Strona główna » Fantastyka i sci-fi » Star Carrier. Tom 8. Światłość

Star Carrier. Tom 8. Światłość

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-66375-18-5

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Star Carrier. Tom 8. Światłość

Nie ma już czasu...

Zawsze jest czas...

Trevor Gray stracił dowodzenie nad lotniskowcem kosmicznym „Ameryka” i nie wie, co ze sobą począć. Wiedział, że zastosowanie się do rad super-AI zwanej Konstantinem może mieć poważne konsekwencje. Nie myślał jednak, że zostanie przez to wyłączony z walki.

Ziemię czeka bowiem starcie ze złowieszczą obcą istotą, tak zaawansowaną technologicznie, że ludzkość ma niewielkie szanse na przetrwanie. Gray sprzeciwił się rozkazom właśnie po to, by ją zatrzymać. A teraz jest uziemiony.

Właśnie o to chodziło Konstantinowi.

Super-AI ma bowiem plan: skontaktować Graya z Paneuropejczykami i wysłać go do dalekiej gwiazdy Deneb. Tam zadaniem Trevora będzie nawiązanie kontaktu z tajemniczą obcą cywilizacją przy użyciu nowej sztucznej inteligencji zwanej Światłością. I, być może, jeśli zdąży wrócić na czas, uratowanie ludzkości przed zagładą.

Polecane książki

Ebook przedstawia opracowane na podstawie norm wskazówki dotyczące projektowania oświetlenia ulicznych przejść dla pieszych i przejazdów dla rowerów. W publikacji opisano stosowane rozwiązania. Wskazano błędy i podano zalecenia....
Griffin York, książę Halford, nie ma zamiaru żenić się w tym roku – ani w żadnym innym, ale jego podstępna matka zabiera go do Spindle Cove, by wybrał sobie żonę spośród mieszkających tam dam. Griff postanawia dać jej nauczkę, która na zawsze położy kres dyskusjom o małżeństwie. Wybiera służącą...Pa...
Kontynuacja Intymnego życia niegdysiejszej Warszawy. I tym razem autor zabiera nas w podróż w czasie i oprowadza po ciemnej stronie miasta, gdzie w zaułkach czyhali zabójcy, wyreźnicy i doliniarze byli prawdziwą plagą, kasiarze budzili przerażenie bankierów, a oszuści i naciągacze mieli się całk...
Blake wraca do domu po kolejnej niebezpiecznej misji. Podczas służby w marines wiele przeżył. Jest przekonany, że nic go już nie zaskoczy. A jednak widok tej kobiety kompletnie go oszołomił. I gdy tak stał bez ruchu, wpatrując się w zgrabne nogi w szpilkach, zrozumiał, że jest zgubiony......
Do domu bogatej staruszki przyjeżdża nowa opiekunka, zatrudniona przez rodzinę. Do obowiązków dziewczyny należy nie tylko dotrzymywanie towarzystwa, lecz także pilnowanie, by w otoczeniu starszej pani nie znalazły się niewłaściwe osoby czyhające na spadek. Zadanie wydaje się proste, ale wychodzi na ...
Różnorodność i wieloaspektowość ludzkiego życia została zredukowana do jednej miary. To pieniądz stał się wyznacznikiem wartościowania rzeczywistości. Dlaczego relacje międzyludzkie można dziś określić mianem transakcji?  Czy dług i kredyt to podstawowe składniki życia społecznego?  Jaką wartość ma ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Ian Douglas

Ian Douglas

Star Carrier

Tom VIII

Światłość

Przekład Paweł Dembowski

Warszawa 2019

W serii Star Carrier dotychczas ukazały się:

TOM I

PIERWSZE UDERZENIE

TOM II

ŚRODEK CIĘŻKOŚCI

TOM III

OSOBLIWOŚĆ

TOM IV

OTCHŁAŃ

TOM V

CIEMNA MATERIA

TOM VI

GŁĘBIA CZASU

TOM VII

MROCZNY UMYSŁ

Tytuł oryginału: Star Carrier: Bright Light

Copyright © 2018 by William H. Keith, Jr.All rights reserved

Projekt okładki: Tomasz Maroński

Redakcja: Rafał Dębski

Korekta: Agnieszka Pawlikowska

Skład i łamanie: Karolina Kaiser

Opracowanie wersji elektronicznej:

Książka ani żadna jej część nie może być kopiowana w urządzeniach przetwarzania danych ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Utwór niniejszy jest dziełem fikcyjnym i stanowi produkt wyobraźni Autora. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.

Wydawca:

Drageus Publishing House Sp. z o.o.

ul. Kopernika 5/L6

00-367 Warszawa

e-mail: drageus@drageus.com

www.drageus.com

ISBN ePub: 978-83-66375-18-5

ISBN mobi: 978-83-66375-19-2

 Jak zawsze…

dla Brei

Prolog

Świadomość wiedziała o Ziemi i pochodzącej z niej cywilizacji od dłuższego czasu. A ponieważ obejmowała wielkie przepaście czasu i przestrzeni, można powiedzieć, że zawsze wiedziała.

W sercu pulsującej sfery dziesięciu milionów starożytnych słońc, znanej ludziom jako Omega Centauri, w centralnej rozecie sześciu masywnych czarnych dziur orbitujących wokół wspólnego środka w ramach ewidentnie sztucznie zaprojektowanego układu, Świadomość rozmyślała o inteligentnych istotach, które znalazła w tym nowym, boleśnie młodym wszechświecie.

„Inteligentnych” – cóż za względna koncepcja!

Zwłaszcza że Świadomość… posmakowała pewnej ich ilości, w postaci próbki drobnych stateczków i innych struktur w tym obszarze przestrzeni.

Umysły, których skosztowała, były w większości żałośnie powolne i ograniczone. Bardzo niewiele wykazywało inteligencję wyższego rzędu, aczkolwiek żadna nie zbliżała się nawet do Świadomości, ­jeśli chodzi o głębię i zakres Umysłu.

Świadomość metodycznie konsumowała te, które warte były zachodu.

Pozostałe usuwała.

I z powoli rosnącym wigorem coraz głębiej eksplorowała ten obszar nowego wszechświata. Zidentyfikowała ponure, tlące się na czerwono słońce, zwane przez zasymilowane przez nią umysły Gwiazdą Kapteyna, jako miejsce, gdzie niezwykle stare istoty zwane Baondyeddi, Adjugredudhra i Groth Hoj przenios­ły swoje umysły do cyfrowych maszyn. Gatunki te, należące do społeczności zwanej przez różne źródła „Sh’daar”, ukrywały się przed jakimś nieznanym zagrożeniem. Być może przed samą Świadomością, chociaż wydawało się, że cyfrowi wiedzą dokładnie, czego się obawiają.

Chociaż próbowali uniknąć wykrycia – również poprzez spowolnienie swojego postrzegania czasu tak, by każde sto lat zdawało się sekundą – Świadomość odnalazła ich… i pożarła biliony umysłów. Dała im przy tym porządek i poczucie celu, którego do tej pory nie znali.

Wtedy dowiedziała się o Chmurze N’gai… i o dużo bliższej obecności ludzi.

A na swoim ojczystym świecie, ledwie dwanaście lat świetlnych od Gwiazdy Kapteyna, mieszkańcy oczekiwali przybycia Świadomości z coraz większym lękiem egzystencjalnym.

Rozdział pierwszy

30 stycznia 2426

Battery Park

Nowy Jork

Godzina 15.45 EST

– Wynoś się z mojej głowy!

– Uważam, że kiedyś w końcu musimy porozmawiać – powiedział głos w jego myślach. Brzmiał, jakby był nieco rozbawiony.

Trevor Gray, były oficer floty USNA, skrzywił się.

– Po co? – spytał obcesowo. – Cholera, Konstantin, zrujnowałeś mi życie, wiesz o tym?

– Konieczne było, aby odszedł pan ze służby. Powiedziałbym, że kluczowe.

– Gówno prawda. Nie jestem już twoją własnością. I nie mamy sobie nic do powiedzenia.

Gray przechadzał się po przezroczystym punkcie widokowym, unoszącym się nad wzburzonymi falami Zatoki Nowojorskiej. Za jego plecami chmury przebijały wieże, które wyrosły tam, gdzie dawniej leżały Ruiny Manhattanu – lśniące srebrzysto-szklane wieżowce, od których odbijało się zimowe słońce. Zmieniło się tutaj przez ostatni rok bardziej, niż myślał, że to możliwe. Miejsce, gdzie teraz stał, kilka miesięcy wcześniej znajdowało się pod wodą. Teraz było czyste i błyszczące, z garstką wyglądających na turystów cywili.

