Strona główna » Fantastyka i sci-fi » Star Carrier. Tom 2. Środek ciężkości

Star Carrier. Tom 2. Środek ciężkości

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-64030-14-7

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Star Carrier. Tom 2. Środek ciężkości

Co robić, kiedy wróg staje u bram? Kiedy twój świat znajduje się w śmiertelnym niebezpieczeństwie? Co począć, mając przeciwko sobie niewyobrażalną potęgę? Odpowiedź jest prosta: ATAKOWAĆ! Tak właśnie: ATAKOWAĆ!! I jeszcze raz: ATAKOWAĆ!!! Każdy dowódca, chcąc przebić się przez linie nieprzyjaciela, musi wiedzieć, gdzie znajduje się środek ciężkości sił wroga, czyli większość wojsk i sprzętu. Następnie powinien wykonać taki manewr, aby jego własny środek ciężkości znalazł się w miejscu niedogodnym dla przeciwnika. Nie jest to manewr sprawdzający się w stu procentach. Czy zresztą w czasie działań wojennych cokolwiek jest całkowicie przewidywalne? Zbyt wiele zależy od okoliczności i determinacji żołnierzy.

Ian Douglas w drugim tomie opowieści o zmaganiach Ziemian z interwencją obcych cywilizacji znów udowadnia, że mistrzowsko potrafi budować napięcie, zarówno wysyłając czytelnika na straceńcze misje z pilotami myśliwców, jak i ukazując rozterki ich przełożonych, a także opisując piekło kosmicznego starcia ciężkich jednostek. W dodatku kreuje psychologię obcych istot w imponującym stylu, niezwykle plastycznie ukazując ich nie do końca zrozumiały dla człowieka sposób myślenia.

Jeśli chcesz się przekonać, czy ludzkość poradzi sobie z inwazją, czy geniusz dowódców i determinacja zwykłych „pionków” są w stanie sprostać miażdżącej przewadze, musisz – po prostu musisz! – przeczytać tę książkę. Nic tu nie jest oczywiste, nigdy nie możesz być pewien, co stanie się za chwilę. To fascynująca lektura, dająca wiele radości z czytania, ale też zmuszająca do zastanowienia się nad tym, co tak naprawdę stanowi istotę bycia człowiekiem.

Polecane książki

Bestsellerowa pisarka Abbi Glines powraca z zupełnie nową serią The Field Party.   West Ashby jest przystojny, pewny siebie i popularny. Nikt nie wie, że nosi w sobie niewyobrażalny ból z powodu ojca umierającego na raka. Życie Maggie Carleton dwa lata temu legło w gruzach. Przestała m...
Z ebooka dowiesz się między innymi: 1. Jakie techniki kradzieży paliwa mają kierowcy? 2. Jak zabezpieczyć się przed kradzieżą paliwa? 3. Jak odpowiada kierowca za kradzież paliwa? 4. Jakie kierowcy grożą kary za kradzież paliwa?...
Geniusz i niezrównany dowódca, jedna z najbardziej rozpoznawanych postaci historycznych i jej krótki, ale barwny epizod w Polsce. Od czasu gdy Napoleon po raz ostatni wyjechał z Polski, minęło już przeszło 200 lat. W tym czasie ukazała się niezliczona ilość publikacji traktujących o jego związkac...
Kunigas (czasem w formie kuniggas) – określenie w średniowieczu używane w języku polskim w znaczeniu księcia, możnowładcy na Litwie. Kunigasami nazywano przywódców grodów pruskich, którzy byli odpowiedzialni za bezpieczeństwo i obronę ich mieszkańców; zwani byli oni też „królikami” lub z gockiego „r...
Każdy potrzebuje zwierciadła, w którym mógłby się przejrzeć. Pewnie dlatego jedna połowa świata rozgląda się za swoją drugą połową. Paulo Coelho w swojej książce opowiada o spotkaniu dwojga ludzi po latach rozłąki. Miłość, która w nich zasnęła, budzi się powoli, pośród wątpliwości i obaw przed poraż...
Czy można opowiedzieć Chiny za pomocą zaledwie dziesięciu słów? Yu Hua udowadania, że nie potrzeba więcej. Dziesięć pojęć, na pozór niemających ze sobą nic wspólnego. Mao Zedong i podróbki, rewolucja i bujanie. Zabierają w fascynującą podróż po przeszłości i tera...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Ian Douglas

Ian Douglas

Star Carrier

Środek ciężkości

Tom II

Przekład Justyn „Vilk” Łyżwa

Prolog

12 grudnia 2404

Układ Arktur

36,7 lat świetlnych od Ziemi

Godzina 3.10 TFT

Sonda zwiadowcza wyłoniła się z bąbla czasoprzestrzeni Alcubierre’a, gwałtownie tracąc prędkość w strumieniu protonów o wysokiej energii. Sztuczna osobliwość grawitacyjna, wielkości ziarna piasku i masie gwiazdy, migała kilka metrów przed pękatym nosem jednostki, nadając jej przyspieszenie pięć tysięcy razy większe od ziemskiego. W tym tempie pojazd powinien osiągnąć prędkość światła w ciągu najbliższych stu minut.

Tylko trochę większa niż inteligentna rakieta VG-10 Krait, sonda ISVR-120 nie mogła pomieścić na pokładzie człowieka. Jej pilotem była sztuczna inteligencja Gödel 2500, ciasno upakowana w kadłubie pojazdu. Z całą pewnością nie potrzebowała wszystkich systemów podtrzymania życia, niezbędnych do przetrwania człowiekowi.

AI nazywana była Alan, na cześć jednego z gigantów techniki komputerowej sprzed czterech i pół stulecia, Alana Turinga.

W ciągu kilku sekund po opuszczeniu bąbla Alan przeczesał system znajdujący się przed nim, przestrzeń zdominowaną przez pojedynczą, świecącą na pomarańczowo gwiazdę. Z pamięci Alana przywołane zostały dane gwiazdy zawarte w standardowych efemerydach Marynarki Konfederacji.

Gwiazda: Alpha Boötis

Współrzędne: RA: 14h 15m 39,7s; Dec: +19° 10’ 56” D 11,24p

Inne nazwy : Arktur, Alramech, Abramech, 16 Boötes

Typ: K1,5 III Fe-0,5

Masa: 3,5 Słońca

Promień: 25,7 Słońca

Jasność: 210 Słońc (Optyczna 113 Słońc)

Temperatura powierzchni: ~4300oK

Wiek: 9,7 Miliarda lat

Wielkość gwiazdowa pozorna (Słońca): -0,04Wielkość gwiazdowa absolutna: -0,29

Odległość od Słońca: 36,7 lś

System planetarny: 6 planet, wliczając 1 ciało typu jowiszowego i 5 ciał typu półjowiszowego, 47 planet karłowatych i 65 znanych satelitów, plus liczne planetoidy i ciała kometarne. Jeden z satelitów, Jasper, jest obiektem zainteresowania ze względu na warunki nieco zbliżone do ziemskich, jeśli chodzi o efekty grawitacyjne i pływowe.

Arktur, w zależności od sposobu pomiaru, uważany był za trzecią lub czwartą pod względem jasności gwiazdę na nocnym niebie Ziemi, jasny pomarańczowy punkt w przypominającej kształtem latawiec konstelacji Boötis. Z punktu, w którym pojawił się Alan, oddalonego od gwiazdy o około osiemnaście jednostek astronomicznych, Arktur był złotopomarańczowym reflektorem sto trzynaście razy jaśniejszym niż widziane z tej samej odległości Słońce. W podczerwieni świecił jeszcze mocniej, zalewając przestrzeń posępnym ciepłem.

Zasadniczy cel Alana położony był prawie dokładnie po przeciwnej stronie gwiazdy. Jeśli wszystko poszło dobrze, finałowe podejście sondy powinno zostać zamaskowane przez pomarańczowy blask.

W czasie gdy Alan przebył jedną trzecią dystansu dzielącego go od Arktura, około dziewięciuset milionów kilometrów, poruszał się z prędkością wynoszącą dziewięćdziesiąt dziewięć procent szybkości światła. To sprawiało, że widok otaczającego wszechświata ściśnięty został do wąskiego pierścienia światła, w większości wypełnionego falami podczerwieni pochodzącymi z jasnej gwiazdy znajdującej się na wprost. Program korekcyjny AI był jednak w stanie zdekompresować obraz i wyłowić z niego pojedyncze elementy. Prędkość miała także wpływ na czas, w stosunku siedem do jednego. Znaczyło to, że każda subiektywna minuta dla Alana równała się siedmiu minutom obiektywnego czasu we wszechświecie. To z kolei tworzyło iluzję, że sonda porusza się w głąb systemu szybciej, niż robiła to w rzeczywistości.

