Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Szczygieł

Szczygieł

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7551-438-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Szczygieł

Oparta na faktach powieść obyczajowa o młodym chłopaku, który rok przed maturą po skoku na główkę doznaje urazu kręgosłupa skutkującego paraliżem czterokończynowym. Wakacyjna beztroska i młodzieńcza brawura w jednej chwili zmieniła jego życie i życie całej rodziny. Śledzimy losy bohatera, walkę o przeżycie, trudne oswajanie się z sytuacją, w której się znalazł, gorycz  zawiedzionych przyjaźni i uczuć, a jednocześnie poczucie winy wobec bliskich. Obserwujemy przemianę – od niezrozumienia sytuacji i oczekiwania na szybkie wyzdrowienie, przez bunt i niepogodzenie z losem,  po cierpliwy wysiłek w walce o postęp w leczeniu i przystosowanie się do nowych możliwości organizmu.  Otoczony miłością i troską rodziców, poprzez cierpienie, rozczarowania, nadzieję i nieustający wysiłek wkładany w rehabilitację Hubert powoli odzyskuje sprawność fizyczną i uczy się chodzić. Znajduje na nowo sens życia i uczucie. A w tle tej historii sugestywne obrazy rzeczywistości szpitalnej, rozmaitych postaw wobec cierpienia i barwna galeria postaci – chorych, rehabilitantów, pielęgniarek. Opowieść, która daje do myślenia i niesie nadzieję.

Polecane książki

Najnowsza książka Andrzeja Polana to opowieść, która toczy się wokół stołu. Znany szef kuchni czerpie inspirację z polskiej tradycji kulinarnej, ale w jej nowym, lekkim wydaniu. To jego znak firmowy. Autor chce nam przypomnieć, że wspólne gotowanie i dzielenie się posiłkami zb...
Z ebooka "Dodatkowe świadczenia na rzecz pracowników – wybrane przykłady" dowiesz się, czy koszt szczepień ochronnych jest podstawą wymiaru składek, czy ekwiwalent za pranie odzieży roboczej podlega składkom, czy ekwiwalent za bilety do pracy jest zwolniony ze składek....
Sałatki mogą być przystawką lub dodatkiem do dania obiadowego, ale także wspaniałym drugim śniadaniem lub lekkim posiłkiem na kolację. Są bardzo bogate w witaminy i zdrowe. Pamiętajmy, żeby zawsze kupować jak najświeższe produkty, ponieważ takie są najsmaczniejsze. Nasze propozycje sałatek są w więk...
Od 2014 roku spółka komandytowo-akcyjna stanie się podatnikiem CIT. Spowoduje to określone konsekwencje w zwolnieniach z PIT. Dodatkowo osoby, które rozliczają podatek z działalności hodowlanej (np. drobiu) i upraw (np. pieczarek) w formie norm szacunkowych (według stawki kwotowej od powierzchni...
Komedia Michała Dzieduszyckiego wydana w 1897 roku. Akcja dzieje w majątku ziemskim i przedstawia losy pewnej szlacheckiej rodziny. Wpisuje się w szeroki nurt XIX-wiecznej literatury społeczno-obyczajowej. Obecne wydanie zostało przygotowane przez firmę Inpingo w ramach akcji „Białe Kruki na E-booki...
Rozmowy o islamie to dialog dwóch osób zawodowo zajmujących się szeroko pojętym światem islamu. Katarzyna Górak-Sosnowska, jako pracownik naukowo-dydaktyczny i autorka wielu poważnych publikacji, głównie bada i opisuje, choć nie stroni też od obserwacji. W tej książce to ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Zbigniew M. Nowak

Zbigniew M. Nowak

S Z C Z Y G I E Ł

Projekt okładki: Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Copyright © Zbigniew M. Nowak

Copyright © Wydawnictwo BIS 2015

ISBN 978-83-7551-438-4

Wydawnictwo BIS

ul. Lędzka 44a

01-446 Warszawa

tel. (22) 877-27-05, 877-40-33; fax (22) 837-10-84

e-mail:bisbis@wydawnictwobis.com.pl

www.wydawnictwobis.com.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Moim Rodzicom

Dawniej mi się zdawało, żem z mroków chaosu

Wybiegł w świat – niepochwytny i wolny od losu.

Że najtrwalszy ze wszystkich przywidzeń i dziwot –

Sam o sobie śnię powieść – sam klecę mój żywot…

(Bolesław Leśmian)

Dość jednej chwili na to, by wprost z tronu

znaleźć się na kolanach […]. Musisz pamiętać,

że wszelki los jest zmienny i że cokolwiek się

zdarza komu innemu, może się i tobie przydarzyć.

(Lucius Annaeus Seneca Minor)

CZĘŚĆ PIERWSZARozdział 1

Lato 1994 roku

Plażę, gdzie zaczęła się ta historia, od reszty świata oddzielała wysoka wydma porośnięta głównie lichą kostrzewą i honkenią rozpłożoną u podstaw srebrzyście gęstych rokitników oraz bujną wydmuchrzycą piaskową, tworzącą rozległe i zwarte kępy ostrych liści, między które wżynała się sieć ścieżek, wąskich na ćwierć metra i piaszczyście białych, wydeptanych przez plażowiczów niefrasobliwie chodzących tędy na skróty. Kiedy jedną z nich, zaczynającą się obok tablicy z tyle surowym, ile naiwnym napisem: „Deptanie wydm wzbronione”, weszli za Hubertem na grzbiet wydmy, morska bryza wionęła zapachem słonej wody i wodorostów. Podmuch był silny i tak nagły, że zaskoczył zajęte rozmową obie kobiety i porwał z ich głów słomkowe kapelusze, gwałtownie rozwiewając włosy. Tylko refleks Mateusza uchronił je przed pogonią za lecącymi z wiatrem nakryciami.

– Święci pańscy, co za wiatrzysko! – zawołała Helena, przejmując od męża schwytany kapelusz.

– Ile ludzi… – rzekła Magda i łapiąc w biegu rękę Huberta, pociągnęła go za sobą. – Hej! – krzyknęła.

Biały piasek skrzypiał pod nimi i parzył bose stopy. Cichy gwar rozmów opalających się plażowiczów nikł w głośnym poszumie fal i krzyku mew. Było tak, jak się spodziewali – mieli słońce, dużo czasu i jeszcze więcej wody przed sobą. Jedynie tłok panujący na plaży mógł trochę przytłaczać.

– A gdzie są palmy i parasole? – Kasia była zawiedziona i nie kryła tego.

– Tutaj są kosze – powiedziała Helena. – Spójrz tylko, też są kolorowe.

– Eee tam! – skrzywiła się dziewczynka i rozczarowana upuściła dmuchanego krokodyla.

Za grajdołem, w którym leżały dwie młode pary z dziećmi, było wolne miejsce.

– Chodźmy tam! – Hubert zauważył pierwszy. – Tam się pomieścimy!

Wkrótce usypany od strony wody wał z piasku zwieńczyły dwa czerwone parawany, które Helena zdążyła uszyć jeszcze poprzedniego wieczora.

– Podobno wiatr morski też opala – przypomniała Magda. Zrzuciła z siebie bluzkę i spodnie, pozostając w jaskrawoczerwonym kostiumie.

– Jak chcesz, to rozłóż się obok parawanu – skomentował Hubert. – Ja zostaję tutaj.

– Tak tylko mówiłam – bąknęła dziewczyna. – Sama nie będę leżeć…

Helena sięgnęła po torbę z plecionej żyłki i wyjęła dwa okrągłe pudełka. Jedno rzuciła na koc Huberta i Magdy.

– Kasiu, chodź posmaruję cię. Gdzie masz kapelusik?

Kasia rozejrzała się bezradnie.

– Jest tutaj. – Magda wyjęła spod torby biały płócienny kapelusz. – Łap, Kasiu!

– Zrobię największą babkę na świecie – powiedziała dziewczynka, kopiąc w sypkim piasku.

Helena posmarowała córkę i bacznym okiem zlustrowała cały grajdoł – kierunek wiatru, stan parawanu – i upewniwszy się, że jest bezpieczny, zajęła się sobą.

– Gdzie moje okulary?

– Nie wiem, Mateuszu – odparła, wyciągając się wygodnie. – Proszę mi już dzisiaj nie zawracać głowy. Nie ma mnie.

Hubert przez chwilę droczył się z Magdą.

– Chodźmy gdzieś – zaproponował.

– Nie chce mi się – odparła, wystawiając się do słońca. – Idź sam.

– Mam sam łazić po plaży? Wypchaj się – rzucił obrażony i położył się na kocu. Nie odzywał się, ale za chwilę obrócił się w stronę dziewczyny i usypał na jej brzuchu górkę z piasku. Nie zareagowała. Dał więc spokój i też zaczął się opalać.

Rozleniwiony upałem czas z wolna kapał słonecznymi sekundami. Było go tak dużo jak przestrzeni po horyzont, jak powietrza. Po raz pierwszy nie naglił, tak przyjemnie ogarniając wygodnym ukołysaniem. W końcu można było leżeć i nie myśleć o niczym… Wszystko oddaliło się za wydmę, daleko, i stało nieistotne. Po nic nie trzeba było sięgać i o nic się starać. W rozedrganym powietrzu ponad grajdoł uniosła się ospała błogość i szybko ociężałej energii przestało się cokolwiek chcieć. Senne myśli ułożyły się w zakamarkach jaźni do nieśpiesznej drzemki i wkrótce zaczęło się wydawać, że śnią własne chwile… Morze rytmicznie pulsowało szumiącymi falami. Było dobrze. Było tak dobrze…

Chrapanie wyrwało Helenę z zamyślenia.

– Mateuszu! – szturchnęła go. – Mateuszu!

– Co jest?! Co?… Ja nie śpię – wymamrotał Mateusz i powiódł wokół zamglonym wzrokiem.

– Bój się Boga, udaru chcesz dostać?

– Przecież nie śpię.

Helena odwróciła się w stronę Kasi.

– Nie jest ci, skarbie, za gorąco? – zapytała i zaraz poprawiła dziewczynce zsuwający się kapelusz. – Chcesz może coś?

– Dlaczego Saba nie mogła przyjść tutaj z nami?

– Pieskom, kochanie, nie wolno hasać na plaży.

– Ale tam może być jej za gorąco.

– W chacie jest jej dobrze, ma cień i miskę z wodą. Nie martw się o nią.