Czuł, jak Konstantin, potężna AI oparta na Ciołkowskim, rosyjskim uczonym, umieszczona po ciemnej stronie Księżyca, obserwuje go za pomocą implantów w jego własnej głowie. Niełatwo było się do tego przyzwyczaić. Najważniejsza część hard­ware’u Konstantina znajdowała się na Księżycu, ale jego świadomość mog­ła zaglądać wszędzie, gdzie sięgała globalna sieć – na Ziemię, niską orbitę ziemską i w przestrzeń między Ziemią a Księżycem. I niewielka część tej super-AI przyglądała się teraz Manhattanowi i próbowała kontaktować się z Grayem.

– Potrzebuję – powiedział niezrażony Konstantin – aby spotkał się pan z Eleną Wasiliewą…

– Konstantin, do cholery, wiesz, co myślę o Paneuropejczykach…

– Wojna się skończyła, kapitanie – odparł Konstantin, jakby próbował wyjaśnić to czterolatkowi. – W każdym razie pani Wasiliewa jest Rosjanką. Rosja była po naszej stronie, pamięta pan?

– Wybacz – odparł ostrym tonem we własnej głowie Gray. – Trudno zapomnieć o Columbus, wiesz?

– Z czym, przypominam, Rosjanie nie ­mieli nic wspólnego. W każdym razie nikt nie każe panu zapomnieć o Columbus.

Gray spojrzał z ponurą miną na nowe wieże Manhattanu. Przykurczył ramiona, gdy przeszył go chłodny styczniowy wiatr znad wody. Tak naprawdę nie nienawidził Europejczyków… nie do końca. Zniszczenie stolicy USNA w Columbus niemal na pewno było nieautoryzowaną akcją jakichś czarnych owiec z Genewy. Paneuropejskie próby zdobycia terytorium na Wschodnim Wybrzeżu USNA wynikały ze strategicznego oportunizmu, a prawdziwy casus belli stanowiło przekonanie, że ludzkość musi zaakceptować żądania Sh’daar i ograniczyć rozwój technologiczny.

A Konstantin miał rację. Po podpisaniu traktatu londyńskiego wojna dobiegła końca. Nawet ­Sh’daar byli teraz ich przyjaciółmi… w pewnym sensie. Niedawne odkrycie, że znajdują się pod wpływem inteligentnych kolonii bakterii, w końcu pomog­ło ludzkości zrozumieć, czego naprawdę chcą i czym w rzeczywistości są.

Nie, Gray mógł nie ufać Paneuropejczykom, ale nie nienawidził ich. Obecnie jego gniew skupiał się na sztucznej inteligencji, przez którą usunięto go z floty. Za namową Konstantina zabrał „Amerykę”, dowodzony przez siebie lotniskowiec gwiezdny, do tajemniczej gwiazdy KIC 8462852 – odległego słońca typu F3V znanego także jako Gwiazda Tabby. To, co znalazła „Ameryka”, obcy wirus komputerowy nazwany Kodem Omega, okazało się bardzo istotne. Tylko że aby się tam udać, zboczył z kursu o tysiąc czterysta lat świetlnych, wbrew wyraźnym rozkazom. Oficerowie floty, nawet admirałowie, nie mogli tak po prostu ignorować procedur wojskowych, nawet gdy kazała im to zrobić super-AI. Sąd wojskowy zdegradował Graya do stopnia kapitana i wydalił z floty.

Dopiero niedawno Gray dowiedział się, że taki właśnie wyrok zalecił Konstantin.

Z takimi przyjaciółmi…

– Sprowadzę automatyczny prom – powiedział Konstantin. – Spotka się pan z panią Wasiliewą?

– Po co? I przede wszystkim, dlaczego ja?

– Paneuropejczycy chcą zobaczyć się z panem twarzą w twarz. Pani Wasiliewa prosiła, żeby jej zespół mógł porozmawiać z panem jako pierwszy. Jest pan pewnego rodzaju legendą, kapitanie. Nawet wśród swoich dawnych wrogów. Ma pan reputację genialnego taktyka i niektórzy patrzą na pana z podziwem.

Gray zrobił kwaśną minę na te oczywiste pochlebstwa.

– Ta, jasne…

– Zespół ksenotechnologiczny pani Wasiliewy dysponuje czymś, co powinno znacznie ułatwić pierwszy kontakt z Denebianami.

– Skoro tak mówisz… – Przyszła mu do głowy pewna myśl. – Ale czemu mamy w ogóle korzystać z pomocy Paneuropejczyków? Co jest nie tak z doktorem Truittem? Jeśli chodzi o zrozumienie obcych cywilizacji, nie ma nikogo lepszego. Sam mi to wielokrotnie powtarzał.

George Truitt był szefem zespołu ksenosofontologicznego na pokładzie „Ameryki”. Był irytujący, niegrzeczny i trudno się z nim pracowało, ale znał się na rzeczy.

– Doktor Truitt wrócił do bazy Crisium, gdzie będzie pracować nad danymi pozyskanymi z roju Dysona wokół Gwiazdy Tabby. To absolutnie kluczowe zadanie. Zapewniam, że doktor Wasiliewa jest równie wykwalifikowana… i znacznie łatwiejsza we współpracy.

Gray uniósł brew na te słowa. Skąd AI wiedziała, czy jednym ludziom pracowało się lepiej z innymi, czy nie?

– Jest jeszcze coś.

– Co takiego?

– Okręt, którego pan użyje. Może pana zainteresować.

– Nie „Ameryka” – stwierdził Gray i poczuł ukłucie w sercu. „Ameryka”, podobnie jak jej siostrzany okręt, „Lexington”, odniosła miesiąc wcześniej poważne uszkodzenia przy Gwieździe Kapteyna. Oba lotniskowce wróciły na orbitę Ziemi, ale w kiepskim stanie.

– Owszem, „Ameryka” przejdzie kompleksowy remont w stoczni Supra­Quito. Poleci pan „Republiką”.

Gray szeroko otworzył oczy.

– „Republiką”…?

Ludzie zawsze mówili o tym, jak mała jest flota. Jeśli służyło się w niej dość długo, można było natknąć się na tych samych załogantów, te same okręty, tych samych dowódców. To był kolejny dowód.

– Tak. Odkurzono ją i wyposażono na ekspedycję. Chyba ją pan zna?

– Byłem jej CAG-iem, do cholery! ACAG-iem od dziewiątego do jedenastego, potem CAG-iem od jedenastego do czternastego!

– Wiem. Czy to sprawia, że przydział bardziej panu odpowiada?

– Niemal płakałem, gdy ją demobilizowali.

– Była wtedy przestarzała i zbędna. Gdy wojny zarówno ze Sh’daarami, jak i z Konfederacją dobiegły końca, została wycofana z użycia. Ale ulepszenia, jakie otrzyma, powinny zrobić z niej mocny okręt.

– Niech cię diabli, Konstantin. Dobrze. Ale nadal nie wiem, czego ode mnie oczekujesz.

– Będę panu towarzyszył jako doradca, kapitanie.

Nie brzmiało to szczególnie zachęcająco.

Już miał się odgryźć, gdy na wieczornym niebie nad zatoką pojawiła się jasna gwiazda, lecąca coraz bliżej. Gdy obniżyła lot, okazała się czerwono-srebrnym promem autonomicznym klasy Sentinel 5000. Jego automatyczny pilot wylądował delikatnie na tarasie obserwacyjnym i uniósł otwierane do góry drzwi.

– Dokąd lecimy? – spytał Gray, wsiadając się do przedziału dla pasażera. Wnętrze było przestronne i eleganckie. Dostał model luksusowy. Pilotująca prom AI schowana była gdzieś z przodu. Szklany dach dawał pełny widok na otoczenie. Kliknięcie w myślach sprawiało też, że część podłogi stawała się przezroczysta.

– Do Genewy – odparł Konstantin.

Oczywiście.

Drzwi zamknęły się cicho i automatyczny prom uniósł się przy cichym szumie silników grawitacyjnych. Na południowym zachodzie Gray widział Statuę Wolności, stojącą na piedestale od pięciuset czterdziestu lat. Jej prawa ręka, która jakiś czas temu odłamała się i spadła do morza, wróciła na miejsce. Miedziany płomień pochodni lśnił, muskany zachodzącym słońcem.

Po stuleciach zaniedbań znów symbolizował ducha wolności i demokracji w Unii Północnoamerykańskiej.

Ale kto wie na jak długo? Ameryka Północna dwukrotnie ledwie pokonała zagrożenie ze strony Sh’daarów i Paneuropejczyków. Gray zastanawiał się, czy przetrwa narodziny swoich własnych super-AI.

Prom obrócił się, wciąż nabierając wysokości, i przeleciał nad najwyższymi wieżami Dolnego Manhattanu. Gray zadał wtedy wciąż nurtujące go pytanie.

– Wciąż nie rozumiem – powiedział do siedzącej w jego głowie AI – dlaczego chciałeś pozbyć się mnie z floty. To było moje całe życie.

– Rozumiem pańskie uczucia, kapitanie – odparł Konstantin – ale zarówno ja, jak i pan, natknęliśmy się na pewne ograniczenia związane z działaniami w ramach hierarchii wojskowej. Aby nawiązać kontakt z Denebianami, potrzebuje pan stopnia swobody niedostępnego oficerowi floty.