Po około dwustu minutach czasu obiektywnego od wejścia w system Arktura Alan minął gwiazdę, muskając fotosferę giganta. Elektromagnetyczne tarcze sondy odbiły większość promieniowania jonizującego, ale nie zapewniały ochrony przed gorącem. Krótko mówiąc, kadłub sondy przebijał się przez przestrzeń o temperaturze dochodzącej do dziewięciuset stopni Celsjusza. Nanotechniczne laminaty kadłuba pomogły odprowadzić ciepło, odrzucając je bezpiecznie za rufę.

W końcu monstrualnych rozmiarów gwiazda, prawie dwadzieścia sześć razy większa od Słońca, została z tyłu, gwałtownie zmieniając swoje pasmo promieniowania na ledwie widoczną czerwień.

Cel podróży Alana znajdował się dokładnie przed nim, w odległości dwudziestu JA.

Detektory dalekiego zasięgu wykrywały już obecność nieprzyjacielskich okrętów. Przy tym dystansie obraz pochodził jednak sprzed dwóch i pół godziny. Zgodnie z przewidywaniami większość celów zgrupowana była w okolicach giganta rozmiarów Jowisza, skatalogowanego jako Alchameth, oraz jego księżyca wielkości Ziemi – Jaspera. Stacja Arktur została założona przez Konfederację trzy lata wcześniej na orbicie księżyca, aby zapoczątkować proces przekształcania Jaspera w świat, na którym mogą zamieszkać ludzie.

Czternaście miesięcy temu przybyli Turuschowie. Grupa bojowa Marynarki Konfederacji została rozbita, a stacja przechwycona. Na podstawie dostępnych danych ustalono, że prawie sześć tysięcy techników, planetologów, specjalistów od terraformingu i pierwszych kolonistów, mężczyzn, kobiet i dzieci, wymordowano. Czujniki sondy wyłapywały błyski pochodzące ze stacji dwieście kilometrów nad powierzchnią Jaspera oraz dwa okręty liniowe klasy Beta należące do Turuschów, każdy z nich będący w istocie małą planetoidą, pokrytą kraterami. Wokół nich kręcił się rój mniejszych jednostek, krążowników klas Kilo i Juliet.

Jeśli w większej odległości od Alchameth znajdowały się inne okręty Turuschów, które mogły wykryć pojawienie się sondy, nie dało się tego poznać, choć Alan przechwycił sygnał wysłany ze Stacji Arktur godzinę wcześniej. Mogło to oznaczać, że jednostki rozmieszczone dalej niż o godzinę świetlną zostały jednak powiadomione.

Minuty ciągnęły się w nieskończoność. Sonda poruszała się w stronę nieprzyjaciela, niewidoczna w blasku lokalnego słońca, ale dużo wcześniej zaburzenia spowodowane przez jej pojawienie się w przestrzeni mogły zostać wykryte przez czujniki na okrętach Turuschów. Alan rozważał właśnie możliwość, że czujniki nie były skierowane w jego stronę i nie został zauważony, gdy zaczęła przyspieszać jedna z mniejszych jednostek znajdujących się w okolicy Stacji Arktur. Chwilę potem na jego spotkanie pomknął rój rakiet. Alan wprowadził ciąg szybkich, losowych modyfikacji położenia osobliwości grawitacyjnej, powodując nieprzewidywalne zmiany kursu sondy. Odległość między nim a rakietami pozwoliła mu wyliczyć ich trajektorie i wybrać bezpieczne miejsca w przestrzeni.

Sonda rozpoznawcza była nieuzbrojona. Zwiększyła prędkość, dodając kilka dodatkowych g. Pociski przeciwskrętowe zbliżyły się i na kilka chwil związały z pojazdem rozpoznawczym w śmiertelnym tańcu. Na sterburcie wybuchła głowica nuklearna, bombardując ekrany sondy potężną dawką promieniowania.

Alan przetrwał.

Gazowy gigant Alchameth rósł przed nosem sondy. Alan koncentrował się na Jasperze, widocznym obecnie u góry i lekko z boku. Mała korekta kursu ustawiła pojazd dokładnie na wprost celu. Przy prędkości o jedną setną procenta mniejszej od c przebycie ostatnich dziesięciu milionów kilometrów zajęło mu cztery i osiem dziesiątych sekundy czasu subiektywnego. Stację Arktur minął w odległości zaledwie trzystu piętnastu kilometrów.

Głowice czujników wysunęły się z płynnego nanolaminatu pokrywającego kadłub i skierowały w stronę zajętej przez nieprzyjaciela bazy na powierzchni księżyca.

I nagle pojawiło się coś jeszcze. Coś, co nie skrywało się za gazowym gigantem, ale wyłoniło się z wnętrza jego atmosfery. Było ogromne.

Strumienie energii wystrzeliły w kierunku sondy, jeden z nich przedarł się przez ekrany ochronne i stopił część kadłuba.

Pojazd rozpoznawczy oddalał się z szybkością światła, ścigany przez okręty i rakiety nieprzyjaciela.

Ale te najpierw musiały przyspieszyć, nie miały w tym pościgu żadnych szans.

Alan był „ranny”, strumień energii spalił jego czujniki, część projektorów manewrowych i praktycznie pozbawił go ekranu ochronnego. To ostatnie uszkodzenie było poważne, gdyż znaczyło, że w ciągu najbliższych kilku subiektywnych godzin promieniowanie usmaży jego obwody.

W jakiś sposób musiał jednak dostarczyć zgromadzone dane do bazy na Ziemi.

Aby tego dokonać, powinien popełnić coś, co dla AI było odpowiednikiem samobójstwa.

Rozdział pierwszy

21 grudnia 2404

TC/USNA CVS „Ameryka”

Na podejściu do bazy Marynarki SupraQuito

Orbita synchroniczna Ziemi,

Układ Słoneczny

Godzina 17.35 TFT

Lotniskowiec gwiezdny podchodził do pajęczej struktury z delikatnością, która wydawała się niemożliwa przy jego tytanicznej masie. Na półsferycznej przedniej tarczy, wyszczerbionej i porysowanej niezliczonymi uderzeniami cząsteczek, na pół zatarte litery wysokości dziesięciu metrów formowały się w napis „Ameryka”.

Okręt w kształcie grzyba miał długość tysiąca stu pięćdziesięciu metrów. „Kapelusz” o średnicy pięciuset i głębokości stu pięćdziesięciu metrów pełnił rolę zarówno tarczy ochronnej, jak i zbiornika dla dwudziestu siedmiu miliardów litrów wody, masy reakcyjnej dla napędów manewrowych okrętu. Większą część smukłego kadłuba o długości kilometra zajmowały przedział napędowy i magazyny. Dwa obracające się pierścienie znajdujące się tuż pod kapeluszem mieściły część, w której żyła i pracowała pięciotysięczna załoga kolosa. Wokół ogromnej jednostki, jak płotki przy ciele wieloryba, krążyły jednostki eskorty.

Trzydzieści sześć tysięcy kilometrów przed dziobami okrętów jaśniała Ziemia. Wschodnia część Ameryki Północnej pogrążona była w mroku, podczas gdy Atlantyk, Europę i Afrykę oświetlały promienie słoneczne przezierające przez brylantowo białe chmury. Z tej odległości planeta wydawała się bardzo delikatna i krucha.

Jednak zdecydowanie delikatniejsza była sieć konstrukcyjna znajdująca się na kursie „Ameryki”. SupraQuito wisiała na smukłych węzłach przewodu windowego na orbicie synchronicznej dokładnie nad równikiem, trzydzieści pięć tysięcy siedemset osiemdziesiąt trzy kilometry ponad szczytem, do którego była zakotwiczona. Jej struktura, choć może lepszym określeniem byłaby sieć strukturalna, stanowiła zbiór modułów mieszkalnych, stoczni, fabryk orbitalnych, urządzeń środowiskowych, maszynowni oraz doków portowych, zawieszonych pomiędzy windą prowadzącą na Ziemię a podporami zakotwiczonymi trzydzieści tysięcy kilometrów dalej.

