Strona główna » Dla dzieci i młodzieży » Ucieczka z Lake Falls. Budząc dawno umarłych bogów

Ucieczka z Lake Falls. Budząc dawno umarłych bogów

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65223-92-0

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Ucieczka z Lake Falls. Budząc dawno umarłych bogów

Śmiertelna przepowiednia, nieśmiertelne dziedzictwo i nieuchronne przeznaczenie.

„Najpierw pojawiła się ciemność, z niej wyłonił się ból – pierwszy sygnał nadciągającej rzeczywistości. Ocknęła się z głębokiego, pełnego majaków snu. Otworzyła szeroko oczy, ale jedyne, co zobaczyła, to wirujący obraz lampy zwisającej z sufitu. Z powrotem zamknęła powieki. Nie była jeszcze gotowa”.

Tak oto poznajemy dalsze losy Victorii, która próbuje poukładać swoje życie po ucieczce z Lake Falls, oraz historię pewnego niezwykłego mężczyzny. Na własnej skórze doświadczyli prawdziwości słów pewnego mnicha, że ten, kto choć raz ujrzał, co kryje mrok, nigdy już nie spojrzy tak samo w ciemność.

 

 

Polecamy również „Co zdarzyło się w Lake Falls”.

Polecane książki

Lata 50. XX wieku. Thulecamp w Reykjaviku – dzielnica baraków, zamieszkiwana przez łobuzów, pijaków i biedotę. Tutaj dzieci zbyt szybko dorastają, rzeczy się zdobywa, a pracę traktuje dorywczo. Na czele wielopokoleniowej rodziny Thomassonów, zamieszkującej Thulecamp, stoi wróżka Karolina, kobieta si...
Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej. A dual Polish-English language edition. Inne tytuły polskich przekładów to: Sprawa kartonowego pudełka i Obcięte uszy. W upalny letni dzień (doktor Watson opisuje, że Baker Street przypominała piekarnik) panna Susan Cushing otrzymuje paczk...
Gdy się komuś dobrze wiedzie,To się sąsiad zaraz złości,Chętnie by cię widział w biedzie,Powodzenia ci zazdrości.No i zawsze coś się zdarzy,Zawsze będzie jakaś draka,Więc każdemu wciąż się marzy,Aby była opcja taka:Żeby dożyć takiej chwili,By los sobie tak osłodzić,By ci wszyscy zazdrościli,A nikt n...
Bezgraniczna otwartość to zachwycająca, pełna mądrości, radości i świeżego spojrzenia książka, której przesłanie sprowadza się do prostej zasady: pozwól Boskości kierować twoim życiem, a porzucisz wreszcie ciężki bagaż nadziei, lęków i zmagań z rzeczywistością. Pomaga odpowiedzieć na pytania, które ...
ZESTAW PYTAŃ 401-500 401 Z jakiego powodu kobieta chce być kochana? 402 Co wzbogaca i upiększa kobietę? 403 Jak mężczyzna może zdobyć każdą kobietę? 404 Dlaczego nie można poniżać żadnej kobiety? 405 Kim jest brzydka kobieta?   406 Czym często zaskakuje kobieta swojego męża w rocznic...
5 lat kariery, 4 albumy studyjne, 17 singli – to wystarczyło, by zmienić oblicze muzyki alternatywnej. Zespół The Smiths to prawdziwy popkulturowy fenomen. Genialny gitarzysta Johnny Marr w syntezatorowych latach 80. przywrócił gitary do łask, tworząc ekscytujący indie pop, który do dziś inspiruje a...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Artur K. Dormann

Copyright © by Artur ‌K. Dormann

Copyright ‌© by ‌Grupa Wydawnicza Literatura ‌Inspiruje Sp. z o.o., 2017

Wszelkie prawa zastrzeżone

All ‌rights reserved

Książka ani żadna ‌jej część nie mogą ‌być ‌publikowane ‌ani w jakikolwiek ‌inny ‌sposób ‌powielane w formie elektronicznej ‌oraz mechanicznej bez ‌zgody wydawcy.

‌ ‌

Redakcja: Jolanta ‌Chrostowska-Sufa

Korekta: Agnieszka Brach, Justyna ‌Jakubczyk

Projekt ‌graficzny okładki: Ilona ‌Gostyńska-Rymkiewicz

ISBN: 978-83-65223-92-0

Słupsk/Warszawa 2017

Wydawnictwo Lemoniada.pl

zamowienia@literaturainspiruje.pl

www.wydawnictwolemoniada.pl

www.literaturainspiruje.pl

Skład ‌wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Spoczywający ‌w morskich odmętach

Od ‌dawien dawna ‌nieumarli.

Rozrywani torturami,

Rozpięci na kole, ‌które mięśnie rozdziera.

Nie złamią ‌się jednak.

Wiara ‌w ich dłoniach na ‌pół się ‌przełamie.

Choć pradawne zło ‌przeora ich ‌kości,

Powstaną ‌zwycięscy,

A śmierć utraci swoją ‌władzę1

PROLOG

Najpierw pojawiła ‌się ‌ciemność, z niej wyłonił ‌się ból – pierwszy ‌sygnał ‌nadciągającej rzeczywistości. Ocknęła się ‌z głębokiego, pełnego majaków snu. ‌Otworzyła szeroko oczy, ‌ale jedyne, co ‌zobaczyła, to ‌wirujący obraz lampy zwisającej ‌z sufitu.

Z powrotem ‌zamknęła powieki. Nie była ‌jeszcze gotowa.

Po niezliczonych ‌godzinach ‌spędzonych w rozmazanym świecie omamów ‌dostała kolejną szansę. Tym ‌razem poczuła się na ‌tyle silna, ‌że postanowiła usiąść. ‌Gruba, ciężka kołdra okazała ‌się jednak barierą nie ‌do ‌pokonania.

Delikatnie zaczęła sprawdzać twarz oraz nadwrażliwe czoło; wydawało się, że wszystko jest w porządku. Próbowała odwrócić głowę i wtedy ją poczuła. Głęboka rana schowała się podstępnie za linią włosów, ukryła pod zlepionymi kołtunami w okolicach karku, a zakrwawione palce były dowodem, że nie zdążyła się jeszcze zasklepić.

Mogło być gorzej – pomyślała i z wysiłkiem uniosła się na poduszkach.

Myliła się. W reakcji na ten – niegwałtowny przecież – ruch żebra odpowiedziały głucho, a ramiona zadygotały pochwycone w okowy rozdzierającego bólu.

Wciąż tkwiła zawieszona pomiędzy snem a jawą, nie do końca świadoma, co się z nią stało ani gdzie się znalazła. Spróbowała ponownie i rozchyliła powieki na tyle szeroko, by ujrzeć w oddali pełgający cień świecy. W jej świetle pomieszczenie zdawało się znajome, a jednocześnie obce, z tymi powybijanymi szybami, które zastąpiono byle jak przybitymi deskami, stertą śmieci zepchniętą pod przeciwległą ścianę oraz dziurą po wyłamanych drzwiach.

Walające się bezładnie resztki zdezelowanych mebli, oprószone kurzem, rzucały wydłużone niepokojące cienie na ściany. Razem z piętrzącymi się w rogach kupami gruzu tworzyły przygnębiający obraz rozpadu i opuszczenia. Jednak cały czas miała nieodparte wrażenie, że doskonale zna ten pokój, podobnie jak widok rozpościerający się za szczelinami między nieheblowanymi deskami.

Zmęczona rozglądaniem się po opuszczonych kątach znów zanurkowała w płytkim, nieprzynoszącym wytchnienia śnie.

Gdy ponownie otworzyła oczy, świece już zgasły, przez nieszczelne zabezpieczenia przenikały blade promienie ciekawskiego słońca. Z trudem odwróciła się na bok i sięgnęła po szklankę wypełnioną płynnym zbawieniem. Woda, choć krystalicznie zimna, smakowała dziwnie, jakby…

***

Nie dokończyła. Szklanka wypełniona do połowy wysunęła się z jej zdrętwiałych palców – na szczęście zdołał ją w porę złapać. Sprawdził temperaturę, dokładnie obejrzał amatorsko zszytą ranę, a na koniec poprawił poduszki i uśmiechnął się pod nosem. Stary przepis na uspokajającą mieszankę ziół okazał się zaskakująco skuteczny.

– Sen – mruknął pod nosem – najważniejszy jest teraz sen.

Dołożył drewniane polano do kominka, pilnując, by powietrze za bardzo się nie nagrzało. Ciepło i pierwszy posiłek musiały poczekać, aż jej stan się ustabilizuje.

Z namaszczeniem, niczym kruchy skarb, wyjął z inkrustowanej skrzyni księgę i położył na stoliku tak, by zauważyła ją zaraz po przebudzeniu.

***

Gęsty osad pyłu wirował jeszcze w powietrzu, jak gdyby ktoś zaledwie przed chwilą zburzył swoją obecnością panujący tu zastygły w oczekiwaniu nieład. Na stoliku obok łóżka stała szklanka, znów napełniona wodą, oraz leżało coś nowego – książka oprawiona w ciemne okładki noszące ślady upływu lat. Wokoło panowała dojmująca pustka.

Czuła się już na tyle dobrze, że ignorując ból ramienia, wyciągnęła rękę po stary wolumin. Była zaintrygowana obecnością księgi, wydawało się jej, że już gdzieś widziała ten brzydki brązowy grzbiet, ale nie mogła sobie przypomnieć okoliczności…

– Niemożliwe – powiedziała szeptem, jakby dotknięcie spatynowanej skóry gdzieś w głębinach jej podświadomości uruchomiło ciąg skojarzeń.

