich klientów.

Zwyrazami szacunku

Guy Courtois

4.

Niełatwo jest mieć starszego brata, którego wszyscy uważają za geniusza. Wyobraźcie sobie tę sytuację: ledwo otwierasz oczy po urodzeniu, apierwsze zdanie wchłonięte przez twój mózg zawiera słowo Victor. „Zobaczysz, że będzie podobny do Victora”.

Victor jest też pierwszym słowem, które wypowiedziałem później. Uniemal wszystkich dzieci pierwsza spójna emisja dźwięku dotyczy relacji afektywnych zmatką lub ojcem. Dla mnie pierwszym istotnym słowem był Victor. Wdniu moich urodzin Victor miał sześć lat, był już genialny iposzedł do pierwszej klasy. Nauczył się spontanicznie czytać iuczęszczał też na lekcje angielskiego. Etap przedszkolny przewyższył polotem, zostawiając po sobie wspomnienie nad wyraz utalentowanego dziecka, sąsiedzi zaś rozpływali się wpochwałach dla jego uprzejmości idojrzałości.

Jak już powiedziałem, niełatwo jest, świeżo po wyjściu zmatczynego łona, zostać poddanym egzystencjalnej próbie ognia przez nieustanne porównywanie do swojego brata. „Ach, Victor nie płakał nawet przez sekundę, gdy był bobasem”. „Victor szybciej siadał na nocnik”. „Victor szybciej nauczył się mówić”. „Victor szybciej nauczył się chodzić”. „Victor szybciej nauczył się czytać”.

Pierwsza część mojego życia była ciągłym przeglądaniem się wegzystencji Victora, mojego starszego brata, mojego silniejszego brata, mojego mniej chorowitego brata, mojego weselszego brata, mojego mądrzejszego brata, mojego dowcipniejszego brata, mojego hojniejszego brata… Nie myślcie jednak, że na tle owego bombardowania porównaniami moja podświadomość wykształciła jakąś awersję do Victora. Oniczym takim nie było mowy. Jakiekolwiek zastosowanie teorii Freudowskiej wmoim przypadku legło wgruzach. Nawet przez ułamek sekundy nie rozwinęła się wgłębi mojej duszy reakcja odrzucenia czy, broń Boże, nienawiści do starszego brata. Nie, wprost przeciwnie, przez całe swoje życie szczerze podziwiałem Victora. Czułem się chroniony iosłaniany przez jego istnienie. Był dla mnie jak potężny parasol. Wiedziałem, mając zaledwie kilka miesięcy, że mogę na Victora liczyć. Poza tym Victor, zkolei, obchodził się ze mną jak prawdziwy paternalistyczny brat. Zchwilą moich narodzin Victor wziął na siebie zpowagą nową misję: czuwania nade mną.

Nieco trudniej było mi tylko wtedy, gdy zrozumiałem, że wszystkie ubranka, które nosiłem, należały niegdyś do Victora. Podobnie jak wszystkie zabawki, którymi się bawiłem. Jako że Victor był wzorowym dzieckiem, nigdy nie zdarł butów, nigdy nie pobrudził ani nie potargał ubrań. Zatem wszystko, co mi oferowano do ubrania, od majtek po płaszczyk, od koszulki po czapeczkę, było już kiedyś noszone wsposób odpowiedzialny przez Victora, tak że wydawało się nowiusieńkie. Nie sposób było nie docenić Victora za ogromne oszczędności, jakie czynił na rzecz domu, zwłaszcza że tata, jako urzędnik pocztowy, nie miał zbyt wysokiego wynagrodzenia, mama zaś prowadziła dom, chociaż dorabiała czasem szyciem.

Cała nasza rodzina zaczęła potem, gdy Victor ukończył szesnaście lub siedemnaście lat, krążyć wokół mojego starszego brata obdarzonego naturalnie niepodważalnym autorytetem. Od czternastego roku życia Victor był zdolny podjąć rozmowę na dowolny temat zdorosłymi. Victor czytał prasę, oglądał dzienniki telewizyjne imiał poglądy polityczne. Victor potrafił przeprowadzić krytyczną analizę filmu, uargumentować swój punkt widzenia, przeciwstawić się dorosłym, nie irytując ich, zachowywać spokój ducha nawet wtedy, gdy mówił rzeczy niebywałe… Aprzed dorosłymi, którzy byli oczywiście bardziej wykształceni ibardziej obeznani niż on, Victor wyróżniał się tym, że zadawał niezwykle inteligentne pytania. Zresztą Victora zawsze chwalono za ogromną umiejętność zaangażowania ibłyskotliwość, gdy słuchał tego, co mówili inni.

Kiedy rozpocząłem naukę wszkole podstawowej, zdjęcie Victora figurowało już na tablicach znajzdolniejszymi uczniami whistorii placówki. Już pierwszego dnia nauczycielka zadała mi to pytanie, które potem słyszałem powtarzane przez lata: „Czy ty jesteś młodszym bratem Victora?”. Nie było nauczyciela, który nie postawiłby mi później, od pierwszego dnia szkoły do końca szkoły średniej, tego pytania. Na ogół byłem uważnie badany wzrokiem ioceniany zpewnym niedowierzaniem. To było tak, jakby ci nauczyciele próbowali wmyślach nakładać mój obraz na ten dawniejszy, który pozostał im wgłowach po spotkaniu zVictorem. Otóż, ewidentnie, to nałożenie obrazów wychodziło na moją niekorzyść. Mój wizerunek, wyczuwałem to od razu, nie był równie nieskazitelny, spektakularny, równie wspaniały wporównaniu ze śladem wyrytym wpamięci tych dorosłych przez mojego brata Victora. Skądinąd, ilekroć czułem, że wich umysłach zaczynała się operacja nakładania obrazów, wyszukiwania podobieństw między mną aVictorem, wbijałem instynktownie spojrzenie wziemię ipozostawałem ze spuszczoną głową, zlekko przygarbionymi ramionami, świadomy faktu, że nie dorastam mu do pięt.