Rozejrzała się. Półnagie, natłuszczone ciała lśniły w słońcu. Młode dziewczyny po sąsiedzku wyglądały jak trzy czekolady. „A ja? niczym ta młynarzówna” – szepnęła w duchu. Siedzący po drugiej stronie brzuchaty mężczyzna z poczerwieniałą skórą na łysej głowie obserwował przechodzące kobiety. Kiedy zwrócił na nią uwagę, odruchowo poprawiła włosy, a potem pomyślała, że dziad jest obleśny, i odwróciła się do Mateusza. On także siedział. Wyciągnął nogi w stronę morza i patrzył ponad parawanem. „Ten nie lepszy” – przemknęło jej przez myśl. Rozczarowana spojrzała w tamtym kierunku. Jakieś pół mili od brzegu z rozpiętym, czerwono-niebieskim spinakerem1 płynął jacht.

– Co tam, Mateuszu?

– Takie żeglowanie to musi być pierwszorzędna rozrywka – powiedział, nie odrywając wzroku od jachtu – ogromna przyjemność, przyjemność, jak nie wiem co…

– Navigare i tak dalej?

– Coś w tym jest. A gdyby tak?… Słuchajcie – zaśmiał się. – Kupmy łódź i popłyńmy dookoła świata, wolni jak ptacy.

– Słucham? – Wyraźnie rozbawiona Helena z pewnym niedowierzaniem, acz uważniej spojrzała na męża.

– Pomyśl… rejs, w jaki popłynął Teliga2… Kobiety też były…

– Co ty powiesz? Czy wy to słyszycie? Ojcu przyśniły się czasy piratów…

Hubert i Magda podnieśli się, żeby zobaczyć żaglówkę. Kasia stała od dłuższej chwili zaciekawiona tematem rozmowy.

– Sprawmy sobie pełnomorski jacht.

– I będziemy jak piraci napadać na statki ze złotem i z drogimi pierścieniami? – ucieszyła się.

– No, proszę! – rzekł rozbawiony Mateusz. – Można by sprzedać dom i samochód… i zamieszkać na takiej łodzi. Ludzie tak żyją.

– Wybacz, Mateuszu, ale mam poważne podejrzenie, że to słońce jednak ci zaszkodziło. Nie dostałeś ty przypadkiem udaru? – rzekła przez ramię Helena. Sięgnęła do torby. – Przestań fantazjować i posmaruj mi, proszę, plecy. – Rzuciła olejek do opalania.

Ułożyła się wygodnie na brzuchu i pozwoliła Mateuszowi smarować.

– Ummm – zamruczała z rozkoszą. – Jak dobrze. „Mój Boże – szepnęła w duchu. – Obyśmy zawsze byli tak szczęśliwi jak teraz. I żeby już nic się nie pozmieniało. Na lepsze nie musi, dobrze jest jak jest. Dom i ogród, dzieci bawiące się z psem… i wreszcie te wczasy. Ileż to razy śniłam o takiej bajce. Grzechem byłoby chcieć więcej. A stracić? Błędem niewybaczalnym. Bo czy marzenia spełniają się w takim kształcie dwa razy?”. Westchnęła z ulgą, a na jej pogodnej twarzy pojawił się cień uśmiechu.

– Pingwiny, pingwiny! Dla chłopaka i dziewczyny!… – rozległ się w dali męski głos.

Czyjś okrzyk sprawił, że spojrzała w bok. Stara kobieta, której wcześniej tu nie widziała, wpatrywała się w morze. Była podobna do jej matki – tak samo szczupła i w sukience takiej, jakie ona zwykła nosić. Z tym charakterystycznym uniesieniem dłoni, kiedy patrzyła w dal…

Ściął ją żal. To nie mogła być ona. Zmarła pięć lat temu, rok przed urodzeniem się Kasi. Mama – brakowało jej tak bardzo…

Kobieta siedziała w rozkładanym foteliku, zasłaniając się przed słońcem chińskim parasolem i koronkowym nakryciem głowy jak mleczarka z obrazu Jana Vermeera. Nie opalała się. Patrzyła na grupę rozkrzyczanej młodzieży pędzącej za motorówką na gigantycznym bananie.

– Popatrz, Hubert! – zawołała Magda. – Przejedziemy się? – Pokazała w stronę banana.

Chłopak spojrzał we wskazanym kierunku, obserwował chwilę, po czym machnął ręką z dezaprobatą.

– To chodź popływać! – zachęciła go.

Ten pomysł był lepszy. Hubert zerwał się, złapał ją za rękę i pociągnął za sobą. Pobiegli, rozkopując na boki tumany piasku. Po drodze obsypali grajdoł Niemek, które zlizując z palców topiące się lody, rozmawiały ze sobą swobodnie i nader głośno.

– Verdammte Scheiße! – wściekle rzuciła za nimi jedna z nich.

Helena obejrzała się na nie z niesmakiem. Głos lodziarza wołającego: – Pingwiny, pingwiny! Lody, lody… śmietankowe, owocowe!… Lody, lody dla ochłody!… – brzmiał donośniej i teraz zwrócił uwagę Kasi. Dziewczynka odrzuciła plastikową łopatkę.

– Mamo! – zawołała. – Jadą lody! Kup mi! Kup mi jednego „Pingwina”!

– Chodźmy – zgodziła się Helena. – A potem pójdziemy poszukać w morzu muszelek. Jeszcze takich nie miałaś – dodała, opasując biodra żółtym pareo ostro kontrastującym z jej bordowym bikini.

– No to chodźmy – niecierpliwiła się Kasia.

Mateusz też poderwał się z koca.

– To ja dołączę do młodych – rzekł.

Żółtawe „Pingwiny”, podobne do grubych lizaków, szybko rozpływały się w upalnym powietrzu. Wkrótce na okrągłych patyczkach niewiele zostało. Helena pomagała Kasi zapanować nad spływającym smakołykiem zadowolona, że lodziarz zabrał się już ze swoim wózkiem na dwóch rowerowych kołach i nie będzie nęcił drugą porcją. Jego wołanie: – Lody, lody… – oddalało się.

– Są tutaj morskie potwory? – zaniepokoiła się Kasia, gdy podeszły nad sam brzeg.

– Tylko rybki, które zjemy dziś na obiad – odparła Helena. – Popatrz tam… Widzisz Magdę i Hubka? Tata do nich płynie…

Woda falami obmywała ich rozgrzane stopy.

– Gilga mnie!

– Morze łasi się do ciebie. – Helena schyliła się i złapała wirującą z piaskiem muszelkę. Za chwilę fala wyrzuciła dwie następne.

– Pokaż…

– Ładne, prawda? – dała jedną.

– Aha… Ma takie kreseczki.

– To sercówka, widzisz? Jak położysz ją w ten sposób, to przypomina małe serduszko.

Grupka chłopców i dziewcząt z impetem wpadła do wody, krzycząc radośnie i ochlapując się. Helena spojrzała na płynącego Huberta. Niebezpiecznie zbliżał się do falochronu. Chciała zawołać, lecz będący bliżej Mateusz krzyknął pierwszy. Hubert zawrócił i popłynął w kierunku białej boi.

– Ja też mam! – ucieszyła się Kasia znaleziskiem. –Mam sercówkę! A to? Co to jest?

– Gdzie?

– Tam, w wodzie, takie… Kisiel? Rusza się… O!

– To chełbia, kochanie. A tam? Popatrz… rybka… –Warkot motorówki ją zagłuszył. Obie spojrzały, jak nad nimi unosi się jaskrawo ubarwiona czasza spadochronu.

– Jaki kolorowy! – zawołała Kasia. Spłoszona śmieszka przeleciała nisko, niemal dotykając jej głowy. Nim Helena zdążyła zareagować, ptak z głośnym krzykiem odfrunął. – Czy małe dziewczynki też mogą tak latać?

– Niestety, skarbie, musisz jeszcze trochę urosnąć…

– Do niedzieli wystarczy?

– Musisz być taka jak Hubek – rzekła Helena i zerknęła na morze, by odszukać wzrokiem Huberta. Była przy nim Magda. Płynął w stronę falochronu. Chciał chyba dostać się na platformę wędkarską, z której chłopcy skakali do wody.

Helena, nie wypuszczając ręki Kasi, z coraz większym niepokojem patrzyła na syna.

– Hubek! – krzyknęła głośno, lecz była za daleko.

– Hubert! – zawołał płynący za nim Mateusz. – Ostrożnie!

Rozejrzał się za Magdą. Była w pobliżu.

Hubert niepomny nawoływań podpłynął do platformy. Poczekał, aż wyjdzie z wody chłopak będący bliżej drabinki, i sam się na nią wspiął. W kilku ruchach znalazł się na górze. Chłopak przed nim brał rozbieg, żeby skoczyć.

– Hubert! – zawołał Mateusz – Hubert! Nie skacz na główkę! Hubert!

Nie wiedział, czy syn go słyszy. Miał nadzieję. Mimo to szybko płynął w stronę platformy. Jeszcze raz zawołał:

– Hubert! Nie na główkę!

Hubert pomachał ręką i krzyknął:

– Magda! Patrz się!

Skoczył… na główkę.

– Hubert!! – ile sił w piersi krzyknęła Helena.

– Hubert! – krzyknął Mateusz. Przerażony zaczął patrzeć, gdzie chłopak się wynurzy. Jednak on nie wypływał. Mateusz zaczął wołać: – Hubert! Hubek! – potem zanurkował. Rozejrzał się pod wodą w panice i wynurzył, nie znalazłszy syna. Hubert wciąż nie wypływał. Helena też to widziała i nogi się pod nią ugięły.

– Hubert! – zapłakała.

W momencie, w którym lęk ścisnął im skronie najmocniej, który nastał po nieznośnie długim czasie, Hubert wynurzył się i niczego nieświadom, śmiejąc się, zawołał:

– Ahoj! Magda!… Tu jestem! Widziałaś?!

Mateusz potrzebował chwili, by ochłonąć.

– Hubert! – wrzasnął wściekły. Chłopak spojrzał na niego zdziwiony. Nie rozumiał… – Hubert! Na brzeg!…

– Co, tato?!

– Na brzeg, mówię!

– Ale, tato!…

– Nie dyskutuj! Na brzeg!

„No i o co tyle wrzasków?” – odezwała się buntownicza dusza chłopaka.

– Co się stało? – spytał, będąc już całkiem blisko.

– Synu, ile razy mam ci mówić, żebyś nie skakał na główkę! – W nerwach trzasnął dłonią w wodę. – Jeszcze w domu umawialiśmy się, prawda?!

– No, tato!… – Hubert bagatelizował słowa ojca. – Krzyczysz na mnie jak na smarkacza. Przecież nic się nie stało, jak widzisz – próbował się bronić.

