Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Tyson. Żelazna ambicja

Tyson. Żelazna ambicja

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8129-301-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Tyson. Żelazna ambicja

Nowe oblicze Bestii! Mike Tyson powraca z nową książką!

Duet Mike Tyson i Larry Sloman powraca!

„Właśnie patrzymy na przyszłego mistrza świata w wadze ciężkiej” – powiedział, kiedy po raz pierwszy ujrzał go na ringu. Mike Tyson miał zaledwie 13 lat, za sobą rozboje, włamania i kradzieże. Gdyby nie on, podzieliłby los kolegów z Brooklynu, którzy ginęli w młodym wieku lub na długie lata trafiali za kraty.

Cus D’Amato odmienił życie Mike’a. Zakradał się w nocy do jego pokoju i szeptał, że zostanie mistrzem. Stosował hipnozę, przekonywał, że nie ma lepszego od Tysona, a przed walką mówił: „Chciałbym, żebyś połamał mu żebra”. Wszystko po to, by zaszczepić w Mike’u gen czempiona. I stworzyć Bestię, która będzie siała postrach wśród rywali, jeszcze zanim wybrzmi pierwszy gong.
W tej książce Mike Tyson wspomina lekcje życia odebrane od trenera i mentora, który wyciągnął go z poprawczaka i zaprowadził na szczyt. Po hardkorowej Mojej prawdzie przyszedł czas na ukazanie nowego oblicza Bestii. I opowiedzenie historii 70-letniego białego staruszka o irlandzkich korzeniach, który w Tysonie zobaczył kogoś więcej niż czarnego nastolatka z niebezpiecznej dzielnicy.

 

 

Nie mogłem oderwać się od tej książki! Fascynująca jak życie Mike’a Tysona. A na dodatek unikalne wspomnienia Mike’a o jego pierwszym nauczycielu boksu Bobbym Stewarcie oraz Cusie D’Amato – mentorze i przybranym ojcu Mike’a. Zdaniem Cusa najlepszymi pięściarzami byli ludzie, którzy umieli w życiu pokonać największe przeciwności. A Tyson pokonywał Himalaje przeciwności.
Andrzej Kostyra, „Super Express”

„Życie jest jak boks, wszystko sprowadza się do psychologii” – mówi Cus D’Amato, człowiek, który stworzył Mike’a Tysona. Żelazna ambicja, książka Tysona i Larry’ego Slomana, to pasjonująca opowieść również o nim, niezwykłym trenerze i jego niekonwencjonalnych metodach, które stosował, budując psychikę najmłodszego mistrza świata wagi ciężkiej w boksie.
Janusz Pindera, dziennikarz i komentator

Niezwykłe połączenie wspomnień i biografii. Mike Tyson przedstawia jedną z najbardziej niezwykłych postaci w historii boksu. Jego miłość do Cusa D’Amato jest więcej niż widoczna, ale nie prowadzi na szczęście do pominięcia niezliczonych wad człowieka, który wychował najmłodszego w historii mistrza świata wagi ciężkiej.
Publishers Weekly

Znany ze swej ciemnej strony mistrz boksu ujawnia drugie oblicze, wspominając swojego mentora i trenera. Tyson z szacunkiem i serdecznością pisze o D’Amato. Piękny hołd oddany legendzie boksu, która odeszła krótko przed rozpoczęciem przez Mike’a wielkiej kariery.
Kirkus Reviews

 

Mike Tyson
Właściwie Michael Gerard Tyson. Urodzony 30 czerwca 1966 roku w Brownsville, w stanie Nowy Jork. Zawodowy pięściarz w latach 1985–2005. Najmłodszy mistrz świata wagi ciężkiej. Jego zawodowy rekord to 50 zwycięstw (44 przez nokaut) i sześć porażek. Trzykrotnie żonaty, ojciec ósemki dzieci.

Larry Sloman
Amerykanin urodzony w 1950 roku. Ukończył socjologię. Pisał dla „Rolling Stone” i był redaktorem naczelnym „High Times” oraz „National Lampoon”. Współtwórca autobiografii Mike’a Tysona Moja prawda (Wydawnictwo SQN, 2014). Mieszka w Nowym Jorku. Kiedy nie pisze, gra w hokeja na lodzie.

Polecane książki

Dziennikarka Rayne Hardwicke jedzie do Monte Carlo w jednym celu – chce się spotkać z Kingsleyem Clayborne’em i wyrównać rachunki z przeszłości. Kingsley zbudował bowiem warte miliony imperium kosztem jej ojca. Zadanie jednak okazuje się bardzo trudne. Jako nastolatka Rayne ko...
Składający się z 10 luźno ze sobą powiązanych scen, rozgrywających się w pierwszych godzinach powstania listopadowego. Ukazuje złożoność postaw jego uczestników i oponentów, a także dylematy nimi targające....
Przewodnik po demokracji oddolnej w Polsce to kolejna pozycja Mirosława Matyi, w której udowadnia, że oddolna demokracja, oparta na instrumentach referendum, inicjatywy obywatelskiej i weta obywatelskiego, może doprowadzić do długo oczekiwanego przez Polaków przesunięcia środka ciężkoś...
Beata, nieatrakcyjna singielka, czuje się zastraszona. Szef chce ją wyrzucić z pracy, przyjaciele zdradzają, sąsiedzi napastują, w dodatku policja oskarża o zamordowanie starego kolekcjonera sztuki. Kiedy przypadkowo w ręce Beaty trafia magiczne kółeczko wywołujące stan zakochania, nienawiść jej...
„Małżeństwo" to według Wielkiej encyklopedii powszechnej „kulturowo akceptowany związek między osobami przeciwnej płci, w którym utrzymywanie stosunków seksualnych jest aprobowane i z którym jest związane oczekiwanie, że narodzą się w nim dzieci. M. stanowi podstawowy, powszechnie społecznie uznawan...
Życie można przeżyć na różne sposoby – radośnie, nie przejmując się niczym, smakując każdą mijającą chwilę lub też rozważnie, jakby każdy dzień miał być ostatnim dniem naszego życia. Chcemy być szczęśliwi, ale czy potrafimy znaleźć szczęście w tym, co nas otacza, w naszej codzienności, pośród tr...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Larry Sloman i Mike Tyson

Pamięci Cusa D’Amato, dzięki któremu stałem się lepszy, niż wydawało się to możliwe

Wstęp

Wyglądam przez okno mojego apartamentu w hotelu Ritz-Carlton, który znajduje się w nowojorskim Battery Park City. W drugim pokoju moja żona Kiki dogląda dwójki naszych dzieci. Milan przygotowuje jakiś projekt rękodzielniczy, a Rocco, jak to Rocco, szaleje gdzie się da. Przyjechałem do Nowego Jorku, żeby pojawić się gościnie w Barclays Center, gdzie Deontay Wilder będzie bronił tytułu mistrza świata federacji WBC w wadze ciężkiej w pojedynku z Arturem Szpilką. Wilder? Szpilka? Kiedyś powiadano, że w boksie liczy się tylko waga ciężka. Te czasy dawno minęły.

Patrzę na okolice Wall Street i wracam myślami do tamtych lat, gdy dorastałem w Brownsville na Brooklynie. Mojej żonie się wydaje, że gdy rozmawiam z nią o dzieciństwie, robię to po to, aby połechtać własne ego. Mówię jej: „Kochanie, do dziś nie wierzę w to wszystko, co przytrafiło mi się w życiu”. Kiki nie jest w stanie pojąć, w jak kurewskiej biedzie dorastałem. Pokazuję jej wtedy ulice, na których już jako dziewięciolatek przyciskałem ludzi do ściany i zrywałem im z szyi łańcuszki.

Jeśli tylko trochę bardziej uniosę głowę, dojrzę 42nd Street. To był nasz plac zabaw. Przesiadywałem w salonach gier komputerowych albo zakradałem się do Bond’s International Casino, aby oskubać kieszenie ludziom, którzy przyszli tam posłuchać muzyki. Na 42nd Street każdy wieczór był jak weekend. Dzisiaj okolice Times Square wyglądają zupełnie inaczej. Teraz po ulicach chodzą tam ludzie przebrani za postacie z bajek z Disneya, z którymi można sobie zrobić zdjęcie, jest też Nagi Kowboj z gitarą. Wszyscy trzymają w rękach aparaty i smartfony, robią sobie selfie z obcymi ludźmi. Wyobrażam to sobie z ludźmi, z którymi przesiadywałem na Times Square! „Hej, stary, zróbmy sobie selfie!” Pierdolone selfie, popieprzyło cię? W latach 70. robienie jakichkolwiek zdjęć w pobliżu obcych ludzi w ogóle nie wchodziło w grę. Wtedy nieznajomym nie mówiło się nawet „dzień dobry”. Jakiś zjeb rzuciłby się na ciebie z pięściami i zostawiłby cię na ulicy w śpiączce.

Sam należałem wtedy do tego zaklętego kręgu. Okradałem ludzi i kupowałem sobie za to fajne rzeczy, chociaż zaraz potem te sportowe buty, kurtkę czy biżuterię odbierał mi jakiś większy dzieciak. Jak pokonać tych wielkoludów? Wszyscy się ich bali. Tak się jakoś złożyło, że żadna z tego typu sytuacji nie skończyła się dla mnie śmiercią. „Stary, to Mike”, mówił któryś z moich starszych i popularnych przyjaciół, a wtedy ci źli kolesie po prostu mnie puszczali. Zacząłem podejrzewać, że jest mi pisane coś szczególnego. Od zawsze wiedziałem, że nie zdechnę w rynsztoku – że przydarzy mi się w życiu coś, dzięki czemu zdobędę szacunek. Ciągle jeszcze byłem tylko ulicznym szczurem, który nie miał za grosz pewności siebie, ale już wtedy pragnąłem chwały, sławy. Chciałem, żeby cały świat na mnie patrzył i mówił mi, że jestem piękny. Tyle że byłem wtedy pieprzonym śmierdzącym grubasem.

To zabawne, ale w tamtych czasach czułem się wyjątkowy między innymi dlatego, że grał wtedy pewien biały baseballista, który nazywał się Mike Tyson. Facet był zwykłym wyrobnikiem w St. Louis Cardinals, ale miałem tak samo na imię i nazwisko i z tego powodu po prostu wiedziałem, że coś w życiu osiągnę.

Potem poznałem innego białego – dżentelmena włoskiego pochodzenia. Cus D’Amato odmalował przede mną piękną wizję chwały. Gdyby nie on, nie siedziałbym dzisiaj w eleganckim hotelu. Pewnie mieszkałbym teraz w jakimś ciasnym bloku w Brownsville i tłustą łyżką jadł skrzydełka, a nie zamawiał makaron penne przez room service. Mógłbym też już nie żyć.

