Strona główna » Obyczajowe i romanse » Stulecie Winnych. Tom I. Ci, którzy przeżyli

Stulecie Winnych. Tom I. Ci, którzy przeżyli

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-64776-24-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Stulecie Winnych. Tom I. Ci, którzy przeżyli

Epicka opowieść o losach polskiej rodziny wpleciona w dramatyczne wydarzenia XX wieku rozpoczyna się z chwilą wybuchu I. wojny światowej, a kończy po stu latach – w czasach współczesnych.

Czerwiec 1914 roku. Podczas porodu bliźniaczek – Marii i Anny – umiera ich matka. Stanisław Winny, ojciec narodzonych dziewczynek, opłakuje ukochaną żonę, patrząc z lękiem w przyszłość  – ma bowiem pod opieką nie tylko bliźniaczki, ale również dwóch synków. Bracia Stanisława oraz jego rodzice, Bronisława i Antoni, jednoczą swoje siły w obliczu tragedii. Kilka tygodni później nadchodzą kolejne dramatyczne wydarzenia – pewnego upalnego lipcowego dnia wybucha wojna...

Długie lata I. wojny światowej i epidemia grypy hiszpanki boleśnie doświadczają ród Winnych. Tym bardziej cenią oni pokój i dobrobyt, które niesie ze sobą dwudziestolecie międzywojenne, chociaż przewrotny los nie szczędzi Winnym życiowych doświadczeń. Z rosnącym niepokojem obserwują, jak wielkimi krokami nadchodzi kolejna wojenna zawierucha.

 

Ałbena Grabowska – lekarz neurolog epileptolog (obecnie pracuje w Szpitalu Dziecięcym w Dziekanowie Leśnym, pełni także funkcję sekretarza Polskiego Towarzystwa Epileptologii). Imię Ałbena, oznaczające kwitnącą jabłoń, zawdzięcza swoim bułgarskim korzeniom. Matka trójki dzieci, która nie wyobraża sobie życia bez pisania. Wydała między innymi książkę o Bułgarii: „Tam, gdzie urodził się Orfeusz”, cykl powieści dla dzieci oraz powieść „Lot nisko nad ziemią”.

Polecane książki

Audit często mylony jest z kontrolą. Tymczasem jest to zdecydowanie bardziej złożone zagadnienie, przynoszące też organizacji większe korzyści. Dobrze przeprowadzony audit pozwala zidentyfikować odchylenie występujące pomiędzy planami a stanem faktycznym. Lektura niniejszej publikacji pozwoli Ci m.i...
STARY TESTAMENT BIBLIA wydana przez WYDAWNICTWO M w Roku Wiary jest wyjątkową, limitowaną edycją. Zawiera 121 ilustracji Gustave’a Doré i nawiązuje do niezwykle cenionych XIX -wiecznych wydań. Jest to pierwsze w Polsce wydanie Pisma Świętego w wersji cyfrowej z indeksami...
Poradnik do nieskomplikowanej, aczkolwiek niezmiernie zabawnej przygodówki Sam & Max: Season 1 - Culture Shock opisuje krok po kroku przejście całej gry, prowadząc dwójkę najbardziej zwariowanych detektywów na świecie do rozwiązania kolejnej zagadki.Sam & Max: Season 1 – Culture Shock - pora...
Zmiany w układzie oddechowym pacjentów chorych na astmę powodują zaburzenia w postawie ciała, co dodatkowo pogarsza stan oddechowy tych pacjentów. Z e-booka dowiesz się, jak odbudowa posturalna może poprawić zdrowie i jakość życia Twoich pacjentów chorych na astmę....
W obecnych czasach globalnego ryzyka społecznego Myślenie statystyczne staje się coraz bardziej powszechnie potrzebną umiejętnością, pozwala bowiem pewnie się poruszać w świecie niepewnym. Dla jednych stanowi ono podstawę i sposób poznawania świata, dla innych fundament podejmowania decyzji w warunk...
Czy w imię szalonej miłości zakochani wybaczą sobie wszystko? Yanira wie, że Dylan to jedyny mężczyzna, który dorównuje jej temperamentem. Zrozumiała to w chwili, gdy spotkała go na statku, gdzie pracowała jako kelnerka i piosenkarka. Teraz są małżeństwem, szczęśliwym i spełnionym. Ich erotyczna gra...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Ałbena Grabowska

Wydawnictwo Zwierciadło Sp. z o.o.
ul. Karowa 31a, 00-324 Warszawa
tel. 22 312 37 12
Dział handlowy:handlowy@zwierciadlo.pl

© Copyright by Wydawnictwo Zwierciadło Sp. z o.o., Warszawa 2014
Text © copyright by Ałbena Grabowska 2014

REDAKCJA: Melanż

REDAKTOR PROWADZĄCY: Magdalena Chorębała

KOREKTA: Danuta Śmierzchalska, Melanż

PROJEKT GRAFICZNY OKŁADKI: Natalia Baranowska / manukastudio.pl

ILUSTRACJE: Peter Zelei / Vetta / Getty Images

ISBN: 978-83-64776-24-3

Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione.

Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.

Pamięci moich dziadków
oraz ojca – Zofii, Stefana
i Janusza Grabowskich.

1914 rok

Piorun przeszył niebo, kiedy Kasia Winna wydała z siebie krzyk. Chwilę
później letni deszcz lunął na pola Stanisława i Katarzyny z Ożarowskich
Winnych, co stanowiło swego rodzaju błogosławieństwo, bo wiosna była
tego roku wyjątkowo sucha.

– Niech pada – mruknął Stanisław i spojrzał ze zdumieniem na żonę, która
miała minę, jakby jej coś zaszkodziło.

Kasia tymczasem w dole brzucha poczuła znajomy ból, a w plecach coś jej
eksplodowało i popatrzyła z przerażeniem na swojego męża, który zajęty
był spoglądaniem przez okno i liczeniem błyskawic. Tymczasem Andzia,
daleka kuzynka i dziewczyna do pomocy, sprzątała po kolacji i zapędzała
do spania Tadzika i Wacusia. Chłopcy, którzy przekomarzali się
szczęśliwi, że właśnie szkoła się skończyła, nie chcieli słyszeć o kładzeniu się do łóżka.

– Aaaa!!! – znacząco wykrzyknęła Kasia, u której przerażenie mieszało
się ze złością na małżonka, że nic a nic nie widzi poza wodą lecącą z nieba i czubkiem własnego nosa.

– Czego krzyczysz, kobieto? – Stanisław właśnie nabił fajkę i pykał
sobie z zadowoleniem, patrząc na ścianę deszczu i wyobrażając sobie, jak
to dobrze dla roślin.

– Bo to już – powiedziała przytomnie Andzia, patrząc na Kasiną twarz
ściągniętą grymasem bólu.

Sama Kasia ograniczyła się do energicznego pokiwania głową. Tadzik i Wacuś wpatrzyli się z przerażeniem w matkę, która rzadko siadywała na
stołku, a już nigdy, przenigdy nie wyglądała tak, jakby miała zaraz
wybuchnąć, albo co gorszego. Siedmioletni Tadzik chciał natychmiast
przytulić się do matczynej piersi i uzyskać zapewnienie, że wszystko
jest w porządku. Młodszy o rok Wacek podbiegł do Andzi i próbował wejść
jej pod spódnicę, ale dziewczyna ofuknęła go, a potem zdzieliła ścierką.
W tym samym czasie Kasia łagodnie, ale stanowczo odsunęła Tadzika i spojrzała na Andzię.

– Lecę po Karwasiową – powiedziała dziewczyna i zdjęła fartuch, który
położyła na siedzeniu krzesła.

– A po cóż wam Karwasiowa? – Zdziwił się Stanisław, który ciągle zdawał
się nie rozumieć, o czym mowa. – I gdzie ty, Andziu, pójdziesz w taki
deszcz?

– Bo to już – wyjaśniła mu dziewczyna spokojnie i dodała: – Pomóż pan
żonie, panie Stanisławie, i wodę gotuj, a ja polecę. Deszcz, nie deszcz,
iść trza…

Do Stanisława prawda docierała bardzo powoli, nieco więcej zrozumiał,
kiedy na podłodze pod spódnicą żony zobaczył okazałą kałużę. Ale nawet
wtedy zachował się z godnością, podszedł do Kasi i podał jej ramię.

– Chłopcy! – zarządził. – Spać, i to już!

Tadzik pociągnął chlipiącego Wacka za koszulę i poszli razem do pokoju,
gdzie, jak się potem okazało, wleźli do łóżka nieprzebrani i zasnęli
wciśnięci ciasno jeden w drugiego. Stanisław zaprowadził żonę do pokoju,
pomógł jej zdjąć buty ze spuchniętych nóg, położył i przykrył troskliwie
kołdrą, chociaż 26 czerwca roku 1914 był dniem bardzo ciepłym. Potem
udał się do kuchni, gdzie nalał wodę do wielkiego gara i rozpalił w piecu. Następnie wrócił do pojękującej żony i zapytał niezbyt taktownie:

– To już? Bo to wcześnie jakoś…

– No wcześnie, wcześnie… – potwierdziła Kasia. – I jakoś tak inaczej…

– Jak inaczej? – Chciał wiedzieć Stanisław.