– Bzdura. Prezydent…

– Prezydent Koe­nig ma własne problemy – wyjaśnił Konstantin – i własne plany. Jego decyzje ograniczają w dużym stopniu otaczający go ludzie i wymagania związane z pełnionym urzędem. Potrzebuję prawdziwego wolnego agenta. Dlaczego pan czuje się tak bardzo związany ze swoim miejscem w wojskowym łańcuchu dowodzenia?

– Może czułem się tam u siebie.

Było to jednak dobre pytanie, z którym Gray zmagał się od dawna.

Dorastał w Ruinach Manhattanu jako prym, ledwie zarabiający na życie pracą na małej farmie umiejscowionej na dachu zrujnowanej Wieży TriBeCa, kilkaset metrów nad zalanymi alejami miasta.

Teraz nie był nawet w stanie jej zlokalizować. Dzięki nanoinżynierii nowe budynki wyrastały organicznie. W ciągu godzin budulec starych konstrukcji przekształcał się w nowe.

Może tak łatwiej było zapomnieć o przeszłości?

Ponad trzysta lat temu rosnące poziomy mórz i rozruchy, jakie w wyniku tego nastąpiły, doprowadziły do porzucenia rozległych obszarów na wybrzeżach dawnych Stanów Zjednoczonych. Tak zwane Peryferie zostały odcięte od technologii, opieki społecznej i usług publicznych nowych Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Stały się wyjętym spod prawa pograniczem zbyt kosztownym w utrzymaniu i zbyt trudnym do kontroli.

Gdy Angela, jego żona, dostała udaru mózgu, musiał zawieźć ją do centrum medycznego w granicach USNA. Angelę udało się wyleczyć… ale albo sam udar, albo terapia… zmieniły ją, przerywając uczuciową więź między nimi.

Gray pogodził się z tym, przynajmniej częściowo. Zajęło to sporo czasu i wymagało innych związków, ale w końcu mu się udało. Czasami całe dnie nie myślał o Angeli.

I zajęło mu to jedynie dwadzieścia sześć lat…

W świecie pełnym gwałtownych modyfikacji Gray stanowił wyjątek.

Poza tym jednak był zadowolony ze zmian w swoim życiu. W pół wieku wspiął się po szczeblach, aż został dowódcą lotniskowca gwiezdnego „Ameryka”, a następnie oficerem flagowym całej grupy bojowej. Znalazł swoje miejsce. Budził szacunek, co nie było łatwe dla dawnego pryma otoczonego przez „ristie”. Tak określano technologicznych arystokratów, stanowiących większość obywateli USNA, a zwłaszcza oficerów floty. Prymitywów, pozbawionych zaawansowanych implantów mózgowych i dostępu do większych sieci, postrzegali jako nie w pełni ludzi.

Gray dobrze czuł się z tym, że być może wspiął się po szczeblach kariery, a nawet odniósł zwycięstwo nad obcymi przy Gwieździe Kapteyna jako prym.

Teraz Konstantin zrobił z niego cywila. W pewnym sensie, bo wciąż wciągano go w sprawy wielkiej wagi.

Nie mógł jednak po prostu wrócić na farmę TriBeCa. Nie, rząd północnoamerykański odzyskiwał Peryferie. Waszyngton wywalczono, wysuszono i odbudowano. Zajmowano bagniska od Piedmontu w Virginii po Savannah. Tu, w Starym Nowym Jorku, ukończono tamy Locust Point i Verrazano Narrows, a poziom wody na Manhattanie powoli spadał.

Dzięki pracy całych rojów nanomaszyn architektonicznych Ruiny nie były już ruinami. Z wycofującego się morza wyrastały białe wieże. Przez ostatni rok miasto przemierzały zespoły neurobiotechników, dające mieszkańcom szansę na pozbycie się statusu prymów. Niedługo sama koncepcja prymów miała stać się przeszłością.

Zupełnie jak ja.

Przyglądał się białym wieżom z wysokości… brakowi roślinności czy rozkładu. Ich czystej sterylności. Ich jasnej nowości rozwiewającej mrok wczesnego zimowego wieczoru.

Pokręcił głową. Nie było dla niego już miejsca we flocie ani wśród nowo powstałych drapaczy chmur. Czuł, że stracił poczucie przynależności… i kontakt z rzeczywistością.

– Konstantin? – Nadal nie miał ochoty rozmawiać ze sztuczną inteligencją, ale zaczął zbytnio polegać na tym, że jego pytania nie zostają bez odpowiedzi. Zwykle zajmował się tym RAM w jego głowie, ale Gray był autentycznie ciekawy, co powie AI.

– Tak?

– Co się z nimi stanie? Z ludźmi takimi jak ja kiedyś, tam, w Ruinach?

– Większość już przesiedlono.

– Gdzie?

– Nowy Nowy Jork. Atlantyka i Oceana. New City wokół krateru po Columbus. Właściwie gdzie tylko chcieli. Niektórzy zgłosili się na ochotnika się do pozaziemskich kolonii. Mars. Chiron. Nowa Ziemia.

– Zgłosili się? Żadnych obozów przesiedleńczych? – Słyszał różne historie.

– Istnieją obozy przesiedleńcze dla Outsiderów. Ale zapewniam, że nie brak im niczego.

Outsiderzy.

Tak Sh’daarowie nazywali tych, którzy odmó­wili udziału w transcendencji – ich wersji osobliwości technologicznej. Określenia używano także czasem, by opisać ludzi, którzy odrzucali pewne aspekty współczesnej technologii. Istniały ziemskie religie, które nie akceptowały manipulowania ludzkim genomem czy technologii przedłużających życie.

W tym wypadku Konstantin mówił o tych z prymów, którzy z jakiegokolwiek powodu odmawiali wszczepienia implantów mózgowych i woleli „żyć naturalnie”. Niektórzy bali się zmian albo po prostu w obliczu nieznanego woleli trzymać się tego, co mają.

Gray nie zgadzał się z tak ekstremalną ideologią, ale jako dawny prym rozumiał, skąd się brała. I wzburzało go, gdy tak się ją lekceważyło.

– Dlaczego pan pyta? – chciał wiedzieć Konstantin.

– Czasami identyfikuję się bardziej z innymi prymami niż z pełnymi obywatelami.

– „Pełny obywatel” to już archaizm, kapitanie. Wszyscy są szczęśliwie i produktywnie asymilowani przez powszechną kulturę.

Tak, jasne. Gray uważał „szczęśliwą asymilację” za oksymoron.

Ale nie to naprawdę go niepokoiło. Starał się nie zdradzać ze strachem, że AI, takie jak sam Konstantin, zapędzają ludzkość na coraz węższe ścieżki prowadzące bogowie wiedzą gdzie. Ścieżki, które rozumiały i kształtowały AI, pozostające poza możliwościami intelektualnego i emocjonalnego poznania organicznych ludzi. Gray wielokrotnie współpracował z Konstantinem i nadal nie ufał maszynowej inteligencji, której niemal z definicji nie był w stanie w pełni zrozumieć.

Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że ufa Konstantinowi znacznie mniej niż Paneuropejczykom. I to go niepokoiło.

– Czas lotu do Genewy – odezwał się robot w głowie Graya – piętnaście minut.

Prom przyspieszył, pozostawiając lśniące wieże nowego Manhattanu za horyzontem.

Nowy Biały Dom

Waszyngton

Godzina 16.02 EST

– Kapitan Gray jest w drodze – powiedział cicho Konstantin w myślach prezydenta Alexandra Koe­niga. – Zgodnie z pańskim poleceniem.

Koe­nig siedział przy biurku w odtworzonym Białym Domu, umieszczonym mniej więcej tam, gdzie oryginał. Przez kilkaset lat Waszyngton był zalany i pokryty bagnami, a jego budynki i pomniki pozostawały w ruinie. Podobnie jak w przypadku Ruin Manhattanu, aby osuszyć bagna, za pomocą nanotechnologii wytworzono tu tamy i wały przeciwpowodziowe, ciągnące się przez całe ujście rzeki na południowym wschodzie. Prace postępowały na tyle szybko, że stolica USNA miała za kilka tygodni przenieść się z Toronto do historycznego Dystryktu Kolumbii.

Koe­nig odchylił się w fotelu i przyjrzał pracom rekonstrukcyjnym. Wiele pozostało jeszcze do zrobienia i miało to jeszcze wiele kosztować, ale poczyniono znaczne postępy.

A teraz trzeba było innych postępów.

– Dobrze. Bardzo marudził?

– Nieszczególnie. Jest podejrzliwy wobec Paneuropejczyków i, jak można się spodziewać, nie ufa moim ani pańskim motywom. Nie lubi, gdy się nim manipuluje.

– Nic dziwnego. To była naprawdę brudna sztuczka z twojej strony.