Z miejsca, gdzie znajdowały się okręty, SupraQuito, wraz z instalacjami, w których siedzibę miał rząd Konfederacji Terrańskiej, mieniła się przebłyskami odbitego światła słonecznego i konstelacji gwiezdnych, widocznych spoza ramion konstrukcji. Któregoś dnia, pewnie za około tysiąc lat, baza prawdopodobnie połączy się z pozostałymi dwiema windami kosmicznymi, znajdującymi się w Singapurze i na Tanganice, i razem stworzą prawdziwy, zamieszkały pierścień opasujący Ziemię. W chwili obecnej cała struktura była zbyt krucha, by zatrzymać zbliżającego się kosmicznego giganta.

„Ameryka” znajdowała się w fazie manewrowania. Potężna AI rezydująca w elektronicznych obwodach lotniskowca posiadała dużo większą pamięć i moc obliczeniową niż dowolny umysł ludzki. Jakiekolwiek porównania między człowiekiem a maszyną były niewyobrażalne i praktycznie pozbawione sensu. Umysł „Ameryki”, jeśli używać takiego określenia, całkowicie koncentrował się na okręcie, jego systemach, funkcjonowaniu, nawigacji i kontroli. W tym momencie AI oceniała właśnie odległość dzielącą przód okrętu od kanału dokującego numer jeden w bazie Marynarki Wojennej SupraQuito, znajdującej się tylko kilkaset kilometrów na wprost. Pomiar odległości automatycznie przekładał się na tempo wytracania prędkości. Przy szybkości podchodzenia równej osiem i sześćdziesiąt cztery setne kilometra na sekundę masa grawitacyjna aktualnie wytwarzana za rufą powinna wzrosnąć o trzydzieści siedem procent, za trzy sekundy… dwie… jedną… teraz.

„Ameryka” pozostawała w ciągłym dialogu ze swym odpowiednikiem znajdującym się w centrum kontroli podejścia bazy Marynarki Wojennej. Każdy szczegół dotyczący kierunku podejścia sprawdzano setki razy. Urządzenia dokujące także nie były nieruchome. Ich prędkość kątowa równała się prędkości ruchu obrotowego Ziemi i pozwalała bazie utrzymywać się cały czas nad tym samym punktem na równiku. Na orbicie synchronicznej prędkość obwodowa wynosiła nieco ponad trzy kilometry na sekundę.

Od dziesięciu sekund „Ameryka” hamowała. Dla załogi proces, odbywający się dzięki polu magnetycznemu osobliwości wytwarzanej za rufą, był niezauważalny. Obracające się moduły zapewniały stałą grawitację. „Ameryka” zwalniała, zwalniała, zwalniała.

Ostateczne, precyzyjnie wyliczone w czasie wytworzenie nieciągłości na sterburcie nadało okrętowi boczną prędkość równą prędkości obrotu stacji.

W perfekcyjnej choreografii wielki lotniskowiec dotarł do punktu znajdującego się zaledwie pięć kilometrów przed dokiem, w tym momencie wyłączone zostały osobliwości, by uniknąć przechwycenia przez nie delikatnej struktury bazy. Z kadłuba w stronę doku wysunęły się chwytaki. „Ameryka” zbliżała się do cumowiska, miejsca, którego nazwa pochodziła z antycznych czasów Marynarki oceanicznej i nie miała nic wspólnego z okrętami poruszającymi się przy pomocy napędów Alcubierre’a z prędkością nadświetlną. Chwytaki złapały kontakt z przeznaczonymi do tego punktami na cumowisku. Mała flota holowników wyłoniła się z bazy, by wspomóc manewrowanie olbrzymiej jednostki. Ważący ćwierć miliona ton lotniskowiec bardzo powoli wprowadzony został do portu.

Choć AI „Ameryki” była potężniejsza od umysłu ludzkiego pod każdym względem, nie posiadała jednak emocji. Słyszała okrzyki radości na mostku, w bojowym centrum informacyjnym, w świetlicy i salach przygotowań pilotów, gdzie zgromadzili się ludzie, by oglądać dokowanie. Najwyraźniej większość z nich cieszyła się z faktu, że są w domu, ale dla sztucznej inteligencji okrętu było to pojęcie czysto abstrakcyjne. „Ameryka” wracała z wydłużonego, sześciotygodniowego patrolu, mającego na celu zgromadzenie danych na temat obecności i planów nieprzyjacielskich Turuschów. Admirał został wezwany do domu, by wziąć udział w ceremonii, której znaczenia AI nie pojmowała nawet teoretycznie.

Przewody chwytaków, połączone z urządzeniami portowymi, kontynuowały umieszczanie okrętu na cumowisku. Brązowe obręcze ostatecznie zatrzymały ruch lotniskowca, co na pokładzie odczute zostało zaledwie jako drobny wstrząs. Magnetyczne szczęki znalazły się na swoich miejscach i w stronę luku „Ameryki”, umieszczonego w przedniej części kadłuba tuż za półsferyczną tarczą i przed modułami obrotowymi, zaczął wysuwać się rękaw pasażerski.

– Do wszystkich, mówi kapitan1 – rozległ się głos Randolpha Buchanana, dowódcy okrętu. – Witamy w domu!

Ale dla lotniskowca gwiezdnego „Ameryka” to z pewnością nie był dom. To był tymczasowy punkt w podróży, chwilowa przerwa w wykonywaniu obowiązków, w elektronicznym życiu.

Dla „Ameryki” dom był gdzieś… tam.

Kwatera admiralska

TC/USNA CVS „Ameryka”

Baza Marynarki SupraQuito

Orbita synchroniczna Ziemi

Układ Słoneczny

Godzina 19.05 TFT

– Po co, do ciężkiej cholery, muszę to robić? – kontradmirał drugiego stopnia Alexander Koenig odezwał się do własnego obrazu wyświetlonego na ścianie pokoju.

– Oczywiście dla twojej kochającej publiczności – odezwał się głos w jego głowie. – Chcą cię zobaczyć, uścisnąć twoją dłoń i adorować jako zwycięzcę.

– Gówno – warknął Koenig. – Myślę, że jest w tym więcej polityki. Im szybciej znajdę się z powrotem na stanowisku dowodzenia „Ameryki”, tym lepiej.

– Ostre słowa, jak na człowieka, który uratował Ziemię.

Zastanowił się nad tym przez chwilę. Faktycznie, uratował Ziemię w bitwie nazywanej obecnie obroną Ziemi. Było to nieczęste w tej wojnie i ciężko wywalczone zwycięstwo odniesione dwa miesiące wcześniej. Zwycięstwo okupione ogromnymi stratami, jedną z nich była…

– Pozwól mi się zobaczyć, Katryn – powiedział.

Urządzenia elektroniczne pokoju wyemitowały holograficzny obraz uśmiechniętej kobiety w wieku Koeniga, w czarno-złotym mundurze kontradmirała floty Konfederacji. Wyglądała doskonale, dokładnie tak, jak ją zapamiętał.

Taka sama była na krótko przed tym, zanim pocisk kinetyczny Turuschów uderzył w orbitalną bazę Marynarki Wojennej na Marsie zwaną Fobia, niszcząc bojowe centrum informacyjne floty, urządzenia portowe i zabijając tysiące cywilów, Marines i marynarzy, w tym Katryn Mendelson.

Koenigowi udało się odzyskać jej OA, osobistego asystenta. Kopie OA istniały w implancie komunikacyjnym admirała i jego biurze na pokładzie lotniskowca. Gdy Katryn żyła, OA mógł generować jej awatara, niemożliwego do odróżnienia od realnej osoby. Awatar mógł być przesyłany za pomocą dowolnych środków komunikacyjnych, łączy sieciowych, a także wykonywać za swojego „właściciela” większość typowych czynności wymagających komunikacji. Był na tyle inteligentny, że mógł prowadzić rozmowę, a nawet podejmować proste decyzje.

A jednak oryginałem nie był. Brakowało mu duszy, a przede wszystkim nie był człowiekiem z krwi i kości.

Boże, jak bardzo Koenig tęsknił za Kat.

Obraz kobiety siedzącej naprzeciw niego wyglądał na zmartwiony.

– Naprawdę powinieneś odwiedzić psychologa – powiedziała. – Zdajesz się na wspomnienia, używając ich, by przynieść sobie ulgę.

– Kiedy zostałaś przeprogramowana na psychotechnika? – spytał. Starał się mówić lekko i żartobliwie, ale wiedział, że mu to nie wychodzi.