Jako dzieciak bałem się wracać na 42nd Street. Przecież w każdej chwili mógł rozpoznać mnie ktoś, kogo wcześniej obrobiłem, ktoś mógł zacząć mnie gonić i spuścić mi lanie. Teraz nie mogę przejść się tą ulicą, bo pewnie nie przeżyłbym miłości fanów. Czyż to nie szalone? Idę sobie 42nd Street i tyle osób chce przybić ze mną piątkę, że w końcu muszę wsiąść do samochodu.

Nie dotyczy to tylko moich starych rewirów. Nie mogę swobodnie chodzić po ulicy właściwie nigdzie na świecie. Kijowo, nie? Nawet w Dubaju nie mogę po prostu iść na zakupy do jubilera. Jak tylko wyjdę z hotelu, zaraz ktoś się na mnie rzuca.

Wszystkiemu winny Cus. Nie chciałbym wyjść na marudę – jestem bardzo wdzięczny za to, w jakiej znalazłem się sytuacji. Nie bardzo jednak rozumiem, jak do tego doszło. Jak to możliwe, że menedżer i trener pięściarski, który na co dzień przebywał w północnych rejonach stanu Nowy Jork, przez 10 minut spoglądał na mój sparing i na tej podstawie przewidział, że zostanę najmłodszym w historii mistrzem świata wagi ciężkiej? Przecież miałem wtedy ledwie 13 lat.

Ta książka opowiada o naszej znajomości i współpracy. Cus D’Amato należał do najbardziej wyjątkowych ludzi, jacy kiedykolwiek stąpali po ziemi. Wpłynął na życie tak wielu młodych ludzi i pomógł im zmienić je na lepsze. Brał pod swe skrzydła słabych i czynił ich mocnymi. Wziął też grubego i przerażonego 13-latka i zrobił z niego faceta, który nie może wyjść na ulicę, bo ma najbardziej rozpoznawalną twarz na świecie.

Rozdział 1

Zanim uratował mnie Cus, zrobiły to gołębie. Jako dzieciak byłem grubym popychadłem. Takim typowym dzieciakiem, co to kradnie mu się drobne i któremu zrzuca się na ziemię drugie śniadanie albo tłucze okulary, by wetknąć je do baku ciężarówki stojącej gdzieś koło szkoły. Właściwie codziennie ktoś mnie w ten sposób nękał, aż pewnego razu trafiłem na dach jednego z pobliskich budynków. Starsi i bardziej popularni chłopcy kazali mi posprzątać odchody gołębi, które tam hodowali. Jakoś mi się to nie kleiło. Ptaki były takie małe, takie byle jakie. Co miały w sobie takiego, że interesowały się nimi popularne chłopaki? Z uśmiechów na ich twarzach wyczytałem jednak, że gołębie były dla nich najważniejsze na świecie.

Gdy inni zobaczyli mnie wtedy na dachu, w towarzystwie tych kolesi, śpiewka się zmieniła: „Nie ma co z nim już zadzierać. Teraz trzyma z tamtymi”. Kolesiom od gołębi się nie podskakiwało. Krążyły plotki, że gdy ktoś próbował coś majstrować przy gołębiach, to zlatywał z dachu.

Na początku zostałem pomagierem od gołębi, potem awansowałem do świata drobnej przestępczości. Nigdy nie trzymałem z dzieciakami w moim wieku. Szkolili mnie starsi kumple, tacy jak Bug czy Barkim. Byłem od nich mniejszy, więc moje zadanie polegało na tym, żeby wejść do domu przez okno i otworzyć drzwi − żeby oni mogli go obrobić. Pewnego razu Bug i ja zostaliśmy zamknięci w środku. Bug żartował wtedy, że on trafi do więzienia przez duże „w”, a mnie czekają wakacje w poprawczaku, takie z mlekiem i ciasteczkami. Przypominało to trochę szkołę zawodową, uczyłem się życia na ulicy od starszych chłopaków.

Przybywało mi lat i byłem coraz większy, nadal jednak czułem się jak mały okularnik, którego wszyscy rozstawiali po kątach. Nigdy nie przypuszczałem, że zostanę pięściarzem, choć miałem wtedy dobrego kumpla Wise’a, który boksował amatorsko. Paliliśmy razem trawę i markowaliśmy ciosy. Wise zawsze wykonywał wtedy przekładankę nogami, tę charakterystyczną dla Alego. Pierwszą bójkę zaliczyłem przez przypadek. W tamtym czasie miałem już własne gołębie, kupione z pieniędzy z kradzieży. Trzymałem je w opuszczonym budynku, tuż obok tego, w którym mieszkałem. Pewien chłopak, Gary Flowers, ukradł mi jednego ptaka. Zażądałem, żeby mi go oddał, a wtedy wyciągnął go z płaszcza, ukręcił mu łeb i wytarł we mnie całą krew. Wściekłem się, ale bałem się z nim bić, ostatecznie jednak jeden z kumpli na mnie przycisnął: „Mike, musisz mu przyłożyć”. Walnąłem go zatem prawą ręką, a on po prostu upadł. Byłem zdumiony, nie bardzo wiedziałem, co powinienem teraz zrobić. Przypomniała mi się wtedy ta przekładanka Alego w wykonaniu Wise’a, zacząłem więc mielić nogami i wszyscy się roześmieli. Wtedy poznałem smak aplauzu.

W mojej dzielnicy bójki były popularnym zajęciem. Kto umiał się bić, ten mógł liczyć na szacunek. Takiego nikt nigdy nie próbował skroić. W związku z tym zacząłem budować sobie reputację pięściami. Szczególnie dobrze szło mi w bardziej podstępnych zagrywkach. Gdy któryś z moich rywali się poślizgnął, atakowałem go na ziemi. Oczywiście nie zawsze wygrywałem. Sporo obrywałem, bo walczyłem ze znacznie starszymi mężczyznami. Miałem 11 czy 12 lat, ale biłem się z 30-latkami, których pokonałem w grze w kości, a oni nie chcieli wypłacić kasy jakiemuś dzieciakowi. Gdy jeden nie zapłaci, to nikt już nie będzie płacił, więc ruszałem na takiego z pięściami. Mogli mieć spluwy, ale się tym nie przejmowałem. Wiedzieli, że nie odpuszczę, musieli zatem się bić albo wyjąć pistolet i mi nim przywalić.

Gdy byłem młody, wydawało mi się, że moi kumple i ja już zawsze będziemy trzymać się razem. Życie nie jest jednak łatwe, kolejni przyjaciele zaczęli umierać. Nigdy nie znałem nikogo, kto by się ożenił, przestał kraść i się ustatkował. Wychodziłem z założenia, że będziemy ulicznymi przestępcami tak długo, aż ktoś nas zabije, jeśli my nie zdążymy zabić jego. Czasem ktoś z kumpli ginął przy robocie – ktoś go zadźgał albo zastrzelił. Ktoś mógłby pomyśleć, że ruszymy pędem do domu, żeby donieść o wszystkim matce biedaka, ale my kombinowaliśmy tylko, jakby tu rąbnąć coś jeszcze. Nie wracaliśmy do domu, dopóki nie ukradliśmy jeszcze trochę pieniędzy. Przypominaliśmy pieprzone rekiny – wiecznie do przodu.

Moja matka miała coraz bardziej dość mojego życia drobnego złodziejaszka, bo coraz częściej trafiałem do Spofford. Oficjalnie nazywało się to Bridges Juvenile Center i było zasiedloną przez szczury dziurą przy Spofford Avenue w Hunts Point na Bronksie. Przypominało to szkolny zjazd, wszyscy znali się z imienia. Może nie było klimatyzacji, ale każdy dostawał łóżko i trzy ciepłe posiłki, no i oczywiście mleko z ciasteczkami.

Podczas jednego z moich pobytów w tym miejscu, niedługo po moich 12. urodzinach, wyświetlali tam Niepokonanego, film z 1977 roku, w którym Muhammad Ali gra samego siebie. Podobał mi się wtedy jego styl, choć boksem jako takim w ogóle się nie interesowałem. Chętnie oglądałem wtedy wrestling i takich zawodników, jak Bruno Sammartino czy Killer Kowalski. Walkę Alego widziałem tylko raz – to był jego drugi pojedynek z Leonem Spinksem. Sterczeliśmy sobie z kumplem na rogu w Brownsville, gdy zobaczyliśmy, że jakiś facet wchodzi do sklepu. Ktoś nam podszepnął, że koleś ma przy sobie gotówkę i talony na żywność, więc ruszyliśmy za nim. Poszedłem w głąb sklepu, chwyciłem jakieś chipsy i zadbałem o to, żeby znaleźć się tuż przed nim. Wszyscy wgapiali się w telewizor, na którym leciała walka Alego. Upuściłem paczkę z chipsami i się po nią schyliłem, przez co nasz cel musiał się zatrzymać, a wtedy mój kumpel dobrał mu się do kieszeni. Gotowe! Uwielbiałem Alego, ale sama walka w ogóle mnie nie obchodziła.

Za to film biograficzny, który oglądałem w Spofford w towarzystwie kilkuset innych dzieciaków, zrobił na mnie duże wrażenie. A gdy się skończył i rozbłysły światła, na scenę wyszedł do nas sam Ali. Najpierw zaniemówiliśmy, a potem wybuchła wielka radość. Ali zaczął nam opowiadać o swoim aresztowaniu, o pobycie w więzieniu, o tym, jak odchodził tam od zmysłów. Mówił niesamowite, naprawdę inspirujące rzeczy. Tamto wystąpienie wiele w moim życiu zmieniło. To oczywiście nie tak, że go wysłuchałem i postanowiłem zostać pięściarzem. Po prostu stwierdziłem, że chcę być sławny. Zależało mi, by doświadczyć uczucia, które pojawia się, gdy ludzie zaczynają szaleć na sam twój widok. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, co będę musiał zrobić, żeby inni zaczęli się tak w stosunku do mnie zachowywać.

Tym razem trafiłem do Spofford za włamania. Odsiadywałem właśnie szósty miesiąc z 18-miesięcznego wyroku. Spofford to ośrodek tymczasowy, trwały przygotowania do przeniesienia mnie do innego zakładu poprawczego. Kombinowałem, jak mogłem, aby przed przeprowadzką zebrać trochę fantów. Trzeba być bystrym i ukraść tylko takie rzeczy, które w nowym miejscu da się na coś wymienić. Takiego zakładu nie można opuścić z gołymi rękami, w nowym poprawczaku na wstępie zostanie się uznanym za cipę i frajera.