Chociaż nie byłem wcale złym uczniem, nigdy nie wzniosłem się na poziom Victora. Agdy udawało mi się zaskoczyć nauczycieli pracami domowymi lub udzieleniem dobrych odpowiedzi, gratulowali mi także wimieniu Victora, niekiedy słowami: „Wtym zadaniu pomógł ci troszkę brat, prawda?”. Na ogół, na tego typu połowiczne zarzuty nie śmiałem odpowiedzieć: „Nie, to nieprawda”, bo cała nasza rodzina była Victorowi zobowiązana. Nie wiem, jak wytworzyła się ta rozproszona pewność, ale wszyscy widzieliśmy wistnieniu Victora dar boski, formę hojności ze strony natury, prezent od losu. Cała nasza rodzina, innymi słowy dziadkowie, trzej wujkowie icztery ciotki, atakże liczne kuzynki ikuzyni, podzielali to samo uczucie: Victor przybył na świat zmisją. Oto dlaczego istnienie całego naszego klanu zyskiwało wyższy cel: wszyscy zostaliśmy stworzeni po to, aby mu pomagać, aby go wspierać, aby pchać Victora naprzód.

Kiedy Victor opublikował swoje pierwsze wiersze wgazetce szkolnej, wszyscy byliśmy przekonani, że zostanie wielkim pisarzem. Kiedy zaczął wygrywać pierwsze konkursy matematyczne, stało się jasne, że Victor zostanie wielkim uczonym. Problem polegał jednak na tym, że Victor był też dobry wsporcie, zwłaszcza wpiłce ręcznej, gdzie elegancja jego ruchów stała się głównym cotygodniowym spektaklem dla wielu koleżanek.„One pożerają Victora wzrokiem”, mówiła często mama idbała oto, by wsunąć Victorowi do kieszeni jakąś czerwoną nitkę, aby nikt nie zauroczył jej ukochanego syna…

Chwila ogromnego napięcia zapanowała wnaszych duszach, tych, którzy byliśmy satelitami Victora, kiedy mój starszy brat musiał jednak wybrać kierunek studiów. Victor nie mógł zdecydować się na cokolwiek, jego wyższe wykształcenie musiało być na miarę jego zdolności, jego aury. Victor był tak dobry we wszystkim, że mógłby studiować cokolwiek, odnieść sukces wkażdej dziedzinie… Architektura, adwokatura, medycyna… Ileż to razy padały, przy stole, wobecności, ale ipodczas nieobecności Victora, te magiczne słowa! Wodniesieniu do przyszłych studiów Victora każdy miał prawo wypowiedzieć swoją opinię, dziadkowie, wujkowie, ciotki ikuzyni, anawet sąsiedzi. Badania naukowe… Oto inne słowa, które, odkąd ukończyłem dwanaście lat, wbiły mi się do mózgu niczym gwóźdź. Mój starszy brat był stworzony do tego, by zostać badaczem, przynajmniej tak utrzymywała starsza siostra matki. Kiedy słyszałem to słowo, badacz, widziałem Victora, nie wiem dlaczego, ubranego jak Sherlock Holmes, zlupą wjednej ręceilaską wdrugiej, jak przemierza miasta iwsie, płaskowyże iprzestrzenie gwiezdne, wposzukiwaniu absolutu.

Ostatecznie Victor znalazł dziedzinę na miarę swoich możliwości, ale przede wszystkim takiej natury, by zadziwić nas wszystkich. „Zdecydowałem, że będę studiować cybernetykę”, powiedział Victor bez emfazy, ale inie bez lekkiej satysfakcji, wiedząc, że cała rodzina będzie głęboko zaskoczona. Na słowo cybernetyka wszystkim członkom naszego klanu opadły szczęki.

Bęc.

5.

Trzy dni stałem wkolejce

do gabinetu zdarzeń

aby sprawdzić czy moje spotkanie zPanną Ri

było lub nie było przewidziane

NIE, werdykt był jasny

prawie wszyscy ztysiąca urzędników odpowiedzialnych

za zarządzanie zdarzeniami zmojego życia

powiedzieli NIE

jeden powiedział jednak NIE, CHOCIAŻ

drugi powiedział NIE, ALE

wszyscy są imbecylowatymi inieuważnymi urzędnikami,

   taka jest

      prawda

cały dzień popiją kawę, palą izgłębiają

      powierzchownie

trajektorie istot we mnie

moje wyjścia do świata, moje obawy imoje nagłe gesty

jesteście opłacani przez państwo absolutnie na próżno

      powiedziałem im

6.

Wielce Szanowny Panie,

piszę do Pana zwielkim smutkiem, bowiem zmarł mój przyjaciel, człowiek, znazwiskiem którego wiąże się wspomnienie niezmiernie miłych chwil, powiedziałbym nawet, że ekstatycznych, spędzonych wpewnej kawiarni wWiedniu. Umarł Leopold Hawelka, może mówi Panu coś to nazwisko, Hawelka to słynna wiedeńska kawiarnia. Równie znana, co Les Deux Magots wParyżu, Caffè Greco wRzymie, kawiarnia Odéon wZurychu lub kawiarnia Louvre wPradze. Wchwili, wktórej do Pana piszę, jestem właśnie wkawiarni Hawelka, mam przed sobą małe espresso lub Kleiner Schwarzer, jak nazywają je tutaj, iczuję ogromny ścisk wgardle. Wtej kawiarni odbyłem, wciągu ostatnich trzydziestu lat, wiele spotkań zkilkoma najlepszymi pisarzami wEuropie, szczególnie ztymi, którzy wtaki czy inny sposób przystali na nasze usługi. Wiem, że wiele Pan podróżował wswoim życiu, że włóczył się Pan tu itam po świecie, że przez rok mieszkał Pan wLondynie iprzeszło dwa lata wJaponii. Wiem, że próbował Pan szczęścia wHollywood imieszkał Pan przez pewien czas wKalifornii, znam też Pana zamiłowanie do Morza Śródziemnego iBałkanów, czytałem Pana wzniosłe słowa napisane po pobycie wTeheranie, ale nie wiem, czy miał Pan kiedykolwiek czas, aby rozkoszować się urokiem przestrzeni niemieckiej. Czy kiedykolwiek próbował Pan nauczyć się języka niemieckiego? „Wieczność jest po to, bym nauczył się języka niemieckiego”– powiedział Mark Twain. Cóż za pochwała wygłoszona dla tego języka, bez którego spekulacja filozoficzna byłaby nieskończenie uboższa! Nieco bardziej złośliwy był Karol V, któremu przypisuje się to oto powiedzenie: „Mówię po hiszpańsku do Boga, po włosku do kobiet, po francusku do mężczyzn, apo niemiecku do mojego konia”.