Prawda była taka, że był przerażony. Sam miał czworo rodzeństwa. Jego
własna matka Bronisława urodziła siedmioro dzieci, z których dwoje
zmarło przy porodzie. Dwójka w osobach Romka i Władka dołączyła do małej
armii Winnych razem z nim oraz Kajtkiem i Stefkiem. Potem jego żona
Kasia urodziła Tadka, a niespełna rok po nim Wacusia i za każdym razem
krzyczała jak zarzynane zwierzę, a Stanisław obiecywał sobie, że nigdy
więcej jej nie zapłodni. Tym razem rzeczywiście było inaczej. Zamiast
krzyczeć, Kasia pojękiwała cichutko, trzęsła się jak w febrze i patrzyła
przerażonym wzrokiem na męża, który dałby wszystko, żeby Andzia wróciła
z Karwasiową i wypędziła go z pokoju, mówiąc, żeby sobie poszedł, bo
rodzenie dzieci to nie jest męska sprawa.

– Umrę – wyszeptała Kasia i zaniosła się płaczem, który gładko przeszedł
w spazmy.

Stanisław nie wiedział, co odrzec i bąknął coś w stylu: „od rodzenia
dzieci nikt jeszcze nie umarł”, ale szybko zamilkł, zdawszy sobie sprawę
z tego, jak oczywistą powiedział nieprawdę. Kasia łapała powietrze
niczym ryba, żeby następnie zwinąć się w kulkę, oczywiście na tyle, na
ile pozwalał jej duży brzuch, potem wyginała się do tyłu, zupełnie jak
opętana, unosiła w dziwnym spazmie, wytrzeszczając oczy, żeby pod koniec
upiornego cyklu opaść na poduszki. Ulgi doznawała tylko na jakieś dwie
minuty. Na ten czas i Stanisław nabierał powietrza, wychodząc z pokoju i wchodząc znów po chwili, kiedy spazm zamieniał się w rzężenie, zwijanie
w kulkę, a wyginanie zaczynało się od początku.

– Stanisławie. – Drgnął z ulgą, kiedy usłyszał głos Karwasiowej, a jej
pękata sylwetka wtoczyła się do domu. – Wody nagotował?

– Tak, tak – odpowiedział grzecznie pobladły Stanisław i odłożył fajkę.

– To idzie mnie stąd, a nie wchodzi i wychodzi. Tylko wiatr robi i dzieciak się na wejściu do świata zaziębi – huknęła akuszerka i wypchnęła Stanisława do kuchni, przykazując, żeby tę wodę zagotowaną
przyniósł.

Andzia z własnej inicjatywy poszła po prześcieradła, a potem wróciła,
żeby pomóc ciotecznej ciotce i pani Kasi, która zawsze była dla niej
dobra i trzymała ją u siebie na łaskawym chlebie.

Kiedy Stanisław usiadł na kuchennym krześle, żeby godnie czekać na
kolejnego potomka, Andzia i Karwasiowa przyglądały się Kasi, która miała
granatowe wargi a na czole krople potu wielkości grochu.

– Pokrzycz sobie – zachęciła ją kobieta, a Andzia pokiwała głową.

– Nie – chlipnęła Kasia i znów wpadła w spazmy.

Karwasiowa zanurzyła rękę pod kołdrę, a kiedy włożyła ją jeszcze
głębiej, Kasia wreszcie zaczęła krzyczeć, co przyniosło wszystkim ulgę.
Stara akuszerka odrzuciła przykrycie i popatrzyła na plamę czerwieni,
która rosła na prześcieradle. Zmarszczyła brwi i powiedziała do Andzi:

– Za dużo tego…

– Inaczej niż zwykle… – przytaknęła skwapliwie Andzia, która w swoim
życiu widziała tylko jeden poród, u krowy, która ocieliła się w gospodarstwie jej rodziców.

Na szczęście Kasia nie słyszała żadnych głosów, otępiała bólem, który
rozsadzał jej nie tylko brzuch, ale całe plecy i głowę.

– No dalej, kochaneczko. − Zaniepokoiła się Karwasiowa. – Trzeba było
wcześniej po mnie posłać. Szybko poszło rozwarcie. Już trzeba wypychać.
Zaprzyj się i wypychaj…

Kasia, zachęcana posuwistymi ruchami Andzi, nabrała powietrza i próbowała zrobić tak samo, jak przy Tadziu i Wacku. Wtedy, owszem,
bolało i było ciężko, ale mogła nabrać powietrza i wydmuchnąć do
brzucha, tak kilka razy, aż w końcu słyszała płacz noworodka i ból się
kończył. Teraz nie mogła nawet odetchnąć dla siebie, a co dopiero dla
dziecka.

– Kasia. – Karwasiowa spojrzała groźnie. – No idzie coś, ale trzeba
pomóc dzieciakowi…

Tylko że Kasia zamiast pomóc, zemdlała, co przestraszyło Karwasiową, a Andzię doprowadziło do płaczu.

– No żesz ty diable jeden i Mateńko Przenajświętsza! – krzyknęła
Karwasiowa, postanawiając zdać się na wszelkie moce, czyste i nieczyste,
a żeby jeszcze losowi dopomóc, zdzieliła Kasię sękatą ręką prosto w twarz.

Kobieta odzyskała przytomność i znów zaczęła jęczeć.

– Kasia!!! – Karwasiowa dygotała z niepokoju. – Nabieraj powietrza i dalejże, bo mi tu umrzesz i dzieciak też do piachu z tobą pójdzie.
Już!!!

Położnica, owszem, i nabrała powietrza, ale zamiast przeć, wrzasnęła
wielkim głosem.

– Ty draniu! Ty gadzie jeden! W życiu fajfusa włożyć ci nie dam! Kury
macaj, ty zwierzu jeden! Krowie wsadzaj do dupy, a nie mnie!!!

Andzia aż usiadła na brzegu łóżka i zaczęła żegnać się, oniemiała i czerwona ze wstydu. Karwasiowa, która niejedno podczas porodu usłyszała,
odetchnęła z ulgą i poklepawszy Kasię po ręce o niebieskich paznokciach,
powiedziała:

– No, wreszcie do rzeczy gadasz… Wsadzi, wsadzi jeszcze niejeden raz…
Sześć niedziel sobie policzy i zaraz wsadzi. Chłopy takie są… No dalej!

Kasia rozejrzała się dokoła i zaniosła płaczem.

– Tak okropnie boli… – wychlipała.

Andzia w niemym współczuciu usiadła u wezgłowia położnicy, objęła ją za
głowę i zaczęła głaskać po włosach. Patrząc na Kasię, doszła do wniosku,
że musi być jakiś sposób na to, żeby nie rodzić dzieci, ale postanowiła
poruszyć ten temat przy okazji z Karwasiową, gdyż uznała, że jest ona
najlepszą osobą do udzielania tego typu rad. Skoro umie pomóc przyjść
dzieciom na świat, a umie i wysłać dzieciaka do aniołków, co Andzia
bardzo dobrze wiedziała, chociażby z relacji swojej rodzonej siostry, to
na pewno wie, co trzeba zrobić, żeby i na sianie mieć przyjemności, i nie cierpieć tak jak biedna pani Kasia.

– Boli, boli, bo mamy grzech pierworodny. − Pokiwała głową Karwasiowa i nie czekając już dłużej, zaczęła skubać Kasię po odkrytym brzuchu. – W Piśmie Świętym napisane, że w bólach będziemy rodziły… I Pan Bóg słowa
dotrzymał… A że mężczyzna, to tylko na nas, kobiety, takie cierpienie
sprowadza…

Andzia na widok falującego brzucha i coraz bardziej czerwonego
prześcieradła puściła Kasiną głowę i uciekła na podwórze zwymiotować.

– Główkę widać! – Ucieszyła się akuszerka i zaczęła wypychać dziecko od
góry, skubiąc przy tym brzuch, jakby przekomarzała się z Kasią.

Kobieta wreszcie nabrała powietrza i odepchnąwszy się nogami, wyparła do
połowy główkę dziecka.

– Rude włoski ma – powiedziała radośnie akuszerka. – Kasia, jeszcze raz
i zobaczymy, po kim ma nosek!

Kasia zaparła się i wydawszy zwierzęcy ryk, podrzuciła miednicę tak
energicznie do góry, że Karwasiowa bała się przez chwilę, że dziecko
wyskoczy z matki jak odetkany korek i będzie musiała łapać je niczym
piłkę szmaciankę. Na szczęście nic takiego się nie stało, a nawet
pokazała się cała główka. Akuszerka kazała Kasi leżeć spokojnie i czekać. Chwyciła fachowo główkę dziecka w obie ręce, poczekała na skurcz
i kiedy wystąpił, wyciągnęła całe z brzucha Kasi. Skóra zapadła się do
środka, a Kasia wyraźnie odetchnęła. Dziecko zaczęło płakać.