Z wrażenia podniosła się na poduszkach i jeszcze raz rozejrzała po pokoju.

Musiała się napić, bo popękane wargi bolały ją równie mocno jak rana na głowie. Ostrożnie przełknęła łyk wody, która tym razem smakowała zupełnie normalnie. Dopiero teraz pozwoliła sobie dokładnie obejrzeć wnętrze pokoju. Od razu zauważyła czeluść ceglanego kominka muśniętego czerwienią dogasających szczap, poczerniałe drewniane bale wyzierające spod oderwanych tapet.

Poznała go, a serce ścisnął jej żal. Ze smutkiem patrzyła na nieodwracalne zniszczenia. Ukochany niegdyś dom, podobnie jak ona, odniósł wiele ran – choć jego w większości okazały się śmiertelne.

Ponieważ nie chciała zastanawiać się nad okolicznościami, które sprowadziły ją z powrotem do Lake Falls, sięgnęła po intrygujący wolumin. Sfatygowana skórzana oprawa otwierała się na karcie tytułowej, gdzie zamiast nazwiska lub imienia autora widniał napis Pustynni wędrowcy.

Dziwne było, że tę staroć napisano tak żywym współczesnym językiem, a już pierwsze zdanie: „Umierające słońce właśnie chowało się za horyzontem, ostrym światłem dogasającego dnia ożywiając taniec wirujących drobin piasku…” zaintrygowało ją na tyle, że zaczęła czytać, z ostrożnością przekładając pożółkłe strony.

Czas się zatrzymał, po czym z powrotem zaczął płynąć niespiesznie w sobie tylko znanym kierunku. Szelest kartek zapomnianej księgi sprawił, że przeszłość uchyliła drzwi i zajrzała do samotnego domu na wzgórzu.

Rozdział I

KRONIKI WAMPIRÓW

Choć w obłęd popadli,

Przy zmysłach zostaną.

Choć ich morze pochłonęło,

Na nowo powstaną.

Choć kochankowie straceni,

Miłość nie przeminie.

A śmierć utraci swoją władzę…2

WSTĘP

Umierające słońce właśnie chowało się za horyzontem, ostrym światłem dogasającego dnia ożywiając taniec wirujących drobin piasku. W oddali kłębiły się stalowe chmury, a wypalone kępki traw rosnące na skraju jaskini z utęsknieniem wyglądały nocy i pojawiającej się wraz z nią rosy, dzięki której miały szansę dożyć kolejnego świtu.

Patrzyłem na kulę ognia barwiącą nieboskłon kolorem krwi. Ten widok niezmiennie od stuleci zapierał dech, choć czasem miałem wrażenie, że podczas następnego podobnego zachodu całe niebo zajmie się płomieniami i doszczętnie wypali – taki pożegnalny dar słońca. Oczywiście nic takiego się nie stało. Jeszcze.

Słońce swoim zwyczajem zniknęło za horyzontem o kształcie wyznaczonym przez dziesiątki mniejszych i większych wydm, uparte chmury nadal zasnuwały ziemię, zwiastując nadejście burzy piaskowej.

Jak okiem sięgnąć, okolica była martwa. Wypalona. Jeśli nawet kiedyś istniało tutaj życie, teraz zastygło w oczekiwaniu na szaleństwo wiatru, który nadchodził ze wschodu.

Słyszałem jego oszalały zaśpiew wśród odległych gór, czułem go każdą cząstką ciała, oddychałem przyszłym smakiem – mogłem sobie na to pozwolić, bo znalazłem schronienie, w przeciwieństwie do mężczyzny, który dopiero zmierzał ku jaskini.

Piekielne słońce w dzień oraz lodowate noce uczyniły z pustyni naturalną granicę dla ludzkiej ekspansji, dlatego wędrowcom rzadko udawało się dotrzeć tak daleko. Barwne legendy stosunkowo szybko zastąpiły rzeczywiste poznanie, ale opowieści o wielkich bogactwach pozostawionych przez starożytne rasy w samym sercu Daarthu napędzały plotki, ożywiały niepotrzebne nadzieje. Mamiono nimi niewygodnych gości, utajonych wrogów lub szpiegów. Oczywiście nie było żadnego skarbu, żadnej starożytnej rasy. Przynajmniej nie tu i nie takiej, o jakiej opowiadano.

Po tygodniach bezowocnej tułaczki poszukiwacze wracali zrezygnowani z niezbywalnym piętnem, które nosili w sobie do końca życia niczym wypalony znak. Obraz równiny drgającej w nieustannej gorączce – bezkresnej pustki – nawiedzał ich nawet na łożu śmierci, kazał marzyć o powrocie do świata, gdzie przestrzeń i czas płynęły równolegle. Niespiesznie. Do ciszy, która wypełniała każdą myśl, uczyła pokory, obdzierała ze złudzeń.

O tak, pustynia Daarthu od wieków intrygowała śmiałków, i nawet ja nie byłem obojętny na jej surowy czar.

Użyźniały ją nieprzeliczone kości zapomnianych bohaterów, których do chwalebnych czynów pchała ciekawość lub głupota – a najczęściej obie naraz. Uciekinierzy wierzący, że za morzem wydm czeka na nich nowe życie, rabusie próbujący ukryć się wśród bezkresnej pustki dumnych gór, wędrowcy szukający zagubionych szlaków. Ze wszystkich stron otaczały mnie ich niecichnące nigdy szepty, ale te opowieści nikogo już nie obchodziły, tak jak smutek i samotność tamtych straceńców. Zapomniani, spoczęli pod cienkim płaszczem piachu – bielejące śmiertelne żniwo słońca.

Ten wędrowiec był inny, nie prowadziły go ani czcza ciekawość, ani chęć ucieczki. Okadzony słowami profetów, zaczarowany obietnicami, ogołocony ze wszystkiego, co było mu drogie, miał stać się wymierzonym we mnie ostrzem, mieczem w dłoniach podstępnych sił próbujących zapanować nad wszelkim ziemskim stworzeniem. Dano mu cel, który nazwano świętą misją, i wysłano na polowanie.

Czekałem na niego od dawna, wypatrując znaków z północy, skąd powinien nadejść, aby słowa przepowiedni mogły się dopełnić. Okazał się zaskakująco wytrwały i mężny, bo niewielu miało odwagę zapuszczać się tu samotnie. Pytanie tylko, czy jego poświęcenie miało sens?

Mimowolnie spojrzałem w górę, jakbym oczekiwał, że dojrzę tam twarze bogów uśmiechnięte szyderczo, ich rozjarzone wszechwiedzące oczy. W końcu poplątanie dróg, wytyczenie milionów kombinacji było wymyślonym przez nich okrutnym i przewrotnym planem, który miał dopełnić nieświadomy niczego mężczyzna. Doskonałe narzędzie popychane do działania pragnieniem zemsty i nienawiścią.

Na pewno wiedzieli, że zacząłem rozważać kwestię swojego odejścia, bo byłem zmęczony powtarzalnością cyklu życia, który mogłem obserwować, wyrzucony na margines przez upływające wieki. Zobojętniałem, patrząc na kolejne wydarzenia obracające kołem historii oraz wszystkie jej warianty wynikające z ludzkich decyzji. W gruncie rzeczy nieśmiertelność nie jest nagrodą, lecz niekończącą się karą. Dlatego nie zdecydowałem jeszcze, co uczynię ze swoim gościem.

Był zwykłym człowiekiem, więc słusznie się mnie lękał.

Bał się tego, co nienazwane, czego umysł nie potrafi w pełni pojąć ani zrozumieć. Gdy los sprawiał, że ludzie stawali z kimś takim jak ja twarzą w twarz, zazwyczaj wybierali jedną z dwóch dróg: albo ucieczkę w popłochu, albo… śpiew naostrzonych kos, jakby stal dawała im pocieszenie, podobnie jak odwet, zgodnie z zasadą, że przelana krew obłaskawia strach, zmieniając jego źródło w kolejną epicką opowieść.

Wróciłem do wnętrza, rozpaliłem ognisko, aby przygotować się na spotkanie. Nawet tam słyszałem już pierwsze podmuchy narastającego wiatru podrywające do lotu ziarenka piachu.

Przybysz był głuchy na ostrzegawczą rozmowę wiatru z ziemią, i gdyby w porę nie dotarł do jaskini, zniknąłby, podobnie jak ślady jego stóp, w wiecznym pustynnym grobie. A na to się właśnie zanosiło.

Zdążył w ostatniej chwili.

Wysoki młody mężczyzna, którego krańcowo wycieńczone oczy błagały o ratunek, zanim pozwolił sobie pomóc, przez spękane usta i gardło wyschnięte na wiór wychrypiał:

– Kim jesteś? – Najważniejsze z pytań, tu wręcz na wagę życia i śmierci.

Skłamałem. Od tak dawna tęskniłem za towarzystwem. Dlatego zanim burza ostatecznie opuści równinę, czekają nas wieczór oraz noc wypełnione długimi rozmowami, bo przecież miałem wiele czasu. Dobrego czasu. A prawda prędzej czy później wyjdzie na jaw – taka już jej uroda.