Właściwie nie wiem, dlaczego opowiadam Panu to wszystko, prawdopodobnie, aby obudzić zodrętwienia moje czoło izapomnieć ośmierci przyjaciela Leopolda Hawelki. Gdyby wszedł Pan wtej chwili do kawiarni, ujrzałby mnie Pan samego przy ostatnim stoliku po lewej stronie baru, ustawionym strategicznie wsamym rogu. Siedzę na kanapce wprążki, anade mną góruje ogromny, okrągły zegar umocowany na drewnianej sześciokątnej podstawie. To, co zawsze lubiłem wtej kawiarni, to skądinąd drewno: prawie wszystko jest tu wykonane zdrewna, zwyjątkiem okrągłych marmurowych płyt rozłożonych na niektórych stołach. Ściany są wyłożone drewnem, podłoga jest drewniana, sufit jest drewniany, krzesła są zdrewna… Drewno nadaje rodzaj prostoty, szczerości temu miejscu, wktórym nic nie jest wyrafinowane, nic nie jest luksusowe, gdzie czuć, że niepowtarzalność staje się luksusem. Hawelka jest kawiarnią, wktórej ma się wrażenie, że nic się nie zmieniło od co najmniej czterech lub pięciu dekad, skądinąd drewniany sufit odrapał się trochę, czasami nawet masz wrażenie, że niektóre kasetony mogłyby wjednej chwili oderwać się ispaść ci na głowę.

Ale, powtarzam, nie wiem, dlaczego zacząłem opisywać Panu kawiarnię. Ścisk gardła (lub myśli?) osłabł trochę, ponieważ poprosiłem wmiędzyczasie okieliszek grzanego wina. Właściwie chciałem Panu powiedzieć, że wtej kawiarni, bardzo wiele lat temu, podszeptano do ucha zdanie Eliasowi Canettiemu. Czy wie Pan, jak zaczyna się jego słynny esej Masa iwładza? Prawdopodobnie tak, ale przypomnę go Panu: „Człowiek niczego nie obawia się bardziej niż dotknięcia przez coś nieznanego”.

Życzę Panu inspiracji, jeśli pisze Pan wtym momencie.

G.C.

7.

Wizytówka pozostawiona przez człowieka, który rozmawiał ze mną wogrodzie Towarzystwa Humanistów intrygowała mnie nie bez powodu.

Guy Courtois

Początki powieści

Pasaż Verdeau, 75009 Paryż

(obok księgarni Verdeau)

Nazwisko było dość banalne, choć sugerowało pewną aluzję do idei kurtuazji ibrzmiało trochę jak obietnica. Tym, co wprawiało jednak wzakłopotanie, była informacja umieszczona tuż pod nazwiskiem: początki powieści. Na większości wizytówek to miejsce jest zwykle zarezerwowane dla klarownej informacji: pisarz, dyrektor generalny, konsul honorowy, specjalista wdziedzinie radiologii iobrazowania medycznego, masaż zrendez-vous itd. Oczywiście, każdy człowiek umieszcza na swojej wizytówce to, co mu się podoba, może podkreślić swoją funkcję lub specjalizację, aspiracje czy hobby. Na ilu to wizytówkach nie czytałem formułki typu foto/wideo albo koordynator projektu lub po prostu prezes.

Guy Courtois zdawał się polecać siebie jako osobę powiązaną ze światem powieściowym, akonkretniej zpoczątkami powieści, zachowując przy tym pełną dwuznaczność wtym zakresie. Był specjalistą od początków powieści? Ale wjakim sensie? Studiował początki powieści zliterackiego, zpsychologicznego czy zkomercyjnego punktu widzenia? Równie niejednoznaczny był adres: pasaż Verdeau, 75009 Paryż. Oczywiście, dobry znawca Paryża natychmiast zlokalizuje obszar, dzielnicę 9, wielkich bulwarów ciągnących się od Opery Garnier do Placu Republiki. Wśredniowieczu na tej trasie znajdował się odcinek murów ogradzających Paryż. Uwolnione od nich pod koniec XVII wieku, Miasto Świateł nabrało oddechu istworzyło nową strefę promenady izbiorowego obłędu… Kiedy teatry wodewil ikrwawych dreszczy namnożyły się wokolicy, jedną ztych arterii– Boulevard du Temple, nazwano Bulwarem Zbrodni. Inie dlatego, że na jego trotuarach, wjego kawiarniach czy restauracjach popełniono jakąś przeraźliwą zbrodnię, lecz dlatego, że na scenach tych bulwarowych teatrów trup ścielił się gęsto co wieczór, krew lała się na scenie litrami, obryzgując kostiumy idekoracje. Zcałej tej strony szaleństwa, tradycji karnawału ibitew zconfetti, zcałego tego popularnego przemysłu przyjemności pozostały do dzisiaj nieliczne ślady, wśród nich pasaże. Wąskie, niekiedy kręte, pokryte prawdziwymi koronkami szkła iwitrażami, ukryte przed wzrokiem nieuważnego turysty, pasaże przypominają okres La Belle Époque isą prawdziwymi podróżami wczasie. Pasaż Verdeau jest być może najautentyczniejszy ze wszystkich, goszcząc dyskretnie różnego rodzaju małe galeryjki sztuki, antykwariaty, maleńkie restauracyjki izakurzone księgarnie. Wytarte marmurowe płytki noszą zdaje się piętno milionów kroków, szyldy napisane starymi karakterami liter, latarnie ipełne osobliwości witryny, wszystko to iinne nieskończone szczegóły są wiadomościami wyczerpanego wieku, fragmentami pokruszonej pamięci.

Kiedy dotarłem przed drzwi księgarni Verdeau, odkryłem, że nigdzie nie widniało nazwisko Guy Courtois. Obok księgarni nie było nic, inaczej mówiąc nie sąsiadowała zżadnymi drzwiami, żadnym wejściem, na którym byłoby napisane GUY COURTOIS. Nie, księgarnia była wciśnięta między gabinet filatelistyki prehistorycznej astaromodne studio fotograficzne. Nie pozostało mi nic innego, jak wejść do księgarni izapytać, czy istnieje jakiś pan Guy Courtois, którego miejsce zamieszkania lub biuro znajdują się wpobliżu.

– Pan Guy Courtois rzeczywiście dostaje na nasz adres korespondencję – wyjaśnił mi nad wyraz miły staruszek zmałymi, wścibskimi oczkami. Łysina postaci doskonale współgrała ze sferycznym abażurem lampy stojącej na stole, przy którym czytał.

Wskutek mojego milczenia staruszek powrócił do czytania, nie krępując się wcale moją obecnością. Człowieczek był prawdopodobnie przyzwyczajony do tego rytuału: gdy do niego mówiono, podnosił wzrok znad książki, gdy rozmówca milkł, nie tracił czasu iponownie zatapiał się wlekturze.