– Dziewczynka. – Karwasiowa uśmiechnęła się do Kasi.

Potem fachowo zawiązała pępowinę z dwóch stron i zamoczonymi w gorącej
wodzie nożyczkami przecięła między węzłami. Łożysko wyszło z Kasi
praktycznie samo. Karwasiowa obejrzała je, starannie patrząc, czy jakiś
kawałek nie został w ciele położnicy, bo wiadomo, że oznaczałoby to
długie chorowanie, a kto wie, może nawet i śmierć w połogu. Było jednak
caluteńkie, prawie czarne i lśniące, więc zawinęła je starannie w czystą
ściereczkę i schowała do przygotowanej dębowej skrzyneczki. Miała
zwyczaj chowania łożysk do dębowego pudełka, które wyrzeźbił jej mąż, i przechowywania go w pniu drzewa na podwórzu tak długo, aż sczernieje i wyschnie całkiem. Potem zakopywała je w ogrodzie. Nikt nie wiedział,
czemu tak robiła, ona sama też nie, ale nauczyła się tego od swojej
matki położnej, ta z kolei od swojej. Zdarzało się, że Karwasiowa
zatrzymywała łożysko, ale tylko wtedy, kiedy na ciele noworodka były
znamiona albo przedgłowie i trzeba było z łożyska zrobić okłady, żeby
dzieciakowi nie zostały brzydkie przebarwienia. Łożysko było na to
jedynym lekarstwem, co też akuszerka wiedziała od swojej matki, która
dowiedziała się tego od babki. Inna sprawa miała się z przeciętą
pępowiną. Część od strony dziecka, zawiązana jedwabną nitką, odpadała z czasem sama i rodzice małego decydowali, co z tą dziwaczną pamiątką po
porodzie zrobią. Jedni po prostu wyrzucali, inni trzymali „pępuszki” w szkatułkach, jeszcze inni zakopywali przy pełni księżyca pod dębami,
jeśli to były chłopięce pępowiny, bądź pod lipami, jeśli odpadły z brzuchów dziewczynek. Karwasiowa odcinała „swoją” część pępowiny tuż
przy łożysku, jeszcze zanim zawinęła je w szmatkę, a następnie wyrzucała
do wiadra z pomyjami. Kiedyś na pytanie, dlaczego tak robi, wzruszyła
ramionami i powiedziała: „Placek to ziemia, a to długie jedynie żmija,
którą trza tępić”.

Kasia tymczasem leżała jak nieżywa, a dziecko kwiliło cichutko w objęciach akuszerki, która czystą szmatką, niezwykle starannie obmywała
je ze śluzu i krwi. Dziewczynka otworzyła zapuchnięte powieki i uważnie
spojrzała na Karwasiową.

– No co, brzydka ty? – Uśmiechnęła się do dziewczynki, odsłaniając brak
górnych trzonowców.

– Dlaczego ciocia mówi, że dziecko brzydkie? – Oburzyła się Andzia,
która blada jak ściana po wymiotach, ale chętna do pomocy, stanęła w drzwiach pokoju.

– Cicho. − Zgromiła ją akuszerka. – Chodzi o to, żeby złe duchy się nią
nie zainteresowały. A jak usłyszą, że dziecko brzydkie, to będą się
trzymały z daleka…

– Aha. – nieprzytomnie odparła Andzia. – Co ja mam teraz, ciociu, robić?

– Posiedź przy niej. – Karwasiowa ze współczuciem pokiwała głową. –
Biedulka się nacierpiała. Ale wcześniej idź do Stanisława i powiedz mu,
że ma córkę.

Andzia wstała, wygładziła spódnicę i wyszła. Akuszerka włożyła pod pupę
Kasi czyste prześcieradło, a między nogi zawinięte w czyste płótno
żelazko na duszę.

– Pan Stanisław śpi – zameldowała Andzia po powrocie. – Zbudzić?

– Niech śpi. – Karwasiowa machnęła ręką. – Z chłopami to tak zawsze. Ty
się, kobito, namęczysz, a ten śpi, jakby sam urodził…

– A co to jest? – Zaciekawiła się Andzia, patrząc na owinięte żelazko
przytknięte do krocza Kasi.

– Zimne – wyjaśniła krótko akuszerka. – Za dużo krwi, za dużo…

Potem poklepała Kasię po policzku.

– Zobacz sobie, kochana – powiedziała. – Córeńkę masz…

Kasia otworzyła oczy, zatoczyła nieprzytomnie wzrokiem wkoło i wpatrzyła
się w punkt nad głową Karwasiowej. Na dziecko nie zwróciła najmniejszej
uwagi. Wyglądała nieco upiornie, pewnie przez tę bladość i sine wargi
oraz spocone czoło, do którego przylepiły się wilgotne włosy, a może to
światło księżyca tak się na jej twarzy odbijało. Andzia pomyślała sobie,
że Kasia patrzy, jakby jedną nogą była na tamtym świecie. Akuszerka
natomiast odwróciła się, żeby zobaczyć, na co się Kasia tak zapatrzyła,
a w tamtym miejscu na ścianie był portret Matki Boskiej Karmiącej, jeden
z pięciu, które babcia Bronia przywiozła z Częstochowy i rozdała swoim
pięciu synom, nakazując, żeby powiesili obrazek nad drzwiami w sypialniach, a będzie im się udawało potomstwo. Cała piątka zrobiła, co
matka nakazała, więc nikt się nie dziwił, kiedy u Winnych rodziły się
dzieci w liczbie co najmniej dwóch rocznie, a do tego same chłopaki.

– Pomodlimy się do Najświętszej Panienki, Kasiu? – zagadnęła akuszerka
coraz bardziej zaniepokojona brakiem kontaktu z dziewczyną.

Kasia, zamiast odpowiedzieć, zaczęła znów krzyczeć, trzymając się za
brzuch tak samo, jak kilka minut wcześniej, kiedy rodziło się dziecko.

– Cicho, cicho. – Andzia rzuciła się głaskać Kasię po twarzy i rękach,
bojąc się, że miła i cicha dotąd kobieta zwariowała w wyniku utraty krwi
albo samego porodu. – Już po wszystkim, moja złota, już po wszystkim…

Karwasiowa podała noworodka Andzi.

– Umyj całą i zawiń w pieluszki i kocyk…

A potem zbliżyła twarz do twarzy Kasi i zaczęła coś szeptać. Kasia,
początkowo wrzeszcząca i zawodząca, zaczynała się uspokajać. Toczyła
wprawdzie nieprzytomnym wzrokiem dokoła, zdając się nie poznawać ani
Andzi, ani Karwasiowej, ale przynajmniej tak nie krzyczała. Deszcz
zaczął padać ze zdwojoną siłą i akuszerka pomyślała, że nie dość, że
poród kończy się ciemną nocą i trzeba będzie do siebie koło cmentarza
przejść, to jeszcze leje deszcz.

Karwasiowa pomogła przyjść na świat kilku tysiącom dzieci. Pochlebiała
sobie, że w porównaniu z innymi akuszerkami miała niewielką śmiertelność
zarówno wśród nowo narodzonych dzieci, jak i ich matek. Kiedy dziecko
się rodziło, najpierw modliła się do Matki Bożej, żeby małego na świat
puściła, a nie brała od razu do siebie. Jakiś głos szeptał jej wprawdzie
z tyłu głowy, że Matka Przenajświętsza nie bardzo wie, jak się dzieci
robi, ale za to ma pojęcie o porodach w trudnych warunkach, ponieważ
sama urodziła w stajence. Jej także zdarzało się witać dziecko w stajence, na łące, a nawet raz jedyny w obórce, ale najczęściej biegła
do domów, gdzie znajdowała wrzeszczące położnice w różnych fazach
porodów. Bywało, że siedziała przy kobietach tyle godzin, że słońce
zachodziło nad nimi dwa razy, zanim wydały dziecko na świat. Oczywiście,
bywało i odwrotnie, kiedy kobiety rodziły jak maszynki, w godzinkę
niecałą, kilka razy westchnąwszy. Potem przesypiały popołudnie i wstawały zwierzętom dać obrok. To, czego naprawdę nienawidziła, to mody
na porody w szpitalach. Do tych obcych Karwasiowej mentalnie instytucji
zjeżdżały głównie bogate kobiety ze stolicy oraz innych dużych miast, a nie mieszkanki Brwinowa, ale akuszerka doskonale wiedziała, że to tylko
kwestia czasu, kiedy i te biedniejsze zapragną rodzenia po nowoczesnemu.
Słowem, Karwasiowa miała ogromne doświadczenie oraz – co nie zawsze
idzie w parze – intuicję. A ta podpowiadała jej, że z Kasią jest coś nie
tak. Odkryła kołdrę i zerknąwszy z westchnieniem na nową, potężną plamę
krwi na prześcieradle, wzięła żelazko i odłożyła na bok.