– Ale mogło się stać! Mogło! Słyszysz?! – krzyczał Mateusz. – Może dzieliło cię od tego nieszczęścia tylko kilka centymetrów! Może mniej! Zachowujesz się jak smarkacz! Smarkacz jesteś! Słyszysz?! Smarkacz!

– Tato, nie przesadzaj! – Hubert posłusznie podążał za ojcem. – Nie rozumiem… co może mi się stać w wodzie?

Tak samo wystraszona czekała na brzegu Helena.

– Hubeczku! – Podbiegła do niego, kiedy wychodził z wody. – Hubeczku – rzuciła mu się na szyję. – Serce mi zamarło… Boże, serce mi zamarło… synku… Co ty robisz? Synku… Przyrzeknij, że już nigdy tak nie skoczysz. Przyrzeknij!

– Mamo, ty też? Przecież wszyscy tam skakali.

– Lecz ty nie skacz, błagam cię! Nie skacz tak więcej.

– Popisów mu się zachciało! – rzucił wciąż zdenerwowany Mateusz. – Gdzie Madzia? – obejrzał się. – Jesteś. Przynajmniej ty nie robisz głupstw.

– Oj, tato!

– Posłuchaj ojca – głos uwiązł Helenie w gardle. – To nie basen, gdzie wszystko widać… tu dno może być zdradliwe, synku…

– Tam było głęboko… – Hubert jeszcze chciał coś dodać, lecz Mateusz nie pozwolił.

– Dosyć! – uciął krótko. – Proszę cię, żebyś pamiętał! Bo inaczej wracamy do domu! Jak nic, wracamy do domu!…

Raptem błogie rozleniwienie zniknęło gdzieś, uleciało pognane irytacją i złym nastrojem.

Po południu zmieniła się pogoda. Stało się to szybko i całkiem niespodziewanie. Raptem z północy nadciągnęły cumulonimbusy i niczym szczelna kotara zakryły słońce. Plaża przestała być atrakcyjna. W wodzie, nagle schłodzonej prądem z Zatoki Fińskiej, zostało tylko paru straceńców – sinych i zesztywniałych, bo ziąb morza przeszywał aż do szpiku kości.

Życie przeniosło się na nadbrzeżny bulwar. Teraz tu zrobiło się rojno i zapanował gwar. Ludzie spacerowali, a wiejący od lądu wiatr trzepotał kolorową mieszanką wakacyjnych okryć i płóciennymi dachami różnorakich kramów, budek i stoisk z rozmaitym towarem stojących wzdłuż deptaku.

Kamińscy również wybrali się między stragany pooglądać, może wybrać jakieś pamiątki…. Różnej wielkości muszle wyrzucone przez fale Morza Czerwonego, konchy właściwe wyspom południowym, wyroby z kokosów i bambusa leżały niemal na każdym stoisku. Wczasowicze kręcili się, przystawali, czasem brali coś do ręki, niekiedy coś kupowali i szli dalej gnani ciekawością wszystkiego, co tu było zniesione, i każdego, kto tu przyszedł.

Mateusz z Kasią na rękach gubił się czasem, bo Helena i Madzia, co rusz czymś zaintrygowane, przystawały na dłużej, a Hubert, niczym wolny elektron, krążył po wszystkich orbitach. Tak wolno, by nie rzec – flegmatycznie, przemieszczali się między straganikami, potrącani przez przechodniów, obijając się o nich – zagapionych, i sami potrącając innych.

– Magda! Hubert! Chodźcie tu! Popatrzcie! – Helena pokazywała szklaną butlę. – Zobacz, Huberku… W sam raz na nasz kominek, co? Jak myślisz? – Podała mu ją.

W środku mały stateczek z dumą wypinał żagle.

– Jak on tam został włożony? – zaciekawiła się Magda.

– Pewnie przez odcięte dno – z przekonaniem odparł Hubert.

Dziewczyna uniosła butelkę i spojrzała pod światło.

– Nie widać, żeby była sklejana – rzekła.

– Pokaż…

– To co, kupujemy? – pytała Helena.

– Na kominku będzie nieźle wyglądać – potwierdził Hubert.

– Biorę – zdecydowała się Helena. – Wezmę dwie, jedną dla ciebie, Madziu… A gdzie ojciec poszedł z Kasią? – rozejrzała się.

– Tam, przy cukrowej wacie – powiedziała Magda, pokazując za siebie.

Kasia z cierpliwością, na jaką tylko może być stać dziewczynkę w jej wieku, czekała przed rozgrzanym aparatem, gdzie zwykły cukier jakimś cudem zmieniał się w marzenie. Starszy mężczyzna z plastikowym daszkiem na głowie nawijał je na długi patyk, którym obracał, trzymając w artretycznej dłoni, i ochrypłym głosem co chwilę wykrzykiwał: – Atrakcja Bałtyku, wata na patyku!… Wata! Wata cukrowa! Smaczna i zdrowa!

– Tu jesteście! – Helena podeszła, kiedy Kasia odbierała watę.

– Kupiliście coś? – zapytał Mateusz.

– Statek w butelce. – Helena sięgnęła do torby. – Spójrz, jaka piękna w środku fregata.

– Podoba mi się… W sam raz na kominek.

Kilkadziesiąt kroków dalej powietrze zapachniało spieczonym olejem.

– Frytki, frytki, chodźcie goście i kobitki! – dobiegło stamtąd zawołanie wysokiego mężczyzny w kapitańskiej czapce.

– Krówki i króweczki… dla dziewczyny i dzieweczki! – wołał obok opalony gość, a z przeciwległego stoiska przekrzykiwał go inny, gruby blondyn: – Landrynki, landrynki! Dla chłopaczka i dziewczynki!

Kasia jeszcze nie skończyła jeść waty, ale gdyby nie przeszli dalej, z pewnością nabrałaby na nie apetytu na landrynki.

– Kto im układa te rymy częstochowskie? – rzekła zdegustowana Magda. – W każdej budzie poeta…

Szturchnęła Huberta i zwolniła kroku. Za chwilę, odrzuciwszy do tyłu gruby warkocz, w który splotła swoje gęste, jasnorude włosy, wzięła kurs na mężczyznę w kapitańskiej czapce. Ten na jej widok bezwiednie zrobił minę głodnego karpia.

„Zatkało go” – w duchu szepnął Hubert. Nieraz obserwował takie reakcje mężczyzn na urodę Magdy. Świadomość, że zdobył najładniejszą dziewczynę w szkole, napawała go niepomierną dumą i łechtała jego próżność. Jak wszyscy w tym wieku, miał niezłomną pewność, że osiągnie w życiu wszystko, czego zechce, jeżeli tylko coś takiego będzie istniało.

Wiedział, że Magda ruszyła w stronę tej budki, bo znała jego słabość do frytek. Za dobrze wypieczone frytki oddałby wszystko – buty, co tam buty! Oddałby jeszcze koszulę, a nawet więcej, nawet dwie koszule, buty i spodnie, niechby te, które miał na sobie, pieczołowicie wytarte wranglery, na dodatek. Tak lubił frytki. Ale najwyraźniej tylko on miał na nie ochotę.

– Chodźmy lepiej na tego turbota! – zaproponowała Helena. – Tam dalej jest smażalnia. Może choć tam nikt nie będzie się wydzierał.

Rozdział 2

W południe zaczęła się ulewa. Dopiero wieczorem deszcz zelżał, ale nie przestawał padać. Padał tak przez dwa następne dni. Cóż mieli robić, skończyło się plażowanie i jakoś trzeba było tę niepomyślność przeczekać. Chodzili więc na bulwar, spacerowali po plaży i wdychali powietrze przesiąknięte jodem, podziwiając oszalałe morze, które w niczym nie przypominało tego sprzed kilku dni. Już nie pluskało łagodnie i mile, już nie było tak przyjazne. Teraz falami o pienistych, białych grzywach, gnanymi wiatrem w dzikim ryku, piętrzyło się i przewalało całą swoją rozpędzoną, bezwładną masą. Potężny ogrom wody wypływał z ciemnych głębin i poruszał się wściekle, ponaglany z tyłu przez następne, jeszcze wścieklejsze i jeszcze potężniejsze tonie. Wzburzone uderzało wysokimi bałwanami raz po raz w brzeg z zapamiętaniem, jakby w swej furii chciało pożreć jak najwięcej plaży, pochłonąć ją aż do wydm, i z grzmotem rozbijało się o falochrony.

Wkrótce wilgoć powietrza stała się przejmująca i w chacie trzeba było uruchomić ogrzewanie.

– Kto teraz rzuca? – spytała Helena. Podrzucała trzymanymi w dłoni kostkami. Pochyleni w czwórkę nad planszą (Magda, mimo wczesnej pory, poszła spać) ścigali się pionkami.

– Teraz ja rzucam – odparł Hubert i wziął kości.

– Przykręcę trochę grzejnik – powiedział Mateusz – bo robi się za ciepło.

– Leje i leje… – Helena spojrzała w okno i westchnęła. – Będzie tak padać do końca urlopu? Do tego jeszcze ten wiatr. Podobno jest jedenaście w skali Beauforta. Mam nadzieję, że nie rozniesie tej chaty. – Rozejrzała się. – I ciekawe, jak tam nasz dom… – westchnęła. – Chyba Kuligowscy zaglądają tam, co? Mateuszu?

– Ja myślę…

Helena sięgnęła wspomnieniem do pierwszego spotkania z sąsiadami.

Kobieta w za dużych, męskich gumofilcach i kraciastej chustce zawiązanej pod brodą na pokaźny węzeł, gdy ją dostrzegła, postawiła aluminiową kanę na progu. Przymrużonymi oczami patrzyła, jak omijając kałuże roztaplanej gnojowicy, idzie przez podwórze z Kasią na rękach.

– Dzień dobry! – zawołała Helena już z daleka, jednak kobieta nie odpowiedziała. Czekała, aż podejdzie bliżej. Przekrzywioną chustkę przesunęła bardziej do tyłu, odsłaniając pobrużdżone czoło, i grzbietem ręki wytarła spoconą twarz.

– Dzień dobry!

– Dzień dobry – z pewną nieufnością odparła kobieta.

– Nazywam się Helena Chorążewicz-Kamińska. Właśnie zamieszkaliśmy w tym nowym domu… I jak by nie patrzeć, jesteśmy po sąsiedzku…

– Więc jużeście się sprowadzili?

– Właśnie tak, Kamińska jestem – rzekła Helena.

– Lucyna Kuligowska – przedstawiła się tamta.