Jako że wyglądałem na człowieka zupełnie zbitego ztropu, niezdolnego do zebrania myśli, nad wyraz miły staruszek postanowił poświęcić mi jeszcze dziesięć sekund swojego cennego czasu.

– Jeśli chce pan do niego napisać, proszę tam usiąść.

Drżącą dłonią wskazał mi lakierowany stoliczek wstylu Ludwika XV, na którym znajdowały się: stos białych kartek, kałamarz ztuszem, podkładka zbibułką ikolekcja obsadek ze stalówką, jakich nie używałem od dzieciństwa, odkąd ukończyłem lekcje kaligrafii.

Ostatecznie, dlaczego nie, powiedziałem sobie, napiszę kilka słów do tego pana Guya Courtois, który zniknął wsposób dość niegrzeczny.

– Życzy pan sobie może kawy?– zapytał mnie ponownie nad wyraz miły staruszek, poświęcając kolejne pięć sekund swojego życia iponownie przerywając swoją pasjonującą lekturę. Nie czekając na moją odpowiedź, wskazał mi, na jednej zpółek przy stole, starą srebrną kafetierę otoczoną sześcioma filiżankami zporcelany Sèvres. Nie wiem dlaczego, ale kafetiera wotoczeniu filiżanek przywołała mi na myśl obraz tajnego ibardzo intymnego stowarzyszenia literackiego: wyglądało to tak, jakby kafetiera, niczym niekwestionowany guru, opowiadała coś zaciekawionym słuchaczom, siedzącym na niskich taboretach wokół centralnego autorytetu narracyjnego.

– Proszę uważać, jest gorąca– dodał staruszek, tym razem nie podnosząc wzroku znad książki.

Gdyby opowieść, którą czytał, nie była tak porywająca, prawdopodobnie wytłumaczyłby mi cierpliwie izpobłażliwymuśmiechem, na czym polega wyższość kafetier ze srebra. Tylko one mają tę niesamowitą właściwość utrzymywania przez długie godziny gorącej kawy, praktycznie wstałej temperaturze. Tego nie potrafi żaden inny typ kafetiery, zwyjątkiem elektrycznych (ale niestety stale podłączonych do gniazdka, co jest prawdziwą okropnością, ponieważ dobra kawa powinna być zawsze zaparzana na ogniu).

Gdy mój umysł zaczął już chwytać, co takiego nad wyraz miły staruszek chciał był mi przekazać, ten ostatni wolał milczeć, aby kontynuować lekturę. Przez myśl mi nie przeszło, by zapytać go, co czyta, byłoby to może nawet nieuprzejme. Moje oczy zapamiętały jednak, zjego otwartej książki, nazwisko postaci: X. Przez chwilę mój mózg nie był wstanie przetworzyć tej informacji. Znacznie później zdałem sobie sprawę, że ten człowiek, wtamtym momencie iwmojej obecności, mógł czytać tylko jedną książkę, iże była to akurat moja własna książka, adokładniej zbiór opowiadań nagrodzonych trzy dni wcześniej głupią Nagrodą za Opowiadanie Niezależnych Księgarzy zDepartamentu Île-de-France.

8.

Jak to zrobić, by nie brać jej w ramiona

kiedy widzę, jak idzie przez świat?

sporządzam sobie listę:

wkładać stale do kieszeni zapasowy chodnik,

gdy widzę

że się do mnie zbliża, wyciągam chodnik i przechodzę na drugą stronę

udaję, że nie zwracam uwagi, odwracam głowę do muru,

wmurowuję się w niego

przechodzę przez mur

lub:

odwracam się niespodziewanie i uciekam, każdy

mnie zrozumie,

(zapomniałem czegoś istotnego, gdzieś, dziesięć dwadzieścia trzydzieści lat temu, uciekam do dzieciństwa)

lub, jeszcze lepiej, kiedy widzę, że się zbliża do

mnie

unoszę ramiona, przemieniam je w skrzydła, odkrywam

nagle,

że potrafię latać, do widzenia, Panno

już nie jestem zobowiązany umrzeć, jeśli nie wezmę pani w ramiona

lub, jeszcze lepiej, już się nie rodzę, nie piszę już nic

więcej

nawet ten wiersz już nie istnieje

nie, nie mogę jej tego zrobić, ona żyje jednym wierszem

na dzień

lepiej jak przemienię się wwiersz

będzie się mną perfumować, lgnąć do mnie podczas

śniadania

przeczyta mnie może kilka razy…

9.

Nie, nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek bawił się zmoim starszym bratem. Różnica między nami nie pozwalała na to. Inie chodzi tylko oróżnicę wieku, lecz bardziej oróżnicę temperamentów. Kiedy zacząłem dorastać iosiągać wiek zabaw, Victor nie miał już czasu na głupoty.

Oczywiście, pamiętam wspólne spacery tylko znim lub zcałą rodziną, anawet wakacje wgórach czy nad brzegiem morza. Victor jednak nie miał wobec mnie ludycznej postawy, chciał mi przekazać coś zupełnie innego. On objaśniał mi właściwie, oco chodzi ze światem, co powinienem zrozumieć ztakiego atakiego zdarzenia.

„Posłuchaj, co ci mówię, iwbij to sobie do głowy. Bo jeśli mnie posłuchasz, zyskasz na czasie”.

Nigdy nie zapomniałem tej jego postawy, zwrotów, za pośrednictwem których Victor oferował mi „wprezencie” obszerne połacie czasu. Nie wiem, dlaczego Victor miał obsesję, już wtak młodym wieku, na punkcie czasu. Jeśli omnie chodzi, jako sześcio-, siedmio- czy ośmiolatek uważałem się za nieśmiertelnego,nie wydawało mi się wcale, że moje zasoby czasu są wtaki czy inny sposób zagrożone, że istnieje ryzyko ich zmalenia. Victor chciał podwoić mi rezerwę czasu, oferując swoje rozwiązania. Mechanikę jego działania można by podsumować wnastępujący sposób: posłuchaj, braciszku, oco chodzi, zamiast męczyć się samemu, by zrozumieć, czym jest świat, jak pojawiłeś się na ziemi, do czego służy życie ijak powinieneś wybierać przyjaciół, jaki obrać sobie cel ijak należy żyć dzień po dniu, zamiast samemu rozwiązywać te problemy, przyjmij moje rozwiązania iwten sposób zaoszczędzisz całe dnie łamania sobie głowy, nawet miesiące, amoże ilata niepewności; skorzystaj ztego, że mnie masz, pytaj mnie co ijak, ilekroć masz jakąś wątpliwość, iwten sposób zmierzaj do celu, bez zbędnego kluczenia, nie ryzykując, że zbłądzisz po drodze…

Tak, Victor pełnił wmoim życiu, coraz częściej, gdy miałem sześć czy siedem lat, tę rolę badacza. On zbadał już dla mnie wszystko imógł teraz prowadzić mnie po każdej drodze, nawet tej najciemniejszej, zwiecznie zapaloną latarnią wdłoni.