Uspokojony, usiadł ciężko na ziemi. Podałem mu bukłak z wodą, przygotowałem prosty posiłek, zauważyłem też, że nosił krótki miecz z rowkiem na ostrzu – oręż morderców i skrytobójców. Dobrze go wyposażono, nie raz widziałem taką broń i doskonale znałem działanie trucizny, która zazwyczaj wypełniała płytką szczelinę.

Kapłani musieli być bardzo zdesperowani, że wrócili do starych, przewidywalnych metod – żadnej magii, nieudolnych sztuczek, czysta pieśń skrzyżowanych mieczy, spojrzenie w oczy wroga. Prawie zaczynałem za tym tęsknić.

Był słaby. Pustynia dzień po dniu wysysała z niego siły, dlatego postanowiłem odwlec w czasie to, co nieuchronne, wspólnie przeczekać nadciągające szaleństwo piasku i wichru. W końcu pokonanie przeciwnika, który z trudem trzymał się na nogach, nie przysporzyłoby mi chwały. Oczywiście jeśliby mi na tym jakoś szczególnie zależało.

Przyjrzałem mu się dokładnie, bo bez wątpienia wart był uwagi. Silne ramiona i nogi należały do doskonale wyszkolonego wojownika, który większość życia spędził na placu ćwiczeń oraz arenie, chociaż z drugiej strony wykrój ust zakrywał mu kilkudniowy zarost, dość rzadko spotykany wśród wojowników. Długie ciemne włosy, zgodnie z tradycją ludów północy, nosił zaczesane do tyłu, opalona twarz była męska, o wyrazistych rysach, i zapewne wiele kobiet poddało się urokowi jego niezwykłych jasnoszarych oczu o bystrym, inteligentnym wyrazie.

Ludzie z północnego klanu pochodzącego z odległych zimnych rubieży nigdy nie zapuszczali się na równiny Daarthu. Temu należało przypisać całkowicie niestosowny ubiór – koszulę z krótkimi rękawami oraz ciężkie skórzane spodnie. Aż dziw, że w tym stroju dotarł tak daleko, chociaż i tak zapłacił srogą daninę słońcu.

Wyjąłem kojący balsam. Spalone opuchnięte ręce i twarz z popękanymi do krwi ustami należało natychmiast opatrzyć, inaczej na zawsze oszpeciłyby je blizny – niechciana pamiątka z podróży w głąb ognistego piekła.

Rozbawiony, obserwowałem, jak się zawahał, z nieufnością zajrzał do wnętrza drewnianego naczynia, jednak na szczęście dla siebie wykazał sporo rozsądku, posmarował pokąsaną przez słońce skórę, wypił pół bukłaka wody i usiadł – na wszelki wypadek – w odpowiedniej odległości.

Oparłem się wygodnie o skałę i zupełnie się z tym nie kryjąc, obserwowałem go z ciekawością. Trudno się dziwić, w końcu rzadko nadarza się okazja, by ofiara mogła spojrzeć w oczy swojemu zabójcy.

Musiałem przyznać – tym razem kapłani wybrali właściwego człowieka. Szkoda tylko, że nie uprzedzono go, z kim naprawdę przyjdzie mu się zmierzyć. Mógł być najlepszym z wojowników, godnym legend i pieśni pełnych chwały, lecz i tak podjął się samobójczej misji.

Oszukano go, kierując fałszywym tropem aż tu, na pustynię. Prowadzony żądzą zemsty, szukał wiecznego tułacza, naczynia wszelkiego zła. Pewnie z całego serca wierzył, że pokonanie mnie wyniesie najszlachetniejszego z bohaterów na szczyty sławy.

Zbyt dobrze znałem legendy rozpalające wyobraźnię, opowieści, którymi karmiono podobnych mu mężnych młodych ludzi, by uczynić z nich posłuszne narzędzia w dłoniach fanatyków. Samotny, pozbawiony rodziny, odnalazł sens życia dzięki zatrutym słowom – zemstę na przeklętym od prawieków urągowisku bogów i ludzi. Istocie, która za pomocą najczarniejszej magii wydłużyła sobie życie ponad obowiązujące prawa natury.

Powszechnie lękano się wymawiać nasze imiona, miasta drżały w posadach, gdy mieliśmy nadejść, wioski pustoszały, a opuszczone zwierzęta ryczały żałośnie w swoich oborach – przynajmniej tak głosiły księgi.

Nawet bogowie bali się nekromantów, i nic dziwnego, bo rejony magii, po których się poruszaliśmy, były dla nich niedostępne, więc ich usta na ziemi – prorocy różnej płci, wyznań oraz kolorów – traktowali moich współbraci niczym ucieleśnione zło.

Opowiadano o naszych zbrodniach, rozpalano ciekawość i stosy, lecz prawdziwym przeciwnikiem okazały się zły los oraz czas, który skutecznie odbierał nam wolę walki.

Byłem ostatnim z Bractwa, przy życiu trzymała mnie tylko pewna misja – miałem przekazać ludzkości prawdziwą wersję pewnej niezwykłej opowieści i dopilnować, by nie zniknęła przysypana piaskiem dziejów. Choć owe wydarzenia rozegrały się dawno temu, do tej pory wspominano je z lękiem, a ich echa pojawiały się w niezliczonych, często baśniowych wersjach.

Spojrzałem w oczy mężczyzny siedzącego po drugiej stronie niewielkiego ogniska. Zapewne nie potrafiłby mi odpowiedzieć na pytanie, czy nasze spotkanie było jedną z owych tajemniczych dróg, którymi podążało przeznaczenie, jednak znalazłem w jego wzroku siłę i prawość.

Obojętnie, jak potoczą się nasze losy – czy wyjdziemy stąd razem, czy może dumny wojownik opuści jaskinię sam, dzierżąc w dłoniach dowód pokonania odwiecznego zła – cel zostanie osiągnięty, bo opowieść, którą zamierzam mu przekazać, zacznie sączyć jad w śmiertelną duszę. Wtedy ów człowiek zrozumie, czym jest prawdziwe źródło wszelkich nieszczęść.

Zapamiętane słowa się rozrosną, po drodze zamieniając w herezję, zdolną wyzwolić ludzkość spod władzy bogów. Uzurpatorów nakazujących wiernym bezgraniczne posłuszeństwo i poświęcenie za obietnice oraz puste słowa bez znaczenia.

Sprawić, by każda ludzka istota stała się panem własnego życia – oto misja posłańca śmierci, ostatniego nekromanty, którego imię zgaśnie w pomroce dziejów. W spadku przekazał mi ją ktoś, kto rzucił wyzwanie bogom i zapłacił za to straszną cenę. Właśnie o jego dziejach powinien dowiedzieć się wędrowiec, poznać otchłań, w której ukryto prawdę, żeby nigdy nie ujrzała światła dziennego.

Idea ta sprawiła nagle, że przestałem odbierać czas jako nieznośne brzemię, odzyskałem chęć do życia i działania. Doszedłem bowiem do wniosku, że być może doczekam chwili, gdy pokorne stworzenia wdeptane w pył podniosą głowy i zaśmieją się w twarz swoim katom. Zdobędą wolność, która poprowadzi ich nowymi ścieżkami, pozbawionymi kajdan boskich wyroków.

Mijała godzina za godziną odmierzane narastającym rykiem wiatru. Mężczyzna powoli odzyskiwał siły, więc nic nie stało na przeszkodzie, żeby rozpocząć opowieść o miłości, zdradzie, lecz przede wszystkim zemście, która wyniosła istotę z krwi i kości na wyżyny niedostępne śmiertelnikom – bo w oczach przybysza ujrzałem odwagę zdolną unieść brzemię legendy.

Rozdział II

Pochrzaniło się – pomyślała Victoria wpatrzona w okno, za którym mrugała nazwa motelu Czerwony Sen. Od pewnego czasu jej sny również miały kolor czerwony. Wtedy, budząc się z krzykiem zamarłym na spierzchniętych ustach, oddałaby wszystko, żeby nigdy więcej nie zasnąć.

Uciekła z Jonathanem, zostawiając za sobą zgliszcza dawnego życia: opuszczony samotny dom na wzgórzu, miasto przygotowane do pogrzebu pod taflą jeziora i pewnego mężczyznę, który głębokim mrokiem zasnuł ich myśli, bezpowrotnie burząc spokój.

Doskonale pamiętała tamtą podróż i ciszę panującą w samochodzie. Przez całą drogę Jonathan nie odezwał się słowem, zresztą oboje nie mieli o czym ze sobą rozmawiać. Wydarzenia, których byli świadkami i uczestnikami, oddzieliły ich od zewnętrznego świata przezroczystą taflą o grubości wprost proporcjonalnej do spustoszeń, których dokonały.

Nie mieli już powrotu ani do własnych domów, ani normalności, czekała na nich tułaczka wypełniona strachem o to, co nadejdzie, wewnętrzną pustką i brakiem nadziei. Takie były koszty wpuszczenia pewnego październikowego dnia do domu mężczyzny w szarym płaszczu, o oczach płonących szkarłatem.

Jonathan naiwnie sądził, że z Victorią połączyły go więzy wspólnych doświadczeń, lecz na swoje szczęście nie miał bladego pojęcia o tym, co naprawdę rozdzierało na części jej umysł i serce.

Nie zakochała się w wampirze, jej racjonalny i chłodny umysł w ostatecznym akcie samoobrony na to nie pozwolił. Dostrzegała w nim zło ukryte głęboko pod maską, rozumiała konsekwencje swojego krótkiego związku z Obcym i broniła się rozpaczliwie przed jakąkolwiek słabością.