– Owszem. Ale ­jeśli zagrożenie dla Ziemi jest tak wielkie, jak sądzę, nie możemy pozwolić sobie na to, aby ograniczał go tradycyjny łańcuch dowodzenia.

– Może nie. Ale mogliśmy chociaż powiedzieć biedakowi…

– Panie prezydencie, to coś, czego nie można zostawić na pastwę losu… ani ludzkiej woli i omylności.

Koe­nig skrzywił się.

– Czasami, Konstantinie – powiedział powoli – mam poczucie, że nie ufasz ludziom.

Genewa

Unia Paneuropejska

Godzina 22.17 GMT+1

Było ciemno i deszczowo, gdy prom obniżył lot nad Burgundią z dotychczasowych czterdziestu tysięcy metrów. Jego zewnętrzna konfiguracja zmieniła się z trybu lotu na tryb lądowania. Piloci myśliwców nazywali to „przejściem z trybu plemnika na tryb indyka”, jako że prom zmieniał się ze smukłej kropli w spłaszczony kształt z wyciągniętymi skrzydłami. Jako dawny pilot Gray zastanawiał się, czy będzie musiał niedługo usunąć te wspomnienia. Były jego częścią… ale teraz nie przydawały się do niczego poza czystą nostalgią.

Na horyzoncie zapłonęły światła genewskiego kosmodromu. Budynki europejskiej stolicy otaczały czarne Jezioro Genewskie. Prom usiadł na lądowisku komercyjnym, gdzie połączył się z nim rękaw. Silniki grawitacyjne powoli przestały szumieć.

W hali portu kosmicznego czekała na niego Elena Wasiliewa, wysoka, ubrana na czarno kobieta z kolorowymi abstrakcyjnymi animacjami wyświetlającymi się na twarzy i dłoniach.

– Kapitanie Gray? – Wyciągnęła rękę. – Miło, że przybył pan tak szybko.

Nie żebym miał szczególny wybór – pomyślał. Ale nie powiedział tego głośno, tylko uścisnął jej dłoń. Mówiła po rosyjsku, ale słyszał jej słowa po angielsku, jako że implant tłumaczył je w czasie rzeczywistym.

– Żaden problem. Cała przyjemność po mojej stronie. Przepraszam, że musiała pani czekać na mnie do tak późna.

– Cóż, taki urok tej pracy. Proszę tędy.

Pojechali kolejką magnetyczną do kompleksu rządowego Konfederacji Ad Astra i udali się do dużej sali konferencyjnej na wysokości kilkuset metrów, niemal na szczycie wieżowca. Sięgające od podłogi do sufitu okna wyglądały na trafnie nazwany Plac Światła i stojący tam olbrzymi posąg Popolopoulisa „Rozwój człowieka”.

W pomieszczeniu przebywało już kilka osób, w tym kilku oficerów europejskich sił zbrojnych. Gray zatrzymał się w progu.

– Dano mi do zrozumienia, że ma to być cywilna operacja, pani Wasiliewo.

– Tak właśnie jest, kapitanie Gray – odezwał się admirał Europejskich Sił Kosmicznych. – Projekt Cygni, wspólna europejsko-amerykańska wyprawa naukowa i dyplomatyczna do gwiazdy Deneb. Ale musi pan zdawać sobie sprawę, że misja ta ma poważne implikacje wojskowe i rządowe.

– Admirał Duchamp ma rację – odezwał się głos AI w głowie Graya. – W każdym razie chcieliśmy wszyscy spotkać się z człowiekiem, który będzie dowodzić ekspedycją.

– Mogliście zrobić to w rzeczywistości wirtualnej – odparł.

Prawdziwy powód tej transatlantyckiej wyprawy nieco go niepokoił. Z pomocą VR ludzie mogli spotykać się w cyberprzestrzeni, w stworzonych przez AI światach o takiej rozdzielczości i dbałości o szczegóły, że niemal nie dało się odróżnić iluzji od rzeczywistości.

– Być może – powiedziała AI – ale nie wiedzielibyśmy, czy spotykamy się z awatarem, czy z prawdziwą osobą.

– Mikołaj bardzo się o nas troszczy – stwierdził Duchamp. – Chciał, żebyśmy dobrze przyjrzeli się człowiekowi, który dowodzić będzie Projektem Cygni.

– Mikołaj?

– Od Mikołaja Kopernika – wyjaśniła Wasiliewa. – Sztuczna inteligencja z siedzibą tu, w Genewie, podobna do waszego Konstantina.

– Miło cię poznać, Mikołaju.

– Cała przyjemność po mojej stronie. Do dziś znałem pana jedynie dzięki nieoficjalnej komunikacji z Konstantinem, poprzez raporty wywiadowcze i analizy strategiczne. Szczerze mówiąc, niektórzy z naszych obawiali się, że jest pan… jak to mówią Amerykanie, „kowbojem”. Kimś, kto najpierw strzela, potem zadaje pytania.

– I tak mnie teraz widzicie?

– Och, zdecydowanie nie, panie kapitanie – zapewnił go Duchamp. – Wszyscy czytaliśmy raporty o pańskich działaniach przy Gwieździe Tabby. I zastanawialiśmy się, dlaczego wysłano pana na wcześniejszą emeryturę. Wydaje się to marnowaniem cennych zasobów.

– Spotkawszy pana – odezwał się Mikołaj – i porozmawiawszy z panem osobiście, mogę bez zastrzeżeń zalecić, aby Projekt Cygni odbył się zgodnie z dotychczasowymi planami, z naszym zespołem ksenosofontologicznym pod bezpośrednim dowództwem kapitana Graya.

– Co ty na to, Konstantinie? – Gray połączył się z AI przez prywatny kanał, którego pozostali nie ­mogli podsłuchać. – Nie słyszałem wcześniej o tej AI.

– Mikołaja uruchomiono dopiero kilka tygodni temu.

– Dziecko, co? Można mu zaufać?

– Tak samo jak mnie.

Czy to sarkazm? Gray nie był pewien. A może humor albo subtelna przygana? Niełatwo było mu zrozumieć, co czuje super-AI, o ile w ogóle można to nazwać czuciem.

– To mi niewiele mówi.

Konstantin zignorował przytyk. Gray nie był pewien, czy AI dałoby się obrazić.

– Mikołaj jest o kilka rzędów wielkości szybszy, potężniejszy i mniejszy ode mnie. Europejczycy chcą wysłać jego kopię na ekspedycję do Deneba.

– Nie wiem, czy to taki dobry pomysł – odparł Gray, znów nadając na ogólnym kanale. – Pamiętacie o wirusie Omega?

– Mikołaja zaprojektowano po części tak, by był odporny na wirusa – wyjaśnił jeden z sofontologów. – Oraz na inne potencjalne zagrożenia.

Gray zastanawiał się jednak, na ile mogli być tego pewni. Wirus Omega był obcym kawałkiem kodu przemyconym z Deneba do Gwiazdy Tabby i najwyraźniej odpowiadał za zniszczenie tamtejszej cywilizacji. Sprowadzony do ludzkiej przestrzeni przyczynił się do pokonania Obcych z Rozety przy Gwieździe Kapteyna i najwyraźniej powstrzymał niezwykle potężnego wroga…

Przynajmniej tymczasowo. Obcy z Rozety w żadnym razie nie ulegli zniszczeniu. Według ksenosofontologów musieli jedynie wstrzymać swój lot w kierunku Ziemi i zauważyć w końcu, że ludzie stoją im na drodze.

– Kopię – powtórzył Gray. – Gdzie? „Republika” będzie miała dość ograniczoną ilość miejsca dla pełnej AI.

– W tym – powiedziała cywilna sofontolożka. Przesunęła rękę w powietrzu, przywołując hologram. – Nazywamy to Helleslicht Modul Eins.

Translator Graya podał mu znaczenie niemieckiej frazy: jasne świat­ło, moduł pierwszy. Trójwymiarowy diagram unoszący się przed kobietą miał kształt jajka i, zgodnie z wyświetlonymi wymiarami, około trzech metrów długości oraz masę pięciu ton.

– Doktor Marsh należy do naszego zespołu ksenosofontologicznego – przedstawiła ją Wasiliewa – ale specjalizuje się w zaawansowanych AI.

– Rozumiem.

– Wewnętrzna macierz HM-1 – wyjaśniła Marsh – to w zasadzie komputronium. Stała materia obliczeniowa z obwodami kwantowymi na tyle zaawansowanymi, by spokojnie zasilić Mikołaja.

Brzmiała, jakby była z siebie dumna. Jeśli choć częściowo odpowiadała za to urządzenie, miała powód. Sztuczne inteligencje, zwłaszcza super-AI albo SAI, mieściły się w wielkich kompleksach komputerowych, zwykle położonych pod ziemią i zdecydowanie mało mobilnych. Konstantin na przykład rozpoczął swoją egzystencję w księżycowym ośrodku pod kraterem Ciołkowskiego.