– Katryn Mendelson dysponowała rozległą wiedzą psychologiczną – odpowiedział obraz. – Dowodziła flotą przy Stacji Arktur w zeszłym roku, zanim została przeniesiona do sztabu admirała Hendersona. Ale przecież ty to wiesz.

– Wiem, cholera, wiem. Ja po prostu nie chcę cię stracić.

Ponownie.

– Alex, już mnie straciłeś. A w zasadzie ją. Awatar nie może być substytutem żywej osoby.

– Może nie – odparł z uporem. – A może jesteś sposobem na przywyknięcie do myśli, że jej już nie ma.

– Sesja psychoterapeutyczna byłaby lepsza.

– Nie chcę teraz o tym rozmawiać, dobrze? Powinienem dziś wieczorem być na tym przeklętym przyjęciu w Arkologii Eudaimonium.

– Tak, Alex.

I to właśnie idealnie wskazywało na różnice między awatarem a realną osobą, pominąwszy oczywiście fakt, że awatara nie można było dotknąć. Prawdziwa Katryn nigdy nie pozwoliłaby na przerwanie dyskusji w takim momencie. Przeciwnie, jeśli uważałaby, że Koenig robi głupotę, kłóciłaby się z nim do upadłego. A projekcja holograficzna, kierowana pewnymi protokołami oprogramowania, godziła się ze wszystkim, co jej nakazywał.

Nie zmieniało to jednak faktu, że AI miała rację. Marynarka przy leczeniu ofiar działań wojennych stosowała kilka zaawansowanych projektów psychoterapeutycznych. Polegały one między innymi na wirtualnym odtwarzaniu traumatycznych wydarzeń. Koenig sam nieraz uczestniczył w takich symulacjach. Ale…

…po prostu nie chciał o niej zapomnieć.

W jego głowie odezwał się sygnał połączenia.

– Panie admirale? – to był szef jego sekretariatu, komandor porucznik Nahan Cleary.

– Słucham, panie Cleary.

– Czas się zbierać, jeśli nie chce pan się spóźnić.

– Zaraz będę.

Sprawdził swój wewnętrzny odczyt czasu. Minęła właśnie dziewiąta czasu pokładowego, który zgadzał się z GMT na Ziemi. SupraQuito znajdowała się w tej samej strefie czasowej co Arkologia Eudaimonium, różnica wynosiła pięć godzin. Była tam teraz czternasta dziewięć EST.

Komandor porucznik Cleary przesadzał trochę z tym pośpiechem. Admirałowie nie podróżowali z innymi pasażerami. Oznaczałoby to dwugodzinny zjazd windą kosmiczną do Quito i następną godzinę w podziemnej ekspresowej kolejce grawitacyjnej do Nowego Nowego Jorku. Barka admiralska znajdująca się na pokładzie „Ameryki” mogła zawieźć dowódcę prosto do Arkologii Eudaimonium w niecałą godzinę. Zaproszenie opiewało na godzinę siedemnastą czasu lokalnego, tak więc do wyjścia miał jeszcze dwie godziny. Jednak jak każdy dobry szef sekretariatu, Cleary wykazywał tendencję do wiecznego przypominania i nie dopuszczał nawet myśli, że jego admirał mógłby się gdzieś spóźnić.

Koenig najchętniej w ogóle odrzuciłby zaproszenie. Był zajęty kilkoma opracowaniami taktycznymi dla Dowództwa Floty i nie miał czasu na takie głupoty.

Ale dla personelu wojskowego osobiste zaproszenie prezydenta Senatu Konfederacji było rozkazem, nie sugestią. Admirał floty Rodriguez z pewnością także tam będzie.

Lepiej było iść bez gadania i mieć to za sobą.

Ponownie odezwał się sygnał, tym razem Katryn pojawiała się jako jego osobisty asystent.

– O co chodzi? – spytał.

– Wiadomość z floty – odpowiedziała. – Sądzę, że będziesz chciał tego wysłuchać.

– Otwórz.

W jego umyśle otworzyło się wirtualne okno i poczuł przepływ zakodowanych informacji. Klucz deszyfrujący znajdujący się w jego implancie mózgowym otworzył wiadomość i Koenig znalazł się w innym świecie.

– BWM/WyDowKosCent do wszystkich jednostek posiadających dopuszczenie do informacji niejawnych Kryształowa Wieża i powyżej – powiedział bezosobowy głos, prawdopodobnie AI. – Przesyłamy transmisję z sondy ISVR-120 wysłanej do systemu Arktur sześć tygodni temu. Materiał poddany został jedynie wstępnej obróbce przez wydział.

W oknie umysłu Koenig widział planetę i jej księżyc. Ciąg danych identyfikował oba ciała niebieskie, ale on nie potrzebował tego, by wiedzieć, że ogląda gazowego giganta Alchameth i jego największego satelitę Jaspera. Jasnoniebieski romb wskazywał punkt na orbicie, Stację Arktur. Tuzin mniejszych rombów, każdy czerwony, otaczał okręty bojowe Turuschów na orbitach wokół Jaspera.

Koenig spojrzał na jednostki okiem fachowca. Przy każdej widniały dane dotyczące jej typu, masy i potencjału bojowego. Dwa okręty liniowe klasy Beta, co najmniej dziesięć krążowników, lekkich krążowników i niszczycieli. To wyglądało na całkiem sprawną flotę i sugerowało, że Turuschowie czekali na możliwy kontratak Konfederacji.

Nie miało to jednak nastąpić w najbliższym czasie. Dowództwo Floty Konfederacji miało duże obawy przed ponownym konfliktem zbrojnym. Obrona Ziemi teoretycznie była zwycięstwem, ale bardzo niewiele brakowało, żeby sprawy przybrały inny obrót.

Gazowy gigant, znajdujący się w polu promieniowania odległego o zaledwie dwadzieścia JA Arktura, ukazywał żółte, pomarańczowe, czerwone i brązowe bruzdy w pasach swej atmosfery, ciągle mieszanej przez porywiste wiatry.

Obraz poruszył się gwałtownie i stał się trudny do identyfikacji z powodu ziarna. A potem zaczęły pojawiać się już tylko pojedyncze zdjęcia. Musiały zostać zrobione pod światło przez rufowe czujniki sondy i poddane tylko korekcji przez jej własne oprogramowanie. Tak jak zaznaczono w wiadomości, obrazy nie były jeszcze obrobione przez analityków BWM na Księżycu. Gdy sonda minęła planetę i jej satelitę, księżyc znikł z pola widzenia kamery i optyka Alana skoncentrowała się na Alchameth.

Ukazał się kolejny niebieski romb, podświetlając coś znajdującego się ponad szczytem pasiastych chmur. Koenig z niecierpliwością czekał na kolejne zdjęcia, których pojawianie się było drastycznie spowalniane przez relatywistyczną różnicę czasu między sondą i światem zewnętrznym. Klatka po klatce.

Coś tam było.

Podświetlony słońcem, pomarańczowosrebrny błysk nad chmurami. Okręt kosmiczny? Przyrządy optyczne sondy zwiększyły przybliżenie. To wyglądało jak spłaszczony balon, ale by dało się zaobserwować z tej odległości, musiało być monstrualne, posiadać średnicę wielu kilometrów. I wznosiło się ponad najwyżej znajdującymi się chmurami. To musiał być okręt albo statek powietrzny.

W dodatkowym okienku pojawił się schemat okrętu H’rulka, czegoś, z czym ludzkość jak dotąd spotkała się tylko raz.

Turuschowie i H’rulka razem przy Arkturze, tylko trzydzieści siedem lat świetlnych od Słońca.

Nagle popołudnie stało się o wiele bardziej interesujące.

VFA‐44 „Dragonfires”

Na podejściu do Arkologii Kolumbia

Wschodnie Stany Zjednoczone

Godzina 16.55 EST

Porucznik Trevor Gray obniżył lot nad oceanem, kierując się w stronę ruin Starego Nowego Jorku. Połączony z AI SG-92 Starhawk, jego implant mózgowy odbierał sygnały optyczne z czujników umieszczonych na całym kadłubie maszyny. Z jego punktu widzenia myśliwiec był niewidoczny, a w zasadzie to on był myśliwcem mknącym po wieczornym niebie nad oceanem w pobliżu Stanów Zjednoczonych. Zimowe słońce zaszło dwadzieścia pięć minut wcześniej, niebo nadal było przejrzyste i jasnogranatowe, a zmrok utrzymywał z dala nadciągającą falę ciemności.