Nie. Na pewno nie kochała doktora Barrowa, chociaż całe jej ciało płonęło z gorączki, gdy wracały nieposłuszne wspomnienia. Z każdym pokonywanym kilometrem rosła w niej rozpaczliwa tęsknota za dotykiem jego dłoni, głosem szepczącym w ciemnościach, pragnieniem, które w niej wyzwalał. Stanowił jej dopełnienie, jakby odnalazła utraconą dawno temu cząstkę siebie. Przywrócił do życia, pozwolił odkryć nieznane terytoria emocji i uczuć, uzależnił od siebie. Nie kochała go, tak jak narkoman nie kocha heroiny, alkoholik nie odczuwa miłości do wódki. Dlatego nie miała nic do powiedzenia Jonathanowi, bo obawiała się, że zamiast słów z jej gardła wydostanie się zwierzęcy skowyt, błaganie, aby zawrócił. Mimo wszystko.

W chwili gdy z zasięgu jej wzroku zniknęły znajome dachy domów, złożyła sobie obietnicę, że postara się zapomnieć. Przestanie czuć, zastanawiać się i analizować, będzie żyła wyłącznie darowaną teraźniejszością.

Dzień zamienił się w noc i tylko cichy głos prezentera z jakiejś stacji radiowej rozpraszał milczenie, które zawisło między nimi niczym ołowiany całun. Zacierały się granice miast, wiosek oraz lasów, jedynie czarna wstęga drogi zawsze pozostawała taka sama.

Vic patrzyła przez szybę, nie dostrzegając szczegółów zmieniającego się krajobrazu, myślami utknęła w jakiejś nieogarniętej pustce, która jak lodowe palce coraz mocniej ściskała ją za gardło.

Gdy dotarli do Cheyenne, Vic udało się mimo wszystko wysiąść z samochodu, odpowiedzieć na powitania, a nawet rozciągnąć usta w sztucznym uśmiechu.

Wieczór upłynął jej w stanie pełnego rozdwojenia – potakiwała, od czasu do czasu wtrącała do rozmowy całkiem sensowne uwagi. Oczywiście ani razu nie padło słowo „wampir”, nikt nie ośmieliłby się po zmroku przywołać nazwy istoty, która zaplątała się w ich przeznaczenie, niszcząc wszystko na swojej drodze. Najczęściej używali określeń Gość lub Obcy, jakby starali się w ten nieudolny sposób zakląć rzeczywistość i odsunąć od siebie grozę.

Dom rodzinny Jonathana – wypełniony ludźmi kręcącymi się po przestronnych pokojach, miłymi zapachami i uczuciami, o których istnieniu zapomniała, skupiona przez kilka miesięcy na walce z dwoma demonami – wydawał się jasną przyjazną przystanią. Ale w tym realnym świecie czuła się obca i niepotrzebna.

Od Rachel, matki Jonathana, dzielił ją mur zbudowany na solidnych podwalinach poczucia winy. Nie miała odwagi spojrzeć jej w twarz, przyznać, że dla dobra własnego dziecka poświęciła bezpieczeństwo rodziny Carterów. Ludzi, którzy teraz w ogóle nie przyjmowali do wiadomości faktów ani nie chcieli wysłuchać przestróg.

Zamknięci w obrębie społeczności przesiedlonej z Lake Falls byli wystawieni na cel niczym tarcze na strzelnicy. Ufni w swoją siłę opartą na bliskości i wzajemnym wsparciu zapomnieli o grożącym niebezpieczeństwie, a gdy próbowała im to uświadomić, nawet Jonathan nie wydawał się do końca przekonany.

Czujność Michaela i Roba uśpiła łatwość, z jaką pokonali wampiry w jaskini. Jej uwaga, że El’lar nie głodował przez pięćdziesiąt lat, odbiła się od pancerza ich pewności siebie. Z kolei Jonathan, co dał wyraźnie do zrozumienia, uważał, że jej uczucia do Obcego zdeterminowały ocenę wydarzeń. I choć nie sformułował tego zarzutu wprost – obwiniał o to, że zawahała się przed wykonaniem wyroku na Obcym.

Rachel, mając u swojego boku trzech dorosłych synów, otoczona przyjaciółmi, czuła się bezpieczna i pewna swojej decyzji o osiedleniu się niecałe dwieście kilometrów dalej, tuż przy granicy z Maine, jakby ta śmieszna odległość mogła powstrzymać Zło. Vic miała ochotę roześmiać się jej w twarz.

Naiwni głupcy – myślała ze złością – prawdopodobnie nawet nie zauważą, gdy zjawi się wśród nich.

Matka Jonathana poważnie podeszła do misji przekonania Vic, by zamieszkali „po sąsiedzku”, i z wyraźnym niezadowoleniem przyjęła wiadomość, że najstarszy z synów ma zamiar wyjechać ze swoją kobietą.

Opuścili urocze przedmieścia żegnani smutnym spojrzeniem matki oraz silnym uściskiem dłoni Michaela i Roba. Zapewniano ich, że tu zawsze znajdzie się dla nich miejsce, a Rachel, przekonana, że łączy ich z Jonathanem głębokie uczucie, życzyła im wszystkiego najlepszego. Miła, normalna rodzina.

Wtedy Vic była blisko, by uwierzyć, że koszmar się skończył, jednak on dopiero miał nadejść. Nakręcał się powoli jak ciasno zwinięta sprężyna, dzień po dniu coraz mocniej zaciskając pętlę tylko po to, by w końcu uwolnić skumulowane w sobie szaleństwo.

Na początku mieli plan – zaszyć się w jakimś większym mieście, zdobyć nową tożsamość i zniknąć w tłumie. Nie bez powodu wybrali Los Angeles, metropolię pełną słońca oraz przelewających się nieprzebranych tłumów, moloch, w którym dwójka obcych powinna zatonąć bez śladu.

Jednak każdy uciekinier pojawia się w społeczności niczym niechciany gość, jest człowiekiem znikąd, pozbawionym korzeni, uosobieniem niewiadomej, jego obecność drażni, nieustannie przypominając, jak kruche bywa poczucie bezpieczeństwa.

Baczny obserwator bez trudu dostrzeże go w tłumie – niepewnego, czujnie rozglądającego się na boki, z rozbieganym spojrzeniem usiłującym wyłowić najdrobniejszą wskazówkę, odstępstwo od normy, które staje się imperatywem nakazującym porzucenie kolejnej przystani, następnego hotelu i miasta.

Gdy dotarli w końcu do Los Angeles i odebrali przesyłkę z nowymi dokumentami, zniknęli Victoria Mc’Petersen i Jonathan Carter. Po transformacji u jej boku pojawił się młody blondyn o ciemnych brwiach i rzęsach, z widoczną kalifornijską opalenizną – Jack Cambell. Obiektywnie musiała przyznać, że prezentował się interesująco, czego niestety nie mogła powiedzieć o sobie. Jako Veronica Mallory wyglądała niekorzystnie i staro. Czarne włosy bezlitośnie podkreśliły bladość skóry i pierwsze zmarszczki, uwypukliły permanentne zmęczenie rysujące się w oczach. Zdecydowanie nie podobała jej się ta osoba, którą widziała w lustrze każdego poranka.

Wynajęli apartament w spokojnej dzielnicy, sprzedali samochód i pozbyli się starych komórek. Na wszelki wypadek.

Jonathan szukał pracy, choć szło mu to opornie, bo jak ognia unikał ofert związanych z poprzednim zawodem. Oboje starali się prowadzić w miarę normalne życie, aby nie zwracać niepotrzebnie uwagi.

Rano, podobnie jak wielu mieszkańców osiedla, biegali po cichych uliczkach pnących się w stronę płaskiego szczytu. W milczeniu, które stało się ich nałogiem, jedli razem śniadanie, później Jonathan wychodził w poszukiwaniu zajęcia, ale nigdy się nie zdarzyło, żeby wrócił po zmierzchu. Gdy inni udawali się do klubów na imprezy, kolacje w miłych restauracjach, oni zamykali drzwi na solidne zamki, włączali wiadomości i z uwagą śledzili wszystkie niepokojące newsy. Czasem o nich rozmawiali, częściej każde szło do swojego pokoju i na własną rękę próbowało pogodzić się z przeszłością.

Układ, który w milczeniu zawarli, sprawdzał się w praktyce. Nadal pozostali tylko dwojgiem obcych ludzi zmuszonych przez okoliczności do zamieszkania razem. Jonathan ze wszystkich sił starał się być dla niej oparciem, ona – bezskutecznie próbowała zapomnieć. Wtedy na pomoc przyszła rutyna; powoli, dzień za dniem odbudowywała fundamenty utraconej równowagi, przywracała swoisty porządek. Pozwalała odetchnąć.

Jonathan na szczęście nie rozmawiał o wydarzeniach z Lake Falls, nie próbował wykonać żadnego gestu mogącego przywołać dawne relacje, po prostu był – i to wystarczyło.

Napięcie oraz stres opuszczały Victorię pokonane codzienną krzątaniną. Od czasu do czasu pozwalała sobie na szaleństwo i sama wychodziła z apartamentu, by zrobić zakupy w centrum handlowym, a kilka razy odważyła się nawet wyskoczyć do kina.

Raźno świecące słońce i wielomilionowa metropolia wydawały się dostatecznym zabezpieczeniem dla dwojga zagubionych uciekinierów, lecz duchy przeszłości zadbały, by ich życie nie wróciło w dawne koleiny.