Woziłem się wtedy z Darrylem „Zabójcą” Baumem. Chłopaki z Brownsville zawsze trzymają się razem. Dostałem cynk, że w budynku obok siedzi pewien czarnuch z Bronksu, który ma przy sobie trochę złota. Ruszyliśmy więc mu je odebrać. Byłem w końcu złodziejem. Wszyscy znali mnie jako Mike’a Złodzieja z Brownsville. Uznaliśmy, że trzeba poczekać, aż trafimy razem z tym kolesiem do siłowni. Większość osadzonych nie zdejmowała biżuterii, ludzie mieli ją zawsze na sobie. Poszedłem z Darrylem na siłownię i go wypatrzyliśmy. Zachowywał spokój. Podszedłem do niego, a wtedy walnął mnie prosto w twarz. Darryl natychmiast się na niego rzucił i sprał czarnucha na kwaśne jabłko, a potem zabraliśmy mu biżuterię.

W Spofford nieustannie się w coś pakowałem. Tuż przed planowanym przeniesieniem nasz budynek mieszkalny bił się z chłopakami z drugiego budynku. Zostałem wtedy złapany z nożem. Stanąłem przed dyrektorem zakładu, który odczytał raport spisany przez strażników z poprzedniej zmiany. Kazał mi wstać i poddać się karze. Za posiadanie noża należało mi się 10 uderzeń w głowę połową kija bilardowego.

Raz, dwa, trzy, cztery… Strażnicy byli naprawdę brutalni, lali nas jak psy.

Kilka dni po tamtej chłoście przyszedł do mnie pracownik odpowiedzialny za mój przypadek i poinformował, że zostaję przeniesiony i że ostatni rok wyroku odsiedzę gdzie indziej. Nikomu się nie mówi, dokąd zostanie przeniesiony, żeby nie można było powiedzieć kumplom, gdzie się będzie. Następnego ranka przyszło dwóch strażników. Skuli mnie, wsadzili na tylne siedzenie samochodu i wywieźli do Johnstown na północy stanu Nowy Jork. Jechałem do zakłady Tryon, o którym nigdy nie słyszałem. Myślałem sobie wtedy: „Nikogo tam nie znam, będę więc musiał kogoś podźgać nożem. Takie życie”.

Ośrodek Tryon School for Boys oferował zupełnie inny standard niż Spofford. Znajdował się w lesie, jakąś godzinę drogi na północny zachód od Albany. Dzieciaki mieszkały w osobnych domkach. Były tam kryty basen, fajna siłownia i różne zajęcia, można było na przykład hodować bażanty. Nie przyczepili mi łatki „agresywnego”, dlatego początkowo trafiłem do Briarwood Cottage, domu otwartego. Miałem tam własny pokój, który nie był zamykany na zamek.

Od razu zacząłem wariować, atakowałem inne dzieciaki, rzucałem się na strażników, na każdego, kto mi się napatoczył. Zacząłem sobie wyrabiać reputację. Mike Tyson, ten psychol, pieprzony pojeb, gotowy bez powodu dać ci w pysk albo chlusnąć w twarz gorącą wodą. Miarka przebrała się pewnego dnia, gdy szedłem na zajęcia. W korytarzu mijałem się z jakimś kolesiem, który usiłował zwinąć mi czapkę, ale mu ją wyrwałem. Musiałem odczekać 45 minut do końca lekcji, ale przez cały ten czas myślałem tylko o tym, co zrobię temu gościowi. Gdy tylko nauczyciel nas puścił, odnalazłem go i spuściłem mu łomot.

I to by było na tyle, jeśli chodzi o moją swobodę. Pojawiło się dwóch strażników, którzy odprowadzili nie do Elmwood, domu zamkniętego. Tam już trzeba było się sprawować, bo jak ktoś dalej się stawiał, to wielcy wieśniacy w mundurach strażników się z nim nie patyczkowali. Do Elmwood trafiały największe sukinsyny. Dla mnie było to niemal wyróżnienie.

Gdy tylko znalazłem się w Elmwood, zamknięto mnie w celi, wcześniej jednak rozebrano mnie do naga i zabrano mi materac. Byłem chyba na jakiejś obserwacji psychiatrycznej jako potencjalny samobójca. Co pół godziny ktoś do mnie zaglądał. Siedziałem w izolatce, w drzwiach znajdowało się jednak malutkie okienko, przez które słyszałem przechodzących obok innych osadzonych. „Hej, co tam się dzieje?”, krzyczałem. Jeden z chłopaków odkrzyknął, że właśnie skończył się sparing z panem Stewartem, jednym ze strażników w Tryon. O Bobbym Stewarcie słyszałem już wcześniej. Prowadził własny program bokserski i wszyscy, którzy mieli okazję brać w nim udział, zawsze się śmiali i sprawiali wrażenie zadowolonych. Potrafił na przykład zrobić taki unik, żeby dzieciak w ringu go nie trafił i się wywrócił. Wtedy wszyscy wokół wybuchali śmiechem. Uznałem, że chcę do nich dołączyć.

Za każdym razem, gdy ktoś przychodził sprawdzić, czy wszystko u mnie w porządku, błagałem o spotkanie z panem Stewartem. Wreszcie ktoś po niego zadzwonił. „Jest zupełnie spokojny, uprzejmy. Zjadł i poprosił o możliwość umycia się. Ciągle powtarza, że chce z tobą rozmawiać”, powiedzieli mu. Stewart zaczekał, aż wszyscy pójdą spać. Nie chciał, żeby inni się dołączyli, gdybym jednak zaczął się rzucać. Wtedy do mnie przyszedł. Z hukiem otworzył drzwi i wparował do celi.

– Czego ode mnie chcesz? – wrzasnął.

Jeszcze dziś na to wspomnienie przechodzą mnie dreszcze.

– Chcę być pięściarzem – odparłem.

– Tak samo jak wszyscy inni – warknął. – Gdyby byli pięściarzami, to nigdy by tu nie trafili. Byliby teraz na wolności, chodziliby do szkoły i szukali pracy. Pracujemy tu wyłącznie z frajerami.

– Chcę tylko zostać pięściarzem, nic więcej. Zrobię wszystko, czego będzie pan ode mnie oczekiwał.

Pan Stewart krzyczał na mnie dalej, nagle jednak zmienił ton.

– W porządku, zrobimy tak. Udowodnij, że potrafisz inaczej się zachowywać. Będziesz chodził na zajęcia bez żadnych wyskoków. Zaprezentuj mi miesiąc dobrego sprawowania, a wtedy pomyślimy.

Stewart powiedział mi później, że pracował w tym zakładzie 10 lat, ale nigdy wcześniej nie spotkał nikogo, kto byłby tak niepewny siebie jak ja. Powiedział, że potrafił sobie bez problemu wyobrazić, jak kradnę portfel, gdy nikt nie widzi, ale w głowie mu się nie mieściło, żebym miał stanąć z kimś do konfrontacji. Gdy wparował do mojej celi, nie umiałem nawet spojrzeć mu w oczy. Byłem szalonym ulicznikiem, a przy tym nieśmiałym dzieciakiem. Nie byłem typem lidera, umiałem jedynie podążać za innymi. Wtedy potrafiłem tylko oszukiwać, kraść, rabować i kłamać.

Stewart codziennie sprawdzał raporty pod kątem mojego zachowania. Przekonał się, że nie tylko robiłem wszystko, co do mnie należało, ale sam pytałem pracowników ośrodka, czy nie znalazłaby się dla mnie jakaś dodatkowa praca. Prosiłem ich, żeby odnotowywali moje prośby w dzienniku, bo chciałem, żeby Stewart je zobaczył. W ciągu sześciu dni dołączyłem do najlepszych uczniów w mojej klasie. Cóż, moja rodzina pochodzi z Południa, w domu nauczyłem się zatem, jak zachowywać się spokojnie, jak należy rozmawiać z ludźmi, zwrotów typu „Tak, proszę pani. Nie, proszę pana”.

Pan Stewart zaczął czytać moje akta i znalazł w nich adnotację, że jestem nieomal upośledzony umysłowo. Poszedł z tym do zakładowej psycholog i zapytał, co to znaczy, na co powiedziała mu, że mam ograniczenia intelektualne. Zapytał ją, jak się to diagnozuje, na co ona odparła, że dali mi do napisania testy. „Testy?! Przecież on nie umie dobrze czytać ani pisać, jak można na tej podstawie diagnozować u niego upośledzenie umysłowe? Obserwuję go od dłuższego czasu, to bystry chłopak, po prostu nie umie czytać i pisać. Sam nie umiem wybitnie czytać i pisać, ale to nie oznacza, że jestem upośledzony!” Pani psycholog zaczęła coś ględzić, a wtedy Stewartowi puściły nerwy. Powiedział jej, że sama jest upośledzona. Dostał za to pisemną naganę. Uwielbiam Bobby’ego. To jeden z tych Irlandczyków, którzy nie owijają w bawełnę.

Dalej się pilnowałem, dalej zbierałem dobre oceny i wydawało się, że pan Stewart jest pod wrażeniem moich postępów. Przekonałem się o tym, gdy pewnego dnia pojawił się na siłowni. Właśnie siadałem na urządzeniu do wyciskania.

– Co ty wyprawiasz? – zapytał. – Masz na tej maszynie 115 kilogramów.

– Chłopaki powiedzieli, że nie dam rady tego podnieść – odparłem.

– Nie rób tego. Zacznij od 60 kilogramów – powiedział.

Odwrócił się, a kiedy znów na mnie spojrzał, wyciskałem już 115 kilogramów. Dziesięć powtórzeń, byłem wtedy cholernie silny. Wieści o moim wyczynie dotarły chyba do jego przełożonego, bo gdy Stewart zdecydował w końcu, że pozwoli mi ze sobą sparować, jego szef się zmartwił.

„Chryste, wiem, że jesteś w formie, ale ten chłopak jest silniejszy od nas wszystkich razem wziętych. Bądź ostrożny – przykazał Bobby’emu. – I pamiętaj, że nie możemy sobie pozwolić, żeby jeden z osadzonych publicznie pobił pracownika zakładu”.

W dniu mojego pierwszego sparingu ze Stewartem byłem mocno podekscytowany. Pozostałe dzieciaki znały moją reputację, słyszały o moich bójkach na ulicach Brooklynu, więc wszyscy czuli się podjarani. Zaczęliśmy boksować. Wydawało mi się, że jakoś sobie radzę, bo on chował się za gardą, a ja coś tam trafiałem. Nagle, gdy rozdzielaliśmy się po klinczu, sukinsyn przywalił mi w żołądek i padłem na deski. Nigdy dotąd nie czułem takiego bólu. Miałem wrażenie, że zaraz zwymiotuję wszystko, co zjadłem przez poprzednie dwa lata. Momentalnie wstałem, ale nie mogłem oddychać.

„Musisz to rozchodzić – warknął. – Musisz to rozchodzić”. Wreszcie zaczerpnąłem powietrza i wznowiliśmy walkę. Gdy skończyliśmy, zapytałem, czy może mnie nauczyć zadawania takich ciosów w żołądek. Przydałyby mi się podczas napadów.