Mroczną sienią przeszły do kuchni, gdzie pod oknem przy długiej ławie siedział mężczyzna w czapce uszance. Stół, na którym trzymał rękę z papierosem, nakryty był sfatygowaną ceratą w niebieską kratę. Obok ręki stały niedopita herbata i cukiernica z pudełka po landrynkach.

– Mamy gościa! – zawołała pani Lucyna. – Pani Kamińska z tego nowego domu.

– Aaa! Miło poznać! Miło – odparł mężczyzna, wychodząc zza ławy. – Byliśmy ciekawi, kto też buduje się na naszej miedzy. Marian jestem – pochylił się i głośno cmoknął dłoń Heleny. – Proszę – zaprosił. – Proszę… Może mlekiem poczęstujemy? – zapytał.

– Prawdziwym, od krowy – zachwaliła już zupełnie swobodna kobieta.

– Ja poniekąd w sprawie miedzy przyszłam – oznajmiła Helena.

– Jaka to miedza? Kawałek płotu i tyle.

– Chcemy naszą działkę obsadzić drzewami, głównie owocowymi, i nie wiemy, jaką zachować odległość od granicy z państwem.

– I to panią martwi? – zaśmiała się Kuligowska. To taki kawał od nas… Nawet gdybyście las tam posadzili – śmiała się.

– A sadźcie na zdrowie! – rzekł Marian rubasznym głosem.

– To dobrze – uradowała się Helena. Spodobali jej się ci ludzie. Już teraz była pewna, że będą udanymi sąsiadami. – A co do mleka…

– Jak będzie potrzeba, to naturalnie, zapraszamy.

– Dla dziewczynki odlejemy, jeszcze ciepłego, prosto z udoju – dodał Kuligowski. – Jak masz na imię, krasnalku?

– Przedstaw się, kochanie – szepnęła Helena.

– Kasia – odparła dziewczynka równie cicho.

– Kasieńka… Cudna dziewuszka.

– No, to dla Kasieńki codziennie mleka damy. Przyjdzie pani?

– Naturalnie! – z radością odrzekła Helena. – Chętnie kupię nawet i więcej… Słyszysz, Kasiu? Będziemy mieli świeżutkie mleczko.

– Ale nie potrzeba pieniędzy! – zastrzegł mężczyzna.

– Ten litr, dwa, zawsze można odlać – wtrąciła kobieta.

– Będę wdzięczna, ale cenę musimy ustalić. To państwa praca i musi być wynagrodzona. Inaczej czulibyśmy się wobec państwa bardzo nie w porządku.

– Skoro tak – zgodziła się Kuligowska – ustalimy kiedyś. Mamy też jaja, śmietanę i ser. Czasem jakaś cielęcina się trafi… bo cielaki też bijemy.

– Znakomicie. Będę zachodzić, jeśli państwo sprzedadzą.

Mateusz rzucił kośćmi.

– Dwie piątki i dwójka – rzekł. – Jednego pionka wprowadzam do domku…

Helena dłonią przeczesała jego fryzurę.

– Zaczynasz siwieć, mój drogi – powiedziała. – Widzę na skroni srebrne niteczki…

– Z wolna nabieram dostojeństwa. Co chcesz, już czcigodny ze mnie mąż… O! Magda…

Dziewczyna podeszła do okna.

– Słyszycie? – rzekła jeszcze zaspana.

Z północy w głuchym pomrukach zbliżała się ołowiowogranatowa ciemność. Wkrótce zapanowała wokół i tylko rozdzierające niebo błyskawice rozświetlały ziemię. Zaczął się spektakl, którego bały się wszystkie żywe istoty. Rozpętała się burza.

– Raz, dwa, trzy… – liczyła uważnie Helena długość interwałów między rozbłyskiem a towarzyszącym mu grzmotem – cztery… Jest bardzo blisko – oceniła.

– Idzie prosto na nas – rzekł Hubert. W tym samym momencie oślepiający błysk pokrył się z potężnym trzaskiem i piorun uderzył w drzewo samotnie rosnące na wydmie.

– Patrzcie!

Ogień wzniecony wyładowaniem zajął bok korony. Potem było jeszcze kilka grzmotów. Potężna siła chciała rozłupać niebiosa niczym skorupę orzecha. Magda podrygiwała nerwowo przy każdym bliskim grzmocie.

– W tej chwili rozumiem trwogę, która niegdyś ogarniała ludzi – powiedziała.

– Myślisz, że teraz nie ma komu się bać? – odrzekła Helena. – Sama bym wystawiła gromnicę, ta chatynka…

– Jakieś świeczki by się tu znalazły…

– Ty, Mateuszu, lepiej nie drwij… Sam zobacz, jak się rozszalało… Matko… O! O, teraz, to dopiero. Żeby tylko w nas nie trafiło, Boże mój… Zwykła świeczka nie starczy. Musi być poświęcona w Matki Boskiej Gromnicznej, więc możesz sobie podarować. O! Znowu…

– W Dzień Świstaka i Mokradeł? – nie przestawał Mateusz.

– Nie bądź nieznośny. Jeszcze w taki czas ci się zebrało…

– Serce, ty nigdy nie lękałaś się burzy.

– A kto mówi, że się lękam?! – uniosła się Helena. – Czy ty kiedyś widziałeś, żebym ja się bała?… Tak tylko mówię… O Matko! Ale teraz grajmotnęło…

Czarne niebo co chwilę rozbłyskiwało siatką ognistych zygzaków. W gęstym powietrzu trudno było oddychać. Rozszalały wiatr trzaskał okiennicami i tarmosił strzechę. Coraz mocniej biły pioruny.

– Chyba cichnie – w głosie Magdy zabrzmiała ulga. Lubiła demoniczne nastroje, stare zamki, lochy i piwnice oraz parki nocą i cmentarze, ale ta burza była jak dla niej zbyt mocnym przeżyciem. Więc teraz, kiedy wszystko miało się ku końcowi, nawet nie próbowała kryć, że jej ulżyło.

Nawałnica wybrzmiewała do końca. W ostatnich akordach słabł deszcz. Jeszcze jedno trzaśnięcie pioruna, jeszcze jeden przeraźliwy grzmot w akompaniamencie coraz ciszej bębniących strug, jeszcze jedno wyładowanie i wszystko powoli ucichło.

Na zmoknięty świat znów spojrzało słońce, a niebo z ziemią połączył w zgodnym sojuszu podwójny łuk tęczy. I stało się tak, jakby nigdy nie padał deszcz, nie wiał wiatr ani nigdy nie było burzy. Tylko potargane drzewa, kałuże wody i przyjemny w powietrzu zapach ozonu świadczyły o niedawnej nawałnicy.

Następny poranek wstał jasny i pogodny. Świeciło słońce, a termometr wskazywał dwadzieścia sześć stopni. Tylko gdzieniegdzie na czystym niebie błąkały się niewielkie cumulusy.

– Pójdziemy dziś na plażę? – Magdzie znów chciało się żyć.

– Piasek jest jeszcze mokry – odparła Helena. – Dajmy mu trochę obeschnąć i nagrzać się na nowo.

– Szkoda czasu – stanowczo rzekł Hubert.

– Już jutro będzie dobrze, może dziś po południu… choć wątpię.

– Możemy przejść się po plaży, na pewno morze wyrzuciło dużo bursztynów. Moglibyśmy spróbować szczęścia – Mateusz zaproponował pośrednie rozwiązanie.

– Właśnie, pójdźmy na bursztyny – zgodziła się Helena. – Ale błagam, po śniadaniu.

Magda stała skwaszona i podpierała ścianę obok kuchennego pieca. Propozycja Mateusza nie przypadła jej do gustu. Ale nie tylko jej. Hubert przy oknie patrzył w niebo. Wyraźnie miał na coś ochotę i, jak się domyślała, nie było to chodzenie po plaży i dłubanie patykiem w stertach wyrzuconego morszczynu.

– Może woda jest ciepła i już można się kąpać? – powiedział, nie odwracając się od okna. – Wszystko we mnie aż piszczy, żeby choć trochę popływać.

– Właśnie – podchwyciła Magda. – Woda może być już ciepła. Można by sprawdzić.

– To zawsze można zrobić – zgodził się Mateusz. – Po śniadaniu pójdziemy.

– To my polecimy teraz! Chodź, Magda.

Złapał leżące na poręczy ławy kuchennej kąpielówki.

– Powstrzymaj się, synku, choć do śniadania! – próbowała zatrzymać go Helena. – Już kończę sałatkę z pomidorów. Przecież lubisz pomidory.

– Z pełnym brzuchem źle się pływa! – odparł nonszalancko i ruszył w stronę wyjścia. – Wykąpiemy się, wrócimy i wtedy zjemy. Zostawcie nam trochę – dodał, ściągając z suszarki frotowy ręcznik.

– Ale Huberku! – zawołała jeszcze Helena. Lecz oni już wybiegli.

Niecałe dziesięć minut potrzebowali, by spokojnym krokiem dojść do wydm. Ruszyli jedną ze ścieżek i wkrótce znaleźli się w miejscu, z którego widać było plażę. Istotnie, nikt nie zdecydował się na rozłożenie na plaży, tylko na wydmach opalało się parę osób.

Za to wielu kąpało się właśnie. Nad wodą i plażą, jak zawsze w dobrą pogodę, szybowały mewy.

– Jest czerwona flaga.

– No to co, popatrz, ile ludzi – odparł Hubert i ściągnął przez głowę bawełnianą koszulkę.

– Myślisz, że twojego ojca szlag przez to nie trafi?

– Mój ojciec tak łatwo nie wychodzi z nerwów. Ale nawet gdyby, to zdążymy wrócić, nim się wkurzy.

Woda była ciepła. Lodowaty prąd odpłynął po burzy i warunki do pływania były tak samo dobre, jak przed załamaniem pogody.

Opryskał się, zrobił jeszcze kilkanaście kroków, a kiedy woda sięgnęła powyżej pasa, rzucił się w przód i zaczął płynąć. Pomyślał o platformie dla wędkarzy. Stało tam kilku chłopaków. Dwóch wskoczyło do wody i zaraz się wynurzyło.

Podpłynął do drabinki. Wspiął się na nią i dostał na platformę.

– Hubek! – dobiegło go wołanie Magdy. – Hubek! Nie wariuj!

– Skaczecie? – zapytał stojących tam chłopaków.

– Zastanawiamy się – odparł jeden z nich.

– Jak tak, to nie stójcie tu. – Roztrącił ich i skoczył. Wszedł w toń jak nurkujący albatros. Pod wodą słyszał, jak woda chlupie o falochron, a kiedy się wynurzył, głos Magdy:

– Hubek! Zgłupiałeś?! Znowu skaczesz?! – wołała, płynąc do niego. – Nie popisuj się!