– Wszystko spieprzyłam – powiedziała do siebie i odwróciła wzrok od irytującego napisu.

Niewiele to pomogło, karmazynowa poświata liter nadal układała się w prorocze przesłanie.

Rozdział III

KRONIKI WAMPIRÓW

Tel-Aramel dopiero się rodził, liczył sobie kilkadziesiąt okazałych domostw, ale już teraz bardziej przypominał miasto niż wieś. Miał szczęście, że ziemie wokoło były żyzne, a lud spolegliwy i chętny do pracy. Większość mieszkańców pracowała na roli, inni zajmowali się rzemiosłem, kilku najodważniejszych parało się sztuką łowiecką.

Suria, władca wybrany przez starszyznę, niegdyś młody i popędliwy, chciał odkrywać świat, mimo że aramelczycy zupełnie niedawno znaleźli ten rajski kawałek ziemi, który miał należeć do nich przez następne setki lat.

Starszyzna wiedziała, że to jest najlepszy teren, jaki można było sobie wymarzyć. Teraz należało słać głębokie i uniżone prośby do bogów, żeby pozwolili im się tu osiedlić w pokoju oraz umiłowaniu natury.

Przez lata wszystko zmierzało w dobrym kierunku. Kapłani wznosili modły, najwyraźniej wysłuchiwane przez panteon zasiadający przy niebiańskim stole. W zamian za dary i, od czasu do czasu, ludzką ofiarę podarowali mieszkańcom łagodne lata, obfite zbiory i okolicę pełną zwierzyny. Bogactwo płynęło do Tel-Aramel nieprzerwaną strugą.

Główny plac obsiadły najokazalsze domy i budynek Tangu – rady starszych – wzniesiony z cegieł suszonych na słońcu. Liche domostwa usunęły się nad rzekę, której dolinę poprzecinały sady i pola.

Suria stworzył tu dobre miejsce do życia, kierowany rozsądkiem ograniczył wojownicze zapędy aramelczyków, jednak by tradycji się stało zadość, po okolicy rozesłał zwiadowców. Mieli być jego oczami i uszami, ich zadaniem było zbadanie granic znanego lądu. Dzięki zebranym przez nich informacjom nawiązał ścisłą współpracę z wieloma pomniejszymi osiedlami i rozpoczął złoty okres handlu. Dobra lokalizacja sprawiała, że mógł sprzedawać nadmiar towarów za wydobywane z rzek złoto, kamienie i wyroby rękodzieła. Tel-Aramel wzrastał pod jego rządami w siłę i powoli stawał się najpotężniejszą osadą na krańcu równiny.

Niewolnicy zbudowali solidną drewnianą palisadę otaczającą całą osadę, obok Tangu wyrosła świątynia, domy wzbiły się ku niebu, a pełne spichlerze zapowiadały kolejne udane zbiory.

Kilku śmiałków na czele swoich oddziałów chciało podbić kwitnącą osadę, lecz sowicie opłaceni najemnicy dobrze chronili życie mieszkańców.

Suria miał wszystko, czego władca może zapragnąć. Miłość ludu, mądrość starszyzny, dobrobyt i pokój z sąsiednimi osadami. Był szczęśliwy. Do czasu.

Tamten dzień wszystko zmienił. Wyszedł ze swojej komnaty, żeby udać się na wieczorne modlitwy, i wtedy ją zobaczył. Rozebrana do połowy stała przy poidle dla owiec. Szczupłe ciało połyskujące w kaskadzie rozpryśniętych kropli wody obudziło w nim uśpione od dawna pragnienia. Pożądliwość skąpca i zachłanną chciwość. W milczeniu obserwował, jak zmywa z siebie brud i krew upolowanej zwierzyny. Po raz pierwszy nie ujrzał w niej córki, lecz klejnot, który musiał zdobyć. Płowe włosy, niespotykane wśród ciemnowłosych aramelczyków, obcięte przy samej skórze przypominały kolorem bezcenne ozdoby i – jeśli pozwoliłaby im odrosnąć – opromieniłyby ją blaskiem niczym boginię. Delikatna skóra mieniła się złotem, długie nogi opięte skórzanymi spodniami przypominały smukłe kolumny, które onegdaj kazał wznieść w świątyni.

– Tak – pomyślał – oto kobieta godna, aby stać się żoną najpotężniejszego władcy równin. Jej urody nie przebije żadna śniada ciemnowłosa piękność. Tylko do mnie powinny należeć skarby Tel-Aramelu, a Iia jest jednym z nich.

Oczami wyobraźni zobaczył, jak z nią u boku przyjmuje hołdy władców sąsiednich wiosek. Ubrana w białe odświętne szaty, z kaskadą włosów opadających na ramiona, przystrojona w złoto oraz drogie kamienie podnosi majestat jego stanowiska, dodaje chwały i potwierdza reputację największego z wodzów. Taka kobieta zasługuje na koronę, a jemu do szczęścia brakowało właśnie tego jedynego drobiazgu. Starszyzna, według niego, miała zbyt duży wpływ na podejmowane decyzje, zbyt często musiał kornie schylać głowę, wchodząc do Tangu, chociaż wcale mu się to nie podobało. Od kilku lat planował urzeczywistnić swoje marzenie i obwołać się jedynym władcą. W końcu na to zasłużył.

Żadna z jego czterech żon nie była godna korony. Pospolite, zniszczone przez porody i wychowywanie dzieci, były za stare, by dzielić z nim tron. Młoda Iia mogłaby mu dać wymarzonego syna, prawdziwego dziedzica, któremu – bez proszenia kapryśnych starców – przekazałby władzę. A ją samą zamknąłby w pałacu, tam, gdzie jest właściwe miejsce dla zgromadzonych skarbów.

Cichy głos sumienia szepczący: „To przecież moja córka, tak się nie godzi” zdusił w zarodku. Zasady były dobre dla pospólstwa, on stał ponad nakazami i odwiecznym tabu, sam ustanawiał prawa, a przychylny głos bogów łatwo można było kupić hojną darowizną. Cofnął się w głąb korytarza, bo Iia właśnie skończyła ablucje, i nie chciał jej przedwcześnie wystraszyć.

Dziewczyna była trudna i nieprzewidywalna jak narowista klacz. Jednak dobry jeździec nałoży jej wędzidło, okiełzna głupie humory, nauczy moresu. A skoro potrafił narzucić swoją wolę całej osadzie, jedna młódka nie sprawi mu większego problemu. Tym bardziej że wszystkie znane mu żonate i wolne niewiasty uważały go za bardzo atrakcyjnego i chętnie zlegały z nim, gdy tylko miał na to ochotę. Staruchy wciskały mu do łożnicy własne córki, jakby jedna noc spędzona z panem Tel-Aramelu już czyniła je wyjątkowymi. Przecież nawet nie był dla nich hojny, często odprawiał je rano bez zwyczajowego podarunku. Nie musiał im nic dawać.

Ale od dawna nie czuł w lędźwiach tego ognia, który nakazywał mu szukać co noc do łożnicy nowych podbojów, a żadna z przyprowadzanych dziewic nie była w stanie rozpalić wygasłego pożądania. Aż do teraz.

Zamyślony, udał się do świątyni na długą pogawędkę z naczelnym kapłanem. Wyjaśnili między sobą wiele wątpliwości dotyczących obowiązujących zakazów, co go sporo kosztowało. Kilka razy miał już ochotę wstać i porządnie złoić skórę wstrętnemu liczykrupie, ale starzec okazał się twardym negocjatorem.

W końcu na stole pojawiło się złoto. Kapłan oślepiony jego blaskiem bez trudu dał mu pozwolenie na zaślubiny z piątą żoną, a rozmowa nagle zmieniła się w towarzyską pogawędkę. Klecha wręcz wychodził ze skóry, aby okazać się użyteczny. Zaproponował, żeby dla odwrócenia oskarżeń przekonać matkę dziewczyny do przyznania się, że popełniła cudzołóstwo i Iia nie jest jego córką. Takie rozwiązanie nie wchodziło w grę, bo Suria musiałby się publicznie przyznać, że nie panuje nad swoim haremem.

Następna sakiewka natchnęła kapłana do wymyślenia lepszego rozwiązania, które usatysfakcjonowało ich obu.

Ponieważ w okolicy nie było miasta ani osady na tyle potężnej, żeby któryś z władców godzien był poślubić córkę wodza Tel-Aramel, zatem ojciec – jako głowa rodziny – musiał ją uchronić przed hańbą samotności. Jeśli oddałby ją innemu, mniej szlachetnemu mężczyźnie, wspaniała krew zostałaby rozbełtana i zamiast wzmocnić potęgę osady, obnażyłaby jej słabość, co na pewno natychmiast wykorzystaliby wrogowie. Pragnienie wydania córki za jakiegoś władcę znacznie niższego w hierarchii słusznie zostałoby potraktowane jako zabieganie o sojusze. Wtrącane od czasu do czasu słowa „wojna”, „chaos”, „zniszczenie” miały przestraszyć naiwnych, uświadamiając, że ów ślub jest jedynym sensownym rozwiązaniem, które zapobiegnie obróceniu miasta w perzynę. Dużo było przy tym mowy o poświęceniu Surii, jego miłości do miasta i ludzi.

Jeszcze trochę – pomyślał rozbawiony – i sami mieszkańcy zaczną mnie prosić, żebym ją poślubił.