Zostałem ostro sponiewierany w ringu, ale się nie poddałem. Na nasz sparing przyszli wszyscy osadzeni i większość pracowników zakładu. Odpowiadało mi, że jestem w centrum uwagi. Chciałem, żeby inni na mnie patrzyli i mnie podziwiali, a kiedy tak się wreszcie stało, odbiło mi! Dostałem hopla.

Kiedy Stewart się przekonał, że wracam, chociaż za każdym razem łoi mi skórę, zaczął mnie uczyć. Czekaliśmy do dziewiątej, gdy pozostałe dzieciaki lądowały w łóżkach. Wtedy szliśmy do pustej sali i pracowaliśmy od wpół do dziesiątej do jedenastej wieczorem, bo o tej porze ja też musiałem iść spać. Pan Stewart stał i wyprowadzał ciosy w moim kierunku, a ja miałem robić uniki, potem się zmienialiśmy. Nigdy w życiu nie miałem żadnego celu poza kradzieżą, ale Bobby podsunął mi coś, na czym mogłem się skupić. Pragnienie kradzieży zamieniłem w pragnienie boksowania. Po skończonym treningu wracałem do pokoju i do trzeciej nad ranem ćwiczyłem po ciemku to, czego się właśnie nauczyłem. Wiem, że Stewart był pod wrażeniem mojej etyki pracy. Miał przeczucie, że to, co wspólnie robimy, przyda mi się również poza ringiem.

Byłem do tego stopnia podekscytowany, że podczas jednej z należnych mi rozmów telefonicznych z matką oddałem słuchawkę Bobby’emu. Powiedział jej, że robię znakomite postępy i że jeżeli będę pracował tak dalej, wyjdę na ludzi. Tylko się roześmiała i podziękowała mu za te słowa. Dotychczas nie dałem jej żadnych powodów, by optymistycznie mogła pomyśleć o mojej przyszłości.

Pan Stewart był pod dużym wrażeniem moich postępów, ale martwił się, co się ze mną stanie, gdy zostanę zwolniony z zakładu. Wiedział, że jeśli wrócę na Brooklyn, ponownie mogę zacząć myśleć o przestępstwach. Myślał o znalezieniu mi jakiejś salki treningowej, ale potem wpadł na inny pomysł.

Pewnego dnia usiadł ze mną po sparingu i powiedział:

– Posłuchaj, żona się na mnie wścieka. Wracam do domu ze złamanym nosem i podbitymi oczami. Nie mogę już z tobą boksować, ale zabiorę cię gdzieś, gdzie wprowadzą cię na wyższy poziom. Chcesz? Obawiam się, że jak już stąd wyjdziesz, to albo zginiesz, albo znowu cię zamkną.

– Nie – zaprotestowałem. – Nie ruszam się stąd, chcę zostać z panem.

– A ja chciałbym, żebyś pracował z Cusem D’Amato. To znany trener, facet, dzięki któremu Floyd Patterson został mistrzem świata w wadze ciężkiej. Dzięki niemu José Torres sięgnął po tytuł mistrzowski w wadze półciężkiej. Opiekuje się tylko tymi, którzy się zachowują i są gotowi ciężko pracować. Być może mógłbyś zamieszkać u niego w domu.

Zanim Bobby zadzwonił do Cusa, pokazał mi kilka sztuczek, którymi miałem zaimponować staremu trenerowi. Jedną z nich był krok po przekątnej, dzięki czemu mogłem wyprowadzać cios, wychodząc z narożnika. Poćwiczyłem trochę i opanowałem ten trik. Wtedy Stewart skontaktował się z Cusem i zapytał, czy nie zechciałby rzucić na mnie okiem.

– Oczywiście – odparł Cus. – Jeśli uważasz, że chłopak ma potencjał, to jutro go do mnie przywieź.

W drodze na miejsce Stewart usiłował poskramiać moje oczekiwania.

– Nie wiem, Cus może za pierwszym razem nie dostrzec w tobie nic szczególnego – powiedział. – Może jednak pozwoli nam wrócić. Jeśli tak będzie, to popracujemy jeszcze trochę i będziemy do niego wracać tak długo, aż w końcu zmieni zdanie.

Klub pięściarski Cusa znajdował się na piętrze nad posterunkiem policji w Catskill. W środku wyglądał dość obskurnie, stał tam niewielki ring. Na ścianach wisiało mnóstwo zniszczonych wycinków z gazet. Zastaliśmy tam kilku starszych białych i jednego młodszego, Teddy’ego Atlasa, asystenta Cusa. Zostałem mu przedstawiony i w jednej chwili zrozumiałem, że to on o wszystkim tu decyduje. Biła od niego aura, która przytłaczała wszystkich innych. Uścisnął mi dłoń. Nie uśmiechał się, nie było po nim widać śladu emocji.

Teddy Atlas rzucił na mnie okiem i stwierdził:

– Nie mamy nikogo, kto mógłby z nim boksować.

Stewart powiedział, że to on wejdzie ze mną do ringu. W pierwszej rundzie szło mi naprawdę dobrze, naciskałem pana Stewarta, wyprowadzałem kolejne ciosy. Wykonaliśmy ten manewr z wychodzeniem z narożnika. Spojrzałem wtedy na Cusa i po raz pierwszy dostrzegłem na jego twarzy uśmiech.

– Wow! Wow! – rzucił. – Pięknie!

W drugiej rundzie dalej naciskałem Stewarta, on jednak dwukrotnie mnie trafił, wywołując u mnie obfity krwotok z nosa. Bardzo źle to wyglądało, więc Atlas wskoczył na ring.

– Dobra, Bobby, starczy. Dość już widzieliśmy – stwierdził.

– Nie, o nie! – zaprotestowałem. – Pan Stewart mówi, że nigdy się nie poddajemy. Skoro już zaczęliśmy, musimy przewalczyć pełne trzy rundy.

Bobby spojrzał na Cusa, a ten rzekł, że przypominało to film. Cus był cały czerwony na twarzy. Spojrzał na swoich znajomych, a ci się uśmiechali. Bobby powiedział mi później, że ciało Cusa wyglądało jakoś inaczej.

– Jego twarz się rozświetliła. Widziałeś kiedyś przerażonego faceta, któremu włosy stanęły dęba? Cóż, Cus jest łysy, ale jego mina właśnie z tym mi się skojarzyła. Szeroko otworzył oczy i wyglądał, jakby chciał powiedzieć: „Znowu żyję”.

Cus powiedział, że mamy dokończyć trzecią rundę, w której ostatecznie poszło mi całkiem dobrze. Teddy zaczął mi zdejmować rękawice, a Cus pomagał je zdjąć panu Stewartowi.

Widziałem, że rozmawiają, ale nie słyszałem, co mówią. Z twarzy Cusa nie umiałem absolutnie nic wyczytać. Był niewzruszony. Dopiero później dowiedziałem się, że zapytał wtedy Bobby’ego: „Czy chłopak byłby zainteresowany treningami u nas?”. Bobby wiedział, że tego chciałem, ale postanowił nie odkrywać wszystkich kart i stwierdził, że ze mną pogada.

Gdy szliśmy do samochodu, nie mogłem już znieść tego wyczekiwania.

– I co? Mogę wrócić? Co powiedział? Jak wypadłem w jego oczach? – dopytywałem Bobby’ego.

Bobby mnie popchnął i rzucił:

– Zgadnij, co powiedział.

– Pewnie powiedział, że mam nie wracać, co? – stwierdziłem. Miałem wtedy naprawdę zerowe poczucie własnej wartości.

– Nic z tych rzeczy! – odparł. – Powiedział: „Bobby, jeśli tylko zewnętrzne okoliczności nie pokrzyżują mu szyków, to patrzymy na mistrza świata w wadze ciężkiej, a może nawet mistrza wszechświata”. Tylko musicie dalej pracować.

Wtedy to ja go popchnąłem.

– No co ty – rzuciłem, a potem się rozpłakałem.

– Mówię ci, to jego opinia o tobie. Nie jesteś żadnym draniem, nie jesteś frajerem. Tamte słowa wypowiedział od razu, gdy cię zobaczył. Rozumiesz, co to znaczy? Pamiętaj tylko, że możesz to wszystko w mgnieniu oka spieprzyć. Musisz pracować.

– Jestem gotowy – odrzekłem przez łzy. – Jestem gotowy do pracy.

Rozdział 2

W drodze powrotnej do Tryon wiedziałem, że odniosę sukces. Co prawda głośno mówię, że w to wątpię, i powtarzam, że jestem głupkiem, ale w głębi siebie czuję się bogiem i wiem, że odniosę sukces. Za każdym razem, gdy stwierdzam, że „jestem nędznym gnojkiem” albo że „chcę ze sobą skończyć”, tak naprawdę usiłuję tylko zmylić moich wrogów. Wszystko, co mówię, ma swój sens – chcę zasiać zamęt w głowach rywali. Już wkrótce miałem się tego nauczyć od Cusa.

Gdy nazajutrz spotkałem Bobby’ego, powiedział: „Teraz musimy na poważnie zabrać się do roboty”. Trenowaliśmy dzień w dzień, a w niedziele Stewart dzwonił do Cusa i meldował mu o moich postępach. Co dwa tygodnie jechaliśmy do Catskill na trening pod okiem Cusa. Cus ze mną rozmawiał, a Bobby’emu mówił, czego ma mnie nauczyć tym razem. Potem, już z powrotem w Tryon, Bobby i ja ciężko nad tym pracowaliśmy. Trzy razy w tygodniu sparowaliśmy, a w pozostałe wieczory Bobby wyprowadzał ciosy, a ja pracowałem nogami, ćwicząc uniki, które pokazał mi Cus.

W szkole też szło mi bardzo dobrze. „Mam w nosie, że oblejesz wszystkie przedmioty, ale masz się zachowywać”, usłyszałem od Bobby’ego. Kilka tygodni później zadzwonił do niego jeden z moich nauczycieli: „Co się, u licha, stało z tym dzieciakiem? Czytał jak trzecioklasista, a teraz jest już na poziomie siódmej klasy. Znakomicie sobie radzi!”.

Podczas jednej z pierwszych wizyt w Catskill Cus wziął mnie i Bobby’ego na stronę.

– Posłuchaj, większość dzieciaków nie chce iść do więzienia dla dorosłych, więc mówią, że są młodsi niż w rzeczywistości – stwierdził Cus. – On jest za silny, za duży, za szybki i zbyt dobrze skoordynowany. Musi być starszy, niż mówi.

Bobby wyglądał na zdezorientowanego.

– Mike, posłuchaj uważnie. To poważna sprawa. Ile tak naprawdę masz lat? – zapytał mnie Cus.