– Pokaż krocze, kochaneczko… – powiedziała łagodnie, zbliżając lampę
naftową do brzucha kobiety.

Andzia stała odwrócona tyłem i szeptała coś do malutkiej dziewczynki,
kiedy Karwasiowa wydała krzyk podobny do tego, który przed chwilą
wyszedł z płuc Kasi. Andzia także wrzasnęła i o mało nie upuściła
dziecka. Kasia jak na komendę także zaczęła krzyczeć i wić się na łóżku.

– Andzia! – Karwasiowa odzyskała mowę. – Budź Stanisława, niech bierze
konie i jedzie po doktora! Jest tu jeszcze jedno!

Andzia odłożyła dziecko do przygotowanej kołyski i chociaż nie
zrozumiała, gdzie to „jeszcze jedno”, nie pytając o nic, pobiegła do
pokoju, w którym spał Stanisław, przemogła się i zaczęła dobijać się do
drzwi, krzycząc:

– Panie Stanisławie, ratunku!

– Co się stało?! – Zaspany mężczyzna wyszedł z izby, a Andzia odwróciła
wzrok, ponieważ był niekompletnie ubrany.

Jako mężczyzna Stanisław nie wzbudzał w Andzi żadnego pożądania. Nie
marzyła skrycie ani o tym, żeby zająć u jego boku miejsce Kasi, ani o tym, żeby miał na nią ochotę. Nawet zwierzyła się kiedyś swojej
siostrze, że Winny powinien się nazywać Ponury albo Smutny, co bardziej
do niego pasuje. Teraz też patrzyła na wpół rozebranego mężczyznę i złość ją brała, że śpi sobie, a jego żona zwariowała z bólu i upływu
krwi. Nawet nie czekał pod drzwiami, żeby obejrzeć dziewuszkę, która się
właśnie urodziła.

– Stało się! – Natarła na niego. – Ciocia kazała panu po doktora jechać,
bo z panią Kasią naszą… nie tego…

Winny zamknął drzwi i po minucie wynurzył się całkowicie ubrany, w spodniach, koszuli i marynarce. Poszedł szybko do sieni, tam włożył buty
i kapelusz, ale po chwili zawahał się i, ignorując poganiającą go
dziewczynę, poszedł do pokoju, gdzie leżała żona, uchylił drzwi i spojrzał niepewnie na oświetlone łóżko.

Kasia już nie krzyczała i nie wiła się, ale leżała jeszcze bardziej
spocona i co chwila traciła przytomność. W kołysce cichutko kwiliło
dziecko, a Karwasiowa grzebała między jej nogami.

– Biegiem po doktora – wycedziła, zerkając na niego z ukosa. – Bo będzie
za późno…

– Co z nią? – odważył się zapytać Stanisław Winny.

– Dla niej, po mojemu, to nie ma nadziei – powiedziała akuszerka. – Ale
dziecko trzeba ratować…

Winny był zbyt wstrząśnięty, żeby pytać o szczegóły. Głęboko sobie
wyrzucał, że poszedł spać, zamiast czuwać pod drzwiami. Na swoje
usprawiedliwienie miał tylko to, że była noc, poród nie był męską
sprawą, a Karwasiowa kazała mu wyjść. „Przecież”, myślał, zaprzęgając
„Kasia urodziła i Wacka, i Tadzika szybciutko i bez wysiłku, czemu tym
razem jest inaczej?”. Już pod domem doktora przyszło mu do głowy, że
akuszerka powiedziała coś o ratowaniu dziecka i że jego żona umrze, i ta
myśl spowodowała szarpnięcie w jego sercu.

Kasię poślubił z miłości. Zobaczył ją na weselu u kuzynostwa w Pruszkowie, gdzie witała młodych chlebem i solą, i zakochał się w niej
bez pamięci. Wcześniej niewiele miał doświadczeń z kobietami. Nie był
taki jak Kajtek, który każdą ciągnął na siano albo za remizę, ani taki
jak Roman, którego interesowały tylko popijawy w knajpie, ani nawet jak
Stefek, który pracował od świtu do nocy, wbijając sobie do głowy, że
zanim się ożeni, musi mieć dom, stodołę i stajnię, a w niej stado koni.
Stanisław, wyszydzany przez braci, udawał, że po zabawie idzie z dziewczyną na stronę, ale tam do niczego nie dochodziło, poza uciskaniem
jej piersi albo miażdżeniem ust. Z jedyną Zochą połączyło go coś więcej,
ale Zocha była zupełnie inna niż reszta dziewczyn. W ogóle nie dbała o reputację, dawała każdemu, kto tylko chciał, z zapałem wymieszanym z dziwną obojętnością na wstyd i upokorzenie. Zupełnie nie przejmowała
się, że może „zaciężyć” i rzeczywiście nie zdarzyło jej się do tej pory,
chociaż mówiono, że miała wielu mężczyzn. Z nim Zocha szła na siano
szczególnie chętnie, zachowując się, jakby jej było Stanisława żal.
Próbowała okiełznać wstydliwe pierwsze próby, i co prawda to prawda,
parę rzeczy go nauczyła, tak że nie musiał się potem wstydzić przed
Kasią. Kiedy Kasię poznał, spotkał się jeszcze raz z Zochą i powiedział
jej, że ma teraz „prawdziwą” narzeczoną. Zocha prychnęła i językiem oraz
paroma ruchami bioder uświadomiła mu, że może ma i dobre chęci, ale z wykonaniem to już gorzej. Stanisław z początku żałował, że zrobili to
„jeszcze raz”, Zocha, jak to Zocha, z dawnym zapałem, a on jako skromny
narzeczony panny z warkoczami. Potem ten „ostatni raz” przeciągnął się
do kilkunastu, a kiedyś Zocha przyszła i wybuchnęła płaczem, że jest w kłopotach i to jego, Stanisława, kłopoty, tak więc musi zerwać z narzeczoną i ożenić się z nią. Wtedy Staś uświadomił sobie, że żal z powodu utraty Kasi byłby zbyt wielki, żeby mógł go wytrzymać, co potem
jego najmilszy brat Władek nazwał „miłością”. Na wieść o tym, że miałby
się ożenić z Zochą, do której odczuwał mieszaninę pożądania i przywiązania, przeraził się nie na żarty, ale wrodzona uczciwość kazała
mu schylić głowę i powiedzieć, że skoro tak się stało, to niech będzie.
Wtedy Zocha wybuchnęła śmiechem i wyznała, że ona tak ze złości tylko
powiedziała. Stanisław miał ochotę uderzyć Zochę albo ją uściskać, co
zresztą zrobił, to znaczy najpierw trzasnął ją w twarz, a potem
przycisnął do serca. Więcej się z nią nie spotkał na sianie. Kiedy
mijali się w drodze do kościoła albo spotykali w samym kościele,
Stanisław kiwał uprzejmie głową, ignorując pełne pogardy spojrzenia
prawdziwych chrześcijan, którzy zrozumieć nie mogli, jak ktoś taki jak
Zocha mógł chodzić do świątyni. Co więcej, gorliwie klęczeć przy samym
ołtarzu i szeptać modlitwy, jakby nie słynęła z rozwiązłego życia.

Z Kasią ożenił się po roku, a rodzice wyposażyli go w hektar ziemi tuż
przy Podkowie Leśnej oraz przyzwoitą sumę pieniędzy na rozpoczęcie
budowy domu. Stanisław, stolarz z wykształcenia, podjął zobowiązanie z przyjemnością i po ślubie z Kasią postawił w jedno lato drewniany
sześćdziesięciometrowy domek przy pomocy braci, głównie Władka i Kajtka.
Kasia po roku urodziła Tadzika, potem Wacka i zajęła się ich
wychowaniem, a Stanisław stawiał altany, domy, przybudówki i robił meble
bogaczom z Podkowy Leśnej, którzy początkowo traktowali go z góry, ale
szybko zorientowali się, że Stanisław ma złote ręce i potrafi nimi
sklecić dosłownie wszystko. Żyli więc całkiem spokojnie i mogli nawet
pomagać innym. W ramach tej pomocy sprowadzili na przykład Andzię,
daleką kuzynkę Kasi, która mówiła do nich „pan i pani”, pochodziła z zupełnie zubożałej rodziny, a jej rodzice ledwie wiązali koniec z końcem. Za pracę w domu Andzia dostawała wynagrodzenie i miejsce przy
rodzinie, chętnie przyjmowała zatem „łaskawy chleb”. Była czysta,
pracowita i cicha, co szczególnie podobało się Stanisławowi. Miał
nadzieję, że Andzia pozna jakiegoś miejscowego kawalera i wyjdzie za
mąż, a on pobłogosławi ten związek.