Nawet dziś wydaje mi się to dziwne, że Victor oddziałał wmoim życiu wcharakterze przewodnika silniej niż moi rodzice czy nauczyciele. Kiedy jesteś mały, wszyscy dają ci wskazówki ilekcje życia. Ale Victor robił to wzupełnie nadzwyczajny sposób, ze szczególnym uśmiechem na ustach, jak gdyby operacja przewodzenia mojej osobie nieustannie go bawiła. Praktycznie nie było takiego pytania, na które Victor nie miałby natychmiastowej ibardzo jasnej odpowiedzi. Iżeby pomóc mi zyskać jeszcze więcej czasu, Victor zaczął wpewnym momencie nie tylko udzielać mi odpowiedzi, ale także formułować wmoim imieniu pytania.

„Czy kiedykolwiek zastanawiałeś się nad tym, jak będziesz wyglądać, gdy dorośniesz?”– pytał mnie, na przykład, Victor, aby następnie wytłumaczyć mi, że muszę uprawiać sport „wsposób zdyscyplinowany”. Ata dyscyplina powinna zacząć się od ćwiczeń oddechowych, bo nie oddychałem prawidłowo. Co więcej, zjego punktu widzenia nie chodziłem prawidłowo,ponieważ miałem tendencję do unoszenia się na palcach zamiast „honorować ziemię” całą podeszwą stopy…

Problem czasu zaostrzył się, gdy miałem jedenaście czy dwanaście lat ikiedy Victor ostrzegł mnie, że zostanę sam. Poza tym cała rodzina zaczęła się przygotowywać na ten szok, adokładniej mówiąc, na szok związany zjego wyjazdem na studia. Victor, naturalnie, zamierzał studiować wStolicy, to znaczy pięćset kilometrów od naszego małego ianonimowego, zakurzonego iskromnego miasteczka. Wmiesiącach poprzedzających wyjazd Victora odniosłem skądinąd wrażenie, że całe miasto czeka, poruszone iniespokojne. Dziesiątki ludzi przewinęło się wtedy przez nasz dom, aby życzyć Victorowi powodzenia, aby zobaczyć go ostatni raz przed odjazdem, aby dać mu jakiś dowód uznania, symboliczny prezent lub amulet…

„Tylko nie becz”– mówił do mnie od czasu do czasu Victor, co napawało mnie niepokojem, bo nawet przez myśl mi nie przeszło, aby płakać, ale słowa Victora dały mi do myślenia, anawet zasugerowały, że płacz byłby czymś naturalnym. Wkażdym razie matka już ocierała ukradkiem kręcącą się woku łzę, ponieważ wysyłała Victora „między obcych”. Cała ta atmosfera stwarzała wrażenie, że Victor byłby jedynym nastolatkiem wmieście, przed którym Stolica otwierała swoje podwoje. Ale rankiem, gdy odprowadziliśmy go na dworzec, byłem głęboko rozczarowany, odkrywszy tłum chłopców idziewcząt szykujących się do wyjazdu, zwalizkami itorbami, ztorebkami ipaczkami, wwyśmienitych nastrojach, bardzo podekscytowanych, uradowanych ztego, co im się przydarzało, zrozstania zrodzicami imiastem.

Tamte chwile spędzone na peronie były dla mnie, właściwie, pierwszym prawdziwym szokiem, ponieważ tłum wchłonął Victora, nie dbając oniego, nie poświęcając mu żadnej szczególnej uwagi. Ciżba młodych ludzi nie rozdzieliła się na boki, gdy pojawił się Victor (imy, cała jego rodzina, za nim), żaden przedstawiciel Kolei Żelaznych nie zjawił się, by odebrać walizki Victora, akiedy miał wsiadać do wagonu, nikt nie przepuścił go przodem. Wobliczu tej formy niesprawiedliwości, widząc Victora po raz pierwszy wsytuacji brutalnej anonimowości, mój mózg zbuntował się, moja istota zaczęła drżeć imoje krótkowzroczne oczy wytworzyły spontanicznie dwie gigantyczne łzy. Te dwie łzy zwaliły się potem na peron ztaką siłą (booom! booom!), że wszystkie rodziny iwszyscy znajdujący się tam nastolatkowie zamilkli na dwie sekundy, kierując na mnie swoje spojrzenia.

„Mówiłem ci, żebyś nie płakał”– wyszeptał mi do ucha Victor, wyraźnie zawstydzony sytuacją, brzemieniem

10.

„Dzisiaj umarła mama”.

Naprawdę wierzy Pan, że takie proste twierdzenie może zrodzić się wumyśle pisarza? Zapewniam Pana, że nie. Pisarze to, na ogół, ludzie skomplikowani, wewnętrznie rozdarci, pokrętni, pełni sprzeczności, czerwoni zambicji, niezbyt hojni jako osoby społeczne, chociaż spalają się dla idei ludzkości.

Nie, zapewniam Pana, że Albert Camus nigdy nie rozpocząłby powieści Obcy tym oto zdaniem, gdybyśmy mu go nie dostarczyli. Skądinąd nigdy nie napisałby tej powieści wstylu tak zwyczajnym, prostolinijnym, konfesyjnym wsensie największej wiarygodności, gdybyśmy nie podsunęli mu punktu wyjścia, jeśli nie otworzylibyśmy mu tych cudownych drzwiczek.

„Dzisiaj umarła mama”.