– Trzynaście! – odparłem. Problem w tym, że na tyle nie wyglądałem. Miałem wtedy tylko 167 centymetrów wzrostu, ale ważyłem 89 kilogramów.

Gdy znów pojechaliśmy do Catskill, Bobby wziął dokumenty stanowe, z których jasno wynikało, że mam 13 lat. Cus niemal dostał zawału.

– Posłuchaj, zostaniesz mistrzem kraju. Zostaniesz mistrzem olimpijskim. To jest ci pisane. Chcesz tego? – zapytał Cus.

Wtedy nie wiedziałem, czy tego wszystkiego chcę. Bałem się, równocześnie jednak nie chciałem, żeby Cus uznał, że nie można na mnie liczyć.

– Pewnie – odparłem.

– Dobrze, w takim razie do roboty – warknął Cus.

Od tego dnia Cus nie tylko wydawał mi polecenia, ale także ze mną rozmawiał: „Rozumiesz, po co robisz te różne rzeczy?”, „Czy czujesz się z tym wszystkim dobrze?”, „Nie możesz robić wszystkiego tylko dlatego, że ja tego od ciebie oczekuję”. Pewnego dnia spojrzał na mnie i zapytał: „Czy chciałbyś odmienić swoje życie?”, a gdy skinąłem głową, powiedział: „Z tego, co widzę, jeśli nic nie będzie odwracać twojej uwagi i jeśli nie pozwolisz innym ludziom namieszać sobie w głowie, zostaniesz najmłodszym mistrzem świata wagi ciężkiej w historii”. Miałem 13 lat, a on już wtedy wierzył, że jestem niepokonany! Oczywiście odparłem, że chcę zostać mistrzem świata, a jemu ta odpowiedź wyraźnie przypadła do gustu. Ogólnie jednak to on mówił, a ja słuchałem. Rozmawiał ze mną o moich uczuciach, tłumaczył mi, dlaczego czuję się tak albo tak. Chciał dotrzeć do mojego wnętrza. Przygotowywał mnie nie tylko od strony fizycznej, ale i psychicznej. Tłumaczył mi, dlaczego czasem pięściarzy zjadają nerwy, dlaczego nasz umysł czasem utrudnia nam zadanie i wyolbrzymia trudności, które musimy pokonać. Nie wszystko rozumiałem, ale się uczyłem. Cus wiedział, jak do mnie trafić, wytłumaczyć mi wszystko po mojemu. On też był dzieciakiem z ulicy, który wyszedł na ludzi.

Po kilku miesiącach treningów nadszedł termin, gdy mogłem ubiegać się o przedterminowe zwolnienie. Pewnego dnia Bobby Stewart przyszedł do mnie do pokoju.

– Posłuchaj, czy chciałbyś zamieszkać u Cusa? Nie chcę, żebyś wracał na Brooklyn. Boję się, że albo zginiesz, albo wrócisz za kraty.

Ja też nie chciałem wracać na Brooklyn. Chciałem coś zmienić w życiu. Podobało mi się, że dzięki tym ludziom dobrze się czuję, że czuję się członkiem społeczeństwa. Przed opuszczeniem Tryon dostaje się trzy przepustki na wizyty w domu. Pierwszą z nich przeznaczyłem na to, aby pojechać na Brooklyn i zobaczyć się z mamą.

– Tylko pamiętaj, że jeśli się w coś wpakujesz, to będzie koniec wszystkiego – przestrzegał mnie Bobby.

Zostałem w domu na noc, ale nic szczególnego się nie wydarzyło. Pewnie wypaliłem jakiegoś skręta, byłem też na Times Square z moim przyjacielem Appem, ale poza tym nic więcej się nie zdarzyło. Rozmawiałem z mamą, ale była pijana, zajęta z koleżankami. Brata nie spotkałem, a siostra spędzała czas ze znajomymi. Pamiętam jednak, że właśnie wtedy poinformowałem wszystkich, że zostanę pięściarzem.

Drugą z tych przepustek wykorzystałem na wyjazd do Catskill. Tym razem były to trzy dni i dwie noce. Po raz pierwszy zobaczyłem wtedy dom Cusa. Gdy Bobby wjechał na długi, kręty podjazd, nie wierzyłem własnym oczom. Czułem się tak, jak gdybym znalazł się na podjeździe Diamonda Jima Brady’ego. Droga została nazwana na cześć rodziny Thorpe’ów, która tam wcześniej mieszkała. Sam dom był wielkim białym budynkiem w wiktoriańskim stylu. Miał ze 14 pokoi czy jakoś tak. Nigdy wcześniej niczego takiego nie widziałem. Na tyłach domu znajdowała się ścieżka, którą można było zejść nad samą rzekę Hudson.

– Mam zamieszkać tutaj? – zapytałem Bobby’ego, a on skinął głową. – Co mam tu robić? Wynosić śmieci? – Był ze mnie wtedy naprawdę sarkastyczny dzieciak.

Cusa akurat nie było, poznałem za to Camille Ewald, jego towarzyszkę życia i faktyczną właścicielkę domu. Z wyglądu taka silna Ukrainka, ale przy tym przemiła dama.

– Hej, usiądź sobie, napijemy się herbaty i porozmawiamy – powiedziała.

Typowe babskie pogaduchy. Skąd pochodzę? Czy kiedyś dokądś wyjeżdżałem? Czy się cieszę? Po chwili pokazała mi mój pokój; usiadłem na skraju łóżka i czekałem na Cusa. Pojawił się w towarzystwie innych dzieciaków, które u niego mieszkały. Zjedliśmy coś, wykonaliśmy trochę prac domowych, a potem wszyscy poszliśmy do siłowni.

Całe trzy dni upłynęły mi na treningach, lekturze czasopism pięściarskich i oglądaniu z Cusem starych filmów o tematyce bokserskiej. Nie miałem poczucia, że właśnie udało mi się na chwilę opuścić więzienie, bo odkąd poznałem Cusa, tak naprawdę nie byłem już więźniem. Cus podsycał płonący we mnie ogień. Gdy nadszedł czas powrotu do Tryon, pożyczył mi opasłe tomisko. Przeglądałem sobie tytuły, które zgromadził w biblioteczce w swoim salonie, gdy natknąłem się na Ring Boxing Encyclopedia and Record Book (Encyklopedia boksu i księga rekordów) autorstwa Nata Fleischera. Zacząłem ją czytać i byłem nią zachwycony. Momentalnie zakochałem się we wszystkich tych starych pięściarzach. We wspomnianej książce znajdowały się ich notki biograficzne i wszystkie wyniki. Przy niektórych nazwiskach znajdowały się ich zdjęcia. Byli po prostu, kurwa, piękni! Wyrzeźbieni, gotowi do walki. Nie obchodziło mnie, że niektórzy ważyli 54 kilogramy – mieli rzeźbę, a ja wiedziałem, ile pracy trzeba włożyć w taki wygląd. Gdy szło się na walkę albo oficjalne ważenie, ludzie z większą fascynacją obserwowali ciała pięściarzy niż towarzyszących im dziewczyn. Dlatego zawsze wychodzę na ważenie zgodnie ze starą szkołą, czyli w samej bieliźnie. Właśnie takie wrażenie zrobili na mnie ci bokserzy z książki – byli po prostu piękni. Zmotywowali mnie też do ciężkiej pracy, zwłaszcza że zauważyłem u siebie skłonności do tycia. Zależało mi na takim samym sześciopaku. Na wszystkich zdjęciach, na których pięściarze oddawali cios, było widać każdy ich mięsień, każdą żyłę. Marzyło mi się, że ja też będę tak wyglądał.

Cus zobaczył, że przeglądam tę książkę.

– Podoba ci się? Weź ją ze sobą.

No i wpadłem. Gdy miałem ją w rękach, była dla mnie niczym świerszczyk. Kiedy ponownie znalazłem się w Catskill, znałem ją już na pamięć. Zacząłem zamęczać Cusa pytaniami o konkretnych pięściarzy. Rzucałem jakieś nazwisko, na przykład Freddie Welsh, a Cus wszystko mi o nim opowiadał. Wystarczyło, że wspomniałem Armstronga, Canzoneriego czy Raya Robinsona, a Cus natychmiast się wkręcał: „No, to był dopiero pięściarz!”. Wtedy zaczynała się pieprzona uczta dla moich zmysłów. Chciałem dowiedzieć się jak najwięcej o tych starych mistrzach oraz ich filozofii. Ciężko pracowali, ale umieli się też zabawić, a ludzie widzieli w nich bogów. Dla mnie byli nieśmiertelni. Cus był moim łącznikiem z nimi, dlatego tak bardzo chciałem mu zaimponować. Nie mogłem się doczekać, aż pójdę z nim do sklepu, posprzątam siłownię, będę nosił jego torby. Byłem jego służącym, jego niewolnikiem. Robiłem wszystko, co mi kazał. Byłem jego niewolnikiem i czułem się z tym szczęśliwy. Początkowo nie zbliżałem się zanadto do innych pięściarzy mieszkających w jego domu. Raczej spacerowałem po posiadłości, schodziłem nad rzekę i gapiłem się na wodę. Całe to wiejskie życie było dla mnie czymś zupełnie nowym. Oczywiście rozmawiałem z ludźmi i uczestniczyłem w życiu towarzyskim, które toczyło się w domu, ale czułem się z tym dziwnie. Nie żebym był nastawiony konfrontacyjnie, po prostu odnosiłem wrażenie, że mówię innym językiem niż pozostali.

Pomysł wyjazdu do Catskill nie spodobał się mojej matce. Zgodziła się, bo chciałem jechać, wiedziałem jednak, że nie jest tym zachwycona. „Czemu tam jedziesz, do tych wszystkich białych?”, dopytywała moja siostra, a ja jej na to odpowiadałem: „Bo mam zamiar zostać mistrzem świata”. Dzień, w którym miałem zostać zwolniony z zakładu poprawczego, zbliżał się nieubłaganie, zaczęliśmy więc planować, w jaki sposób Cus mógłby formalnie zacząć sprawować nade mną opiekę. Mama nie była zachwycona moją przeprowadzką w północne rejony stanu Nowy Jork, ale ostatecznie podpisała niezbędne papiery. Może miała poczucie, że nie sprawdziła się w roli matki.

Pomogła mi wówczas cudowna pracownica opieki społecznej, Ernestine Coleman, postawna czarna kobieta z Hudson w stanie Nowy Jork, miejscowości oddalonej o wiele kilometrów od Catskill. Naprawdę się postarała, żeby ta zmiana była dla mnie jak najmniej dokuczliwa. Okazywała mi dużo empatii, a ja potrafiłem to wykorzystać. Poszło mi z nią trochę łatwiej niż z Bobbym Stewartem, ale i ona nie była naiwniakiem.

Cus pewnie od razu dostrzegł, że brakuje mi pewności siebie i że długie lata poniżania i nękania wywarły na mnie trwałe piętno, dlatego już od mojej pierwszej wizyty w Catskill zaczął podbudowywać moje ego.