Zapukał do drzwi doktora i rozejrzał się dokoła. Świtało. Wielkie,
czerwone słońce wynurzało się od strony Pruszkowa. Stanisław pomyślał,
że wschód słońca jest piękny. Zwykle zwiastował mu pracę, te wszystkie
deski, które leżały równiutko poukładane, tylko czekały na oheblowanie i wyrywały się do gwoździ.

Zapukał jeszcze raz, bardziej energicznie. W końcu zapaliło się światło
i zaspany doktor Brzozowski wyszedł na ganek.

– Doktorze, źle z Kasią… – powiedział Stanisław. – Rodzi i coś niedobrze
się stało…

Lekarz kiwnął głową i schował się w sieni. Po niecałej minucie wyszedł
kompletnie ubrany z torbą lekarską w ręku i usiadł obok Stanisława na
koźle. Droga upłynęła im praktycznie bez słowa. Doktor, słynący z małomówności, nie pytał, na czym polega „źle z nią”, uznawszy widocznie,
że Stanisław i tak mu nie powie tego, co chciałby wiedzieć. Stanisław z kolei miał ogromne trudności z ubieraniem emocji w słowa i z reguły
ograniczał się do chrząknięć albo grymasu ust. Bywało oczywiście, że
wzruszał się, ale raczej nie z powodu narodzin dzieci, tylko wtedy,
kiedy rodziły się jego meble.

– Doktorze. – Karwasiowa wyszła na powitanie, kiedy tylko usłyszała
zajeżdżającą bryczkę. – Jedna się urodziła, drugie nie może… Kasia już
na dobre… nie mówi…

Doktor zdjął płaszcz i poszedł za Karwasiową do pokoju, skąd nie
dochodziły żadne dźwięki. Stanisław usiadł ciężko na fotelu i wpatrzył
się w drzwi. Walczył ze sobą, bo bardzo chciał wejść do środka i pomóc w czymkolwiek, ale siedział na fotelu jak przyklejony i szeptał modlitwy.
Przyszło mu do głowy, że powinien obiecać Panu Bogu coś specjalnego w zamian za życie Kasi. Chwilę zastanawiał się, co by to mogło być, ale
poza pomocą przy stawianiu nowej plebanii nic nie przychodziło mu do
głowy. Wreszcie przyrzekł sobie, że jeśli Bóg uratuje Kasię, to on
postawi w kościele dwa nowiutkie konfesjonały, jeden za życie Kasi,
drugi za życie dziecka. Obiecał to Panu Bogu, dodając kilka razy w myślach: „dwa konfesjonały za dwa życia”.

Po dwóch godzinach oczekiwania drzwi pozostały tak samo zamknięte, za to
skrzypnęły inne i oczom Stanisława ukazały się rozczochrane głowy Wacka
i Tadzika, którzy wpatrywali się w ojca pytającym spojrzeniem.

– Mamusia – zaczął. – Mamusia… jest tam… – zakończył niezręcznie i pokazał palcem drzwi.

Tadzio kiwnął głową, a Wacek spojrzał na drzwi.

– A co tam robi? – spytał.

Stanisław nie wiedział, co powiedzieć. Nie miał pojęcia, czy jego
synowie wiedzą o ciąży swojej matki. Nigdy z nimi nie rozmawiał na ten
temat. Wyjaśnienie im, że Kasia rodzi i wystąpiły jakieś komplikacje,
było ponad jego siły, zwłaszcza że nie miał pojęcia, o jakie problemy
dokładnie chodzi. Zamknięte drzwi z jednej strony stanowiły męczącą
niewiadomą, z drugiej jednak, dopóki doktor i akuszerka nie wychodzili,
dopóty rysowała się nadzieja, że wszystko będzie dobrze.

– Mamusia jest chora – powiedział, bezradnie rozkładając ręce. – Jest u niej doktor…

– Jesteśmy głodni – poskarżył się Tadeusz. – Handzia da nam mleka?

– Ja wam dam. − Ruszył się z miejsca Stanisław.

Nalał mleko do kubków i postawił na stole. Potem ukroił po pajdzie
chleba, posmarował niezręcznie masłem i nałożył miodu. Chłopcy usiedli
przy stole i zaczęli jeść.

– A mama wyzdrowieje?

Pytanie padło z ust Wacka, który wydawał się bardziej wrażliwy na sprawy
wokoło niego niż Tadeusz, dla którego najważniejsze było to, żeby dostać
jeść i móc wykręcić się od lekcji. Wacek miał ponadto lepsze relacje z ojcem, czasami zamieniali parę słów przy śniadaniu czy kolacji, ale
milczące porozumienie łączyło ich przy Stanisławowej pracy. Chłopiec
przychodził do warsztatu i siadał w milczeniu, patrząc na silne, zwinne
ręce ojca, spod których wychodziły zgrabne krzesła, prościutkie stoły
czy ozdobne skrzynki na kobiece drobiazgi. Czasami Stanisław udawał, że
nie widzi Wacusia, tylko pracował w spokoju, ale zaczynał na głos mówić,
co robi, żeby Wacek mógł nie tylko podziwiać, ale i rozumieć, na czym
polega ciesiołka. Jako ojciec był przekonany, że Wacek odziedziczy
kiedyś po nim warsztat i będzie robił równie zachwycające rzeczy, z taką
samą miłością, co on sam.

Tymczasem w pokoju rozgrywały się sceny dramatyczne. Kasia leżała
nieprzytomna, mała dziewczynka w kołysce, po nakarmieniu kilkoma
kroplami mleka koziego, zasnęła spokojnie, a doktor walczył o życie Kasi
i drugiego dziecka, którego rączka wystawała z łona matki.

– Zwilżajcie jej wargi – zarządził doktor, który kilka razy wkładał ręce
w Kasię, próbując przywrócić dziecku prawidłowe położenie.

Andzia i Karwasiowa skwapliwie na przemian wycierały czoło Kasi i zwilżały jej wargi wodą.

– Doktorze. –Akuszerka nie wytrzymała. – Może dać spokój… Ona przecie
trzy ćwierci do śmierci…

Doktor popatrzył na nią surowo. Przyzwyczajony był do wypełniania
przysięgi Hipokratesa i ratowania życia do samego końca.

– Ale jeszcze kostucha nie przyszła – ripostował. – Poza tym dziecko
żyje…

Mała rączka rzeczywiście przebierała paluszkami od czasu do czasu, co
powodowało, że nie tylko Andzia, lecz także Karwasiowa wzdrygały się ze
strachu. Kasia ledwo oddychała, leżała nieruchomo, jakby ciało już nie
należało do niej. Jedynie brzuch jej żył i falował co chwila, jakby
tylko on był zainteresowany w wydaleniu małego życia na świat.

Doktor tymczasem podjął ostatnią próbę pomocy dziecku.

– Jest w środku – mruknął do siebie i wyprostował się. – Pomóż mi –
zwrócił się do Karwasiowej.

Akuszerka pokiwała głową i otarła łzy. Zamienili się miejscami. Ona
stanęła między nogami Kasi, a doktor z boku. Kiedy nadszedł skurcz,
popchnął od góry, przez skórę, dziecko do świata i spojrzał na
akuszerkę.

– Wstawiło się główką – potwierdziła.

Kasia na krótko otwarła oczy i jęknęła, łapiąc się białymi rękoma za
brzuch.

– Nie byli pierwsi na świecie, ale przeżyli i zostali w nim na zawsze…–
powiedziała jasnym i czystym głosem.

– Pani Kasiu – chlipnęła Andzia i zbliżyła swoją twarz do twarzy
kobiety. – Niech się pani postara, bo dziecko się udusi…

Ale Kasia więcej nic nie powiedziała. Jęknęła kilka razy przy
wychodzeniu dziecka, ale nie usłyszeli już nic na kształt słowa z jej
ust.

Druga dziewczynka przyszła na świat całkiem niebieska i ledwie
oddychająca. Zamiast płaczu wydała cichutkie kwilenie i opadła z sił.

– Żyje – oznajmiła Karwasiowa, a Andzia zaniosła się płaczem.

– Co to za życie – mruknął doktor, zamykając Kasi powieki. – Nie dożyje
pewno niedzieli…

Chwilę postali przy zwłokach Kasi, Andzia i Karwasiowa szepcząc modlitwy
za jej duszę, a doktor analizując, czy na pewno wszystko zrobił dobrze i niczego nie zaniedbał. Tak naprawdę mógł sobie pogratulować wyciągnięcia
drugiej dziewczynki z brzucha Kasi, mniej doświadczony lekarz nie
umiałby włożyć ręki do macicy kobiety, odkręcić dziecka i wyciągnąć na
świat, nie przecinając brzucha.