Wokół niego po krystalicznym niebie w ciasnej formacji leciało jedenaście innych starhawków. Czarny kadłub każdego z nich przyjął konfigurację przeznaczoną do lotów atmosferycznych, z szerokimi deltowatymi skrzydłami o skierowanych w dół wingletach, pozwalającymi podróżować z szybkością czterokrotnie większą od dźwięku. Piloci eskadry wystartowali z bazy wojskowej Oceana zaledwie pięć minut wcześniej i początkowo skierowali się głęboko nad ocean, by tam przekroczyć barierę dźwięku, wraz ze wszystkimi towarzyszącymi temu zjawiskami. Ruiny Manhattanu znajdowały się obecnie zaledwie kilka kilometrów przed nimi.

– Wyglądajcie przyzwoicie – powiedziała dowódca eskadry na taktycznym kanale jednostki. – Chcą mieć ładne widowisko. Zwolnić do półtora tysiąca kilometrów na godzinę i obniżyć pułap do tysiąca dwustu metrów. Ścisnąć formację, ludzie.

Komandor Marissa Allyn dowodziła VFA-44 „Dragonfires” i pilotowała prowadzącego starhawka o numerze bocznym sto jeden. Do niedawna pełniła funkcję szefa pilotów, CAG skrzydła uderzeniowego „Ameryki”, ale nigdy oficjalnie nie została zatwierdzona na tym stanowisku, a ostatnio na pokład lotniskowca przybył nowy CAG. Skrzydło myśliwskie „Ameryki” nadal się reorganizowało, liżąc rany po ciężkich stratach, jakie poniosło podczas obrony Ziemi.

W trzech grupach po cztery maszyny, skrzydło przy skrzydle, starhawki obniżyły lot, zbliżając się do leżącego w dole szarogranatowego oceanu.

– I… schodzimy na osiemset metrów – kontynuowała Allyn.

Na portburcie Gray widział już linię brzegową stanu New Jersey, pas lądu zamieniony ostatnio w bagna i trzęsawiska, niezamieszkały i zapomniany przez ludzi. Maszyny przemknęły nad łukiem zapory Verrazano-Narrows, jednej z megastruktur wzniesionych w dwudziestym pierwszym wieku, która okazała się kosztowną, ale nieskuteczną próbą ratowania miasta znajdującego się za nią.

Ciągle opadając i zwalniając, eskadra przeleciała nad pozostałościami Nowego Jorku.

Las stalowych konstrukcji, znaczący miejsca po największych budynkach, szkielet Wieży TriBeCa, wszystko to wznosiło się nad brudnymi wodami, porośnięte wszędobylską winoroślą i wystawione na działanie erozji. To, co kiedyś stanowiło prostokątną sieć ulic miejskich, zamieniło się w kanały, wąskie kaniony wypełnione wodą, tworzące ciemne, nieprzyjemne zaułki.

Nowy Jork pierwszy raz został zalany trzy wieki wcześniej, gdy huragan Cyntia wyrwał półkilometrową dziurę w zaporze Verrazano-Narrows i morze, którego poziom znajdował się o dwanaście metrów wyżej niż południowy Manhattan, wtargnęło na ląd. Pulsująca metropolia została zmieciona z powierzchni ziemi. Poszarpane budynki, które przetrwały nawałnicę, szybko obróciły się w ruinę i zostały porośnięte przez kudzu i winorośl, co nadało im wygląd zielonych wysp wyłaniających się z morza w kuriozalnym geometrycznym porządku.

Tak czy inaczej, Ruiny Manhattanu były… domem.

Gray urodził się jako prym, czyli jako jeden z tysięcy ludzi żyjących w Ruinach z dala od zalewu wszechobecnej technologii. Mieszkał tu aż do pewnego dramatycznego momentu pięć lat temu, jego domem była Wieża TriBeCa, poszarpana wyspa, którą widział właśnie po lewej stronie.

Obraz rozciągający się dokoła i pod nim, podświetlony delikatnym półświatłem zmroku, wydawał się obcy. Miejsce zmieniło się drastycznie. Podczas obrony Ziemi turuski pocisk kinetyczny spowodował powstanie fali pływowej, która zniszczyła północną część Narrows. Setki budynków, wystających dotąd z wody, zostało zatopionych, a plątanina zielonych resztek i odpadków spłynęła przez Morningside Heights, Yonkers, aż do bagien Harlemu. Budynki-wyspy, pokryte dotąd gęstą roślinnością, stały teraz nagie, odarte z wszelkiego życia przez falę, która przetoczyła się dwa miesiące wcześniej.

Tysiące ludzi, prymów i nielegałów, takich jak Gray w poprzednim życiu, mieszkało w Ruinach, tworząc plemiona współczesnych myśliwych, ignorowane przez społeczeństwo w głębi lądu.

Gray zastanawiał się, ilu przetrwało zabójczą falę… ilu z ludzi, których nazywał rodziną i przyjaciółmi, nadal żyło.

Cywilizowana społeczność także ucierpiała. Fala pływowa przewaliła się przez Morningside Heights, doszczętnie niszcząc wysoką na kilometr wieżę Arkologii Kolumbia. W chwilę po minięciu Ruin Manhattanu i Morningside Heights Gray zobaczył zwały gruzu, które kiedyś tworzyły dumną wieżę Kolumbii.

Angela…

Nie było jej w wieży, gdy się zawaliła. A przynajmniej tak myślał Trevor.

Ale nic nie wiedział na pewno. Nie miał żadnego potwierdzenia.

Zmusił się do zmiany myśli na mniej bolesne i skupił na pilotowaniu. Z prędkością dźwięku dwanaście maszyn przecięło linię rzeki Hudson i przybyło do Palisades Eudaimonium dokładnie o czasie.

Eudaimonium – nazwa pochodziła od greckiej filozofii doskonałości i wiecznego szczęścia – stanowiło część kompleksu Wielkiego Nowego Nowego Jorku, znajdującą się na północ od Manhattanu. Chronione przed falą sprzed dwóch miesięcy przez wysokie mury Palisades, ciągnące się wzdłuż Hudsonu, było sercem Nowego Miasta, skupiskiem wież, łuków i arterii podniebnych, kopuł i osiedli mieszkalnych dających dom pięciu milionom ludzi. Dziś ta liczba powiększyła się co najmniej o jedną trzecią.

W czasie przelotu Gray widział z pokładu starhawka światła i morze ludzi, celebrujących to, co nieco pompatycznie nazywano Narodzinami Millenium. Centrum Eudaimon Plaza wypchane było celebrytami, lasery i sztuczne ognie barwiły niebo tęczą kolorów. Dziesiątki tysięcy lampek ozdobnych tworzyło wrażenie galaktyki złożonej z czerwonych, zielonych i złotych gwiazdek.

– Światła lądowania, dzieciaki – wydała komendę Allyn.

Zaświeciły się reflektory i dwanaście gwiazd przecięło mrok na wysokości pięciuset metrów. Fala dźwiękowa eskadry zatrzęsła ścianami i oknami w promieniu dziesięciu kilometrów. Cały show był dokładnie obliczony w czasie i miał miejsce równo o siedemnastej. Na miejscu znajdował się prezydent Senatu Konfederacji Regis DuPont, a także prezydenci Unii Północnoamerykańskiej, Ameryki del Sur i Europy. Nie brakowało również tuzina senatorów Konfederacji, VIP-ów z sił zbrojnych i większych miast Konfederacji. Przybyli nawet gubernatorzy kilku światów kolonialnych takich jak Chiron, Thoth czy Bifrost.

Dzisiejsze przyjęcie było ważnym wydarzeniem.

Po wykonaniu zadania eskadra zwolniła i przemieściła się do portu kosmicznego Giuliani, leżącego na północny wschód od miasta. Na pilotów czekała tam flotylla cywilnych ślizgów powietrznych. „Dragonfires” także byli zaproszeni na przyjęcie, choć mieli się na nie nieco spóźnić.

Przygotowując się do finałowego podejścia i przekształcając starhawka do konfiguracji umożliwiającej lądowanie, Gray mógł myśleć tylko o jednej osobie, która gdzieś została…

O Angeli.

BWM Wydział Badań Specjalnych

Crisium, Księżyc

Godzina 12.01 TFT

– Co, do cholery, wiemy o H’rulka? – zapytał doktor Kane.

– Niewiele – odparł Wilkerson.

– Może twoje zwierzaczki mogą na to rzucić trochę światła?