– Musisz uwierzyć w siebie – powtarzał mi na siłowni. – Powtarzaj to sobie każdego dnia. Popatrz w lustro i zobacz, jaki jesteś przystojny. Spójrz na swoje silne ręce.

Początkowo pomyślałem, że to ciota. W świecie, z którego pochodziłem, starsi chłopcy zachowują się w ten sposób, gdy chcą ci obciągnąć. Gdy ktoś mi mówi, że jestem przystojny, w mojej głowie od razu pojawia się światełko ostrzegawcze. Czułem się okropnie z tym, że przez całe życie ktoś po mnie jeździł. Czułem się do tego stopnia brzydki, że nie potrafiłem nawet spojrzeć na siebie w lustrze. Tymczasem on dzień w dzień mi powtarzał: „Posłuchaj, jesteś przystojnym facetem”. Gdy protestowałem i mówiłem mu, żeby dał spokój, powtarzał: „Nie. Spójrz w lustro i powiedz sobie, że jesteś bardzo przystojny. Zamarkuj parę ciosów i powiedz sobie: »Wow, ale jestem przystojny!«. Z dnia na dzień jesteś coraz przystojniejszy, nadawałbyś się na aktora!”.

W jego słowach nie pobrzmiewała jednak miłość. Mówił śmiertelnie poważnie. Wszystko sprowadzało się do misji, której celem stało się mistrzostwo świata w wadze ciężkiej. Nie traktował mnie jak dzieciaka. Chciał mi dać do zrozumienia, że jestem coś wart, że wyruszamy razem w pewną misję.

Bobby Stewart mawiał, że jestem urodzonym wykonawcą poleceń. Miał rację. Jeszcze na Brooklynie wszedłem za Barkimem na przestępczą ścieżkę. Barkim mieszkał w tym samym budynku co ja, uczył mnie rabować i kraść, choć musiałem na niego nieustannie uważać – wiedziałem, że jeśli będę miał pieniądze, a jemu będzie ich akurat brakowało, to nie będzie miał żadnych skrupułów. Cus był mentorem zupełnie innego typu. Barkim nie wyznawał żadnych zasad, a Cus tak. Cus z góry powiedział, że wyruszamy na misję i że na końcu tej drogi czeka nas wiele dobrego. Gdy wchodziłem do ringu i walczyłem, musiałem się bić do samego końca. Nigdy się nie poddawaj, walcz do upadłego.

Cus obiecał, że już nigdy nikt nie będzie mnie nękał. Opowiedział mi o dawnych pięściarzach, którzy w życiu też nieźle dostali po tyłku, ale potrafili się z tym uporać. Z wiekiem zrozumiałem, do czego sprowadzało się psychologiczne podejście Cusa. Dawał siłę słabym ludziom. Wystarczy dać słabemu trochę siły, aby momentalnie się od niej uzależnił. Cus nie szukał chłopaków odnajdujących się w społeczeństwie, chciał pracować z dzieciakami z problemami. Bardzo się ucieszył, gdy mu powiedziałem, że pochodzę z Brownsville. „Człowieku, stamtąd pochodzi sporo twardych pięściarzy, na przykład Al »Bummy« Davis. Niedaleko dorastał też Floyd Patterson”.

Zdaniem Cusa najlepszymi pięściarzami byli ludzie, którzy musieli pokonać w życiu największe przeciwności. José Torres zdradził mi później, kiedy Cus nabrał pewności, że zostanę mistrzem świata – było to wówczas, gdy dowiedział się, że dawniej wsiadałem do autobusu, czekałem, aż pasażerowie zostaną ostrzeżeni przed kieszonkowcami, i dopiero wtedy przystępowałem do opróżniania ich kieszeni. Zrozumiał, że mam pewną wrodzoną inteligencję i że moje antyspołeczne umiejętności można wykorzystać w ringu.

Cus słuchał moich opowieści o ulicznych eskapadach, a potem spoglądał na mnie wzrokiem zupełnie wyzutym z uczuć i tonem zimnym jak lód mówił: „Nie będziesz znał słowa »nie«”. Cusa w całości pochłaniało to, co był w stanie osiągnąć. „Słuchasz mnie, chłopcze? Słyszysz, co usiłuję ci powiedzieć? Twoje nazwisko poznają członkowie rodzin królewskich. Pozna je cały świat. Twoje nazwisko będzie święcić triumfy. Ludzie będą szanować twoją matkę i twoje dzieci. Rozumiesz, co do ciebie mówię? Zdobędziesz się na to?”. Tego wszystkiego słuchał wtedy 13-latek.

Sporo rozmawialiśmy o jego dzieciństwie. Costantino D’Amato urodził się 17 stycznia 1908 roku. Jego ojciec, Damiano D’Amato, wyjechał z Włoch w 1899 roku i osiedlił się w Nowym Jorku. Sześć tygodni później dołączyli do niego żona Elisabetta i Rocco, najstarszy z braci Cusa. Rodzina zamieszkała na Manhattanie, gdzie Damiano założył firmę zajmującą się dostawami węgla i lodu. Cus prawie nie pamiętał swojej matki, zmarła, gdy miał pięć lat. Miał trzech starszych braci: Rocco, Gerry’ego i Tony’ego, a także młodszego brata Nicka. Do śmierci matki Cus podszedł pragmatycznie. „Miałem szczęście – powiedział kiedyś w rozmowie z reporterem. – Gdy zmarła moja matka, skończyłem dopiero pięć lat, musiałem więc bardzo wcześnie nauczyć się samodzielnie myśleć i działać”.

Cus twierdził, że imię Costantino otrzymał na cześć babki ze strony matki, Costanzy. Jego ojciec nie za bardzo dogadywał się z Costanzą, dlatego powiedział chłopakowi, że imię dostał na cześć Konstantyna I Wielkiego, cesarza rzymskiego i świętego Kościoła prawosławnego. To pewnie wtedy Cus po raz pierwszy pomyślał o sobie, że jest kimś wyjątkowym. Z pewnością poczucie to wzmacniały w nim zapewnienia matki, która twierdziła, że od strony jej rodziny są jakoś spokrewnieni z Napoleonem.

Gdy Cus miał sześć lat, cała rodzina przeniosła się do Frog Hollow na Bronksie. To była trudna i niebezpieczna okolica, która niechlubnie zasłynęła później jako wylęgarnia gangsterów pokroju Dutcha Schultza. Damiano nie znał angielskiego, ale nie przeszkodziło mu to zostać liderem społeczności włoskich imigrantów. Ludzie zgłaszali się do niego z problemami biznesowymi. Słynął z uczciwości i starał się przekazać tę cnotę swoim dzieciom. Był również niezwykle szczodry i choć sam nigdy nie miał dużo pieniędzy, zawsze dzielił się nimi z sąsiadami w potrzebie.

Cus powiedział mi kiedyś, że jego ojciec odnosił sukcesy jako zapaśnik klasyczny oraz że żywo interesował się boksem. Do tego pięknie śpiewał, więc po pracy siadał, odpalał fajkę, brał do ręki mandolinę i śpiewał stare włoski pieśni ludowe.

Damiano nie zwracał zupełnie uwagi na kwestie rasowe. Pewnego razu, gdy już przywiózł z Włoch drugą żonę, zaprosił do domu na kolację jednego ze swoich czarnych przyjaciół, górnika. Macocha Cusa zapytała wówczas: „Może twój przyjaciel chciałby skorzystać z łazienki i się umyć?”. Nigdy dotąd nie widziała czarnoskórego człowieka i uznała, że mężczyzna jest po prostu cały pokryty pyłem węglowym. Stosunek Damiano do kwestii rasowych miał olbrzymi wpływ na Cusa, który również nigdy nie oceniał ludzi po kolorze skóry. Cus nawiązał także bliskie relacje z mieszkającymi po sąsiedzku Żydami. Gdy chorował, przysyłali mu rosół, a on odwzajemniał się w soboty, gdy gasił ortodoksyjnym sąsiadom światła.

Jak wynika z relacji, Damiano, człowiek starej daty, wychowany w wierze w dyscyplinę, nie był najłatwiejszy w pożyciu. Starsi bracia jak jeden mąż opuszczali rodzinny dom przy pierwszej sposobności. Damiano nie było łatwo w pojedynkę wychowywać wszystkich tych chłopców, więc gdy stracił drugą żonę, wyjechał do Włoch w poszukiwaniu trzeciej. Cus miał wtedy 21 lat. Tak się jakoś utarło, że on i jego młodszy brat Nick zostawali u krewnych, gdy ich ojciec wyruszał w jedną ze stosunkowo częstych wypraw za ocean. Tym razem stało się inaczej. Tony, ich starszy brat, znalazł Cusa i Nicka śpiących pod drzwiami, więc zabrał ich do siebie. Było akurat Boże Narodzenie, a Tony miał małą córeczkę. W pierwszy dzień świąt jego żona i on obudzili się rano i stwierdzili, że Cus i Nick bawią się zabawkami swej małej bratanicy.

Ilekroć opowiadałem Cusowi o moim nędznym dzieciństwie, stwierdzał, że ma podobne doświadczenia. Nigdy się u nich nie przelewało, więc Cusowi zdarzało się kraść jabłka i dzielić się nimi z przyjaciółmi. „Dzisiaj się mówi, że nie można jeść niczego na spółkę z uwagi na zarazki – powiedział. – Gdy byłem chłopcem, na co dzień jedliśmy z chłopakami te same jabłka. Gryz dla niego, potem gryz dla mnie. Co chwila byliśmy chorzy”. Pewnego razu nie jadł nic przez pięć dni. Chciał mieć pewność, że nikt nigdy nie będzie w stanie zrobić na nim wrażenia, grożąc mu śmiercią głodową. Doszedł do wniosku, że mógłby obyć się bez jedzenia przez dwa tygodnie, „jeśliby akurat nie wymagał od swojego ciała zbyt wiele”.

Jako dzieciak Cus też był nękany przez starszych. Dzieciaki z sąsiedztwa nabijały się z niego, że rodzice ubierają go jak „małego lorda Fauntleroya”. Jego starszy brat Gerry był twardzielem, dał mu zatem kilka lekcji walki na pięści. Pewnego razu natknęli się na siódemkę dzieciaków, która bez opamiętania kopała leżącego na ziemi sąsiada. Gerry rzucił się w tę grupę i siedmioma ciosami znokautował sześciu gości. Brat był w oczach Cusa prawdziwym bohaterem. To Gerry jako pierwszy z ich rodziny wstąpił do gangu, więc Cus poszedł w jego ślady. Uliczne bójki stały się dla niego chlebem powszednim.