Lecz on rozochocony, i niewiele sobie z niej robiąc, popłynął w stronę drabinki.

– Hubert!! – z pełnej piersi wrzasnęła dziewczyna. – Hubek! Ja wracam! Nie taka była umowa!

Stojąc już na platformie, zamachał do dziewczyny i zawołał:

– Madziu! Juuhuuu!

Zrobił dwa kroki w tył, rozpędził się i skoczył na główkę.

Poleciał do góry, w niebo. Nie wiedział dlaczego, ale raptem znalazł się między mewami. Był blisko nich, miał je na wyciągnięcie ręki. Przyglądały mu się z zaciekawieniem i ostrzegawczo krzyczały. Podmuch wiatru gładził im pióra, a jemu zacinał w oczy i rozwiewał włosy. Ni stąd, ni zowąd… Co się stało? Jak to?

Nim zdążył zrozumieć, co robi między tymi ptakami, jakim cudem się unosi, jakim lata, spojrzał w dół i zobaczył, jak wypływa z wody w miejscu, w które chciał skoczyć. Płynęli do niego Magda i dwóch chłopaków wyminiętych na platformie. Coś wołali, lecz rozwrzeszczane mewy zagłuszały ich głosy. Widział, jak Magda i ci dwaj holują go dziwnie bezwładnego. Podtrzymywali go w wodzie i wynieśli na brzeg. Jak nieżywego położyli na mokrym piachu…

Otworzył oczy.

– Hubek! Hubek! – gorączkowo wołała Magda. – Hubek! Co ci się stało? Hubek! – rozpłakała się. – Co ci jest?

– Nie wiem – odparł. Był oszołomiony i nie bardzo wiedział, co się wokół dzieje.

– Nic mu nie będzie – usłyszał czyjś głos. – Opił się wody i tyle.

– Niech ktoś wezwie pogotowie! Niech ktoś wreszcie wezwie karetkę!! – płacząc, krzyczała Magda. – Hubek! Nie zamykaj oczu! Słyszysz? Nie zamykaj oczu! Nie zamykaj oczu! Słyszysz? Hubert! – klęczała i wołając o pomoc, trzymała jego głowę.

– Magda… – wyszeptał.

– Jestem tu.

– Magda… zimno mi…

– Dajcie koc! – zawołała.

Ktoś nakrył go kocem. Niewiele pomogło. Kto inny przyniósł termos z gorącą kawą. Próbował dźwignąć się na łokciach i usiąść… Nie mógł! Stracił całkiem kontakt ze swoim ciałem. Widział krąg pochylających się nad nim głów, które mówiły:

– Posadźcie go! Dajcie coś pod głowę! Nogi! Unieście nogi do góry!

– Trzeba mu zrobić sztuczne oddychanie – pouczał kto inny. – Nie widzicie, że się podtopił?

– Hubert! Hubert! – słyszał głos Magdy. Klęczała przy nim, nie dając nikomu go ruszać. – Niech ktoś wezwie lekarza! Wezwijcie pogotowie, on jest przytomny!

– Pomóżcie mu wstać – odezwała się któraś z głów.

– Nie ruszać go! Jego nie wolno ruszać! – krzyknęła Magda.

Mijały minuty, były nieznośne…

– Coś się stało? – szepnął. – Madzia…

Sygnał karetki brzmiał przejmująco. Niepokoił i budził otuchę zarazem.

Szmery ucichły, głowy rozstąpiły się i oddaliły na kilka kroków.

– Proszę się odsunąć – usłyszał czyjś zdecydowany głos. Inna głowa zbliżyła się.

Lekarz ukląkł przy nim.

– Przytomny? – usłyszał jego pytanie.

– Chyba jest przytomny, mówił coś – odparła Magda.

– Czy możesz się ruszać? Boli cię coś? Czujesz nogi? A ręce? – padły pytania. Lekarz chyba go dotykał.

– Nie wiem… nic… – wyszeptał – tylko zimno mi…

– Nosze! – usłyszał zawołanie. – Wiesiek! Dawaj tutaj te nosze!

Przenieśli go i wepchnęli do karetki. Magda usiadła obok. Pomagała opatulić go kocem.

– Hubert! Słyszysz mnie? – upewniała się, że jest przytomny.

– Słyszę – odpowiedział cichym głosem.

– Hubert, nie śpij… Nie zasypiaj. Hubert! Jedziesz do szpitala. Będzie dobrze… Zaraz będzie dobrze. Wytrzymaj jeszcze trochę… Proszę cię… Hubek, proszę…

– Magda… Zimno mi…

Krzyk mew unosił się nad plażą. Ludzie nawoływali się i głośno śmiali. Jedni kąpali się i pływali, inni spacerowali i patykami wygrzebywali ze zwałów plech bursztynowe grudki. A czerwona flaga dziarsko powiewała dalej…

Rozdział 3

Są chwile bez znaczenia – puste, jałowe i nudne, które przeciekają chyłkiem pozornie nieważne i bezpieczne. Mijają bez śladu i sensu. Skądś się biorą i gdzieś w natychmiastowym zapomnieniu przepadają. Jakby ich nie było, jakby nigdy nie istniały. Niemal bezwartościowe, odmierzane skrupulatnie składają się na czas. Czyjś, indywidualny, osobisty. Są i chwile brzemienne zdarzeniami, pamiętne na zawsze. Odmieniają życie jako punkty zwrotne. Niespodziewane i przeklęte – zatrute ciernie w delikatnej tkance. Są niczym wilcze paści zatrzaskujące się raptem – ni stąd, ni zowąd, niczym kamienie na drodze, o które życie wywraca się, upada i rozsypuje. W nich decyduje się wszystko, wszystko kończy się w nich i od nich bierze swój nowy początek. I kiedy się zdarzą, już nic nie jest takie jak wcześniej…

Gdy karetka podjechała pod piętrowy budynek z niebieskimi oknami, Hubert jeszcze nie był w pełni świadomy. Wzrokiem rejestrował obrazy, nie analizując ich. Kiedy sanitariusze wyciągali go na noszach, ledwie kojarzył, że niosą go do szpitala.

Odgłosy nerwowo stukających butów, zatrzaskiwanych drzwi oraz specyficzny zapach były obce i niepokoiły.

– Przywieźliśmy jednego – usłyszał głos, który pytał go już na plaży.

– Co z nim? – kobiecy tembr brzmiał melodyjnie i miękko.

– Z plaży… Prawdopodobnie skoczek.

– Biedak. Dajcie go na chirurgię!

Położyli go na wysokim wózku. Przez wahadłowe drzwi wjechali na korytarz. Białe plafony lamp przesuwały mu się nad twarzą.

– Co to? – usłyszał głos i męska głowa pochyliła się nad nim.

– Skoczek z plaży – odparł ten znajomy.

– Cholera! Jeszcze jeden… Jak się nazywasz, chłopcze? – zapytała głowa mężczyzny.

– Hubert – odpowiedział cicho. – Hubert Kamiński…

– Przytomny – powiedziała głowa i zdecydowała: – Dajcie go do zabiegowego!

Chwilę leżał sam w dusznym pomieszczeniu. Kątem oka widział szczyty metalowych szaf i dużą chirurgiczną lampę. Dalej nic nie rozumiał. Na razie nikt go nie ruszał, a on sam nie był w stanie wykonać jakiegokolwiek ruchu. Usłyszał, że ktoś wszedł. Głowa w białym czepku z czarnym paskiem nachyliła się nad nim i uśmiechnęła.

– Już lekarz idzie – usłyszał.

„Gdzie Magda? – przemknęło mu przez myśl. – Gdzie jest Madzia? Czy też tu przyjechała?”.

Trzasnęły drzwi i za moment głowa młodego mężczyzny zawisła nad jego twarzą.

„Lekarz” – pomyślał. Był senny i w środku się trząsł, także z zimna.

– Co się stało? – rozpoczął wywiad młody chirurg.

– Nie… wiem… – wymamrotał cicho.

– Skok do wody – usłyszał głos, chyba pielęgniarki.

Chirurg chwycił jego dłoń i uniósł do góry.

– Niedobrze – bąknął. – Możesz ruszyć ręką?

Spróbował zgiąć łokieć. Nic się nie działo. Ręka bezwładnie wisiała uniesiona przez lekarza.

– Rusz palcami.

Spróbował – bezskutecznie.

– Cholera, nie jest dobrze – powiedział chirurg, a Hubert pomyślał: „Dlaczego jest tak niedobrze?”.

– Nie? A nogą? Pokaż nogę… Porusz stopą. Stopą… Porusz. Też nic?

– Nie… mogę… – z trudem odpowiedział.

– Nie jest dobrze, chłopie! Po jaką cholerę żeś skakał do tej wody? Nie miałeś rozumu?! No, nic… Trzeba zrobić prześwietlenie kręgosłupa. Sandra nie ma dziś dyżuru? – spytał kogoś.

– Wzięłam za nią – odparła pielęgniarka. – Musiała pojechać do rodziny. Ja nie mogę być? – spytała.

– Nie, Moniko… Tak pytam. Zawieź go na rentgen.

Pielęgniarka chwyciła wózek i walcząc chwilę z zamykającymi się drzwiami wywiozła Huberta na korytarz. Potem dalej po nierównej posadzce przy niesionym echem stukocie obcasów.

W pracowni radiologicznej panował półmrok.

– Cześć, Janusz! – zawołała.

– Co tam? – zapytał ktoś zachrypniętym basem.

– Przywiozłam ci klienta!

– Już idę, księżniczko – odpowiedział zachrypnięty bas. Pojawiła się pokryta ciemnym zarostem twarz i dwoje wyłupiastych oczu spojrzało wnikliwie. – Co robimy?

– Kręgosłup. Tu masz zlecenie od Marycha. – Ponad twarzą Huberta podała papier.

– Co u niego?

– A, tęskni za Sandrą.

– Też bym tęsknił. Chwyć za nogi, przerzucimy go.

Przenieśli Huberta na stół i radiolog wsunął pod niego kasetę z kliszą.

– Nie ruszaj się – polecił.

Wielki tubus spojrzał na niego okiem rentgena. Chłopak czekał, co będzie dalej.

– Nie oddychać! – usłyszał zniekształcony przez mikrofon głos.

Wstrzymał oddech. Machina zaterkotała i wrócił radiolog.

– Jeszcze raz z boku – powiedział i cała procedura z gigantycznym spojrzeniem w głąb jego ciała się powtórzyła. Potem wróciła pielęgniarka i stanęła obok niego.