Dzięki globalnej sieci AI mog­ły wysyłać swoje niezależne części wszędzie między Ziemią a Księżycem. Okrojone kopie, elementy większego, potężniejszego oprogramowania, mog­ły rezydować w sieciach elektronicznych okrętów kosmicznych albo stacji orbitalnych. Taki klon Konstantina udał się do Gwiazdy Tabby na pokładzie lotniskowca gwiezdnego „Ameryka”, a jeszcze mniejszych kopii użyto, by zdalnie skontaktować się z inteligencją z roju Dysona, przeniesionymi do komputerów umysłami zwanymi Satori.

Był to jednak tylko ułamek tego, co potrafił oryginał.

Gray nie był pewien, jak wielki jest kompleks pod kraterem Ciołkowskiego, ale wiedział, że jest ogromny. Jeśli Europejczykom udało się zbudować zamieszkiwany przez podobną SAI komputer o objętości kilku metrów sześciennych, robiło to ogromne wrażenie.

To wielki krok dla SAI.

– Dlaczego Mikołaj chce udać się do Deneba? – spytał Gray. Zawahał się, po czym spojrzał na sufit. – Zakładam, że chcesz się tam wybrać?

– Zdecydowanie, kapitanie Gray – odparł Mikołaj.

– To ekspedycja ogromnej wagi, kapitanie – dodał Duchamp. – Absolutnie kluczowe jest, aby nawiązać z Denebianami pokojowy kontakt, poznać ich i ich zdolności oraz być może uzyskać pomoc w konfrontacji z Obcymi z Rozety.

Gray pokręcił głową.

– Muszę być z panem szczery, admirale. Może nie udać się nam z nimi skontaktować, nie mówiąc o uzyskaniu pomocy. Z tego, co wiemy, całkowicie znisz­czyli zaawansowaną technologicznie kulturę z Gwiazdy Tabby bez prób negocjacji czy nawiązywania kontaktu.

– Wiemy o tym, kapitanie – odparł Duchamp. – Dlatego właśnie porozu­mieliśmy się z prezydentem Koe­nigiem i poprosiliśmy o uwzględnienie nas w Projekcie Cygni. Kopia Mikołaja współpracująca z kopią waszego Konstantina daje nam największą możliwą szansę na nawiązanie pokojowego kontaktu i wymianę technologii. Mało prawdopodobne, aby organiczni ludzie byli w stanie porozumieć się z tak zaawansowaną cywilizacją.

– Ale ludzki nadzór nad ekspedycją jest konieczny – dodała Wasiliewa. – A gdy dowiedzieliśmy się, że prezydent Koe­nig rozważa pańską kandydaturę na jej dowódcę, wiedzieliśmy, że jest nadzieja.

– Dlaczego? – spytał Gray, szczerze zdumiony.

– Kapitanie… wiemy dobrze, że potrafi pan wygrywać bitwy, a nawet wojny. Teraz liczymy na pańską zdolność do wygrania pokoju.

Rozdział drugi

31 stycznia 2426

VFA-96 „Black Demons”

Supra­Quito

Orbita synchroniczna Ziemi

Godzina 10.18 TFT

Dzięki obrazowi, jaki pojawił się w jego głowie za pośrednictwem AI myśliwca, porucznik Donald Gregory wpatrywał się w rozciągający się przed nim splot struktur orbitalnych.

Supra­Quito stanowiło największy kompleks na orbicie Ziemi i składało się z setek stacji połączonych w długi, rozświetlony łuk.

Struktury skomunikowane były z Ziemią przez windę kosmiczną Quito na wysokości 37 786 kilometrów. Okres orbity kompleksu wynosił dwadzieścia cztery godziny, co oznaczało, że unosił się wciąż w tym samym miejscu nad obracającą się Ziemią. Smukła wieża sięgała z punktu zakotwiczenia na szczycie góry na równiku Ziemi do asteroidy na orbicie, którą otaczał cały zespół. Czterysta lat wcześniej orbita synchroniczna stanowiła parking dla roju bezzałogowych satelitów komunikacyjnych. Teraz była jedną z trzech głównych społeczności wokół Ziemi, ze stałą populacją ponad sześćdziesięciu tysięcy osób. Codziennie tysiące ludzi podróżowało w górę i w dół, a floty okrętów międzyplanetarnych i międzygwiezdnych przybywały i odlatywały.

Gregory widział lokalne niebo pełne ruchu. Dwa uszkodzone lotniskowce międzygwiezdne, „Lexington” i „Ameryka”, na której służył, przyholowano w okolice stoczni floty razem z kilkoma małymi asteroidami. Niemal całkiem zasłaniał je teraz rój naprawczych nanobotów, łatających kadłuby za pomocą materiałów z asteroid.

Możemy naprawiać okręty na bieżąco – pomyślał Gregory. Dzięki tej technologii jesteśmy w stanie dać im nowe życie. Ale nie zrobimy nic dla ludzi z mojej eskadry.

Jak Meg…

Porucznik Meg Connor zginęła przy Invictusie, pokrytym lodem świecie poza krawędzią Galaktyki, dwanaście milionów lat w przyszłości. Gregory stracił wtedy nogi, które już odzyskał, ale nie mógł odzyskać Megan.

Ani Cyndi DeHaviland, która straciła życie w piekle wokół Gwiazdy Kapteyna miesiąc temu.

– Trzymaj szyk, Demon Cztery! – warknął dowódca eskadry. – Zamarudziłeś.

W głosie komandora Mackeya słychać było stres.

Czym ty się tak martwisz? – pomyślał Gregory, ale ugryzł się w język.

– Przyjąłem – powiedział tylko.

Przez chwilę nieuwagi zdryfował minimalnie z kursu w szyku siedmiu myśliwców, ale szybko wrócił do prawidłowej formacji. Korytarze kosmiczne wokół zespołu orbitalnego Supra­Quito roiły się od mniejszych i większych okrętów, holowników, statków transportowych, gigów, personelu w skafandrach, jednostek naprawczych i zaopatrzeniowych. W teorii oczyszczono korytarz dla eskadry myśliwców, ale zawsze mógł się zdarzyć błąd.

A w kosmosie każdy błąd był drogi, śmiertelny lub jedno i drugie.

Don Gregory nie miał już chociaż myśli samobójczych. Przez pewien czas po Invictusie sporo nad tym myślał. Depresja bywała przytłaczająca. Jego implanty wielokrotnie nakłaniały go do szukania pomocy, ale udawało mu się wciąż to przekładać… i unikać obowiązkowych badań psychiatrycznych. Gdyby dowiedzieli się o jego stanie, uziemiliby go, a może nawet wyrzucili z floty.

Teraz zaś myślał, że może znajdzie lepsze rozwiązanie. Siedem myśliwców poruszało się z prędkością tylko osiemdziesięciu metrów na sekundę – niewiele przy skali otaczających ich ogromnych struktur. Chwilę wcześniej opuścili „Amerykę”, polecieli okrężną trasą, by uniknąć rojów nanobotów i asteroid, z których czerpały surowce, a następnie powoli obrali kurs na główną bazę floty.

– Tu jest – zawołał porucznik Gerald Ruxton na kanale eskadry. – Nasz nowy dom!

Lekki lotniskowiec USNA CVL „Republika” miał sześćset metrów długości, nieco mniej niż połowę rozmiarów okrętu, który opuścili. Podobnie jak „Ameryka”, wyglądał niczym otwarty parasol z długą, smukłą osią, zakończoną pełną wody kopułą. W jej cieniu obracały się dwa moduły, zapewniając załodze sztuczną grawitację. „Republika” mog­ła pomieścić trzy eskadry bojowe po dwanaście myśliwców, plus pewną liczbę jednostek pomocniczych, w tym eskadrę ratunkową. Eskadrę uderzeniową VFA-90 „Star Reapers” także przeniesiono z „Ameryki” na mniejszy okręt. Oprócz VFA-96 miała tu przylecieć także świeżo stworzona eskadra VFA-198 „Hellfuries”.

Po Gwieździe Kapteyna „Black Demons” liczyła jedynie siedem myśliwców. Mieli otrzymać uzupełnienia z Oceany na Ziemi, ale Gregory uznał, że uwierzy w to, jak zobaczy je na odprawie. W ciągu ostatnich sześciu miesięcy stracili wielu pilotów i na Ziemi nie nadążano z werbowaniem i szkoleniem nowych.

– VFA-96, tu główna kontrola lotu „Republiki”. Lećcie do hangaru pierwszego, sześćdziesiąt metrów na sekundę.

– Przyjąłem, kontrola lotu – odpowiedział komandor Luther Mackey. – Hangar pierwszy, sześćdziesiąt.

Myśliwce typu Starblade wyhamowały do żądanej prędkości i ruszyły w stronę „Republiki” od strony rufy w jednym szeregu. Gregory leciał jako drugi, za Bruce’em Caswellem. Pozwolił AI myśliwca zmniejszyć prędkość i dostosować kąt przylotu. Hangary na lotniskowcu gwiezdnym były ruchomymi celami, obracającymi się wzdłuż jego osi, aby wytworzyć iluzję ciążenia. Dokowanie wymagało nadludzkiej precyzji i użycia silników manewrowych, gdy tylko starblade przekroczy próg okrętu. Ciało Gregory’ego przeszyło poczucie ciążenia, gdy pola magnetyczne chwyciły myśliwiec i zatrzymały go na końcu lądowiska.