Cus opowiadał też, jak pewnego razu jako dwudziestokilkulatek siedział przed domem. Podszedł wtedy do niego Vincent „Wściekły Pies” Coll, znany gangster kojarzony z Dutchem Schultzem. Facet podszedł do Cusa i przystawił mu pistolet do głowy.

– Lepiej dla ciebie, żebyś mi powiedział, gdzie znajdę takiego a takiego – relacjonował Cus.

– Nie wiem, gdzie on jest. Będziesz musiał mnie zabić.

Wściekły Pies zrozumiał, że nic z niego nie wyciągnie, i odszedł. Dopiero w tym momencie Cus zaczął się cały trząść.

Cus powiedział mi, że przestał widzieć na jedno oko na skutek jednej z ulicznych bójek, choć nie jest to do końca jasna sprawa. Przez lata Cus przedstawił ze cztery różne wersje, jak do tego doszło. Mnie powiedział, że stracił oko, broniąc chłopaka z sąsiedztwa, gnębionego przez kolesia z nożem. W 1958 roku w wywiadzie dla „Sports Illustrated” stwierdził: „Mogłem być bokserem, powinienem nim być, ale jako chłopiec brałem udział w ulicznej bójce. Miałem wtedy 12 lat. Biłem się z mężczyzną […] jednym z tych, którzy znęcają się nad dzieciakami, bo wiedzą, że z innymi dorosłymi facetami sobie nie poradzą. To on uszkodził mi oko, prawe oko. Przez lata nic nie widziałem na nie, ale faktem jest, że zmusiłem faceta do ucieczki, a nawet go goniłem”. Później w rozmowie z Gayem Talese’em z „The New York Times Magazine” stwierdził, że stracił wzrok w lewym oku po tym, jak w ulicznej bójce oberwał w nie kijem. Wersja z kijem została rozbudowana o relację z tego, jak później Cus wpatrywał się w swoje odbicie w sklepowej witrynie i widział gałkę oczną wiszącą z oczodołu. Przy jeszcze innej okazji twierdził, że stracił wzrok w jednym oku, gdy usiłował powstrzymać jakiegoś dzieciaka znęcającego się nad małym kotem.

Prawda może być jednak jeszcze okropniejsza. Jedna z bratanic Cusa powiedziała mi, że jej ojciec na łożu śmierci wyznał, że Cus stracił wzrok w jednym oku, gdy Damiano wymierzał mu karę sprzączką od paska. Cus wielokrotnie mówił mi, że ojciec go bił.

„Nikt nie był bity tak jak ja, dostawałem największe lanie na całym świecie, ale zasługiwałem na nie”, opowiadał. Cus wracał do domu późnym wieczorem i od razu się zasłaniał, jeszcze zanim zdążył do końca otworzyć drzwi, bo ojciec od razu się na niego rzucał i zaczynał go okładać. Cus nie zamierzał obiecywać, że już nigdy więcej się nie spóźni. Taki właśnie był – możesz mnie zabić, ale mnie nie złamiesz. Jego ojciec bił go i jednocześnie płakał. Pewnego razu Cus nie mógł już tego znieść, więc szepnął: „Może już nie będę się spóźniał”. Damiano znów się rozpłakał i obaj padli sobie w objęcia.

„Ludzie mówią, że bicie zabija w dziecku ducha. Uważam, że to bzdura – powiedział jednemu z reporterów. – Nigdy nie przestałem kochać mojego ojca, nigdy nie przestałem go szanować, nie zaszkodziło to również mojej determinacji”. Czasem się zastanawiam, czy Cus nie opowiadał mi o tym dlatego, że wiedział, że ja również byłem często bity przez matkę. Te koszmarne doświadczenia w pewien sposób nas łączyły.

Nauka nigdy go nie interesowała. Naukę w szkole średniej rzucił już w drugiej klasie. Praca też go nie interesowała. Ojciec nieustannie mu marudził, że powinien wyjść z domu i znaleźć sobie jakieś zajęcie. Cus nie chciał okłamywać ojca, więc raz w tygodniu chodził do pobliskiej fabryki małych lodówek na lód i stawał gdzieś w szarym końcu pomieszczenia pełnego kandydatów do pracy. Zależało mu na tym, aby nikt go nie wybrał. Fabryka należała do pobożnych Żydów. Pewnego razu jeden z nich poszedł na tył sali i powiedział Cusowi, jak bardzo imponuje mu fakt, że co tydzień regularnie przychodzi w poszukiwaniu pracy. W związku z tym zatrudnił go i postawił przy linii produkcyjnej. Cus od początku nie miał zamiaru dla nikogo pracować. Był tak wściekły, że w ogóle musi coś robić, że aż pracował dwa razy ciężej niż wszyscy inni. Właściciel postanowił go awansować na zastępcę brygadzisty. Cus opracował nowe metody zwiększania wydajności. Niezbyt podobało się to byłym skazańcom i imigrantom latynoskiego pochodzenia, którzy nie chcieli, żeby 17-letni dzieciak wydawał im polecenia. Cus odszedł stamtąd po roku i szeregu brutalnych bójek.

Wyglądało na to, że Cus nie znosił autorytetów, a mimo to jako nastolatek przez kilka lat fascynował się katolicyzmem. Jego ojciec nie był człowiekiem religijnym, ale Cus zaczął uczęszczać do szkółki niedzielnej, bo chodził tam jego przyjaciel. Wygrywał nawet nagrody w konkursach biblijnych. Przez myśl mu wtedy nie przeszło, żeby popełnić jakiś grzech, co do joty przestrzegał Dekalogu. Rozważał nawet przywdzianie sutanny. Mniej więcej w tym samym okresie zaczął dużo myśleć o śmierci. Obserwował kondukty żałobne przechodzące przez jego dzielnicę i doszedł do następującego wniosku: „Im szybsza śmierć, tym lepsza”. Swoich zmarłych znajomych uważał za szczęściarzy, wychodząc z założenia, że odtąd już zawsze będą szczęśliwi. Opowiadał mi, jak spacerował po cmentarzach i odczytywał kolejne nazwiska na nagrobkach.

Wtedy ktoś wręczył mu książkę, która zupełnie zmieniła jego nastawienie. To był Wiek rozumu Thomasa Paine’a. Paine nienawidził zinstytucjonalizowanej religii i podważał wiarygodność Biblii. Tym sposobem trafił na listę ksiąg zakazanych Kościoła katolickiego. Lektura tej pozycji była uważana za grzech, więc Cus doszedł do wniosku, że nie jest już katolikiem.

Księdzem nie został, ale na swój własny sposób rozpoczął życie w służbie innym. Zawsze powtarzał, że naśladował ojca. Sądzę, że był pod olbrzymim wrażeniem jego altruizmu. Nagle to on stał się człowiekiem od rozwiązywania problemów, to do niego schodzili się ludzie z okolicy w różnych sprawach. Pełnił funkcję tłumacza, wykonywał różne naprawy, negocjował z właścicielami mieszkań, gdy ktoś zalegał z czynszem. Został nawet doradcą okolicznej młodzieży. Oczywiście wszystko to robił nieodpłatnie. Gdyby brał za to pieniądze, nie uważałby, że wyświadcza komuś przysługę.

Najbardziej na świecie nie znosił, gdy ludzie zamożni w nieuczciwy sposób dorabiali się na biedakach. Pewnego razu dowiedział się, że teść jego przyjaciela, który nazywał się Angelo Tosto, jest naciągany przez lewych deweloperów w Deer Park na Long Island. Oszuści wzięli na cel świeżych imigrantów ze Słowacji i pozbawiali ich oszczędności całego życia, sprzedając im ziemię, do której nie posiadali prawa własności. Cus przez długie lata uważnie przyglądał się temu procederowi. Wreszcie pewnego piątku pojechał do gabinetu reprezentującego tę firmę prawnika. Przedstawił się jako zięć teścia Angelo Tosto i powiedział, że nie wyjdzie, dopóki nie zostanie przyjęty. Powiedział prawnikowi, że albo rodzina dostanie czek na całą wpłaconą kwotę, albo pójdzie do prokuratora okręgowego i złoży zawiadomienie o oszustwie. W poniedziałek rano rodzina Angelo miała czek opiewający na całą kwotę. Cusa jednak tylko dodatkowo to rozsierdziło, bo w ten sposób zyskał pewność, że całe to przedsięwzięcie to ściema. W związku z tym pojechał do Riverhead, gdzie przechowywano dokumenty związane z obrotem nieruchomościami na Long Island. Znalazł tam niezbite dowody na to, że ma do czynienia z oszustami. Do grudnia 1937 roku do odpowiedzialności karnej pociągnięto w tej sprawie 39 osób i 12 spółek. Siódmego lipca 1938 roku przywódcy szajki zostali skazani na wyroki pozbawienia wolności od trzech do sześciu lat za oszukanie 1800 Słowaków na łączną kwotę ponad dwóch milionów dolarów. Jego kumpel Angelo musiał mu być niezmiernie wdzięczny za tę pomoc, bo 20 lat później pełnił funkcję szofera Cusa i obwoził go po mieście.

Cus zawsze był pomysłowy, co zresztą tłumaczył w dość specyficzny sposób. Pewnego razu powiedział reporterowi: „Można rzec, że nie miałem okazji być dzieckiem. Przez całe życie nie nauczyłem się zbyt wiele, a to dlatego, że wiele różnych rzeczy zrozumiałem już jako dzieciak. Jak to się stało, że stałem się tak mądry? Nie wiem. Kiedyś myślałem, że wszyscy są tacy. Dopiero później życie mnie nauczyło, że to nieprawda. Staram się o tym nie mówić. Po co mówić o czymś, czego inni nie rozumieją?”.

Cus ciągle coś wymyślał i wynajdował, ale nigdy nie usiłował na tych swoich wynalazkach zarobić. Zbudował na przykład samolot zabawkę, który z przodu miał zamontowaną petardę w mocnej metalowej obudowie. Gdy samolot uderzał nosem w ziemię, petarda wybuchała i wysyłała samolot z powrotem w powietrze, a zanim ponownie opadł, robił różne pętle i nurki. Jego największym wynalazkiem była podkładka higieniczna do stosowania w publicznych toaletach. Nawet ją opatentował, miał wtedy 30 lat. Cus jednak nigdy nie pociągnął dalej tej kwestii, być może dlatego, że 16 lat wcześniej wniosek patentowy na higieniczną podkładkę toaletową złożyła jakaś kobieta z Luizjany.

Pomysłowość Cusa przydała się jego rodzinie w okresie Wielkiego Kryzysu. Cus miał niespełna 22 lata, gdy kryzys się rozpoczął. Opowiadał mi, jak czytał w gazetach o starych ludziach, którym duma nie pozwala wyjść na ulicę i żebrać, mimo że umierają z głodu. Moim zdaniem jednak ci ludzie nie byli na to zbyt dumni, to Cus był zbyt dumny. Sam przez to przeszedł, więc wiedział, jak się czuli, przede wszystkim jednak chciał postrzegać innych w ten sposób. Uważam, że pod tym względem był bardzo staroświecki. Szedł przez życie niczym rycerz na białym koniu i dokonywał projekcji własnego podejścia na innych. Zwracał niezwykłą uwagę na moralność.