Jan Brzozowski był lekarzem z powołania, prawdziwym doktorem, który i poród umiał odebrać, i wrzód wyciąć, a nawet zahamować ataki padaczki.
Radził sobie ze śmiercią pacjentów, wychodząc z założenia, że do niego
należy wykonanie wszystkiego, co w ludzkiej mocy, a do Pana Boga
przyjęcie tego lub odrzucenie. W przypadku Kasi czuł jednak ogromny żal.
Pamiętał, kiedy ją samą na świat przyjmował. Był wtedy lekarzem w Pruszkowie i wezwano go do komplikacji, właśnie do Ożarowskich. To nie
były wielkie komplikacje i z łatwością dał sobie z nimi radę. A teraz
Kasia, która wtedy z jego pomocą wymknęła się z objęć kostuchy, leżała
martwa, między nogami miała żywe mięso, a na skórze sine plamy.

– Kto powie panu Stanisławowi? – zapytała Andzia, wciąż płacząc i wycierając oczy w fartuch.

To naturalne, że w grę wchodzili Karwasiowa albo doktor. Akuszerka
zrobiła krok do przodu, ale doktor zatrzymał ją gestem, westchnął i powiedział do Andzi:

– Pierwsza dziewczynka jest zdrowa i wszystko z nią w porządku. Ta druga
jest bardzo słaba, ale coraz lepiej oddycha. Jeśli przeżyje jutro, to
kto wie, może będzie żyła…

Andzia znów chlipnęła.

– Nie karm jej kozim mlekiem, tylko znajdźcie mamkę – kontynuował
doktor. – To bardzo ważne. Bliźniaczki trzeba trzymać w cieple. Obie…

– Bliźniaczki? – odzyskała mowę Andzia.

Doktor spojrzał na nią zdumiony.

– Bliźniaczki – potwierdził. – Dziewczynki. Trzeba je ochrzcić, bo…

Zawiesił głos.

– Jedna urodziła się dwudziestego szóstego czerwca, a druga dwudziestego
siódmego… – zauważyła Karwasiowa, zaglądając do kołyski. – Bliźniaczki,
niebliźniaczki…

– To nie ma znaczenia – powiedział lekarz. – Z jednej matki, o jednym
czasie na świat przyszły… Dwa łożyska miały, to im uratowało życie…

Karwasiowa nie śmiała powiedzieć, że drugie łożysko zostało w Kasi, a ona bardzo chciałaby je mieć w swojej dębowej skrzyneczce. Myślała
nawet, że przykładanie tego łożyska pomogłoby drugiej, ledwie dychającej
dziewczynce przeciągnąć ją na ten świat. Zaczęła się modlić do
Najświętszej Panienki, szepcząc litanię i prosząc ją, żeby dzieci
oszczędziła. Doktor się nie modlił, ale zastanawiał się, skąd wziąć siłę
na to, żeby Stanisławowi powiedzieć, że właśnie został wdowcem i kto
wie, może razem z żoną pochowa też jedną bądź dwie córeczki. Zebrał się
jednak w sobie i wyszedł do siedzącego pod drzwiami mężczyzny.

Późne popołudnie kładło się cieniem w sadzie, który otaczał dom. Tadzik
i Wacek biegali między drzewami łapani w krzyżowy blask promieni
słonecznych. Było bardzo ciepło.

– Co z nią? – spytał Stanisław. Nawet nie uniósł głowy.

– Nie żyje. – Doktor rozłożył ręce w bezradnym geście.

– A ja konfesjonał obiecałem…– Stanisław schował głowę w dłoniach.

– Masz dwie córki. – Doktor wyjął z kieszeni kraciastą chustkę i otarł
zroszone czoło.

Stanisław poderwał głowę i wpatrzył się w doktora ze zgrozą.

– Dwie córki? – spytał zdławionym głosem. – Dwie?

– Dwie – potwierdził doktor. – Pierwsza urodziła się normalnie, ale ta
druga była w nieprawidłowym położeniu. Udało mi się ją odkręcić i przyszła na świat, ale jest bardzo słaba…

– Dwie córki, dwa konfesjonały, dwa życia… – powtarzał Stanisław. –
Czemu ja nie obiecałem trzech?

Doktor był przekonany, że nieszczęśnik bredzi z pomieszania zmysłów, ale
twarz Stanisława nie wyrażała szaleństwa, tylko cichą rozpacz i żal.

– Stanisławie. – Doktor położył rękę na ramieniu mężczyzny. – Pozbieraj
się, chłopie, i ratuj dziewczynki…

– Czemu ja trzech nie obiecałem? – mężczyzna powtarzał raz za razem pod
współczującym spojrzeniem doktora. – Czemu tylko dwa? Czemu dwa?

– Stanisławie – powiedział doktor. – Ciężko będzie, ja wiem…, ale nie
czas na płacze. Musisz mamkę znaleźć dla dzieci. Antonina Karwasiowa
pomoże Andzi i tobie…

– Czemu ja trzech nie obiecałem? – pytał Stanisław, któremu wydawało
się, że to z jego winy targi z Panem Bogiem się nie powiodły.

– Czego nie obiecałeś? – Doktor się poddał.

– Obiecałem dwa konfesjonały Panu Bogu, jeśli Kasię i dziecko uratuje.
Po jednym za każde życie.

Doktor współczująco spojrzał na Stanisława.

– Nie wiedziałeś, że dzieci jest dwoje… – pocieszał go. – Nawet
Karwasiowa się nie zorientowała na początku, a przecież doświadczona
akuszerka. Druga dziewczynka była w poprzek ułożona, pod samym sercem…

Stanisław nadal toczył dokoła nieprzytomnym spojrzeniem.

– Pod samym sercem ułożona, a serce Kasi bić przestało… Co ja mam teraz
robić? – zapytał doktora.

Karwasiowa i Andzia wyszły z pokoju. Andzia chlipiąca, akuszerka ze
współczującym spojrzeniem.

– Pani Kasia… – Andzia zaniosła się głośnym płaczem. – Pani Kasia umyta,
przygotowana leży, ubrać trzeba…

Doktor ponownie położył rękę na ramieniu mężczyzny i uznawszy, że nic tu
po nim, poprosił Stanisława o odwiezienie go do domu. Stanisław pokiwał
głową i wyszedł za lekarzem, rzuciwszy w stronę Andzi, żeby Kasię w suknię ślubną ubrała i broń Boże chłopców do niej nie wpuszczała.
Akuszerka zapytała, czy może się zabrać z doktorem i Stanisławem, bo
mamki musi poszukać. Wprawdzie już wie, kto może dziewczynki karmić, ale
zapytać musi, a Stanisław ma do niej przyjechać do domu równiutko za
dwie godziny, wtedy mamkę przywiezie do dziewczynek. Andzia, ciągle
zanosząca się płaczem, bała się zostać w jednym domu z trupem, ale
powiedziała, żeby jechali, ona tu wszystkiego dopilnuje, dziewczynki
takie cichutkie niebożątka są, ta pierwsza to jeszcze kwili, ale druga
tylko patrzy, więc może by po księdza. Przecież też i panią Kasię trzeba
księdzu pokazać, żeby Bogu polecił. Tak, zgodził się doktor, chrztu
uroczystego nie będzie, po księdza lepiej posłać od razu. To i dziewczynki ochrzci, i Kasię pochowa.

– Nic chłopcom nie mów… – rzucił na odchodnym Stanisław i poszedł z akuszerką oraz z doktorem.

– Nie wpuszczę chłopców do nieboszczki – mruknęła Andzia przez łzy i korzystając z tego, że była sama w domu, zaczęła lamentować:

– Moja biedna pani Kasiu… Życie, co dałaś, cię zabiło. Jeszcze wczoraj
była żywa, a dziś na marach położą i świece palić będą. Pan Stanisław to
nawet nie chciał spojrzeć ani na panią, ani na dziewczynki dwie,
malutkie takie niebożątka…

Przyszło jej do głowy, że dziewczynki nie powinny leżeć przy zmarłej
matce, weszła zatem do pokoju i spojrzała ze strachem na ciało Kasi,
które leżało umyte, ale nieubrane, przykryte pierzyną niezwykle
starannie, jakby Kasia miała zmarznąć. W kołysce, którą Stanisław
własnymi rękoma wystrugał dla Tadzika, a potem Wacka, leżały dwa
malutkie ciałka. Obie nowo narodzone dziewczynki spały głęboko przykryte
pieluszkami i czystą wełną. Andzia wpatrzyła się w nie. Cisza, która
zapadła w domu, miała w sobie coś złowieszczego. Dziewczyna przeżegnała
się, złapała kołyskę i przeniosła do kuchni. Starannie zamknęła drzwi do
pokoju. Dziewczynki ciągle spały. Chłopcy bawili się beztrosko na
podwórzu. Jeden z nich wchodził na jabłoń i próbował dosięgnąć
niedojrzałych jabłek. Andzia wybiegła na dwór.

– Złaźcie mi stamtąd, smyki jedne! – krzyknęła. – Takie nieszczęście, a wy jabłka marnujecie!

– Handzia! – wrzasnął Wacek. – Mama już wyzdrowiała?!

Po czym skoczył z wysokiej gałęzi na ziemię.

– Jakie nieszczęście? – spytał w tym samym momencie Tadeusz, który
wisiał na gałęzi niczym małpka.