Cóż za zdumiewający, obiecujący, przekonujący początek powieści! To krótka powieść, jak Pan zapewne pamięta, kto nie czytał Camusa wwieku piętnastu lub szesnastu lat! Czy nie mówiło się onim, właściwie (zpewną dozą złośliwości), że jest, przede wszystkim, pisarzem dla licealistów, ba, nawet filozofem dla uczniów szkół średnich? Ijak pan myśli, kto przykleił Camusowi tę etykietkę? Banda wyrafinowanych pisarzy zkręgu Sartre’a, tych pretensjonalnych grafomanów niezdolnych do wypowiedzenia spójnego zdania bez fumów iwewnętrznej emfazy. Proszę sobie wyobrazić, jak bardzo cierpieli ci lewicujący afektowani impotenci, gdy zobaczyli, że Albert Camus otrzymał Nagrodę Nobla wwieku zaledwie czterdziestu czterech lat… Pamiętam do dziś tę scenę, byłem znim na pierwszym piętrze restauracji wMontparnasse, kiedy nagle wpadł do środka młody księgarz, kościsty iwysuszony typ, dziwacznie ubrany, jakby był myśliwym. Ten człowiek podszedł do nas i, nie wiem dlaczego, zwrócił się do mnie zamiast do Camusa, prawdopodobnie mnie znimpomylił. „Panie Camus, dostał pan Nagrodę Nobla!”– zdołał wyszeptać, po czym obrócił się o180 stopni iulotnił, zupełnie wyczerpany, jakby był maratońskim posłańcem, który obwieszcza zwycięstwo Greków nad Persami, apotem pada nieżywy.

Camus pobladł na twarzy, przygryzł wargi ipowiedział mi, nie patrząc wmoją stronę: „Powinien był ją dostać Malraux”.

Tak, w1957 roku André Malraux był bez wątpienia bardziej znany niż Camus, ale nie był tak dobrym pisarzem jak Camus, nie tak wyrazistym, poruszającym, prostym. UMalraux zawsze żenował mnie pewien podtekst dydaktyczny, którego nie było uCamusa. Camus pisze tak, jakby zdejmował koszulę, żeby pokazać swoje blizny.

Tamtego roku, 1957, Camus zwyciężył wwyścigu, wktórym brali udział także Samuel Beckett, Boris Pasternak oraz Saint-John Perse. Nikt nigdy się jednak nie dowie, jakie było drugie zdanie wypowiedziane przez Camusa po „Powinien był ją dostać Malraux”. Ale Pan zasługuje na to, by je poznać. Odwrócił się do mnie ipowiedział zwyczajne „merci”. Obaj dobrze wiedzieliśmy, do czego odnosiło się owo „merci”. Bez zdania „Dzisiaj umarła mama” Camus nie byłby Camusem, jego dzieło nie byłoby tym, czym jest, ani Nagroda Nobla wdziedzinie literatury nie powędrowałaby do niego tamtego roku pańskiego 1957… Dziś Obcy jest najczęściej kupowaną powieścią we współczesnej historii Francji.

Dlaczego mówię Panu te rzeczy, prosząc ozachowanie ich wabsolutnej tajemnicy? Aby pokazać Panu, jak można zbudować całą karierę, anie tylko jedną powieść, wychodząc od jednego zdania. Kim był Camus w1942 roku, kiedy pojawił się Obcy? Cóż, był tylko prostą potencjalnością, czyli formą energii, która pedałowała wpróżni. Zdanie, które mu podpowiedzieliśmy, pewnego dnia, wkawiarni wAlgierze, właściwie zbudowało Camusa. Iprzyznaję, że Albert był absolutnie niezwykły, jak tylko otrzymał ten impuls, wszystko poszło jak zpłatka, powiedziałbym, że wszystko, co napisał, pisało się samo. To pierwsze zdanie właściwie podyktowało Camusowi resztę, podyktowało mu dzieło za pomocą mechaniki, której nawet my nie potrafimy wyjaśnić. Warto zatrzymać się na sekundę także nad drugim zdaniem powieści, które nie jest nasze, lecz wyszło od Camusa. Czy pamięta Pan, jak rozwija się Obcy po tym dramatycznym początku: „Dzisiaj umarła mama”? Jeśli Pan nie pamięta, to Panu powiem. Po „Dzisiaj umarła mama” następuje „Albo wczoraj”.

Co za zdumiewająca konstrukcja, jakie współdziałanie dwóch sił!

MY: „Dzisiaj umarła mama”.

ON: „Albo wczoraj”.

Trudno wyobrazić sobie inne drugie zdanie, które byłoby bardziej pełne iniejednoznaczne niż to „Albo wczoraj”. Akcent pada na całą konstrukcję, zbardzo wysokim wskaźnikiem niepewności…

Tak, warto, bym wspomniał oCamusie. Właśnie dowiedziałem się, że Michel Onfray napisał książkę, wktórej dowodzi, że człowiek XX wieku to Camus (anie Sartre czy Malraux). Całkowicie zgadzam się zMichelem. Cały XX wiek był, jeśli dobrze się zastanowić, osierocony. Osierocony zwartości, osierocony zcywilizacji, osierocony zludzkości. Nazizm, komunizm, ostatnie wojny kolonialne, bestialstwo przeobrażone wprzemysł, wszystko to stało się możliwe dzięki temu, że XIX wiek nie miał matki. Otóż, kto to zauważył wsposób prawy imetaforyczny? Camus… Co było dla niego tym objawieniem? Zdanie, które mu dostarczyliśmy…

Zostawiam Pana teraz. Nadal jestem wkawiarni Hawelka, ale jutro wyjeżdżam do Pragi.

Życzę Panu inspiracji, jeśli pisze Pan wtym momencie.

G.C.

PS. Do czasu naszej następnej wymiany epistoł zapraszam Pana do refleksji nad tymi czterema zdaniami:

„Jestem niewidzialny”.

„Ktoś musiał zrobić doniesienie na Józefa K., bo mimo że nic złego nie popełnił, został pewnego ranka po prostu aresztowany”.

„Przez długi czas kładłem się spać wcześnie”.

„Człowiekowi, który lubi podróżować pociągiem, znacznie łatwiej jest z

11.

X budzi się uderzony, od wewnątrz, wybuchem ciszy. Wjego mózgu narodził się nowy głos. Słyszy, jak się śmieje.

X nie ma jeszcze siły, by otworzyć oczy. Czeka. Liczy sekundy wmyślach. Pięć. Dziewięć. Trzynaście. „Osiemnaście”. Dwadzieścia trzy.

Kto powiedział: osiemnaście? „Ja”. Kto ja?

Zwykle X budzi się na dźwięk budzika. Właściwie budzi się zawsze dwie lub trzy minuty, zanim zadzwoni budzik. Wten sposób przebudzenie jest jak lekkie przejście zjednego snu do drugiego.

„Wystarczy”– mówi głos zjego mózgu.

X otwiera oczy. Czuje, że musiała minąć siódma. Budzik powinien był go obudzić kwadrans przed siódmą. Niewiarygodne! Zegar pokazuje 6:37.