– Poczekajcie chwilę! – powiedział głos z umieszczonego nad wejściem głośniczka. – Coś mi się tu…

Wszedł z nową kasetą.

– Coś nie tak? – spytała pielęgniarka. Odsunęła się, robiąc miejsce.

– Nie wyszło, holender… Boczne zdjęcie. Barki zasłaniają – wyjaśnił mężczyzna i postawił przy głowie Huberta szarą metalową kasetę. Naparł nią na bark. – Tak powinno być – powiedział. Potem ściągnął jego ręce w dół. – O! Tak jak teraz. Możesz tak utrzymać ramiona? – zapytał. – O… tak! Co?

Hubert spróbował przesunąć barki. Wydawało mu się, że drgnęły.

– Więcej… nie dam… rady – powiedział.

– Nic, kurde, nie ruszyłeś – rzekł rentgenolog. – Daj tamte worki z piaskiem – rzucił do pielęgniarki. – I tamte dwie kostki.

Obciążył workami odciągnięte ramiona i kostkami podparł ustawioną w pionie kasetę. Poprawił położenie tubusa z lampą.

– Może teraz? – zastanowił się głośno. – Chodźmy stąd! – rzekł do pielęgniarki.

Za chwilę wydał polecenie przez głośniczek:

– Nie oddychaj!

Maszyna zaterkotała i padła komenda:

– Oddychaj!

Po dwudziestu minutach, podczas których zimny stół jeszcze bardziej wychłodził Huberta, mężczyzna przyniósł dwie duże czarne klisze i położył je na wózku. Potem go przenieśli.

– Gotowe – rzekł zachrypnięty bas. – Możecie się zabierać.

Wypchnięcie wózka z pracowni rentgenologicznej sprawiało pielęgniarce trudności. Pchany od strony głowy uciekał w bok i uderzał w ściany. Na korytarzu niemal wbiegli na niego przerażeni Helena i Mateusz.

„Rodzice? – przemknęło mu przez głowę. – Są tu rodzice?”.

– Hubeczku! – zawołała Helena. – Jesteś, Hubeczku… – Podbiegła do wózka i ujęła dłoń syna. Nie wyczuła nawet najmniejszego drgnięcia palców, ale to teraz było nieważne. Żył! Żył i ona to widziała. „Dzięki Ci, Panie, dzięki Ci, Maryjo… – powtarzała w duchu.

– Mamo… – szepnął Hubert. – Mamo… nie chciałem…

– Dobrze, synciu, dobrze… – mówiła z ulgą. Tak się bała, tak potwornie się bała…

– Czy coś wiadomo? – zapytał Mateusz pielęgniarkę. Widział, że stało się najgorsze.

– Wracamy z rentgena – odparła siostra. – Dopiero lekarz zobaczy… Proszę usiąść – pokazała ustawione pod ścianą krzesła. – Syn jest dopiero na etapie badania, jeszcze niewiele można powiedzieć. Ale cierpliwości, doktor wyjdzie do państwa. Od niego wszystkiego państwo się dowiecie.

Zrobione zdjęcie chirurg oglądał pod światło lampy stojącej na biurku. Zaciskał usta i ruszał brodą.

– Spójrz, Juliuszu – rzekł do drugiego lekarza i podał mu zdjęcie.

– No! Nieźle się chłopak załatwił – odparł tamten. –Na cacy…

– Co mi… jest? – zapytał Hubert.

– Masz, chłopcze, złamany kręgosłup – odrzekł chirurg. – Nieciekawie. Bardzo nieciekawie…

– Nic nie czuję… Nie mogę…ruszyć… Niczym nie mogę… ruszyć… palcem… u ręki… Dla… czego? – Mówił coraz ciszej, co chwilę łapiąc oddech.

– Właśnie mówię – odparł chirurg. – Masz złamany kręgosłup. Przy skoku do wody uderzyłeś w dno. Za płytko było.

– Niemożliwe… Ja tam… już wcześniej… skakałem… Woda była głęboka…

– Niemożliwe? – prychnął rozbawiony jego słowami lekarz. – To czemu tu leżysz jak wór ziemniaków? Hę?

– Nie… wiem…

– W morzu jednego dnia woda jest głęboka, innego znów płytka – odezwał się Juliusz. Podszedł do Huberta i jeszcze dla pewności spojrzał na zdjęcie, jedno, potem drugie. – To powszechnie wiadomo. Nie pomyślałeś o tym, że tak jest, że co jakiś czas zmienia się konfiguracja dna?

– Nie – odparł krótko. Nie mógł uwierzyć, że tak błaha rzecz, takie uderzenie głową o dno… Czy to możliwe? A mało to razy przewracał się, spadał z wysokości? Mało to miał wywrotek na rowerze albo upadków na łyżwach i nartach? Niejeden już raz uderzał głową w dużo twardsze podłoże. Nie w piasek na dnie, ale w cement lub skałę… Czy tamto nie było dużo gorsze? Nie groziło dużo poważniejszymi skutkami niż ten skok do wody? A kończyło się co najwyżej dużym guzem. Więc o czym mówił ten doktor? – Nie… rozumiem… tego… – wyszeptał w odpowiedzi.

– Po ostatnim sztormie dno musiało się radykalnie zmienić – mówił chirurg. – Zabrakło ci, chłopaku, zwykłej wyobraźni. Teraz do końca życia będziesz za to pokutował.

– Nie ro… zumiem… dlaczego… nie mogę… się ruszyć? – Dalej nic nie pojmował. Jeśli uderzył głową, to głowa powinna go boleć. Tymczasem w obrębie głowy nie czuł żadnego urazu. W ogóle nic nie czuł. Tylko co to miało wspólnego z całym ciałem? Czemu stracił władzę we wszystkich kończynach? Czemu nie mógł usiąść, czemu raptem nie potrafił ruszyć ręką? Palcem bodaj? Dlaczego nie czuł, kiedy go dotykali?! I dlaczego z takim trudem mówił?

– Widzisz – rzekł medyk – wewnątrz kręgosłupa jest kanał, a w nim znajduje się rdzeń kręgowy. Słyszałeś o czymś takim?

– Kiedyś… trochę… – odparł.

– A ty złamałeś go… i to tak głupio… – Chirurg mówił wprost, nawet nie próbując go oszczędzać. Skok do płytkiej wody, z którego skutkami miał już kilkukrotnie do czynienia, uważał za największe osiągnięcie ludzkiej beztroski.

„Czy kręgosłup, giętki i zbudowany z pojedynczych kręgów, można złamać? Czy to ręka albo noga?” – myśli w panicznym pędzie tłukły się Hubertowi po głowie.

– I co… teraz?

– Teraz masz problem, cholernie wielki problem… A ja jedyne, co teraz mogę zrobić, to założyć ci wyciąg, żeby trochę odbarczyć to uszkodzenie. Musisz zacisnąć zęby, bo to będzie bolało.

„Może ten wyciąg nastawi jakoś kręgi?” – myślał, lecz kiedy chirurg zaczął golić mu głowę, przestał rozmyślać.

Tępa żyletka sprawiała ból. Z trudem dawała radę jego gęstej czuprynie. Jednak bardziej bolesne było nacinanie skóry.

– Muszę w dwóch miejscach odsłonić kości ciemieniowe – uprzedził go chirurg i zrobił nowe nacięcie.

Miał poczucie, że jest skalpowany. Ból był rozległy i dotkliwy, tak jak tylko dotkliwe może być oddzielanie ciała od kości. Nie umiał ocenić, jak długo to trwało, na pewno przeraźliwie długo. Potem chirurg dał mu chwilę odpocząć i zaraz powiedział do pielęgniarki:

– Podaj mi wiertarkę.

Hubert się przeraził. „Co to? Po co wiertarka… wiertarka?” – pomyślał pośpiesznie i niespokojnie oczyma zaczął szukać odpowiedzi.

– Jaką? – zapytała pielęgniarka, otwierając z piskiem żelazną szafę. – Ręczną czy elektryczną?

– Elektryczna jest walnięta. Mówiłem, żeby ktoś się tym zajął… Daj tę ręczną.

Niewiele już zdążył pomyśleć. Całą głowę po najmniejszą komórkę przepełniło zgrzytanie wiertła. Lekarz napierał na nie i wwiercał się w ciemię. Hubert nie potrafił myśleć. Czuł tylko, że jeszcze chwilę, a wiertło przebije czaszkę i dźgnie w mózg. Chciał zerwać się z tego stołu i uciec spod rąk oprawcy (tak pomyślał – oprawcy!). Już miał dosyć, już nie chciał więcej, już więcej nie mógł wytrzymać! Żadnego ruchu. Ręka, którą chciał się zasłonić, gdzieś chyba zwisała.

Zasyczał boleśnie, kiedy chirurg zakładał mu metalową klamrę. Zrozumiał, że lekarz wcisnął ostre haki w wywiercone otwory i dokręcił śruby. Teraz czuł, jak klamra skleszcza mu głowę, jak gniecie kości czaszki.

– Już prawie gotowe, tylko zaszyję skórę.

Ból, jaki sprawiała igła, był podobny do tego, który powodował skalpel. Jednak świadomość, że to już koniec, pomagała go znieść.

– Gotowe – po jakimś czasie, z dumą w głosie, powiedział chirurg. – Teraz już tylko obciążenie.

Do przykręconej klamry przyczepił linkę, przewiesił ją przez bloczek i koniec obciążył ołowianym krążkiem. Tak podwieszony ciężar ciągnął Huberta za głowę i napawał go panicznym lękiem, że lada moment wyrwie obie kości ciemieniowe, że otworzy czaszkę…

– Okejos! Teraz daj go na salę – zza głowy słyszał głos zadowolonego lekarza. – Najlepiej na tę naprzeciw dyżurki… Będziecie miały oko na niego… Różnie może być. A ty, Moniko?… Co robisz dziś po południu?

To było trudne doświadczenie i wiele by dał, żeby go uniknąć. Ale skoro już tyle wycierpiał, to miał nadzieję, że władza w jego kończynach i tułowiu wróci niebawem.

– Zabra… kło… mi… dziś szczę… ścia… – rzekł markotnie. Pojął już cokolwiek, cokolwiek zrozumiał i choć nie wiedział dlaczego, to czuł, że znalazł się w nie lada opałach.

– Szczęścia?! – w drugim końcu zabiegowego usłyszał go Juliusz. – Szczęście, chłopaku, trzeba mieć w totku. Tobie zabrakło rozumu!