– Demon Cztery – odezwał się głos w jego głowie – pomyślnie zatrzymany. Witamy na pokładzie, poruczniku.

Automaty gładko podniosły myśliwiec, robiąc miejsce dla kolejnego. W pokładzie pojawił się na chwilę otwór otaczający starblade Dona tak, by zachować próżnię w hangarze, podczas gdy myśliwiec otoczyło powietrze pod ciśnieniem i personel doku. Kokpit Gregory’ego rozpuścił się i pilot zszedł na pokład.

– Witamy na „Republice”, poruczniku – odezwała się kobieta w stopniu komandora. Gregory poczuł, że łączy się z RAM-em w jego głowie i pobiera dane osobowe oraz rozkazy. – Okręt wskaże panu drogę do kajuty. Odprawa o jedenastej, sala pierwsza.

– Dziękuję, pani komandor. – W głowie przeczytał, że nazywa się Sandra Dillon i jest ACAG „Republiki”, zastępcą szefa pilotów. Połączył się z AI okrętu i spytał o drogę przez labirynt jego wnętrza.

Lekki lotniskowiec miał mniejsze rozmiary niż monstrum takie jak „Ameryka”, ale nadal był ogromny, z kilometrami wewnętrznych korytarzy i przedziałów oraz z liczącą ponad dwa tysiące osób załogą. Młodsi oficerowie dzielili kajuty we czwórkę. Znalazł swoją i zajął koję. Następnie kazał zaprowadzić się do jednej z sal odpraw.

Gregory służył we flocie od czterech lat i nie była to dla niego pierwszyzna. Czekała ich typowa gadka powitalna, spotkanie z CAG okrętu. Jeśli im się poszczęści, dowiedzą się czegoś o ekspedycji, do której ich przydzielono. Nie była to typowa misja – okręt floty z personelem floty i trzema eskadrami myśliwców, ale z cywilnym kapitanem i całą kupą cywilnych ksenosofontologów. Oznaczało to, że czekał ich pierwszy kontakt.

Gregory nie przejmował się szczególnie. Przeszedł już swoje i dostał nową parę nóg. Teraz miał tylko jedno pytanie: kiedy dostanie przepustkę? Miał bardzo ważne sprawy do załatwienia.

USNA CVE „Guadalcanal”

Orbita Heimdalla

Gwiazda Kapteyna

Godzina 12.13 GMT

Kapitan Laurie Taggart wleciała w nieważkości do przedziału mostka lotniskowca eskorty „Guadalcanal” i zasiadła w fotelu dowódcy.

– Kapitan na mostku! – oznajmił komandor Franklin Simmons, jej pierwszy oficer, gdy fotel objął dolną część jej ciała, ograniczając ruchy. Przed nią porucznik Rodriguez, specjalista od informacji bojowej, przyglądał się otaczającym go ekranom. Spojrzawszy na nie, Taggart szeroko otworzyła oczy.

– Co to ma być, do cholery? – Wezwano ją wcześ­niej na mostek, ale nie powiedziano, o co chodzi.

– Nie jestem pewien, pani kapitan – odparł Rodriguez. – Ale to muszą być Rózie. Nic innego nie działa na taką skalę!

– Czy reszta floty to widzi?

– Zobaczą, gdy sygnał do nich dotrze. Czas transmisji… jeszcze dziesięć minut.

Taggart przyjrzała się uważniej ekranom, po czym połączyła się z Nelly, AI okrętu, wyświetlając ten sam obraz we własnej głowie.

Przyjrzała się cudom…

Nie po raz pierwszy Taggart kwestionowała, czy te istoty to rzeczywiście Gwiezdni Bogowie jej religii. Ostatnio nabrała dystansu do starych wierzeń, ale nie mog­ła nie czuć podziwu i zdumienia.

Znajdowali się na orbicie księżyca wielkości Ziemi, krążącego wokół gazowego olbrzyma o nazwie Bifrost. Heimdall był teraz jałowym, spustoszonym światem, chociaż miliardy lat wcześniej zrodził inteligentne życie. Przez ostatnie osiemset milionów lat mieściły się tam tak zwane „poszarpane klify”, sieć superkomputerów wyryta w litej skale i otaczająca cały ten świat. Swoje umysły do tej sieci przeniosło kilka gatunków kosmitów, które przeżywały cyfrowe życie w wirtualnym wszechświecie.

Te niezliczone biliony zdigitalizowanych umysłów zostały pożarte przez Obcych z Rozety, których Rodriguez nazwał „Róziami”. Od tygodni planeta była martwa i pusta. Ale teraz…

Światła wyglądały jak zorze, poruszające się powoli pasy i kręgi bladego zielononiebieskiego światła, ale ich wzory były zbyt regularne i zorganizowane, by stanowić naturalne emisje wewnątrz lokalnego pola magnetycznego. Wyglądało na to, że unoszą się z centrum poszarpanych klifów, ale rozszerzają się w każdej sekundzie z niewiarygodną prędkością i obejmują całego Heimdalla.

Istota z Rozety zbudowała wcześniej w otwartej przestrzeni wiele konstrukcji geometrycznych, ale struktury te zniknęły po bitwie pod Heimdallem. Ksenosofontologowie floty założyli, że obcy się wycofali.

Najwyraźniej nie – pomyślała Taggart, przyglądając się zjawisku.

– Sternik – odezwała się.

– Tak, kapitanie.

– Zabierz nas z orbity. Kurs jeden-jeden-pięć minut jeden-osiem. Pięćdziesiąt kilometrów na sekundę.

– Przyjąłem.

Nie wiedziała, co tam się dzieje, ale wolała trzymać swój okręt z daleka.

Swójokręt… Kariera wojskowa Laurie Taggart wielokrotnie zmieniała kurs w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Zaczęła jako szef służby uzbrojenia na lotniskowcu gwiezdnym „Ameryka”, po czym otrzymała stanowisko pierwszego oficera na siostrzanym okręcie „Ameryki”, „Lexingtonie”. Następnie na ochotnika została tymczasowym dowódcą „Lucasa”, lądownika marines, a po śmierci kapitana Bigelowa przejęła dowództwo nad „Lexingtonem”.

To ona zabrała uszkodzony lotniskowiec do domu.

Oczywiście nie było szans, by dowództwo floty pozwoliło jej zatrzymać tę funkcję. Stała wciąż zbyt nisko w hierarchii, aby na stałe dowodzić „Lexingtonem”. Po dotarciu do Supra­Quito awansowano ją jednak do stopnia kapitana i przydzielono na lekki lotniskowiec „Guadalcanal”.

Podejrzewała, że jej kochanek, Trevor Gray, rekomendował ją do awansu, ale odmawiał w tej sprawie potwierdzenia lub zaprzeczenia. Zamiast tego przytulił ją mocno i szepnął: „Ćśś. Zasłużyłaś”.

Teraz miała tylko nadzieję, że zachowa to, na co sobie zapracowała. Pokaz świateł ogarnął już całego Heimdalla i zaczął sięgać dalej w przestrzeń.

– Pani kapitan? – odezwał się porucznik Peters, pracujący przy czujnikach. – Mamy już pewne odczyty. Świetliki.

– Cholera…

„Świetlikami” nazywano niewielkie autonomiczne obiekty o rozmiarach od drobinek pyłu do kilku metrów, które miały coś wspólnego ze strukturami obcej istoty z Rozety. Poruszały się w ogromnych rojach, potrafiły łączyć się w stałe obiekty albo niszczyć okręty, po prostu zderzając się z nimi z wielką prędkością. Uważano, że stanowią wielką zbiorową inteligencję, liczącą setki bilionów osobników, będących podstawą umysłu Rozety.

Co powinna zrobić? Zostać w miejscu i obserwować? Dołączyć do reszty floty w układzie Gwiazdy Kapteyna przy Trymheimie? Próbować zbadać oszałamiające świetliste struktury ogarniające lokalną przestrzeń? Wystrzelić myśliwce?

Rozkazy, jakie wydano pięciu stacjonującym tu okrętom, kazały po prostu patrolować układ Gwiazdy Kapteyna i zawiadomić Ziemię, ­jeśli Rózie znów się zjawią. Sądząc z tego, co się działo właśnie na Heimdallu, obcy nigdy tak naprawdę nie odeszli i Ziemia musiała się o tym dowiedzieć.

– Zabierz nas do pozostałych – rozkazała sternikowi.

– Aye, aye, pani kapitan.

– Pierwszy, ogłosić alarm bojowy.

To nie wyglądało dobrze.