– Złaźcie mi tu szybko, żeby tata was nie zobaczył − rozkazała Andzia. –
Wiecie, jak się gniewa, kiedy drzewa kaleczycie…

Tadzik równie zgrabnie zeskoczył na ugiętych nogach i podszedł do
dziewczyny.

– Gdzie mama? – Wacek nie ustępował.

– Chodźcie do środka – zarządziła Andzia i zrobiła groźną minę, chociaż
zbierało jej się na płacz. – Pokażę wam coś, a raczej kogoś…

Chłopcy podreptali za nią do kuchni. Andzia wprowadziła ich uroczyście i pokazała kołyskę.

– To siostrzyczki – powiedziała, wskazując dwie śpiące istotki.

– Siostrzyczki? – Wacek spojrzał z niedowierzaniem. – A skąd się wzięły?

– Bocian przyniósł – zaczął się śmiać Tadzik. – Ale ty głupi jesteś. –
Popchnął brata.

Wacek złapał Andzię za rękę.

– Po co one tu przyszły, te siostrzyczki? – spytał. – Niech je mama odda
z powrotem. Albo ty je odnieś…

Tadzik zanosił się śmiechem. Andzia siłą powstrzymywała łzy.

– Chcę do mamy. – Chłopczyk nie ustępował.

– Mama śpi. – Andzia pocałowała go w czoło. – A tata zaraz wróci i wszystko wam powie o… siostrzyczkach.

Tadzik wzruszył ramionami i zapytał, czy może dostać jeszcze jedną pajdę
chleba z miodem. Wacek stanął przy kołysce i wpatrzył się w nowo
narodzone dziewczynki.

– Czemu one nie mówią? – Dotknął paluszkiem policzka śpiącej. Dziecko
nawet się nie poruszyło. – A kiedy będą chodziły?

Andzia stała odwrócona tyłem i nieco drżącą ręką kroiła chleb w grube
pajdy. Myślała, żeby posypać chłopcom chleb solą, ale wobec śmierci ich
matki postanowiła chociaż trochę osłodzić im sieroctwo i hojnie nałożyła
masła i miodu.

– Będą chodziły, jak urosną – powiedziała do Wacka, podając mu kromkę. –
Teraz są maluśkie i będą ciągle spały.

Tadzik i Wacek wyszli na zalane słońcem podwórze, jedząc szczodre pajdy,
rozmawiając między sobą i nie poświęcając już żadnej uwagi śpiącym
siostrom, a Andzia ponownie zaniosła się płaczem. Cisza, świadomość
obecności śmierci w domu i milczące noworodki wydawały jej się zbyt
dużym ciężarem. Marzyła, żeby wrócił pan Stanisław i pomógł jej ubrać
Kasię. Sama nie miała na to siły. Poza tym nie wiedziała, gdzie szukać
sukni ślubnej. „No i umarłą powinna chyba ubierać rodzina, ta bliska, a nie ja”, myślała sobie. Przeszkadzało jej to, że dziewczynki się nie
odzywają. Bała się, że one też odejdą do wieczności, zanim Stanisław
wróci, i będzie to być może jej wina. Pamiętała swoje własne dwie
młodsze siostry, które po urodzeniu darły się wniebogłosy całymi dniami
i nocami, a jej matka, śpiewając, karmiła je, myła i tłumaczyła
starszemu rodzeństwu zatykającemu uszy, że z dziećmi po prostu tak jest.
Zerknęła ponownie do kołyski i rozbujała drewniany mebel. Większa
dziewczynka otworzyła oczy i wpatrzyła się w twarz Andzi. Mniejsza
drgnęła i wydawało się, że otworzy oczy, ale tylko ruszyła gałkami pod
zamkniętymi powiekami i znieruchomiała. Andzia przestraszyła się, że
dziecko nie żyje. Wyjęła je z kołyski i przytuliła. Na główce pulsowała
mała niebieska żyłka. Malutkie paluszki objęły Andziny kciuk i ścisnęły
lekko. Dziewczynę zalała fala czułości.

– Co, maleńka? – Pogłaskała dziecko po główce. – Skarbeczku ty nasz,
sierotko nieszczęsna…

Siostrzyczka w kołysce jak na komendę otworzyła oczy i zaniosła się
płaczem.

– Zazdrościsz, co? – Uśmiechnęła się Andzia i wzięła i drugą na ręce. –
Pewnie, to nie uchodzi, jedną bujać, drugą zostawiać…

I z obiema dziewczynkami w ramionach zaczęła chodzić po kuchni i modlić
się do Najświętszej Marii Panny, polecając jej życie dzieci i błagając,
żeby je na ziemi zostawiła. A potem zaczęła tańczyć do muzyki, która
grała jej w głowie. Taką kołyszącą się z dziećmi na rękach zastał ją
Stanisław, który przyjechał do domu z babcią Bronisławą i grubą wiejską
dziewczyną, co do której Andzia domyśliła się, że jest mamką.

– Co ty najlepszego, dziewczyno, wyczyniasz? – podsumowała te tańce
groźna ciotka Bronisława i Andzia zatrzymała się w pół kroku, odłożyła
dziewczynki do kołyski i spuściła głowę.

– Chodź ze mną – powiedziała Bronisława, wzdychając ciężko i Andzia
posłusznie poszła do pokoju, gdzie Kasia, tak samo martwa jak przed
dwiema godzinami, czekała na ubranie.

Mamka tymczasem usiadła bezceremonialnie na kanapie, odsłoniła wielki
cyc, wzięła większą z sióstr i przystawiła jej malutkie usteczka do
ogromnego sutka. Dziecko wyglądało, jakby się miało udusić wielką
piersią, ale zaczęło jeść.

Stanisław uciekł od tego widoku prosto do pokoju, w którym jego matka i Andzia ubierały Kasię.

– Nie utrudniaj mi, synowo – mamrotała Bronisława, wkładając na
rozciągniętą skórę Kasi bieliznę i pończochy.

Suknia ślubna leżała obok na krześle. Stanisław wpatrzył się w ciało
żony, a potem odwrócił wzrok. Czuł się zupełnie zbędny. Nawet nie jak
mebel, te przecież były mu bliskie i drogie. Niektóre nawet traktował
jak dzieci i trudno było mu oddać je w ręce właścicieli. Poczuł się jak
drzewo, które stoi i szumi na wietrze, niemy obserwator, nieruchomy w swoim majestacie, ale zupełnie pozbawiony możliwości działania. Wyszedł
z pokoju, wyminął mamkę, która przystawiała do piersi drugą dziewczynkę,
i wyszedł na słoneczne podwórze. Zawołał synów. Młodszy przyszedł
natychmiast, starszy nieco się ociągał, ale on też podszedł.

– Chodźcie ze mną – powiedział Stanisław i poszedł prosto do warsztatu.

Chłopcy podreptali za nim zdenerwowani, ponieważ ojciec miał taką minę,
jakby chciał ich ukarać. Tadzik nawet pomyślał, że może Andzia
poskarżyła się, że chodzą po drzewach i ojciec chce z tego tytułu
wyciągnąć konsekwencje. Tyle że nawet jak na chodzenie po drzewach, to
ojciec miał zbyt ponurą i zasępioną minę.

– Usiądźcie, chłopcy – powiedział, wskazując dwa świeżo zrobione
krzesła, kiedy weszli do warsztatu.

Sam usiadł na niskim stołku, który zrobił z resztek drzewa z większej
robótki i zatrzymał w warsztacie.

– My nie urywaliśmy jabłek. –Wacek nie wytrzymał.

– No właśnie. –Tadzik pokiwał głową. – Tylko raz skoczyliśmy…

Stanisław smutno popatrzył na chłopców. Młodszy miał na buzi ślady
miodu, starszy masło w gęstych, czarnych włosach. „Skąd on ma te czarne
włosy?”, zastanowił się po raz setny. „Przecież nie po Kasi ani po
mnie…”. Istotnie, Kasia była niebieskooką blondynką, z dwoma pszennymi
warkoczami, których nie ścięła nawet po ślubie. On sam był znacznie
ciemniejszy, ale oczy miał zielone i włosy koloru żytniego chleba.

– Macie siostrzyczki… – zaczął.

– Andzia nam pokazywała. –Tadzik kiwnął głową, ciesząc się, że ojciec
najwyraźniej nie zamierza mówić im o jabłkach, tylko prosić, żeby
synowie nie kazali mu oddawać siostrzyczek.

– No właśnie… – Stanisław się męczył. – I mama…

– Śpi… – dokończył Wacek. – Nie wolno jej budzić, bo jest chora i był
doktor. My nie budziliśmy mamy…

Stanisław był napięty jak struna. Do niego samego nie docierał fakt, że
w ten letni dzień, tuż po przesileniu, został ojcem i wdowcem, a co
dopiero, jakby miał myśleć o tym, w jaki sposób przekaże synom tę
straszną wiadomość.