Zamieszki wywołane niedostatkiem żywności na Dolnym Manhattanie wywarły na nim niezatarte wrażenie. Zdarzało się, że na Union Square schodziło się 20 tysięcy ludzi, którzy burzyli się przeciw temu, że nie mają nic do jedzenia. Cus sam raz tam poszedł i zwrócił uwagę na mężczyznę w kurtce drwala, który wdrapał się na jakąś bramę i przemawiał stamtąd do ludzi. Dowiedział się, że mężczyzna ten jest przedstawicielem Partii Komunistycznej. Cus patrzył, jak facet przemawia, a następnie jak katuje go konna policja. Najbardziej niesamowite wydawało mu się to, że gdy stróże prawa bezlitośnie bili tego mężczyznę, na bramę wdrapywał się już kolejny komunista – z pełną świadomością, że za kilka minut policjanci zabiorą się do niego i zbierze największe cięgi w życiu. Cus podziwiał tych ludzi za odwagę i determinację. Ojciec powtarzał mu, że powinien trzymać się od nich z daleka, że tylko napytają mu biedy, jestem jednak przekonany, że to jedynie zwiększało jego fascynację komunistami.

Przez całe jego życie jedna rzecz pozostawała niezmienna – miał pierdolca na punkcie wszystkiego, co włoskie. Do kwestii dziedzictwa kulturowego podchodzi wręcz fanatycznie. Beatrice, żona jego brata Tony’ego, pochodziła z Irlandii. Ich córka Betty urodziła bliźniaki, a zaraz potem trafiła do szpitala. Cus zadzwonił do niej, aby zapytać, jak się czuje, a wtedy dowiedział się od pielęgniarki, że Betty nie może podejść do telefonu, bo właśnie przetaczają jej krew. Cus ruszył pędem do szpitala i wparował do sali swej bratanicy. „Chciałem dotrzeć tu jak najszybciej, żeby się upewnić, że nie dostajesz krwi od irlandzkich krewnych swojej matki – powiedział. – Nie chcę, żeby twoja krew jeszcze bardziej się rozcieńczyła”.

Cus wychodził z założenia, że Włosi są czarnuchami tego świata. Gdy zacząłem bywać w Catskill, ciągle jeszcze nie mógł przeboleć egzekucji Sacco i Vanzettiego, dwóch włoskich anarchistów. Faktycznie kiepsko się z nimi obeszli. Obaj zostali wrobieni w napad z bronią w ręku, a następnie skazani za morderstwo pierwszego stopnia. W sierpniu 1927 roku smażyli się już na krześle elektrycznym. Dopiero w 1977 roku gubernator Massachusetts Michael Dukakis oznajmił oficjalnie, że Sacco i Vanzetti zostali niesłusznie skazani „i wszelka skaza na ich nazwiskach powinna zostać na zawsze zmazana”. Cus dalej jednak chodził wokół domu i pomstował na ich los.

Włosi i Żydzi, dwie mniejszości marginalizowane społecznie w okresie dzieciństwa i młodości Cusa, znalazły wspólne ujście dla swoich frustracji – boks. Cus wywodził się z rodziny pięściarzy, jego bracia i kuzyni byli niespełnionymi bokserami. Tony i Gerry, jego starsi bracia, brali udział w walkach ulicznych i inkasowali część pieniędzy z zakładów zawieranych przez gapiów. Gdy Cus wpakował się w jakieś tarapaty, wielokrotnie to właśnie Tony i Gerry przychodzili mu z pomocą. Tony był do tego stopnia twardzielem, że celowo siadał przed wejściem do ich budynku i uparcie robił na drutach. Prowokował w ten sposób przechodniów. Tylko czekał, aż któryś go zaczepi.

Gerry trafił ostatecznie pod skrzydła Bobby’ego Melnicka, menedżera. Cus nosił mu torbę ze sprzętem do klubu. W tamtych czasach pięściarze byli idolami wszystkich chłopców. W każdym męskim zakładzie fryzjerskim leżały egzemplarze „The National Police Gazette”, a w nich cały dział poświęcony boksowi. Każda dzielnica miała swojego lokalnego bohatera. Gdy tylko pięściarz wychodził z domu i udawał się na kolejną walkę, gęsiego szły za nim dzieciaki, jak gdyby był Flecistą z Hameln.

Atmosfera panująca w klubie pięściarskim robiła na Cusie niesamowite wrażenie. Opowiadał historię, jak pewnego razu spotkał Jacka Dempseya. Potem wrócił do swojej dzielnicy, gdzie jego znajomi ustawili się w kolejce, by „uścisnąć dłoń, która uścisnęła dłoń Jacka Dempseya”. Nie wiem, ile jest w tym prawdy. Jego bratanica Betty twierdzi, że jej ojciec Tony w wieku 16 lat spotkał Jacka Dempseya w klubie pięściarskim. Dempsey miał poprosić Tony’ego, by z nim sparował, Tony widział jednak, jak brutalnie ze swoimi sparingpartnerami rozprawiał się Manassa Mauler, dlatego nie przyjął tej oferty, ale mimo to udało mu się uścisnąć dłoń Dempseyowi. Potem miał wrócić do domu i oznajmić: „Nie zamierzam myć rąk, bo właśnie wymieniłem uścisk dłoni z Jackiem Dempseyem”.

Podczas jednego z wywiadów Cus powiedział, że do kapłaństwa zniechęcił go nie Tom Paine, ale jego brat Gerry. To on wziął Cusa pod opiekę i nauczył go, jak się bronić. Gdy Cus miał 16 lat, całą rodziną wstrząsnęła tragedia – Gerry został zastrzelony przez irlandzkiego policjanta.

Przez całe życie Cus niechętnie opowiadał o tym morderstwie. Powiedział mi, że Gerry był ulubieńcem całej rodziny i jego śmierć „złamała serce” ich ojcu. Cus był obecny przy tym, jak Damiano dowiedział się o śmierci syna. Stwierdził, że nigdy nie zapomni tamtego przeszywającego zawodzenia. Cus powiedział przyjacielowi pracującemu nad jego biografią, że Gerry i jego żona byli na jakimś oficjalnym przyjęciu, gdy pewien policjant po służbie zaczął przystawiać się do żony jego brata. Wywiązała się szarpanina, panowie wypadli na zewnątrz przez przeszkloną ścianę, a wtedy gliniarz, zamiast „przyjąć zasłużoną karę”, zastrzelił Gerry’ego. To dość dziwny opis bójki. Oficjalny raport przedstawia inną wersję wydarzeń.

„Gerald De Matto, biały, żonaty, Włoch, barman, został aresztowany przez odbywającego patrol George’a Dennerleina pod zarzutem napaści. Stawiając opór podczas zatrzymania, kilkakrotnie uderzył funkcjonariusza pięścią, po czym odebrał mu pałkę nocną i zagroził, że jej przeciwko niemu użyje”. Dennerlein oddał strzał do Gerry’ego, który zmarł w Lincoln Hospital 21 października 1924 roku o 19:00, czyli sześć dni po całym zajściu. Raport informuje, że Gerry wracał pijany do domu. Patrolujący ulice policjant polecił mu udać się do domu i odpocząć, a wtedy Gerry rzucił się na policjanta. Został za to aresztowany, ale przewrócił funkcjonariusza i usiłował uderzyć go jego własną pałką. „Oficer uznał, że znalazł się w sytuacji zagrożenia życia, wyciągnął więc rewolwer i oddał jeden strzał w lewą pachwinę De Matto”.

Tego samego wieczora, kiedy Gerry został postrzelony, Tony zebrał kilku kumpli i uzbrojeni w kije i pałki ruszyli na posterunek policji w poszukiwaniu zemsty. Na szczęście wcześniej dotarł do nich Damiano i uspokoił całą grupę. Gdy Gerry zmarł, Cus zaczął chodzić po księżach z miejscowej parafii i żądał odpowiedzi na pytanie, dlaczego jego brat został zabity przez „skorumpowanego” policjanta. Kapłani powiedzieli mu, że „powinien wierzyć i przestać zadawać takie pytania”. To wtedy Cus uznał, że kapłaństwo nie jest dla niego i że powinien, jak sam to ujął, „szkolić siebie na wojownika i szkolić innych mężczyzn, aby również byli wojownikami”.

Funkcjonariusz Dennerlein został przeniesiony na Staten Island, ale na tym ta historia się nie kończy. Wiele lat później, gdy Cus był już zamożnym człowiekiem, zatrudnił prywatnego detektywa, aby ten przyjrzał się całej sprawie. Cus powiedział mi nawet, że wie, gdzie ten policjant teraz mieszka. Przyznam, że trochę się wtedy przestraszyłem. Ostatecznie Cus nigdy nie próbował się mścić. Zawsze mnie to zastanawiało. Betty, córka Tony’ego, twierdziła, że policjant nie był na patrolu, że był po służbie, a do sprzeczki doszło, gdy on i Gerry znajdowali się w barze. Tyle że przedmiotem kłótni była żona Gerry’ego. Najwyraźniej miała romans z tym policjantem. Być może właśnie to miał na myśli Cus, gdy mówił, że gliniarz powinien „przyjąć zasłużoną karę”.

Cus wierzył w przeznaczenie. Już jako młody chłopak czuł, że kiedyś będzie sławny. Od samego początku miał wrażenie, że ma w sobie „coś wyjątkowego”. Ja czułem dokładnie to samo. Przeprowadzka do Camille i Cusa wydawała mi się czymś naturalnym. Wydawał się taki szczęśliwy. Nie rozumiałem, dlaczego ten biały facet jest tak szczęśliwy w moim towarzystwie. Spoglądał na mnie i śmiał się do rozpuku. Potem chwytał słuchawkę i mówił ludziom: „Piorun trafił mnie dwa razy. Mam jeszcze jednego mistrza świata w wadze ciężkiej. Ma dopiero trzynaście lat”.

Jednej z pierwszych nocy, które spędziłem w jego domu, Cus zabrał mnie do salonu, żebyśmy mogli tam spokojnie porozmawiać.

– Chciałem ci powiedzieć, że na ciebie czekałem. Myślę o tobie od 1969 roku. Gdy się nad czymś wystarczająco długo medytuje, w głowie pojawia się obraz tego czegoś. W mojej głowie pojawił się obraz, z którego dowiedziałem się, że wyszkolę jeszcze jednego mistrza świata. Stworzyłem cię w moim umyśle i oto jesteś.

Rozdział 3

M