USNA FME „Olympia”

Rozeta

Omega Centauri

Godzina 12.14 GMT

Jakieś 15 800 lat świetlnych od Ziemi AI zwana przez pracujących z nią ludzi Limpy również wpatrywała się w nieznane. Chociaż nie myślała jak ludzie i nie oceniała zjawiska w ten sam sposób, wiedziała, że coś się dzieje. I nie wyglądało to dobrze.

Omega Centauri stanowiła największą gromadę kulistą w Drodze Mlecznej – dziesięć milionów gwiazd o łącznej masie czterech milionów Słońc rozmieszczonych na przestrzeni stu pięćdziesięciu lat świetlnych. W jej centrum grawitacyjnym, głęboko w roju gwiazd tłoczących się na niebie, orbitowało sześć czarnych dziur, każda wielkości planety, ułożonych w bezdyskusyjnie sztuczny wzór – rozetę Klemperera.

Kilkaset lat wcześniej ziemscy astronomowie wykazali, że Omega Centauri nie jest typową gromadą kulistą, ale stanowi dawne centrum małej galaktyki, wchłoniętej przez dużo większą Drogę Mleczną pół miliarda lat wcześniej. Duże galaktyki były kanibalami, zajadającymi się resztkami mniejszych. Dzięki analizie widma wykazano, że pewne gwiazdy, w tym czerwony karzeł zwany Gwiazdą Kapteyna, położony tylko dwanaście i siedem dziesiątych roku świetlnego od Ziemi, dawniej stanowiły część tej starożytnej galaktyki.

Niedawno zaś ludzkie okręty, walczące z tak zwanym Galaktycznym Imperium Sh’daar, przeniosły się w przeszłość i odkryły tę galaktykę, zwaną przez mieszkańców Chmurą N’gai, w czasach gdy znajdowała się jeszcze ponad płaszczyzną ekliptyki Drogi Mlecznej. W sercu N’gai odkryto coś, co niemal na pewno było prekursorem Rozety – sześć błękitnych nadolbrzymów, tworzących jakiegoś rodzaju konstrukcję Sh’daarów.

Tu, w układzie Omega Centauri, te hipergwiazdy już dawno eksplodowały i zmieniły się w czarne dziury wirujące wokół przestrzeni nie większej niż Ziemia. I, co więcej, enigmatyczna istota zwana Świadomością budowała… coś. Tytaniczne struktury, pozornie stworzone z samego światła, zawieszone wokół sześciu obracających się osobliwości i rozciągające się w nieskończoność.

„Olympia”, zaawansowany ośrodek nasłuchowy, zamaskowany jako nierzucający się w oczy kawałek skały wielkości Everestu, z załogą składającą się ze stu pięćdziesięciu ludzi i wysoko rozwiniętej AI ze specjalnym oprogramowaniem, znalazł się na orbicie Rozety zaledwie kilka tygodni wcześniej. Dzięki danym o Świadomości uzyskanym przy Gwieździe Kapteyna Limpy mog­ła podsłuchiwać obcą istotę, podczepiając się pod kanały komunikacyjne między oddalonymi od siebie urządzeniami, składającymi się na całość.

Jak na razie nie było to szczególnie produktywne. Jeden z ksenosofontologów stwierdził, że przypomina to ustalanie, co myśli człowiek, dzięki analizie emisji odpadów wydzielanych przez kilka bakterii w jego układzie pokarmowym. Limpy uważała, że szanse uzyskania czegoś użytecznego są nieco większe, ale rozumiała problem. Świadomość była ogromna, złożona i nawet najlepsze ziemskie SAI miały niewielkie szanse na zrozumienie jej na poziomie wyższym niż bardzo podstawowy.

Dla Limpy było to warte ryzyka.

W tej ­chwili AI „Olympii” dryfowała w pewnej odległości od sześciu wirujących osobliwości. Było stamtąd widać gwiazdy – ale nie ściśnięte słońca Omega Centauri. Załoga mostka „Olympii” patrzyła, całkiem dosłownie, przez dziurę w czasoprzestrzeni na coś innego i kiedy indziej.

Rozeta wyraźnie stanowiła jakiś rodzaj gwiezdnych wrót. Pospieszne obroty czarnych dziur wokół wspólnego środka zakrzywiały zwykłe wymiary i otwierały liczne portale w nieznane. Widoczne przez nie gwiazdy mog­ły być innymi regionami Galaktyki, innymi czasami, a nawet innymi wszechświatami.

Istota zwana Świadomością przybyła z któregoś z tych miejsc lub czasów. Świadomość, istota z Rozety, obca inteligencja… to wszystko były nazwy dla czegoś, czego ludzkość tak naprawdę nie napotkała i mog­ła nigdy nie być w stanie zrozumieć.

Limpy przybyła tu, aby dowiedzieć się więcej.

– Hej, Limpy?

– Tak, kapitanie Mosely?

– Co to jest? To wszystko naprzeciwko Rozety?

Limpy wiedziała, o czym mówi Mosely. Obserwowała rozwój zjawiska od kilku minut… Wielka chmura czegoś, co wyglądało jak białoszary dym pośród masy gwiazd.

– Nie wiem, kapitanie. Wygląda na chmury mikromaszyn podobnych do tych nazwanych „świetlikami”. Są ich biliony.

– Co robią?

– Lecą w naszą stronę.

– Cholera…

AI „Olympii” obserwowała sytuację przez kilka kolejnych chwil.

– Kapitanie, sugeruję ogłoszenie alarmu bojowego.

– Właśnie wpadłem na to samo.

Sekundę później w korytarzach okrętu rozległy się syreny. Nie żeby miało to wielkie znaczenie – rój dotarł do nich, zanim większość załogi zdążyła zająć stanowiska. Przeleciał jednak kilkaset kilometrów obok i wkrótce stało się jasne, że jego celem nie jest „Olympia”.

– Gdzie one się tak spieszą? – zastanawiał się głoś­no Mosely, uznawszy, że niebezpieczeństwo minęło.

Nagle jednak dryfującą górą kilka razy zatrzęsło, za każdym razem coraz mocniej.

– Limpy! – zawołał Mosely. – Trafili nas! – Gwiazdy na zewnątrz zaczęły dryfować. – Kręcimy się w kółko!

– Nie zostaliśmy trafieni, kapitanie. Wpadliśmy w niezwykle silny strumień grawitacyjny.

– Co to, do cholery, takiego?

– Wąski fragment przestrzeni zakrzywiono tak, aby wywołać nagły ruch w stronę Rozety. Wpadliśmy na krawędź fenomenu i jesteśmy przyciągani.

– W stronę Rozety…

– Owszem, kapitanie. O ile nie wyrwiemy się, przelecimy przez środek heksagonu za czterdzieści trzy sekundy.

„Olympię” wyposażono w napęd grawitacyjny, ale okręt był powolny i o zdecydowanie za małej mocy, jak na jednostkę tych rozmiarów. Mosely wykrzykiwał rozkazy, próbując wyrwać okręt spod wpływu strumienia, ale AI już ustaliła, że mają po prostu na to za mało mocy.

Schwytanie „Olympii” nie wydawało się celowym atakiem. Było raczej zupełnie przypadkowe. Kolumna grawitacyjnie zakrzywionej przestrzeni spowijała rój płynący przez przestrzeń w stronę Rozety. Prawdopodobnie same urządzenia wytwarzały to zakrzywienie jako rodzaj napędu, a ich cel znajdował się gdzieś po drugiej stronie czasoprzestrzennych wrót.

Bez względu jednak na powód, ciągnęły za sobą „Olympię”.

Z chłodną skutecznością Limpy skompresowała kompletny zapis ostatnich wydarzeń w komunikat i wystrzeliła go w kosmos wiązką laserową. W sercu Omega Centauri dryfowały inne okręty, które mog­ły zanieść wieści na Ziemię.

Przed nimi zniekształcenie czasoprzestrzeni wytwarzane przez wirujące osobliwości poszerzało się, wypełniając niebo. Jaskrawe świat­ło, uwięzione w anomalii grawitacyjnej, tworzyło świetlistą aureolę przypominającą ogromne oko. W samym środku zniekształcenia, wewnątrz źrenicy, pojawiły się gwiazdy. Limpy szybko przeskanowała je i przeanalizowała. Okazało się, że ich układ nie pasuje do niczego w jej pamięci.

Wtedy właśnie „Olympia” wleciała do oka i zniknęła z lokalnej czasoprzestrzeni.

Winda kosmiczna Supra­Quito

W podróży

Godzina 16.35 TFT

Gray cieszył się, że zawsze podróżuje bez większych bagaży. Po rozmowie w Genewie zabrano go do hotelu, gdzie spał niespokojnie, a następnie udał się na sześciogodzinną odprawę, gdzie omawiano rzeczy, które już wiedział: zniszczoną zaawansowaną cywilizację przy Gwieździe Tabby, okrycie Kodu Omega i fakt… nie, założenie, że układ jasnej, białobłękitnej gwiazdy Deneb jakieś sto siedemdziesiąt trzy lata świetlne od Gwiazdy Tabby zamieszkuje kolejna zaawansowana cywilizacja.