Słowa kapłana przypadły mu do gustu, tym bardziej że wziął na siebie obowiązek przekonania Tangu. Teraz od decyzji omszałej starszyzny, która miała piasek zamiast krwi, zależało szczęście Surii. Wychodząc ze świątyni, poprzysiągł sobie w duchu, że jeśli Tang nie poprze jego stanowiska, będzie to ostatni rok rządów pomarszczonych i bezzębnych głupców. A nawet jeśli poprze, nic to nie zmieni. Jemu i nowej małżonce należy się korona, dostanie ją, aby zrodzone z tego związku potomstwo już na wieki niepodzielnie panowało na równinach.

Wrócił do domu i uciął sobie pogawędkę z Karą, pierwszą żoną i matką Iii. Powiedział jej wprost o planach, jakie żywi wobec córki, a na gwałtowne słowa protestu odparł zimno:

– Jeśli nie przygotujesz jej do ślubu, wiedz, że łatwo udowodnię ci cudzołóstwo. Iia nawet nie jest do mnie podobna, więc wszyscy orzekną, że spłodziłaś ją z kimś innym. Bez trudu znajdę świadków, lecz pamiętaj, według prawa niewierne żony karze się kamienowaniem. Tego chcesz? Okryjesz hańbą siebie oraz swoją rodzinę. A co z pozostałymi naszymi dziećmi? Pomyślałaś o nich?

Odpowiedziała mu tak, jak tego oczekiwał, okraszając swoją wypowiedź histerycznym szlochem. Patrzył na nią z politowaniem i zastanawiał się, co go, do licha, urzekło kiedyś w tej brzydkiej starej kobiecie. Twarz miała pomarszczoną, skórę pociemniałą od słońca, oczy bez blasku. I od razu przypomniała mu się córka o złotej skórze i wąskiej talii. Może nieco zbyt wąskiej jak na jego gust, ale gdy tylko porzuci swoje fanaberie i przestanie się uganiać z myśliwymi, natychmiast przytyje. Już on się o to postara. Uśmiechnął się pod nosem, ale nagle zatrzęsła nim wściekłość.

Iia całe dnie i noce spędzała z łowcami. Myśl, co mogłoby się stać, gdyby padła łupem mężczyzn czyhających na jej cnotę, wywołała w nim atak furii. Na samo wyobrażenie, że którykolwiek z nich ośmieliłby się dotknąć jego własności, czerwona zazwyczaj twarz przybrała fioletowy odcień, oczy niemal wyszły z orbit, a z gardła wydarł się ryk, który natychmiast zatamował łzy przerażonej matki.

– Iia nigdy więcej nie pójdzie na polowanie. Zrozumiałaś, kobieto? Jeśli coś podobnego się zdarzy, zapłacisz głową!

Kara skinęła potakująco, zbyt wstrząśnięta i wystraszona, żeby zaprotestować. Sam pomysł ożenku z własną córką budził w niej najgorsze możliwe uczucia. Miała ochotę go zabić, jeszcze tu, we własnej komnacie wbić mu nóż prosto w jego wielkie cielsko trzęsące się z gniewu, lecz nie mogła tego zrobić, bo bała się o los pozostałych dzieci i żon, z którymi po latach intryg oraz niesnasek udało jej się w końcu zaprzyjaźnić. Wypędzone z domu, rzucone na pastwę samotnego życia z małymi dziećmi, nie dałyby rady się utrzymać. Poczucie obowiązku wygrało z żądzą zemsty i Kara postanowiła w inny sposób uchronić córkę przed zakusami ojca.

Najpierw nakazała strażom trzymać wartę przy komnacie dziewczyny i nie wypuszczać jej na polowanie – zgodnie z poleceniem Surii, a następnego dnia o świcie udała się do niej na rozmowę.

Weszła po cichu, chcąc spojrzeć na dziecko, które od dawna przepełniało jej serce dumą. Nigdy by się do tego nie przyznała, ale ta niesforna córka była spełnieniem jej najskrytszych marzeń. Mając tyle lat co Iia, po nocach śniła o rozległych równinach i wolności. Niestety wydano ją za mąż, gdy tylko dorosła na tyle, żeby ofiarować przeznaczonemu mężczyźnie następców. Po wielekroć Kara wspominała z rozrzewnieniem lata dzieciństwa i nieskrępowaną swobodę, którą zdusił duszny pałac pełen ozdób. Teraz zazdrościła córce tego, co zostało jej zdecydowanie za wcześnie odebrane – możliwości dokonywania wyborów.

Gdy patrzyła na śpiącą Iię, poczuła żal ściskający serce. Przecież nigdy więcej nie zobaczy swojej dzielnej dziewczynki, nigdy już nie rozczesze jej włosów i nie obejmie – mimo pozornych protestów – sprężystego, silnego ciała. Nawet jeśli tropiciele sprowadzą ją do domu, wiedziała, że córka nie zgodzi się poślubić ojca. Za żadną cenę.

Delikatnie odgarnęła kosmyk włosów z czoła śpiącej i tak, jak się spodziewała, Iia natychmiast się poderwała, zaskoczona widokiem matki. Nie próbując załagodzić swojej wypowiedzi okrągłymi dyplomatycznymi słowami, brutalnie i szczerze przedstawiła sytuację. Z bólem patrzyła na pobladłą twarz dziecka przerażonego straszną perspektywą.

Pozwoliła dziewczynie na okazanie wściekłości, a gdy gniew przerodził się w szloch, na pociechę przedstawiła swój plan wymyślony naprędce, który niestety miał wiele niedoskonałości. Iia na szczęście potraktowała go z należytą powagą, skupiając się na dopracowaniu szczegółów.

Uzgodniły, że wieczorem wymkną się z pałacu, Kara przygotuje niezbędne zapasy i pokaże, jak dotrzeć do Tel-Rifatu, niewielkiej osady na wschodzie. Rządy tam sprawował jej brat, była więc szansa, że udzieli odpowiedniej gościny i pomocy uciekinierce.

Iia dostała stary rodowy pierścień, którym miała udowodnić swoje pochodzenie, i żelazny sztylet, jedyne podarunki od pogrążonej w smutku starej kobiety.

Obie przez cały dzień były zajęte organizacją ucieczki i ustalaniem szczegółów, a wieczorem zgodnie z planem wymknęły się poza mury.

– Gdybyś… – słowa przychodziły matce z trudem – pamiętaj, nie wahaj się. Człowieka zabija się tak samo jak zwierzę…

– Bo nim jest – odparła hardo płowowłosa dziewczyna i pogłaskała wiszące u pasa żelazo.

Nic więcej nie musiała dodawać, uściskały się serdecznie, po czym Iia ruszyła przed siebie.

Gdy przygarbiona postać zniknęła jej z oczu, dziewczyna zatrzymała się na chwilę, zdjęła pierścień z palca, opróżniła do połowy sakwę, żeby nie dźwigać niepotrzebnych zapasów, a zamiast nieporęcznego sztyletu przypasała podarunek Okiego, nóż, który o wiele lepiej leżał w dłoni. Zarzuciła na plecy łuk i ruszyła żwawo. Kara także nie czekała za długo, musiała wrócić do pałacu, żeby opóźnić wykrycie spisku i przygotować wiarygodne wytłumaczenie.

Opowieść o tym, jak Iia zaniemogła porażona wiadomością o ślubie, pozwoliła utrzymać ciekawskich z daleka od komnaty córki przez cały dzień. Wieczorem Suria zaniepokojony jej stanem wysłał do chorej swoją lojalną i głupią najmłodszą żonę, która podniosła larum na cały dom.

Patrząc na to, co się z nim dzieje, Kara miała cichą nadzieję, że złoży go śmiertelny atak wywołany wściekłością. Miotał się jak oszalały po pałacu, żądał głowy zdrajcy, kazał uwięzić Okiego, myśliwych i strażników. Purpurowy, zlany potem, wywrzaskiwał rozkazy o wszczęciu poszukiwań, organizował oddziały mające sprowadzić natychmiast jego córkę. Wszyscy tropiciele zostali przyporządkowani do drużyn, do których wcielano każdego mężczyznę zdolnego do noszenia broni.

Kara uciekła przed tym zamieszaniem do świątyni i oddała się żarliwej modlitwie. Błagała bogów, żeby zapewnili bezpieczeństwo jej córce, a na męża zesłali szybką, pozbawioną cierpień śmierć.

Huknęły ogromne wrota i w promieniach słońca wpadającego do cichego ciemnego wnętrza stanął Suria. Nie odezwał się słowem, ciężkie podeszwy zadudniły na drewnianej podłodze. Kara spojrzała w górę, szukając pomocy milczących i obojętnych bogów, ale żaden piorun z jasnego nieba nie uderzył w dach, posągi nie ruszyły się z miejsca, by obronić starą kobietę.

Podszedł bliżej i rzucił jej pod nogi żelazny sztylet – pożegnalny podarunek dla córki. Na rękojeści był wygrawerowany wizerunek łucznika i wszyscy w Tel-Aramelu wiedzieli, że sztylet należy do Kary.

Nie zaczęła płakać, nie błagała o życie. Podniosła się z klęczek, w końcu była dumną córką wodza, nie wypadało więc, aby czekała na śmierć w uniżonej pozycji niewolnika. Nawet nie dostrzegła błysku klingi, gdy jej głowa z ustami otwartymi w ostatnim krzyku potoczyła się po drewnianych deskach, znacząc swoją drogę szkarłatną smugą.