– Oni nie są moimi zwierzaczkami – odparł gniewnie Wilkerson.

Jeszcze dwa miesiące wcześniej doktor Philip Wilkerson był szefem oddziału neuropsychoterapii na pokładzie „Ameryki”. Po powrocie z Eta Boötis został jednak przeniesiony do Biura Wywiadu Marynarki, a dokładnie do Wydziału Badań Ksenosofontologicznych, znajdującego się pod Mare Crisium na Księżycu. Przywiózł ze sobą osiemnastu turuskich jeńców wojennych, a prawie dwa tysiące kolejnych przybyło wkrótce potem, byli to rozbitkowie z ogromnej asteroidy bojowej uszkodzonej podczas obrony Ziemi.

Społeczność Turuschów tworzyła de facto kolonię zajmującą dawny magazyn, oddalony o dwa kilometry od głównej kopuły Crisium, uszczelniony kurtynami gazowymi. Do wnętrza magazynu wpompowano mieszaninę dwutlenku węgla, dwutlenku siarki, siarczku węgla, pary wodnej, skroplonego kwasu siarkowego i siarkową mgiełkę. Rodzinna planeta Turuschów była hipotetycznie, jak zasugerował kiedyś Wilkerson, mniej ekstremalną wersją Wenus, z rzadszą atmosferą, ogrzewaną silnym promieniowaniem ultrafioletowym macierzystej gwiazdy. Od prawie dwóch miesięcy Wilkerson pracował z kolonią, przewodząc małej armii ksenosofontologów, językoznawców i różnych sztucznych inteligencji, próbujących poznać sposób myślenia Turuschów.

Dawno już doszedł do wniosku, że zadania nie uda się wykonać w tym stuleciu.

Doktor Howard Kane był jednym ze specjalistów pracujących przy projekcie, oddelegowanym z wydziału XS BWM. Nieprzyjemny człowiek z kwaśno-sarkastycznym nastawieniem do świata, wydawał się mistrzem braku taktu w wypowiedziach. Wilkersonowi jak na razie udawało się powstrzymać go od bezpośredniego kontaktu z Turuschami. To zadanie było wystarczająco trudne, by nie mieszać do tego wybujałego ego i sarkazmu.

– Ta wiadomość – powiedział Kane – mówi, że przy Stacji Arktur zauważono okręt H’rulka.

– Turuschowie wspominali o H’rulka podczas kilku sesji – wtrącił trzeci głos. – Twierdzili, że te dwa gatunki podzielają poglądy filozoficzne.

Niewidzialnym rozmówcą była wyspecjalizowana AI nazywana Noam lub Chom na cześć dwudziestowiecznego lingwisty i filozofa Avrama Noama Chomskiego.

– Nie było nic więcej w nagraniu Alana? – spytał Wilkerson.

– Nie. AI znana jako Alan przestała funkcjonować z powodu rozczłonkowania.

Wilkerson pokiwał ze zrozumieniem głową. Sztuczne inteligencje, takie jak Noam czy mniejszy i bardziej wyspecjalizowany Alan, znajdujący się w sondzie wysłanej na Arktura, wymagały określonego rozmiaru, pewnego stopnia rozbudowania, by utrzymać elektroniczną wersję świadomości. Mówiąc obrazowo, sonda międzygwiezdna ISVR-120 zdecydowała o podziale na cztery części. Budowa i oprogramowanie sondy pozwalały na taki podział w celu zapewnienia, że zawartość pamięci dotrze do miejsca przeznaczenia. Ale poziom rozbudowania obwodów tej części, która niosła pamięć, był całkowicie nieadekwatny do poziomu sztucznej inteligencji Gödel 2500.

AI Alan Turing w praktyce popełniła samobójstwo, aby dostarczyć wiadomości do Układu Słonecznego.

Kane ściągnął wirtualne okno, które świeciło w powietrzu naprzeciw niego i Wilkersona. Dane zawierające informacje o H’rulka zjechały na dół ekranu.

– Szczeżuje! – powiedział, odczytując je. – Zakłada się, że są to inteligentne worki gazowe, które ewoluowały w wyższej atmosferze giganta.

– Interesujące, jeśli to prawda – odpowiedział Wilkerson. – Chciałbym wiedzieć, w jaki sposób rozwinęli technologię zdolną do budowy statków kosmicznych bez dostępu do metali, ognia czy stałego gruntu.

– Co oni dzielą z Tushami ? – zapytał Kane.

– Trudno to wyrazić – odparł Noam. – Jak zresztą większość idei Turuschów. Wydaje się jednak, że to filozofia oparta na pojęciu otchłani.

– Tak, tak. Oni organizują rzeczy od góry do dołu, w odróżnieniu od nas.

– Wcale nie ma takiej różnicy – powiedział Wilkerson. – My też na coś, co jest mniej ważne, mówimy, że jest drugiej kategorii.

– Tak, ale u nich jest to „od dupy strony” – odparł Kane.

– Trzy współdziałające umysły Turuschów są przez nich klasyfikowane jako Ponad, Tutaj i Poniżej – zaznaczył Noam – przy czym Umysł Ponad jest najbardziej prymitywny, a Umysł Poniżej najbardziej zaawansowany i złożony. Dla Turuscha „otchłań” jest synonimem głębokości, niebezpieczeństwa i pierwotnej siły. Przypuszczamy, że Turuschowie ewoluowali na wysokich płaskowyżach lub szczytach gór w swoim świecie, podczas gdy obszary położone niżej były źródłem siły, zdrowia, może pożywienia, ale także śmiertelnych wiatrów. Nazywają je „wirami otchłani”.

– A zatem jeśli H’rulka są szczeżujami typu jowiszowego – myślał na głos Wilkerson – mogą odnosić ideę otchłani do wysokości w atmosferze gazowego giganta. Gorąco, sztormowo i zdecydowanie niebezpiecznie. Punkt zaczepienia między nimi a Turuschami.

– Jak dla mnie, to mocno naciągane – powiedział Kane. – Poza tym inteligencja nie była w stanie rozwinąć się w atmosferze giganta. Absolutnie niemożliwe.

– W tym biznesie nauczyłem się nie ufać stwierdzeniu, że coś jest absolutnie niemożliwe, doktorze. Czemu pan tak uważa?

– Ponieważ pionowa cyrkulacja komórek w takiej atmosferze w krótkim czasie ściągnęłaby wszelkie formy życia z relatywnie dużej wysokości na dół – odparł Kane. – Zostałyby zniszczone przez ciśnienie i wysokie temperatury. Nie miałyby szans na rozwój kultury, ani nawet na jej zachowanie. Nie mogłyby zachować przekazów historycznych, sztuki, muzyki, nauki. I jak pan właśnie powiedział, nie byłyby w stanie obrabiać metali czy rozwinąć technologii bez dostępu do stałego gruntu.

– Ale mamy wiele przykładów życia typu jowiszowego – powiedział Wilkerson.

– Żaden z nich nie jest inteligentny – odparł Kane. – Nie przetrwałby wystarczająco długo.

– Może.

Wilkerson poruszył dłonią i kolumny tekstu na wirtualnym oknie zastąpione zostały przez obraz otrzymany przez BWM kilka godzin wcześniej, transmisję ze spalonej sondy międzygwiezdnej. Skarb, który powrócił do Układu Słonecznego tego ranka.

Alarm zawierający nieobrobiony materiał został przekazany niektórym politykom i wybranym dowódcom wojskowym kilka godzin temu. Fakt, że H’rulka znajdowali się w okolicy Arktura, był dużym zaskoczeniem. I potencjalnie oznaczał katastrofę.

– Niezależnie od tego, czy są workami gazowymi z atmosfery jowiszowej, czy czymś bardziej konkretnym – zauważył Wilkerson – stanowią kłopot. Spotkaliśmy się z nimi tylko raz, a to zdecydowanie za mało.

Wymiana aktów wrogości, znana jako pierwsza wojna gwiezdna, trwała z przerwami od trzydziestu sześciu lat. Zaczęła się w roku 2368 bitwą o Beta Pictoris, podczas której pojedynczy okręt Ziemian przetrwał atak flotylli złożonej z ośmiu jednostek wroga. Od tego czasu Ziemia ponosiła klęskę za klęską, a Turuschowie i ich tajemniczy Władcy Sh’daar zajmowali jeden za drugim światy skolonizowane przez ludzi. Obszar kontrolowany przez Konfederację Terrańską ciągle się kurczył.