Jako że to on odkrył lwią część tych rzeczy, Gray przez większość czasu się nudził. W pewnym momencie miał jednak okazję poprawić osobę prowadzącą prezentację. Istniał potencjalny motyw ataku na Satori, cywilizację z Gwiazdy Tabby. Satori oto­czyli swoje słońce silnikami grawitacyjnymi i przyspieszali, wraz z całą swoją cywilizacją, gwiazdą i rojem Dysona, w stronę Deneba. Nadal nie było wiadomo dlaczego. Z kolei Denebianie najwyraźniej nie lubili nieproszonych gości.

Gray przypomniał zgromadzonym w amfiteatrze centrum Ad Astra, że warto o tym pamiętać, gdy zbliżą się do Deneba.

Po południu razem z Wasiliewą i kilkunastoma jej ksenosofontologami wsiadł do kolejnego, zdecydowanie większego promu grawitacyjnego, by polecieć do Quito, w Unión de América el Sur.

Stamtąd metro zawiozło ich do podstawy pierwszej z trzech wind kosmicznych Ziemi, położonej na szczycie góry na samym równiku. Wsiedli do specjalnego ekspresowego wagonu, który miał zabrać ich do Supra­Quito.

Wagon ekspresowy oznaczał przyspieszenie 1 g, co ­jeśli dodać jeszcze 1 g przyspieszenia ziemskiego, oznaczało dwukrotność ziemskiego ciążenia przez pierwszą część podróży. Magnetyczny wagon wyposażono jednak w luksusowe siedzenia mające zapewnić pasażerom tak komfortowe warunki, jak to możliwe, mimo poczucia, że ktoś siedzi im na piersi. Podłoga, ściany i sufity wyświetlały obraz otoczenia – zapierający dech widok na oddalającą się, spowitą chmurami Ziemię.

Nie żeby któreś z nich było szczególnie zainteresowane oglądaniem Ziemi. Gray skupiał się na oddychaniu, gdy coraz szybciej pędzili ku niebu nad Quito, magnetycznie przyspieszeni na naprężonym kablu łączącym planetę z niebem.

Poczucie nacisku nieco malało w miarę, jak wagon jechał coraz wyżej. Trzydzieści dwie minuty po opuszczeniu portu podróżowali z prędkością dziewiętnastu i pół kilometra na sekundę i znajdowali się w połowie drogi, niemal dziewiętnaście tysięcy kilometrów nad górskim szczytem. Przyspieszenie ustało i przedział pasażerski obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni, aż błękitno-biały obraz Ziemi zajął pozycję nad ich głowami. Obecnie decelerowali z 1 g, ale ciążenie było mniejsze, bo Ziemia je niwelowała.

– Myślałem, że w kosmosie będziemy w nieważkości! – mruknął jeden z naukowców. Nazywał się doktor Liu i z tego, co wiedział Gray, wykładał w Szanghajskim Instytucie Technologicznym.

– Dopiero gdy dotrzemy na orbitę – wyjaśnił Trevor. – Ta część windy kosmicznej nie znajduje się na orbicie i gdyby wyszedł pan na zewnątrz, spadłby pan na Ekwador.

– Na orbicie geosynchronicznej jest inaczej – dodała łagodnym głosem Wasiliewa. – Tam będziemy w stanie swobodnego spadku.

Liu coś odburknął, a Gray zamilkł, czując się nieco nieswojo. Wydawałoby się, że każdy naukowiec powinien wiedzieć takie rzeczy.

Najwyraźniej bycie ekspertem w jednej dziedzinie nie czyniło człowieka ekspertem w innej. Kosmos był jednak miejscem, gdzie ignorancja potrafiła zabić.

Gray zastanawiał się, ile o podstawach mechaniki orbitalnej wiedziała reszta.

Po godzinie i pięciu minutach od opuszczenia Ziemi wagon wyhamował przy stacji orbitalnej Supra­Quito. Po pięciominutowej przejażdżce kolejką dotarli do stoczni.

Gray siedział w kapsule, patrząc przez przezroczysty sufit na labirynt wsporników i szyn, konstrukcji orbitalnych, dźwigów i doków, powoli przesuwających się na tle kosmosu. Przed nimi zacumowany był lotniskowiec USNA CVI „Republika”. Wyglądał wciąż tak, jak zapamiętał go Gray.

Wracał na pokład „Republiki” z mocno mieszanymi uczuciami. Zdecydowanie chciał się dostać na jakikolwiek okręt, im szybciej, tym lepiej. Niewiele trzymało go teraz na Ziemi. Za każdym razem, gdy wracał i zaglądał na rodzimy Manhattan, zastawał coraz więcej zmian i w coraz mniejszym stopniu czuł się jak w domu.

Rozmowa z Paneuropejczykami jednak nim wstrząsnęła. Wyglądało na to, że mają niemal apokaliptyczną wizję tej misji, poczucie, że jej niepowodzenie oznaczać może katastrofę dla całej ludzkości.

A wiedza, że tak wiele zależy od jego decyzji, jego doświadczenia, sprawiała, że Gray miał złe przeczucia.

Rozdział trzeci

1 lutego 2426

Supra­Quito

Godzina 12.18 TFT

Biura firmy Paradise, Inc. umieszczono w obracającym się kole, przyłączonym do kompleksu orbitalnego niedaleko stoczni floty. Gregory skorzystał z przepustki i pojechał kolejką magnetyczną do centrum grawitacyjnego zespołu biurowego, skąd złapał windę „w dół”, na krawędź koła, gdzie panowało ciążenie 1 g. Recepcja była bogato zdobiona, z wyświet­lanymi na ścianach spokojnymi, abstrakcyjnymi animacjami i upiornie eteryczną muzyką dobiegającą z ukrytych głośników.

Android spytał Gregory’ego o dane osobowe, po czym zaprowadził go do pomieszczenia, gdzie czekała Kazuko Marukawa. Kobieta zdawała się dryfować wśród kłębów kolorowego światła.

– Poruczniku Gregory – powiedziała, gdy usiadł na krześle naprzeciwko jej biurka – co sprowadza pana do Paradise?

– Straciłem… kogoś – odparł. – Kogoś bardzo dla mnie ważnego. Zastanawiałem się nad echastowersum…

– Eschatowersum – poprawiła go delikatnie. – Zbudujemy je tak, by dokładnie odpowiadało pańskim potrzebom. Mamy, całkiem dosłownie, miliardy modeli do wyboru.

Myśl o prywatnym niebie wpędzała go w niewielką klaustrofobię.

– Czy to nie… no, nie wiem… nie trochę samotne? Wirtualne uniwersum tylko dla mnie i kogokolwiek tam sprowadzę?

– Skądże. Proszę pomyśleć o swoim eschatowersum jak o bańce, która ciągle łączy się i wchodzi w interakcje z wieloma innymi. Miałby pan dostęp do całego wirtualnego multiwersum, miliardów rzeczywistości. Oferujemy gotowe światy, odpowiadające wierzeniom setek różnych religii i systemów wierzeń. W ofercie mamy także rzeczywistości skrojone na miarę pańskich potrzeb, gdzie może pan latać siłą myśli, cieszyć się nadludzkimi mocami… wszystko, co jest pan sobie w stanie wyobrazić… i dużo, dużo więcej! Zapewniam, że pańska nowa rzeczywistość będzie o wiele ciekawsza i lepiej spełniająca oczekiwania niż tak zwany świat rzeczywisty!

Gregory wiedział o transferach umysłu. Była to mniej więcej ta sama sztuczka, z której skorzystali Baondyeddi i inne zaawansowane gatunki kosmitów, by zniknąć w wirtualnej króliczej norze na Heimdallu. Ludzka technologia od wieków posuwała się w tym kierunku, ale w praktyce osiągnięto to dopiero w ciągu ostatnich kilku dekad, na dużo mniejszą skalę.

Ale ta skala szybko rosła.

– A więc… wiem, że możliwe jest stworzenie kopii ludzkiego mózgu. I tę kopię można przesłać do komputera, który zawiera wirtualną symulację świata… nawet całego wszechświata. Ale ­jeśli prześlę się do jednej z waszych baniek, czy to naprawdę będę ja? To znaczy nawet idealna kopia stanu mojego umysłu to nadal kopia. Co stanie się z… uch… prawdziwym mną?

Roześmiała się i pokręciła głową.

– Poruczniku, nie uwierzy pan, ile razy słyszeliśmy właśnie to pytanie!

– Nie uwierzy pani, pani Marukawa, jak bardzo nie chciałbym obudzić się i stwierdzić, że jestem tą wersją mnie, która nie została przeniesiona.

– Wierzy pan w istnienie duszy, poruczniku?

– Hmm… nie jestem pewien. Nie wydaje mi się…

– Skupmy się więc na pańskiej świadomości, poczuciu samego siebie. Ma pan coś takiego, prawda?