Rozdział IV

Jonathan nie chciał przyjąć do wiadomości tego, co mówiła, odrzucał rzeczywistość, wolał iluzję bezpiecznego świata półprawd. Po tamtej fatalnej w skutkach dyskusji przestała go uświadamiać. W końcu ile razy można próbować?

Rozmowa nie była łatwa ani dla niej, ani dla niego, a bolesny temat wypłynął, jak zwykle, znienacka.

– Skoro już znaleźliśmy kryjówkę, może moglibyśmy – zająknął się lekko – sprowadzić Kat?

Serce jej stanęło, ściśnięte bólem, którego źródło tkwiło w najgłębszych zakamarkach duszy. Chciałaby ze wszystkich sił krzyknąć: doskonały pomysł – ale rozsądek, ten najlepszy z doradców, kazał jej dokonać właściwego wyboru.

Nie znalazła w sobie siły, by odpowiedzieć słowami, pokiwała tylko przecząco głową.

– To nie jest głupi pomysł – brnął dalej. – Wydaje mi się, że obecność Kat byłaby dla ciebie najlepszym sposobem na odzyskanie równowagi po… – przerwał, jakby speszony tym, co miał zamiar powiedzieć.

Zdenerwowała się, bo oczywisty sens niedokończonego zdania był ciosem idealnie wymierzonym w jej poczucie winy.

– Miałeś zamiar powiedzieć – wyglądała na spokojną – nieudanym romansie? – Chciał zaprzeczyć, ale nie dopuściła go do głosu. – Czemu tak bardzo boimy się nazywać rzeczy po imieniu? Może już czas odłożyć na bok tę drażniącą hipokryzję. Owszem, z doktorem Barrowem łączyło mnie jakieś uczucie. Jakie konkretnie? Nie mam pojęcia.

– Zastanów się przez chwilę. – Nie odpuszczał, najwyraźniej jej udawany spokój skutecznie go zmylił. – Mieszkamy w Kalifornii, mamy nowe nazwiska, zatarliśmy za sobą wszystkie ślady. Możemy wybierać, gdzie chcemy żyć: Brazylia, Polinezja, Europa są w naszym zasięgu, wystarczy wsiąść do samolotu. Nie chce mi się wierzyć…

– Twoje słowa są najlepszym dowodem na to, że nie masz bladego pojęcia, z kim przyszło nam się mierzyć. – Nie mogła tego słuchać spokojnie, więc odpowiedziała mu mocno ocenzurowaną historię trzech łowców, których wydała na pastwę wampira.

– Skąd masz pewność, że ich zabił, przecież nie było cię przy tym? – Pytanie wydawało się logiczne, jednak niektóre sprawy są oczywiste. Nawet wbrew logice.

– Rozmawiamy o istocie, która pamięta początki ludzkiej cywilizacji. Uważasz, że przetrwał tysiące lat, w głębi serca pozostając pacyfistą, a lew jest królem zwierząt, ponieważ wszyscy kochają koty?

– Teraz z kolei bawisz się w demagoga… – próbował protestować, lecz nie pozwoliła mu dokończyć myśli.

– Sądzisz, że możemy spać spokojnie, bo zmieniliśmy nazwiska i zamieszkaliśmy w innym mieście? – rzuciła szyderczo, ale chyba ironia okazała się zbyt subtelna.

– Przesadzasz…

Tego było już za wiele.

– Przesadzam? – Gotowała się ze wściekłości. – A zastanowiłeś się choć raz, dlaczego jego wybór padł na mnie? Ujęła go moja osobowość czy może olśniewająca uroda? Powiedz, w jaki sposób dopadł Benjamina, który przecież wiedział, z kim lub czym ma do czynienia?

– Nawet nie wiemy, czy doktor Kent rzeczywiście zginął. – Argumenty Jonathana były żałosne, a obrona własnych racji co najmniej nieudolna.

– Jasne, nie byliśmy przy tym. Zniknięcie Roberta, Marca, Jane, Eve to także zbiegi okoliczności? Każdy z nich miał pecha stanąć na drodze wampira i za to zapłacił, a ty w głębi duszy wiesz, że mam rację. Dlatego nie mów mi o paranoi! – Mimowolnie podniosła głos.

– Cały czas czujesz jego oddech na plecach, nieprawdaż? – Wyraźnie speszył go jej napastliwy ton. – Więc będziemy uciekać w nieskończoność, a ty naprawdę nigdy nie spotkasz się z Kat?

Trafił w sedno.

– Jeśli dzięki temu kupię jej bezpieczeństwo… – Czuła smak łez podchodzących do gardła.

Musiała iść do łazienki. Stała tam przez chwilę, kurczowo trzymając się umywalki, aż przeszła jej ochota do płaczu. Opłukała twarz zimną wodą, wzięła kilka głębszych oddechów i wróciła do salonu.

– El’lar szykuje dla mnie specjalne podziękowanie – powiedziała chłodno. – Wyobrażasz sobie moment naszego spotkania, gdy dosadnie zacznie mi wyjaśniać konsekwencje nieprzemyślanych decyzji? Moja córka nie będzie tego świadkiem, nie pozwolę także, by wykorzystał ją jako przynętę.

– Mam wrażenie, że przemawia przez ciebie nie tylko strach o życie Kat. – Teraz przyszła jego kolej, żeby okazać irytację. – Gdyby tak było, wtedy dokończyłabyś to, co zaczęliśmy, a dziś nasze życie wyglądałoby zupełnie inaczej.

Westchnęła ciężko. Można się było spodziewać, że kiedyś nadejdzie czas wypominania błędów i wzajemnych żalów.

– Doktor Barrow nie jest jednym z nas. – Sama długo miała problemy, by pojąć i zaakceptować ten tylko z pozoru oczywisty fakt. – Łączy go z ludźmi pewnie jakaś wspólna pula genów, lecz w gruncie rzeczy daleko mu do człowieczeństwa. Spałam z nim. – Jonathan skrzywił się nieznacznie, ale udawała, że tego nie dostrzegła. – I przez moment się łudziłam… ale to był nonsens. Czysta mrzonka, on po prostu w ten sposób, krok po kroku, zdobywał nade mną władzę. W jego zachowaniu nie było nic spontanicznego, rozgrywał własną partię, o której przebiegu nie mieliśmy pojęcia. Nie pozwoliłam go zabić, bo intuicja ostrzegała mnie, że czekał na naszą wizytę. W takim przypadku bohaterstwo byłoby daremne, dla wampirów życie człowieka nie ma znaczenia, jest nieistotne i bezwartościowe. Może popełniłam błąd, lecz wierz mi, nie chciałam patrzeć na twoją śmierć. Dlatego nie żałuję swojej decyzji, chociaż cena okazała się wysoka. Ucieczka dała nam czas na szukanie rozwiązań, poznanie jego rzeczywistych celów. Słusznie masz do mnie żal, pogodziłam się z tym, nie oczekuję, że nagle zapomnisz i wybaczysz – starała się być cierpliwa – ale uwierz mi, doktor Barrow nie istnieje, w przeciwieństwie do wampira El’lara, który czai się gdzieś za rogiem. A jeśli do tej pory nas nie zabił, widocznie czeka lub czerpie przyjemność z samego polowania. Choćbyśmy uciekli na koniec świata, tysiące razy zmieniali tożsamość, nasz ślad ciągnie się od Lake Falls. Ponowne spotkanie z nim jest tylko kwestią czasu.

Skończyła i spojrzała na Jonathana. Wydawał się wzburzony. Wstrząsnęły nim perfidia oraz zimna kalkulacja doktora Barrowa… lub jej szczerość. Nadal, co było widać w oczach, nie dowierzał, miał wątpliwości, zadawał dziesiątki pytań. Na niektóre znała odpowiedź, inne musiały pozostać niewyjaśnione. Najważniejsze, że chyba powoli zaczynał rozumieć źródło jej strachu.

– Wiedząc o tym wszystkim, jak mogłaś… – zaczął, ale ugryzł się w język.

O mój Boże, gdybyś znał prawdę – pomyślała, a cichy głos nieopanowanej tęsknoty wsączył porcję jadu w obolałą duszę.

– Pójść z nim do łóżka? – dokończyła za niego. – Wszystko stało się tak szybko, nie będę się usprawiedliwiać, chociaż mając obecną świadomość, nigdy… Nigdy nie popełniłabym tego błędu. – Tym razem zabrzmiało to szczerze.

Rzeczywiście, gdyby wiedziała, że rozstanie z Obcym będzie tak boleć, nie pozwoliłaby sobie na żadną bliskość. Przez te kilka nocy stał się jej słabością, pragnęła go niczym zagubiony na pustyni tułacz łaknie wody. Wspomnienie dotyku, pocałunków, pieszczot kończyło się łomotem serca i słabością w kolanach.

Nie potrafiła zapomnieć, być może dlatego strach przed zemstą zbyt często zamieniał się w autodestrukcyjną chęć powrotu; jednym gestem uwolniłby ją wtedy od wszystkich marzeń, pragnień i strachu. Jeśli miałaby wybierać rodzaj śmierci, życzyłaby sobie, żeby miała ona oblicze doktora Barrowa o oczach płonących czerwienią. Być może Jonathan zasługiwał na poznanie prawdy. Dla niej, obcej kobiety, zostawił rodzinę, poświęcił swoje życie w imię czegoś ważniejszego nawet niż uczucia, jednak nie potrafiła być do końca uczciwa. Przyznać, jak często wyobrażała sobie spotkanie z El’larem, słowa, które chciałaby mu powiedzieć. Bywały dni, gdy przywoływała z pamięci jego delikatne dłonie i czule szeptane słowa:

– Tęskniłem…

Gdy włączała z powrotem racjonalną część umysłu, po romantycznych wzlotach nie pozostawały nawet wspomnienia. Zamiast nich nadchodził czas krwi i zemsty. Czas bólu i śmierci. Zapłaty za zbrodnię, którą popełniła, nie dotrzymując złożonej obietnicy. I wtedy napływały czerwone sny.