X wstaje, odsuwa zasłony. Nie, nie może być 6:37. Słońce już dawno wzeszło. Boże, która to może być godzina? Zegarek na rękę, który zawsze zostawia włazience, też pokazuje 6:37. X ma jeszcze jeden zegar wkuchni. Oczywiście wskazówka też zatrzymała się na 6:37. Głos wmózgu X-a śmieje się. X też się śmieje.

X kładzie się zpowrotem do łóżka iczeka, by przebudzić się na dobre. Oniczym nie myśli. Czeka, słuchając tylko ciszy.

Czy minęła już siódma? Za pięć siódma ciężarówka zchłodnią powinna była zatrzymać się przed rzeźnią. Punkt siódma właścicielka powinna była wyjść na spacer zpsem. Trzy po siódmej powinna była przejechać śmieciarka.

„Mówiłeś, że oniczym nie myślisz”.

Nie rozumiem.

„Nie ma tu nic do rozumienia”.

Co to znaczy, że nie ma tu nic do rozumienia?

„Po prostu”.

Czy X zaczął mówić sam do siebie? Jest przebudzony czy zapada wsen? X wstaje, wchodzi do łazienki, myje się. X nie śpi. Patrzy wlustro. Nagle, widząc swoją twarz, uświadamia sobie, że właściwie obudziła go cisza.

X jeszcze nigdy nie był otoczony przez taką ciszę. To cisza, która eksploduje wjego słuchu. Cisza emanująca zprzedmiotów, ze ścian, pochodząca zzewnątrz, zwszechświata. To cisza ulic, miasta, poranka, przestrzeni. Cisza, która go spowija, wychodząc zjego własnego mózgu. Cisza niemalże materialna, która mogła mieć tylko jeden kolor: czarny.

X włącza radio. Dziwne. Można by rzec, że tego ranka nikt niczego nie nadaje. X próbuje złapać jakąś stację. Bezskutecznie. Ciągły szum, jak zapadanie wpróżnię, odpowiada mu zewsząd. Wyłącza radio iprzechodzi na magnetofon. Puszcza Vivaldiego izaczyna się golić. Owpół do ósmej musi być wbiurze.

X robi sobie kawę. Otwiera lodówkę. Wyjmuje masło idwa plasterki szynki. Zamyka lodówkę. Odkrawa kromkę chleba. Ekspres do kawy bucha jak lokomotywa. Pełna czarnego płynu filiżanka, wchwili gdy odstawia ją na spodeczek, wydaje szczęk. Domowe odgłosy sprawiają X-owi nieopisaną radość.

X je swoją kanapkę. X pije kawę. X myśli ogłosie wswoim mózgu. To głos, który słyszy po raz pierwszy. Głos, który mówi do niego szeleszcząco od wewnątrz. To nie jest jego głos, ale jednak należy do niego. To nowy głos, który mieszka wnim od 6:37.

– Ej, jesteś tam jeszcze?

„Tak”– odpowiada Głos.

– Jak widać świat zmiejsca, wktórym się znajdujesz?

„Wszystko zapowiada się inaczej niż zwykle”.

Ostatni kęs chleba zszynką. Ostatni łyk kawy. X jest wdoskonałej formie. Czuje się czysty, ładnie pachnie. Niczego się nie boi. Bierze teczkę iwychodzi. Pilna sprawa numer jeden: nie spóźnić się do biura. Przez siedem lat, odkąd zaczął pracować dla firmy, nigdy się nie spóźnił. Dla niego praca jest najważniejsza wżyciu. X to specjalista ds. zaawansowanej komunikacji.

X wychodzi, zamyka drzwi iprzywołuje windę.

„Arybki?”– pyta Głos.

– Rybki? Nie rozumiem.

„Rybki nie są na swoim miejscu”.

Co masz na myśli? X nie ma czasu na zgłębianie tematu. Ale Głos wie, że X wyszedł, nie zdając sobie sprawy zistotnego szczegółu. Czerwone rybki, które dostał na urodziny od Matilde, zniknęły zakwarium.

Zdaje się, że winda utknęła na parterze. Nic nie szkodzi, Xzejdzie na piechotę te trzy piętra. X zbliża się do klatki schodowej. Waha się. Przystaje.

Coś jest nie tak. Głos mu to potwierdza. „Coś jest nie tak”. Ale co?

Po pierwsze, to nie jest normalne, aby drzwi mieszkania pani Bordaz były uchylone. Pani Bordaz nigdy nie zostawia uchylonych drzwi. To rzeczywiście dziwne, że pani Bordaz zostawiła uchylone drzwi. Pani Bordaz nigdy nie wykazywała oznak uwiądu starczego. Inie ma też wzwyczaju dybać na lokatorów.

Zatem?

X podchodzi bliżej idzwoni. Żadnej reakcji. Puka do drzwi. Żadnej reakcji. Dzwoni jeszcze raz, chociaż przeczuwa, że itym razem nic nie wskóra. Gdyby pani Bordaz była wśrodku, jej suczka, Pexy, już dawno pokazałaby ogon iwskoczyłaby mu na ręce.

Wchodzić, nie wchodzić?– zastanawiał się X. Może pani Bordaz zasłabła? „Ale jak to, iona, ipies?” Może ogląda telewizję… „Wykluczone”. Może… Może… Może…

X popycha lekko drzwi.

– Pani Bordaz…

Jeszcze trochę.

– Pani Bordaz, czy jest pani wdomu?

X posuwa się ostrożnie naprzód, krok, dwa kroki… Wprzedpokoju nie ma nikogo. Wsalonie nie ma nikogo. Wkuchni nie ma nikogo. Zawahał się, czy wejść do sypialni. Nie wypada. Pani Bordaz jest kobietą wstydliwą. Pani Bordaz nie chciałaby zostać zaskoczona wsypialni, przynajmniej tak sądzi X. Lepiej jak sobie pójdę, mówi do siebie X. Tym bardziej, że ogarnia go poczucie dyskomfortu. X nie czuje się dobrze wtym mieszkaniu ztak starymi rzeczami, pokrytymi patyną. Jakby wszystkie dybały na niego, osądzały go.

Wracając na klatkę schodową, X odkrywa przed drzwiami białą koronkową rękawiczkę. Prawa rękawiczka pani Bordaz. Atuż przed schodami smycz Pexy. Jak mógł nie dostrzec jej kilka minut wcześniej?

„Apapuga?” Papuga? „Tak, Papuga”. X znowu nic nie rozumie. Głos nalega. „Apapuga?”