Większość tych klęsk zadali ludziom Turusch va Sh’daar, nacja, która wydawała się być zbrojnym ramieniem Galaktycznego Imperium Sh’daar. W jednym jednak przypadku, około dwunastu lat temu, flota Konfederacji zbliżająca się do gazowego giganta znajdującego się w niezamieszkałym systemie 9 Ceti, około sześćdziesięciu siedmiu lat świetlnych od Układu Słonecznego, została doszczętnie zniszczona przez pojedynczy ogromny okręt, który wyłonił się z pokrywy chmur giganta. Do najbliższej kolonii ludzkiej, leżącej się w odległości siedemnastu lat świetlnych, na Anan, została wysłana wiadomość.

Agletsch, podobne do pająków istoty, które były pierwszym kontaktem ludzkości z innymi cywilizacjami, zidentyfikowały atakujący pojazd znajdujący się na zdjęciach jako należący do H’rulka. Samo słowo pochodziło z języka Agletsch i znaczyło po prostu „swobodnie unoszący się obiekt”. Twierdzili oni, że ten gatunek to duże, żyjące balony, które wyewoluowały w wyższych partiach atmosfery gazowego giganta podobnego do Jowisza w Układzie Słonecznym. Określenie „H’rulka va Sh’daar” sugerowało, że podobnie jak sami Agletsch i Turuschowie, H’rulka należeli do Galaktycznego Imperium Sh’daar.

Nikt nie wiedział, jak H’rulka sami się nazywali, jak wyglądali. W zasadzie nic o nich nie wiedziano. Wielu ludzkich naukowców, podobnie jak Kane, było przekonanych, że nawet informacja, iż ojczystą planetą rasy jest gazowy gigant, wynika albo z niezrozumienia, albo celowej dezinformacji.

Wiadomo było natomiast, że kilka tygodni po klęsce floty przy 9 Ceti utracono jakikolwiek kontakt z Anan.

Jeśli H’rulka byli na Arkturze, współpracując z Turuschami, znaczyło to, że Sh’daar ściągnęli swoim sojusznikom pomoc „wielkiego kalibru”.

– Możemy zacząć rozmawiać z naszymi Turuschami o tym, czy już wcześniej współpracowali z H’rulka – zasugerował Wilkerson. – To dałoby nam jakieś wyobrażenie, jak wygląda hierarchia u Sh’daar.

Trzy milenia wcześniej Sun Tse stwierdził, że tylko człowiek znający zarówno siebie, jak i swojego przeciwnika może wygrywać wszystkie bitwy. To mogło być prawdą dla antycznych Chińczyków, ale dziś uzyskanie pełnej wiedzy było niemożliwe, szczególnie w odniesieniu do istot tak całkowicie obcych jak Sh’daar, Turuschowie czy H’rulka.

– Czemu uważa pan, że to istotne? – spytał Kane.

Wilkerson wzruszył ramionami.

– Na tym etapie każda wiedza jest istotna. Nie wiemy nawet, czemu nas atakują.

– Myślałem, że chodzi o to, że Sh’daar chcą powstrzymać nasz postęp technologiczny.

– Tyle powiedzieli nam Agletsch. Ale na ile to jest prawdą? A nawet jeśli, to dlaczego? Nazywamy Sh’daar imperium, ale czy faktycznie nim jest? Czy Sh’daar rzeczywiście kontrolują inne cywilizacje, mówią im, co robić, z kim prowadzić handel, a kogo zaatakować? A może Turuschowie, a teraz także H’rulka działają na własną rękę? Tego nie wiemy.

– Termin „imperium” całkiem dobrze się sprawdza – powiedział Kane. – Może nie musimy znać szczegółów?

– Może nie, ale nie będziemy wiedzieli, czego tak naprawdę potrzebujemy, dopóki nie przetłumaczymy i nie przeanalizujemy wszystkiego.

– No dobrze, chodźmy więc posłuchać, co ślimaki mają do powiedzenia – zgodził się Kane.

– Nie zabrzmiało to entuzjastycznie.

– Entuzjastycznie? Nie. Te wielkie gastropody przyprawiają mnie o mdłości. Nadal szukam solniczki. Bardzo dużej solniczki.

Rozdział drugi

21 grudnia 2404

Palisades Eudaimonium

Stan Nowy Jork, Ziemia

Godzina 17.25 EST

Ślizgi transportowe z portu kosmicznego lekko usiadły na platformie lądowniczej, szerokiej powierzchni zawieszonej kilkaset metrów nad ziemią, naprzeciw pasażu głównego. Trevor Gray wyszedł na zewnątrz i natychmiast się zatrzymał zafascynowany odbywającym się spektaklem, rozciągającym się na całym niebie, błyszczącą konstelacją świateł. Na pierwszym planie na czerwono i zielono jarzyły się podświetlone budynki i projekcje wizualne, tworząc wrażenie ciągłego ruchu. W oddali, na południowym wschodzie, w ciemności odcinały się światła Kolumbii, Manhattanu, a dalej, aż po horyzont, panował ocean.

Ktoś klepnął go z tyłu w ramię.

– Rusz się, Prym – rzuciła porucznik Jen Collins. – Tamujesz ruch.

Gray odwrócił się z zaciśniętymi pięściami, ale powstrzymał się i zrobił miejsce. Komandor porucznik Allyn wyszła właśnie ze swojego ślizga i przypatrywała się podwładnemu.

– Mundur, poruczniku – przypomniała. – To oficjalne przyjęcie.

– Och, powinna pani pozwolić Prymowi zostać w pajacyku – powiedziała Collins z kwaśnym uśmiechem.

– Taa – dodał, śmiejąc się, porucznik Kirkpatrick. – Głupek nie zna niczego innego. Ale będzie ubaw, gdy spróbuje wmieszać się w nasze towarzystwo.

– Odpieprzcie się od niego – powiedział porucznik Ben Donovan. – Wszyscy dziś jesteśmy nieco zdenerwowani.

Gray spojrzał na swój mundur, przystosowany do lotu gładki, ciemnoszary kombinezon, noszony przez pilotów myśliwców i nazywany żartobliwie pajacykiem. Ze złością klepnął zestaw kontrolny na lewym barku, przywołując menu na wyświetlacz. W myślach wybrał mundur galowy i uruchomił nanotechniczny interfejs. W chwilę potem jego ubiór zmienił zarówno krój, jak i kolor.

Galowy mundur Marynarki Konfederacji był czarnym kombinezonem ze złotymi dodatkami, zajmującymi jedną trzecią powierzchni i obejmującymi lewe ramię, bok oraz zewnętrzną część nogi. Oznaki stopnia błyszczały na kołnierzu, a panel powyżej lewej piersi ukazywał fluorescencyjne baretki odznaczeń. Gray służył w Marynarce zaledwie od pięciu lat, więc nie było ich wiele: Medal Sił Zbrojnych Konfederacji, medale za bitwy o Everdawn i Stację Arktur, a także niedawno otrzymana Legia Obrony Ziemi z Wieńcem.

– No, tak dużo lepiej! – powiedział Donovan, uśmiechając się.

– Czuję się jak pieprzony billboard – odpowiedział Gray, nawiązując do wszechobecnych animowanych holograficznych tablic reklamowych.

– Ale za to ujednolicony billboard Marynarki – powiedział Donovan. Klepnął Graya w obleczone złotem ramię. – Chodź! Zobaczymy, jak tam przyjęcie.

Pasaż główny był wielką kopułą pełną świateł, ludzi i kolorów. Centralne miejsce zajmowała fantazyjnie udekorowana niecka o średnicy ponad dwustu metrów, w której stało, siedziało lub półleżało tysiące ludzi. Jedno dotknięcie wirtualnego panelu kontrolnego powodowało, że z podłogi wyrastało krzesło, fotel lub stół pełen najróżniejszych frykasów i napojów. Wszędzie było pełno świateł, nadchodzące święta obchodziły co najmniej trzy duże grupy religijne.

– Zachowywać się, „Dragonfires” – w głowach eskadry zabrzmiał głos Allyn. – Kordery, secmony i dety czynne cały czas. Będziemy wiedzieć, jeśli je wyłączycie.