Zaludniały je ofiary doktora Barrowa, ucieleśnione wyrzuty sumienia, aby dręczyć za wykradzione chwile słabości. Robert, Jane, Mark, Eve, Benjamin – wszyscy domagali się zadośćuczynienia, pokazywali rany i żądali sprawiedliwości. Nieme duchy oskarżały ją, zarzucając, że powodowana egoizmem i żądzą zaprzedała swoje człowieczeństwo, zawierając przymierze z odwiecznym wrogiem. W takich chwilach pragnęła najmocniej, aby ją odnalazł. Nie oczekiwałaby od niego miłych słów, czułych gestów, ale ostatecznego uwolnienia od poczucia winy.

A jednak był powód – najważniejszy – dla którego nie wróciła i nigdy nie zamierza wrócić na zrujnowany rynek w małej mieścinie nad jeziorem. Wiedziała doskonale, że dawny kochanek zrobiłby wszystko, by wydrzeć z niej tajemnicę, gdzie ukryła Kat. Dlatego zdecydowała się uciekać i ukrywać. O ile będzie to możliwe – do samego końca.

Porzucenie córki było dla Vic zbyt bolesnym tematem, aby mogła sobie pozwolić na przywoływanie z głębi pamięci obrazu ukochanego dziecka. Wraz z odejściem Kat część jej duszy umarła. Głuchy, dudniący żal rozrywał serce, odbierał siły i sprawiał, że zapadała się w sobie niczym pozbawiony powietrza balon, dlatego było jej wszystko jedno, czy wyrok zostanie wydany tego dnia, czy odroczony o miesiące.

Właściwie już zrezygnowała, pozbawiona motywacji, żeby walczyć o przetrwanie, tę przeraźliwie pustą egzystencję, która po rozstaniu z Kat w ogóle straciła sens. Utrata dziecka była konsekwencją podjętych decyzji, a mimo to gdyby dano jej szansę naprawienia błędów, postąpiłaby dokładnie tak samo, wybrałaby działanie zamiast biernego oczekiwania na najgorsze.

– Może oprócz… – Nie mogła pozwolić sobie na rozpamiętywanie w nieskończoność swoich skomplikowanych relacji z wampirem.

Z uporem maniaka doszukiwała się w błahych gestach drugiego dna, próbowała dojść do ładu z uczuciami. Ucieczka przed wampirem żądnym zemsty zamieniła się w gorączkową ucieczkę przed własnymi emocjami.

O tym wszystkim Jonathan powinien wiedzieć, jednak nie znalazła w sobie siły niezbędnej do spowiedzi. Brnęła dalej przez mielizny niedopowiedzeń i półprawd.

– Chcę, żebyś pamiętał, że jestem wykształconą, racjonalnie myślącą kobietą, a mojego osądu wbrew pozorom nie przyćmiewają uczucia, bo jeszcze umiem oddzielić prawdę od iluzji – kłamała jak z nut. – Miałam wiele czasu na zrozumienie tego, co przeżyłam. Znalazł we mnie idealną kandydatkę do wyznaczonej roli, bez rodziny, przyjaciół. Nikt nie opowiedział mi historii sprzed pięćdziesięciu lat, nie przestrzegł przed Obcymi. Wpadłam prosto w zastawione sidła, zdeterminowana, żeby za wszelką cenę uratować córkę. Wampiry – Jonathan sprawiał wrażenie poruszonego – potrafią manipulować umysłami swoich ofiar, narzucać im własną wolę. W ten sposób najprawdopodobniej usidlił Eve i Benjamina. Widziałeś moje laboratorium, szyfrowe zamki, stalowe drzwi… Otwierał je z łatwością, nie zostawiając najmniejszego śladu. Słyszał wszystkie rozmowy prowadzone na terenie domu i poza nim, kontrolował każdy mój krok, jego zachowanie dostosowywało się do moich oczekiwań, przypominał w tym kameleona, który rozpoznaje teren i zmienia barwę w zależności od sytuacji. Tylko raz zobaczyłam go takiego, jakim był naprawdę, bez maski. I dlatego wiem, że czeka tam, w ciemnościach, żeby zaatakować, gdy tylko popełnimy błąd.

– Rozumiem, jednak wydaje mi się – powiedział niepewnie Jonathan – że odrobinę przesadzasz.

Ręce jej opadły.

Rozdział V

KRONIKI WAMPIRÓW

Na równinie panował jeszcze przyjemny nocny chłód. Słońce dopiero miało pojawić się na horyzoncie i Iia żywiła nadzieję, że przed nastaniem południa znajdzie jakąś kryjówkę, choć w jej sytuacji marnowanie czasu na odpoczynek wydawało się istnym samobójstwem. Mimo iż biegła całą noc, znajdowała się jeszcze za blisko osady, ponieważ zbyt wiele cennych chwil zmarnowała na działania mające pomieszać szyki pogoni.

Miała siedemnaście lat i została wychowana przez myśliwych, najlepszych w klanie tropicieli. Szybko odkryli w niej krew odwiecznych łowców, bo czuła zwierzynę, umiała podejść niczego nieświadomą ofiarę i położyć ją pierwszą strzałą.

Doskonale znała równinę, otaczające ją przepastne lasy i tereny odległe nawet o trzy dni marszu. A odkąd sięgała pamięcią, większość czasu spędzała poza osadą, na częstych wyprawach myśliwskich. Pozwalano jej na to, ponieważ więcej problemów przysparzała w domu, niż gdy znikała rodzicom z oczu.

Matka utyskiwała na nią, że ma niesprawne do tkactwa palce, ojciec nieustannie strofował za niewłaściwy ubiór, bardziej przynależny chłopcu niż dziewczynce. Miała to w nosie. Gorąca krew i niespokojny duch nie pozwalały jej usiedzieć na miejscu.

Mówiono, że matka zaklęła ją w łonie, oczekując narodzin syna. Nadano jej nawet męskie imię i od tego wszystko się zaczęło. Wbrew przepowiedni na świat przyszła dziewczynka, którą na cześć wschodzącego słońca nazwano Iia – poranek.

Od początku była niesforna i nie dawała się podporządkować żadnym zasadom. Rodzice, żeby utemperować jej wybuchowy charakter, oddali ją Okiemu, najmądrzejszemu z myśliwych, ale to, co w zamyśle miało być upokarzającą karą, okazało się nagrodą. Z roku na rok jej talent rósł, aż prześcignęła wielu swoich rówieśników. Trening rozwinął w niej szybkość, wytrzymałość oraz siłę. Nim całkiem dorosła, potrafiła samodzielnie zapolować na większą zwierzynę i z dumą chodziła okutana w skóry, obnosząc okazałe naszyjniki z zębów. Tymczasem jej rówieśnice zostały wydane za mąż i miały już dzieci. Ona nie zwracała uwagi na mężczyzn, byli jej kompletnie obojętni, docinki na temat swojej płci znosiła tylko z ust myśliwych, innych, którzy ośmielili się rzucić jakąkolwiek uwagę na ten temat, na zawsze oznakował jej krótki ostry nóż.

Od pewnego czasu żarty stały się bardziej natarczywe, uwagi na temat stylu jej życia nieco okrutniejsze, a wszystkiemu była winna powoli rozkwitająca uroda. Iia miała nieco zbyt szczupłe biodra jak na obowiązujące w osadzie kanony, uda zdradzały wytrawną biegaczkę, a ramiona nawykłe do oszczepu stały się może za bardzo muskularne, lecz to były jedyne jej wady. Długie jasne włosy obcięła przy samej skórze, bo zwracały uwagę, ale twarzy nie udało jej się ukryć. Szeroko rozstawione zielone oczy, prosty, delikatny w rysunku nos i usta o pełnym wykroju były zdecydowanie kobiece i zwracały uwagę, prowokując coraz bardziej niewybredne zaloty, które powściągała tylko towarzysząca jej zła sława.

Iia wiedziała doskonale, że jest ładna, mówili jej o tym wszyscy, jej serce jednak do tej pory nie okazało zainteresowania żadnemu z przedstawianych kandydatów. Matka zaczynała coraz wyraźniej okazywać swoje zniecierpliwienie takim zachowaniem, a ojciec…

Suria był naczelnikiem wioski, piastował tę funkcję od zawsze, tak długo, jak nosił swój wielki brzuch budzący podziw i szacunek oraz utrzymywał harem złożony z czterech żon, które w sumie dały mu dwanaścioro dzieci. Wśród gromady córek Iia była najstarsza, a jej matkę uznawano za pierwszą z żon, lecz tamtego pechowego dnia okazało się, że dla ojca nie ma to żadnego znaczenia.

Zobaczył ją, gdy brała kąpiel po kolejnym polowaniu, i w jego duszy zapłonęła żądza.

O tak – pomyślała z goryczą – mogłam stać się pierwszą damą Tel-Aramelu, nosić złote ozdoby i mieć na każde skinienie kilka niewolnic.