– Mama już się nie obudzi, ponieważ… umarła… – wyrzucił z siebie jednym
tchem.

Chłopcy się nie poruszyli, tylko dalej czekali na przemowę Stanisława.
Ani jeden, ani drugi nie zrozumiał, o czym mówi ich ojciec.

– A siostrzyczki? – spytał Wacek bardziej grzecznościowo niż
rzeczywiście tym zainteresowany.

– Chłopcy – westchnął Stanisław. – Mama odeszła do Pana Boga… Bo
urodziła dzieci… Chociaż nie dokładnie dlatego, ale tak się stało…

Chłopcy wpatrywali się w niego szeroko otwartymi oczami.

Wacek zerwał się z krzesła i wybiegł z warsztatu. Tadeusz siedział na
swoim krześle jak skamieniały.

– A nie można ich oddać? – spytał cicho. – Mama wtedy by wróciła…

– One są nasze. – Ojciec pokiwał głową. – Pan Bóg nam je dał…

– Jak dał? – Tadeusz zachłysnął się płaczem. – Zabrał mamę i dał w zamian te… siostrzyczki?

Kopnął kawałek drewna i wybiegł z warsztatu za bratem. Stanisław miał
dość wzdychania i własnej niemocy. Poczuł złość na matkę, że zamiast być
z wnukami, ubiera Kasię. Przecież sama Andzia mogłaby to zrobić. Mógł
też wezwać jej siostrę albo jej matkę, a jego własna rodzicielka mogłaby
się zająć dziećmi. Nie pomyślał o tym. Dźwignął się ciężko i poszedł
szukać chłopców. Kiedy szedł w stronę sadu, gdzie miał nadzieję ich
znaleźć, usłyszał dochodzący z kuchni płacz. Zobaczył, jak Bronia tuli
Wacka do czarnej sukni i sama płacząc, głaszcze go po głowie i coś
szepcze. Po chwili spostrzegł, że Tadeusz także przytula się do babcinej
spódnicy i odetchnął z ulgą. Nie chciał znaleźć synów, nie chciał
rozmawiać i tłumaczyć im skomplikowanych ludzkich losów. Wolał zostać
sam. Wrócił do pracowni, podniósł krzesło, które upadło, kiedy Wacuś
wybiegł z warsztatu, deskę, którą przewrócił Tadeusz, i ogarnął
nieporządek. Potem zastanowił się chwilę i wybrał starannie deski, po
czym zaczął pracę. Gwizdał przy tym swoją ulubioną melodię i oddawał się
pracy, nie wychodząc na zewnątrz ani na głos księdza, który przyszedł
pomodlić się nad zmarłą i ochrzcić dziewczynki, ani na wołanie Andzi,
żeby przyszedł i zjadł cokolwiek. Po kilku godzinach pracy spojrzał z zadowoleniem na swoje dzieło, sosnową trumnę bez jednego sęka, postawił
ją pod ścianą, żeby wyschła, posprzątał po pracy i wrócił do domu.
Dochodziła północ, a na dworze było jeszcze dość jasno. Popatrzył na
blade, rozgwieżdżone niebo i pomyślał, że już nic nigdy nie będzie takie
samo jak było.

Następnego dnia wszystko było godnie. Jego matka o to zadbała.
Bronisława zagościła w domu młodszego syna i z żelazną konsekwencją
czyniła swoją powinność wobec zmarłej synowej oraz żyjącego syna i wnuków. Andzi nie pozwalała pochlipywać po kątach, mamce kazała siedzieć
kamieniem na miejscu i karmić dzieci, chociażby po kilka kropel, co
chwila. Wprawdzie mamka mamrotała pod nosem, że musi wracać do własnych
synów i córek, ale Bronisława powiedziała krótko, że ona już wszystko z jej mężem i teściową załatwiła, dzieci mają opiekę, a poza tym mleka nie
potrzebują. Istotnie najmłodszy syn Heli, bo tak się nazywała piersiasta
dziewczyna, miał już trzy lata i jak zdecydowała Bronisława, nie
potrzebował matczynego mleka, ponieważ mógł się zadowolić krowim. Hela
ściągała niskie czoło i wbijała tępy wzrok w podłogę, a potem z westchnieniem brała po kolei każdą dziewczynkę i przystawiała do
wiecznie odkrytego biustu. Trzeba przyznać, że starała się, jak mogła.
Starsza dziewczynka jadła chętnie i mało ulewała, ale młodszej trzeba
było kropla po kropli wycedzać mleko do ust. Jednak mała wyglądała już
znacznie lepiej. Nie była sina, raczej blada i drobniutka, dużo spała,
nie miała potrzeby ssać, ale wlewane kropelki mleka przyjmowała chętnie,
łykała i wystawiała różowy język.

– Nasza malutka to taki ptaszeczek. – Andzia wzruszała się, kiedy
słabsza dziewczynka jadła.

– Ta druga ciągnie, aż miło – odezwała się Hela nieoczekiwanie dla niej,
a potem umilkła, ponieważ zorientowała się, że powiedziała coś, co
świadczyło o sympatii dla dzieci, które przyszło jej na własnej piersi
hodować.

– A ten kotek też zacznie, tylko cierpliwie trzeba… – dodała i umilkła
pod ciężkim spojrzeniem Bronisławy.

Bronisława nie była groźna, w najlepszym wypadku surowa. Nauczyło ją
tego życie z pięciorgiem dzieci i mężem pijakiem. Kiedyś zdolny zdun,
obecnie miał zleceń coraz mniej, zapijał się z konsekwencją godną
podziwu, pijąc nawet w dni święte albo w robocze od samego rana. Krótkie
okresy trzeźwości spędzał na obchodzeniu Brwinowa i Podkowy Leśnej w poszukiwaniu nowych właścicieli ziemskich, pukaniu do ich drzwi i proponowaniu, że wykona dla nich piec „o jakim się im nie śniło”. Trzeba
przyznać, że zlecenia miał i potrafił nawet pracę dokończyć, nie żeby
Bronia musiała go pilnować, od czasu do czasu przynosił do domu jakieś
pieniądze. Bronia nigdy się nie skarżyła, sama pochodziła z domu, gdzie
za kołnierz się nie wylewało, miała szacunek dla męża, jaki wpojono jej
w domu rodzinnym modlitwami i ciężką pracą. Kiedy Antoni był trzeźwy
albo tylko trochę „zawiany”, robił w domu wszystko, od podłóg po dach,
rąbał drewno i pomagał przy zwierzętach. Bardzo pijany, zwijał się w kłębek na łóżku i nie można go było budzić ze dwa dni. Potem wstawał,
zjadał słoik konfitur malinowych i wracał do życia. Inaczej był
człowiekiem spokojnym, spolegliwym i pogodnym, palca na Bronię nie
zakrzywił, a nawet zaryzykować można stwierdzenie, że kochał żonę i miał
dla niej wielki szacunek.

– Jak ochrzciliście dziewczynki? – odważyła się spytać Andzia.

Bronisława stanęła jak wryta. Wczorajszego dnia był ksiądz Marian,
modlitwy przy Kasi odmówił wśród westchnień i łkania, a potem zajrzał do
dziewczynek i bez zbędnych ceregieli, gości i bicia świniaków, dzieci
ochrzcił. Tyle że nikomu nie przyszło do głowy księdza zapytać, jakie
dziewczynkom nadał imiona. Bronisława się zasępiła.

– A może imion im nie nadał? – spytała Andzia. – Może tylko je ochrzcił?

– Jak nie nadał… – fuknęła Bronisława. – Na pewno nadał, bo inaczej
chrztu by nie było…

– A jakie?– Upierała się Andzia.

Bronisława westchnęła. Miała ochotę porządnie zbesztać się za to, że nie
pomyślała o tak oczywistej sprawie.

– Idź do księdza i zapytaj… – Poddała się.

Andzia narzuciła chustkę i bez słowa wybiegła z domu. Początkowo
pobiegła na plebanię, tam szukać księdza, ale na plebanii go nie było,
więc skierowała kroki do kościoła, gdzie od razu zobaczyła go klęczącego
przy bocznej nawie i modlącego się do figury św. Antoniego. Andzia
uwielbiała ten kościół i dźwięk organów, dumy miasta, które zdobiły chór
od 1855 roku. Usiadła cichutko z drugiej strony i zaczęła się modlić do
Matki Boskiej Częstochowskiej w srebrnej sukience, która patrzyła na nią
surowo z góry. Drgnęła, kiedy usłyszała głos księdza.

– Stało się coś?

Andzia zerwała się na nogi i pokręciła przecząco głową. Ksiądz dał jej
znak i wyszli z kościoła na zalany słońcem dziedziniec.

– Pani Bronisława pyta, jak ksiądz nasze dziewczynki ochrzcił…

Ksiądz westchnął głęboko.

– Nieszczęście wielkie was spotkało – powiedział. – Modlę się za duszę
świętej pamięci Katarzyny i za te małe służebnice Boże…

Andzia