X nie ma czasu na odpowiedź. Zbiega pospiesznie po schodach, gdyż czuje, że jest bardzo spóźniony. Gdy odczuwa spóźnienie, całe jego ciało działa jak zegar. Jakieś cyfry zaczynają mrugać, jakieś kółeczka zaczynają się obracać szybciej. Koła zębate stają się bardziej zgrzytliwe, bo ICH zęby stają się ostrzejsze. Głos wie, że X znowu nie zauważył zasadniczego szczegółu. Papuga pani Bordaz zniknęła zklatki.

Natomiast X dostrzegł coś innego, iwgłębi duszy miał nadzieję, że Głos nie wie, co takiego zapamiętał ico teraz tkwi wjego mózgu jak drzazga. Amianowicie, że wszystkie zegary wmieszkaniu pani Bordaz zatrzymały się na godzinie 6:37.

Na schodach między drugim atrzecim piętrem niektóre przedmioty wydają się raczej porzucone niż zgubione: etui na okulary (czyżby należało do pana Kuntza, saksofonisty?), czarny filcowy kapelusz (bez wątpienia kapelusz pana Bragowskiego zpiątego piętra) iszczoteczka do zębów, której właściciela X nie potrafi zidentyfikować.

Pomimo tego, że Głos namawia go, by kontynuował schodzenie, X nie może nie zatrzymać się na kilka minut na drugim piętrze. Drzwi mieszkania rodziny Bruchner są szeroko otwarte. Asilny zapach świeżo zaparzonej kawy wydobywa się zmieszkania państwa Tolbiac.

Między drugim apierwszym piętrem inne rozrzucone na ziemi przedmioty: przezroczysta zapalniczka zplastiku, zegarek na rękę złańcuszkiem (co za szczęście, że się nie rozbił!), srebrna łyżeczka (X mógłby przysiąc, że jej właściciel wyszedł wdanej chwili zmieszkania zfiliżanką kawy wjednej ręce izłyżeczką wdrugiej, zanim upuścił ją na podłogę), damska haftowana chusteczka (czyżby to była chusteczka panny Matilde?)…

„Słyszysz?”– pyta Głos.

Rzeczywiście, coś słychać. Dźwięk dochodzi skądś zdołu, zmieszkania na parterze. Rodzaj powtarzającego się brzęczenia, dokuczliwy sygnał, który drażni słuch („I mózg”– dodaje Głos). X podchodzi bliżej, unikając wdepnięcia wmleko, które wyciekło ze stłuczonej butelki na stopniach między pierwszym piętrem aparterem. X jeszcze nie zdaje sobie sprawy, kto hałasuje. Nie wie nawet, czy zaczyna się niepokoić, czy jest wstanie szoku. Między trzecim piętrem aparterem jego mózg (podrażniony dźwiękiem) zarejestrował obrazy co najmniej pięciorga uchylonych drzwi.

„Coś się dzieje na ulicy”– mówi Głos. Nie– odpowiada on. „Musisz zachować spokój”– mówi Głos. Jestem spokojny– odpowiada. „Inie zapominaj, że nie powinieneś spóźnić się do biura”– ostrzega Głos. Nie zapominam– mówi. „Czyżby wybuchł pożar?”– próbuje zgadywać Głos. Pożar? „Tak, cichy pożar”.

Tymczasem X próbuje ustalić, skąd dobiega uporczywy dźwięk. Puka do drzwi dozorcy.

– Panie Busbib…

„Myślę, że możesz spokojnie wejść”– mówi Głos. Tak też robi. Wchodzi spokojnie. Otwiera drzwi iwchodzi spokojnie do dozorcówki. Na stole wmaleńkiej kuchni pan Busbib zostawił śniadanie, zktórego nie zdołał uszczknąć nawet kęsa: kromka chleba zmasłem, jogurt ifiliżanka kawy wypełniona do połowy, odrobina mleka obok. Co do ostrego dźwięku, dobywa się on ze starego patefonu: igła ślizga się bez końca na zarysowanej płycie. Wydaje się być owadem odelikatnych nóżkach, niezdolnym przekroczyć uskoku wpróżni. X pomaga mu przejść przez przeszkodę, popychając go lekko czubkiem palca. Vivaldi. Nie wiedział, że pan Busbib ma wzwyczaju słuchać, przy śniadaniu, Vivaldiego.

X zauważa także, że pan Busbib zostawił włazience odkręcony kran zwodą. Szczoteczka do zębów, znałożoną pastą, pozostała odłożona na brzegu umywalki, można by wnioskować, że pan Busbib nie zdołał już umyć zębów tego ranka. Xzakręca kran iopuszcza małe mieszkanie.

„Może wrócimy do naszego pokoju?”– mówi Głos. Nie– odpowiada X. „Może lepiej byłoby wrócić izapomnieć owszystkim”– dodaje. Nie– odpowiada X. „Zastanów się jeszcze”– mówi dalej. Nie ma nad czym się tu zastanawiać– odburkuje X. „To nie jest normalne, że pan Busbib również słucha Vivaldiego przy śniadaniu”. X wybucha śmiechem. Potem czuje, że Głos też się uśmiecha.

– Dlaczego się uśmiechasz?– pyta X.

Głos już mu nie odpowiada. X pozwala się prowadzić pamięci swoich kroków. Wkorytarzu bloku natyka się na torbę listonosza pełną listów. To oczywiste, że listonosz zaczął wrzucać listy do skrzynek pocztowych, gdy…

„Gdy… co?”– pyta Głos.

X nie wie, co odpowiedzieć. Może stwierdzić tylko tyle, że listonosz porzucił swoją torbę iże część korespondencji leży rozrzucona na podłodze. X pochyla się iprzygląda uważnie. Zdawało się, że niektóre listy (nieotwarte, oczywiście) zostały podeptane.

X nie wie. Ale trudno mu jest uwierzyć, że mieszkańcy bloku przeszli tamtędy, deptając własną korespondencję. X rozgarnia porozrzucane listy, które wypadły zbrązowej skórzanej torby listonosza, iodkrywa dwie koperty adresowane do niego. Potem zagląda do skrzynki pocztowej. Mężczyzna zdołał jednak wsunąć mu do skrzynki trzecią kopertę.

„Myślę, że stało się dokładnie odwrotnie”– mówi Głos.

Jak to odwrotnie?– „List ze skrzynki pocztowej został umieszczony jako pierwszy. Apotem mężczyzna porzucił wszystko”.

Te trzy listy to: pismo od dostawcy gazu ienergii elektrycznej, kolejne od Międzynarodowego Towarzystwa Badań wDziedzinie Telekomunikacji… Na ostatnim nie ma podanego nazwiska nadawcy.

X zabiera je ze sobą, przeczyta je później w