Piloci, słysząc to, westchnęli. Kordery były urządzeniami nagrywającymi umieszczonymi na stałe w mundurach. Gdyby ktokolwiek wpadł tej nocy w kłopoty, pełne nagranie mogło posłużyć jako dowód dla sądu. Secmon był skrótem od security monitor, było to pasywne oprogramowanie wgrywane do implantu, ostrzegające personel przed naruszeniem zasad tajemnicy służbowej. Det z kolei oznaczał odtruwacz. Mikrometaboliczny procesor wyhodowany w mózgu każdego z pilotów pobierał próbki substancji chemicznych z krwi, monitorował ich wpływ na organizm i delikatnie filtrował, pozwalając nosicielowi jedynie na stan lekkiego wstawienia.

Dla Marynarki profesjonalizm i maniery były słowami kluczami. Zawsze.

Gdy Gray zapuścił się w zatłoczony pasaż, natychmiast ogarnęło go poczucie zagubienia. Ściany wyrastały z podłogi równie szybko, jak krzesła i stoliki, tworząc zaciszne, prywatne alkowy, ale jednocześnie potęgując zamieszanie i stwarzając wrażenie labiryntu. Niektóre z nich wydawały się stabilne, inne ażurowe, a nawet stworzone tylko z roślin. Im głębiej schodził do wnętrza niecki, tym powietrze stawało się cięższe. Intensywniejsze były także światła. W tej chwili świeciły głęboką czerwienią, a ultrafioletowy komponent powodował, że złoto na jego mundurze jarzyło się ultramaryną. Nad głowami widniała konstelacja lamp, głównie czerwonych i zielonych.

Tłum w hali liczył około pięciu tysięcy, mniej więcej tyle samo, ile załoga „Ameryki”. Gray widział sporo mundurów, w większości bogato zdobionych czarno-złotych, należących do starszych oficerów Marynarki, albo czerwono-niebiesko-białych noszonych przez Marines. Oficerowie stali wśród cywilów, ubranych w całą gamę strojów, od mieniących się w ultrafiolecie pierzastych sukni, przez ciasno przylegające do skóry nanokombinezony, po całkowitą nagość.

Wydawało się, że mężczyźni wyglądają bardziej konserwatywnie. Nosili oficjalne kombinezony lub powłóczyste szaty, choć wśród nich także zdarzały się wyjątki mieniące się kolorowymi aplikacjami na ciałach. Kobiety jednak w swych kreacjach wyglądały naprawdę imponująco. Wyjątkowo atrakcyjna dziewczyna naprzeciw Graya miała na sobie coś w rodzaju sukni, z cieniutkich światłowodów tworzących wokół jej ciała mieniącą się aureolę i… nic więcej. Zobaczyła, że pilot się jej przygląda, wzniosła kieliszek w toaście i mrugnęła porozumiewawczo.

Kobieta, z którą rozmawiał przed chwilą, wydawała się ubrana jedynie w niebieskie światło, ze skórą zabarwioną głębokim granatem. W jej włosach i nad głową błyszczały miniaturowe gwiazdy.

– Ktoś cię namierza – uprzedził go osobisty asystent.

– Kto?

– Nie wiem. Jej ID jest zablokowane.

– Jej? Kobieta? Gdzie ona jest?

Implant wzrokowy pokazał kierunek.

– Odległość osiemdziesiąt siedem metrów – powiedział OA.

Dziwne. Elektroniczne dowody tożsamości były zazwyczaj ogólnodostępne w świecie szybkiej komunikacji i osobistych asystentów. Namierzanie oznaczało, że kobieta albo jest nim zainteresowana, albo bardzo ostrożna i na wszelki wypadek bada jego tożsamość.

Kto mógł go szukać? Gdyby to była Allyn lub któraś z koleżanek z okrętu, jej tożsamość natychmiast zostałaby zidentyfikowana przez OA. Kobieta cywil? Nie znał na tym przyjęciu nikogo.

Tak właściwie to wcale o to nie dbał. Jedyny raz w życiu, kiedy naprawdę szukał ludzi w cywilizowanej części Nowego Jorku, miał miejsce wtedy, gdy zabrał Angelę do Arkologii Kolumbia w desperackiej próbie ratowania jej życia po udarze. Mieszkańcy Peryferii, upadłych części Stanów Zjednoczonych, do których zaliczały się także Ruiny Manhattanu, nie byli uważani za pełnoprawnych obywateli i zazwyczaj nie mieli dostępu do nowoczesnej opieki medycznej. Najpoważniejsze przypadki jednak czasem leczono w centrach medycznych, takich jak Kolumbia w okolicach Peryferii. Udar mógł być śmiertelny lub spowodować trwały paraliż.

Trevorowi udało się dostarczyć Angelę do centrum jeszcze żywą i została tam „naprawiona”. Rachunek jednak musiał zapłacić on. Dziesięć lat służby w Siłach Zbrojnych Konfederacji.

Leczenie kosztowało go także utratę Angeli. Podczas ratowania życia coś uległo zmianie w jej mózgu. Coś, co zgasiło uczucie do niego. A może był to skutek udaru? Tak mu przynajmniej powiedziano. Takie rzeczy działy się, gdy stare ścieżki neuronowe zostały wypalone, a odbudowały się nowe. Cokolwiek się stało, jego była żona wolała opuścić go, niż wracać do kanałów i porośniętych winoroślą wysp Ruin.

Do cholery, nie mógł jej nawet za to winić. Posiadła umiejętności pozwalające jej być zecerem, ścieżka kariery zupełnie niedostępna dla niego. Przeniosła się do Nowego Nowego Jorku, do dzielnicy Haworth, gdzie, jak słyszał, żyła w dużej rodzinie.

Przynajmniej nie było jej w Kolumbii, gdy fala spowodowana uderzeniem pocisku zmyła wieżę. W każdym razie Gray żywił taką nadzieję. Nie miał żadnej wiadomości od Angeli, odkąd wstąpił do Centrum Szkolenia Marynarki pięć lat temu. Powiedziano mu tylko, że przeniosła się do Haworth i nie chce go widzieć, ale nie wiedział tego na pewno.

– Mam odpowiedzieć? – spytał OA.

– Nie – odparł. Nie potrafił sobie wyobrazić, aby ktokolwiek w tym tłumie miał mu coś miłego do powiedzenia.

Próbował się wykręcić od udziału w tym przyjęciu. Dzień wcześniej komandor porucznik Allyn powiedziała mu w pokoju przygotowań eskadry, że zgłosił się do przelotu pokazowego i udziału w uroczystości odbywającej się później.

– Czemu ja? – spytał. – Nie mam już z Ziemianami nic wspólnego.

– O, nie wiem – odpowiedziała skipper „Dragonfires”. – Może dlatego, że masz coś wspólnego z uratowaniem ich tyłków?

Znowu to samo.

– Pieprzyć to, sir! – odpowiedział, używając preferowanego przez Marynarkę zwrotu niewskazującego płci, choć „madame” także było tolerowane. – Wykonywałem tylko swoją robotę.

– A może zakres twoich obowiązków zawiera także bycie widocznym symbolem Marynarki Konfederacji? – odpowiedziała mu. – Nie wkurzaj mnie, Gray. Jesteś na liście, czy ci się to podoba, czy nie.

No i znalazł się tutaj.

W pobliskiej tymczasowej alkowie Donovan zawierał zdecydowanie bliską znajomość z młodą kobietą. Ubrana była w złote światło i wydawała się zachwycona, pozostając w uściskach Bena. Gray, zawstydzony, odwrócił wzrok w stronę innej alkowy, w której z kolei dwóch mężczyzn i kobieta na okrągłej kanapie pochłonięci byli wyjątkowo pasjonującą grą wstępną.

Zły, ponownie odwrócił głowę i ruszył naprzód, zdecydowany znaleźć coś do jedzenia. Czuł się w tym miejscu tak podle…

Na Peryferiach konieczność przetrwania zmuszała ludzi do życia w monogamicznych parach. W każdym innym miejscu, przynajmniej w Ameryce Północnej, grupy rodzinne były większe i bardziej rozbudowane, poligamiczne. Na wpół barbarzyńskie zwyczaje Peryferii uznawane były przez większość „porządnych obywateli” Konfederacji za co najmniej dziwne lub jeszcze gorzej, za seksualnie perwersyjne. Mieszkańcy odludzi nazywani byli zwykle prymami, co było skrótem od „prymityw”, ale nazwa miała także drugie znaczenie i określała osobę o samolubnych, pruderyjnych i zacofanych poglądach na seksualność. Innym przydomkiem często nadawanym prymom był „monog”, pochodzący oczywiście od monogamicznego stylu życia. Czemu ktoś miałby ograniczać swe życie i miłość do jednej osoby?