„Matko Boga, która jesteś z Synem w matczynej bliskości… – modliła się Helena. Ratowała go i siebie zarazem, bo niewiele brakowało, by wpaść w głęboką pustkę. A przecież musiała tu być, to było konieczne. – Ocal go… błagam… ocal go. Błagam cię jak matkę… Ocal mi go… ocal…”.

– Panie doktorze! – Mateusz poderwał się z krzesła. – Co z miom synem? Może pan już coś powiedzieć?

– Tyle tylko, że nie jest wesoło. Państwa syn złamał kręgosłup i jeżeli macie na ten temat jakiekolwiek pojęcie, to wiecie, co z takiego urazu wynika.

– Jest tak źle? – zapytał Mateusz, podtrzymując osuwającą się Helenę. – Jakie są rokowania?

– Proszę państwa… wszelkie pytania są przedwczesne. Obawiam się, że teraz głównym naszym zadaniem jest utrzymanie syna przy życiu. Mamy do czynienia z najcięższym skutkiem złamania. Jest uszkodzony rdzeń w odcinku szyjnym, a nie wiemy jeszcze, co jest z pniem mózgu…

– Boże! Mój Boże! – na nowo zatrwożona Helena mocniej chwyciła się ramienia Mateusza. – Czy może umrzeć? Czy zagrożone jest jego życie? Mateuszu…

– Jest sparaliżowany? – Mateusz odważył się zadać to konkretne pytanie, choć określenie: „sparaliżowany”, którego się bał, które chciał zepchnąć w niebyt, z trudem przeszło mu przez usta.

– Od szyi w dół – zimno odparł lekarz, a jego słowa niemal ścięły Mateusza z nóg. Jego głos brzmiał stanowczo. Nie było wątpliwości, że ten człowiek wiedział, o czym mówi. Ale ten ton… był nieczuły i zdawał się pozbawiać jakichkolwiek nadziei. – Konkretniejszych informacji udzieli państwu jutro ordynator oddziału. On też zadecyduje o podjęciu konkretnego leczenia. Choć ja… – Wzruszył ramionami i poszedł.

– To nieprawda – zapłakała Helena. – On się myli, co on może wiedzieć? Widziałeś, jaki jest. No, powiedz, co on może wiedzieć?

Mateusz przytulił ją. Cały czas trzymał jej rękę i walczył, walczył z myślami, które jak czarne sępy rozdziobywały go od środka.

Światło przyłóżkowej lampki tylko trochę rozpraszało ciemności. Hubert leżał wpatrzony w sufit. Klamra uwierała go w głowę. Jeszcze nie przyzwyczaił się do wyciągu. Zastanawiał się, ile czasu będzie musiał spędzić w tej skrajnej niewygodzie.

„Teraz licho wie… – mówił do siebie. – Licho wie, ile będę musiał tak leżeć? Miesiąc? Dwa? Ręka w gipsie zrastała się tyle… Tak, ze dwa miesiące. Długo… Wsadzą mnie w gips na dwa miesiące?! Żeby tylko nie więcej, na przykład trzy. Nie, trzy na pewno nie. Kto słyszał, żeby tyle kość się zrastała… Ale dwa, to też długo… Tak czy inaczej, wakacje mam z głowy… Ale dwa miesiące? Da się tyle wytrzymać?”.

Kątem oka dostrzegał czuwających przy nim rodziców. Nie odzywali się. Ich twarze ściągnęły ból i potworny lęk. Helena modliła się ledwie dosłyszalnym szeptem, a ojciec przyglądał się Hubertowi. Wydawało się, że chce przeniknąć niebezpieczeństwo, które zawisło nad nim i uchronić go od najgorszego. Chłopak widział, jak łzy spływają po policzkach mamy. Widział, jak rozdygotana porusza wargami w bezgłośnej modlitwie i pomyślał o Bogu. „Bóg. Gdzie jesteś, Boże?!”

Helena i Mateusz przesiedzieli przy jego łóżku do rana. Pod oknem jakiś pacjent chrapał, a ona się martwiła, że nie daje Hubertowi spać. Sen był chłopakowi potrzebny, wiedziała o tym. W czasie snu jego organizm miał się regenerować i leczyć.

Świt nastał wcześnie i był przeraźliwie długi. Koniecznie chcieli rozmawiać z ordynatorem oddziału. Łudzili się, że inny lekarz, starszy, bardziej doświadczony, powie coś, co przywróci ich nadzieje. Wierzyli, że przez noc stan Huberta poprawi się na tyle, by dotychczasowe rokowania zmienić na inne, bardziej pomyślne. I choć ta wiara, daleka od logicznych analiz, była jedynie efektem ich głębokich pragnień, to teraz stawała się najważniejsza i trzymała ich przy życiu.

– Mamo… – szepnął cicho.

– Tak, synku, jestem tu – Helena nachyliła się nad nim. – Chcesz czegoś?

– Nie – odparł. Nie pamiętał już, czego chciał. Musiał powrócić do domu. Ta niepewność i oczekiwanie były nieznośne.

– Chcesz pić, syneczku?

– Chcę – odparł. Uzmysłowił sobie, że jest spragniony.

Helena nalała herbaty do szklanki. Odrobinę nabrała aluminiową łyżeczką. Jej ręka drżała i nim doniosła ją do ust syna, niewiele zostało na niej płynu. Nabrała jeszcze raz i powoli, by nie rozlać, podała mu. Płyn rozlał się na języku i zwilżył wargi. Przełknięcie tych kilku kropel sprawiło ból w miejscu, w którym haki klamry wkręcone były w czaszkę. Szwy ciągnęły nieprzyjemnie. Skrzywił się.

– Boli cię?

– Nie – skłamał. – Trochę… – przyznał cichym głosem.

– Chyba uwiera go ten wyciąg – odezwał się Mateusz. – Ruch języka i przełykanie powodują napinanie mięśni szyi i w efekcie niewielkie poruszenie głową.

– Mój synciu… – Helena ujęła jego dłoń. Domyślił się jej dotyku.

– Jeszcze… trochę… picia…

– Już… – Podała mu następne dwie łyżeczki herbaty. Kiedy znów się skrzywił, odstawiła szklankę.

Na salę, popychając przed sobą wiadro ze szczotką, weszła młoda kobieta w szarym kitlu i takąż czapką zakrywającą rozsypujące się jasne włosy. Rzuciła wzrokiem na Helenę i Mateusza. Nie spodziewała się ich tutaj. Speszona bąknęła coś pod nosem, najpewniej na powitanie, bo skinęła przy tym głową.

– Wstawaj, Mariusz! – zawołała do pacjenta pod oknem. – Wstawaj, bo ci wodę w kranie ukradną! –zachichotała.

– No i co?! – odparł tamten równie głośno. – Najwyżej ty mnie umyjesz!

– Chciałbyś, co?! – odparła zadowolonym głosem.

Chlapnięcie na podłogę mokrej szmaty rozpoczęło szpitalny dzień.

Po wizycie lekarskiej starszy, tęgi, w drucianych okularach na nosie, który kształtem przypominał bulwę cyklamenu, ordynator oddziału, jak się domyślali Helena i Mateusz, wrócił do Huberta, żeby zbadać go dokładniej. Wyprosił ich, siedzieli więc na metalowych krzesłach pod ścianą korytarza, w napięciu oczekując lepszej diagnozy. Teraz miało się okazać, że kryzys, w którym wczoraj znajdował się Hubert, ustąpił, że stan jego zdrowia ustabilizował się i widoki na szybkie wyzdrowienie są dużo bardziej obiecujące; że uraz rdzenia nie jest tak groźny, jak to się na początku wydawało, ani tak rozległy; że nie jest tak źle, bo trwające całą noc mentalne wzmacnianie i modlitwy przyniosły oczekiwany skutek. Teraz spodziewali się usłyszeć całkiem pomyślne słowa. A jeśli nie?… Długo trwało badanie, a oni z każdym mijającym kwadransem czekania to wpadali w czarną przepaść zwątpienia i rozpaczy, to znów nabierali pewności, że ten lepszy, bardziej doświadczony i utytułowany doktor zaprzeczy diagnozie wczorajszego młodzika oraz zaordynuje Hubertowi najwłaściwsze i najskuteczniejsze leczenie. Wreszcie ordynator wyszedł. Poderwali się, lecz on w zamyśleniu zbliżał się nieśpiesznie.

– Państwo jesteście rodzicami chorego? – zapytał. Był uprzejmy i wydawał się emanować mądrością. Taki człowiek nie mógł się mylić jak ten młody chirurg, nie mógł nieść złych wieści.

– Tak, Hubert jest naszym synem – nerwowo odparła Helena. – Jest naszym synem – mówiła, patrząc na lekarza z nadzieją, w niemym błaganiu o dobre wiadomości.

– Proszę państwa do gabinetu – zaprosił, pokazując drzwi naprzeciwko. Wprowadził ich do środka, wskazał fotele, a sam zasiadł za szerokim biurkiem, na którym piętrzyły się stosy zapisanych kartek.

– Panie doktorze, co z naszym dzieckiem? Czy wyzdrowieje? – cicho zapytała Helena, nie mogąc zapanować nad łzami.

– No cóż… – zaczął z zakłopotaniem ordynator. – Przez ostatnie godziny stan syna nie uległ zmianie, mówiąc wprost: nie pogorszył się. To w obecnej sytuacji, kiedy kryzys może nadejść w każdej chwili, jest pocieszające…

– Będzie żył?! Niech mi pan powie, że będzie żył! –Helena zapłakała w głos, a strapiony Mateusz wziął ją za rękę.

– Stan państwa syna, jak mówię, jest poważny, ale on jest młody, ma silny organizm, a my robimy wszystko, na co nas stać… – zapewnił doktor, rozkładając ręce w geście bezsilności.

– Więc życie syna jest nadal zagrożone? – rzekł Mateusz. – Jest zatem gorzej niż wczoraj.

– Robimy wszystko, co w naszej mocy, ale sami państwo rozumiecie, jesteśmy małym prowincjonalnym szpitalem, nie mamy wiele możliwości… – mówił w coraz większym zakłopotaniu. Z trudem przychodziło mu przyznanie się do bezradności. W końcu rzekł: – Nie potrafię dać państwu wiele nadziei.

– A w innym ośrodku, większym? – spytał Mateusz, przebijając się przez płacz Heleny.

– Hm… Jeśli nie opadnie z sił, jeśli państwo załatwicie mu większy szpital, powiem wprost, bardzo duży i wyspecjalizowany w tego typu złamaniach, najlepiej neurochirurgię, gdzie syna państwa będzie można zoperować, to wtedy…

– Potrzebna jest operacja?

– Jest konieczna, proszę państwa, jest bardzo konieczna. Lecz tyle tu warunków… Musi być dość silny, by przebyć drogę, trudną i daleką, a wpierw musi się znaleźć miejsce dla niego. Cóż, próbujcie państwo. Ja pomogę, ile będę mógł. Wiele czasu nie mamy – dodał.

Opuścili gabinet na skraju załamania. Nie tego oczekiwali, nie takich wiadomości. Jednak doceniali uczciwość tego lekarza. Nie zwodził ich, nie obiecywał powodowany własną ambicją. Usiedli na korytarzu. Struchleli, z wielkim trudem zbierali myśli. Jak we mgle krystalizowała się pewność, że muszą zwalczyć tę wszechogarniającą niemoc, że na słabość pozwolić sobie teraz nie mogą.

– Musimy umieścić go na neurochirurgii – powiedziała Helena. – I to szybko!

– Trzeba trafić do jakiegoś profesora – odparł Mateusz. – Gdzie tu szukać?

– Jadę do Sylwestra! – postanowiła. – Tylu prominentów przyjeżdża do niego na polowania. Na pewno zna kogoś, od kogo trzeba będzie zacząć.

Po lampie i szerokim pęknięciu na suficie poznał, że znów jest w gabinecie zabiegowym. Siostra u szczytu wysokiej butli odkręciła zawór. Z cichym sykiem poleciał czysty tlen.

– Lepiej teraz? – Ordynator podsunął palec pod wylot wężyka. – Daj trochę więcej – polecił pielęgniarce, a gdy ta jeszcze bardziej rozszczelniła zawór, ponowił pytanie: – I jak? Lepiej?

Było lepiej. Nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, że się dusi.

– Panie… doktorze… – odezwał się.

– Tak.

– Dlaczego ja… nic nie czuję?… Czemu nie mogę… się ruszyć? O co chodzi… z tym… rdzeniem?

– Nie rozumiesz tego?

– Nie bar… dzo…

– W skrócie i dużym uproszczeniu można powiedzieć, że jest jak wiązka przewodów. Tak, to porównanie zdaje mi się najcelniejsze… Jest jak kabel, który łączy mózg z resztą ciała. To nim biegną impulsy, twoje polecenia, do twoich rąk, nóg, do wszystkich mięśni w całym twym ciele. W ten sposób realizuje się wola, by na przykład ruszyć palcem, zgiąć kolano, usiąść… I odwrotnie, wszelkie informacje odebrane przez receptory czuciowe na skórze, wszystkie bodźce: ciepło, ból, swędzenie, dotyk, zadrapanie albo ukłucie wędrują nim do mózgu. Tak czujesz i wiesz, jak panować nad swym ciałem. Dzięki tej cudownej komunikacji możesz robić, co ci się spodoba: chodzić, biegać, pływać i wyczyniać choćby fikołki do tyłu, jeśli tylko na to przyjdzie ci ochota… I skakać… U ciebie – kontynuował – ta wiązka przewodów uległa uszkodzeniu. Pod wpływem uderzenia kręgi w odcinku szyjnym przesunęły się względem siebie i jak nożyce uraziły ją. Teraz twój mózg nie ma kontaktu z resztą twego ciała, już nie panuje nad nim i nie odbiera impulsów płynących do niego. Dlatego nie masz czucia i jesteś bezwładny. Straciłeś całą kontrolę nad ciałem. Już nie jest ci ono posłuszne i w tym sęk.

– Czy do… końca… wakacji… zdąży wszystko… minąć?

– No wiesz… nie byłbym takim optymistą. Myślę, że powinieneś uzbroić się w większą cierpliwość.

Rozdział 4

Helena weszła do gabinetu urządzonego starymi, dębowymi meblami, wspierana przez mężczyznę zwalistej budowy, o czerstwej twarzy, z którą kontrastował jasny, obfity, lecz starannie wypielęgnowany zarost oraz równie jasne i długie, opadające na ramiona włosy.

– Spokojnie, Heluś – powiedział do niej. – To porządny i wrażliwy człowiek, na pewno ci nie odmówi.

– Coś obiecywał?

Chciał odpowiedzieć, ale przerwało mu wejście człowieka, o którym mówili.

– Witam! – rzekł do nich ochrypłym, przepalonym głosem. – Witam panią! Sylwester! Darzbór, że tak powiem, stary żubrze – uśmiechnął się.

– Cześć, profesorze. Jak zwykle w dobrym nastroju?

– To francuskie słońce… sam wiesz…

– I te armaniaki, co? Ty lubisz dogodzić swej duszy.

– E tam, armaniaki! Do czeremchówki twojej Anetki nawet się nie umywają.

– Pamiętaliśmy o tym. Mały gąsiorek jest już u twojej gosposi. Nie przedstawiłem ci mojej siostry.

– Helena Chorążewicz-Kamińska – rzekła Helena.

– Miło mi. Siadajcie, proszę. Proszę panią…

Przy ścianie, na której wisiał turecki kilim i dwie skrzyżowane rohatyny3, stała ciężka dębowa szafa pełna książek ze złoconymi grzbietami i ustawione były fotele obite zieloną skórą. Zajęli je, a profesor usiadł naprzeciw.

– Więc stało się nieszczęście? – rzekł poważnie, założywszy nogę na nogę. Był koło sześćdziesiątki, lecz już zniszczony. Szpakowate włosy zaczesywał na lewą stronę, żeby zakryć ciemne znamię na skroni. Teraz stał się skupiony i uważnie patrzył na Helenę.

– Wielkie, panie profesorze – odparła łamiącym się głosem. – Mój syn jest ciężko chory… złamał kręgosłup.

– Tak, to ciężki cios dla matki, to wielka tragedia – powiedział zasmucony. Był zupełnie inny niż przy powitaniu, niemal nie ten człowiek. – Proszę powiedzieć, w jakim syn jest stanie?

– W ciężkim, bardzo ciężkim. Nie rusza się, jest cały sparaliżowany. Walczy o życie, panie profesorze.

Opowiedziała, co się zdarzyło, jaka jest sytuacja, i błagała, błagała ze łzami w oczach o pomoc. Czasem coś wtrącał Sylwester. Profesor nie miał wątpliwości, że konieczne jest neurochirurgiczne leczenie, i wiedział, że musi być ono przeprowadzone natychmiast. Miał takich pacjentów na oddziałach. Różnie z nimi bywało, jednak po pomyślnie przeprowadzonej operacji większość z nich pozostawała przy życiu. To było ważne, bo głównie o życie walczyli ludzie tacy jak Hubert i głównie o życie chodziło błagającej go teraz matce. Gdyby tylko mógł każdego przyjąć do siebie… Wiele odbywał rozmów jak ta i wiele razy wysłuchiwał płaczących kobiet. I bardzo często odmawiał. Był zmuszony, bo zawsze brakowało miejsc. Musiał więc wybierać. I wybierał: między życiem a śmiercią, młodością a starością, między tymi, którzy potrafili bardziej go przekonać, a tymi, którzy tego nie umieli bądź za słabo się starali, między rokującymi lepiej a tymi słabszymi. Czasem musiał zawierzyć własnej intuicji. Teraz był pod wrażeniem łez Heleny, jednak musiał przedstawić konkretną sytuację i całą prawdę.

– Proszę pani – kończył rozmowę – nie odbieram pani nadziei ani nie odmawiam. Pani nie odmawiam – podkreślił z naciskiem. – Zrobię, co w mojej mocy, jak tylko syn pani trafi pod moją opiekę. Trzeba jednak poczekać na wolne łóżko. Proszę być ze mną w kontakcie telefonicznym.

– Tylko czas, panie profesorze… Czas jest naszym największym wrogiem. Hubert nie może, nie da rady tyle wytrzymać. On słabnie z każdą godziną. – zapłakała na nowo.

– Wiem o tym, kochana pani, ale co mam zrobić? Przecież dziś żadnego pacjenta nie wyrzucę, nie mogę – w stanowczym tonie brzmiała wielka życzliwość. – A w kolejce mam syna ministra. Uraz mózgu. Wjechał motorem w koparkę. Zaraz po nim biorę Huberta, ma pani na to moje słowo.

– Hubert może nie dożyć – rzekł Sylwester. – Co nas dawca nerek obchodzi?

– W tygodniu na pewno coś dla niego znajdę. Wielu schodzi, nim zdążę wziąć na stół.

– Zrób coś, proszę cię. Ten ministerialny synek… No, stary! Nie ma czasu! Minister sobie poradzi – twardo naciskał Sylwester.

– Premier dzwoni i ponagla, jakby to ode mnie zależało.

– Premier ma wiele możliwości, znajdzie coś. Zostaw go. My mamy tylko ciebie.

Profesor nerwowo potarł kark. Widać było, że się waha.

„Boże! – Helena traciła oddech. – Chryste, pomóż!”.

– Nikt poza tobą nam nie pomoże – napierał Sylwester. – Proszę cię… No…

– Cóż, ten premier…

– Stary, proszę cię, pomyśl o nas!

Sylwester był coraz bardziej kategoryczny i Helena zlękła się, że zniechęci profesora, gdy ten zdawał się coś analizować.

– Dobrze – zgodził się w końcu profesor i ciężar duszący pierś Heleny zelżał. – Pierwsze zwolnione miejsce będzie dla pani syna – powiedział, wstając.

– Dziękuję – rzekła, nie panując nad łzami szczęścia. – Dziękuję panu z całego serca. Boże, dziękuję bardzo.

Sylwester podniósł się i w dziękczynnym geście ujął ramię profesora.

– Masz u mnie, stary, złoty kordelas4 Bismarcka – rzekł wzruszony. – Od lat widzę, jak ci się oczy do niego świecą. I jeszcze ci dwudziestaka5 wystawię, regularnego. Tylko ratuj chłopaka, ratuj go!

– Będzie, jak mówię – odparł profesor mocno zadowolony. – Pierwsze wolne…

Była więc dla Huberta jakaś droga ratunku, jakaś szansa. Helena uchwyciła się tej myśli. Ważne, że profesor nie odmówił. Nigdy nie życzyła nikomu śmierci, lecz to miejsce było potrzebne natychmiast. Żeby tylko… Wracała niespokojna. Szeptała w duchu: „Panie Jezu Chryste, oddaję Ci mego syna wraz ze wszystkimi jego cierpieniami. Pomóż mu”. Modliła się całą powrotną drogę.

Następna noc naznaczona były dalszą niepewnością. Rurka intubacyjna dławiła. Uciskała język i uniemożliwiała przełykanie. Hubert większość śliny wypluwał. Nie było mowy, by coś zjadł. Konieczne stało się podłączanie kroplówek.