Strona główna » Sensacja, thriller, horror » W ciemnościach strachu

W ciemnościach strachu

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8110-465-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “W ciemnościach strachu

Każdego roku w Stanach Zjednoczonych ludzie znikają bez śladu. Julia, którą znaleziono nagą i oskalpowaną, gdy błąkała się po ulicach Nowego Jorku, twierdzi, że wydostała się z piekła i widziała samego diabła. Tymczasem w kościele św. Edwarda ołtarz spływa ludzką krwią... Prowadząca śledztwo młoda policjantka Annabel O’Donnel i były ekspert profilujący Joshua Brolin trafiają na trop tajemniczej sekty czczącej nowe bóstwo – Kalibana. Jaki cel przyświeca jej wyznawcom? Co się stało z 67 osobami, po których wszelki słuch zaginął, a które zostały uwiecznione na wstrząsających fotografiach? Policja i FBI muszą się zmierzyć z potwornością, która przekracza wszelkie wyobrażenie, z okropieństwami, które mogły się zrodzić jedynie w chorym umyśle szaleńca. Muszą otworzyć drzwi prowadzące do tajemniczego, przerażającego świata…

Polecane książki

Flavia Lassiter nigdy nie czuła się dobrze w pełnym blichtru świecie swojego ojca. Zaciągnęła jednak u niego dług, który musi spłacać, spełniając jego żądania. Wezwana, przybywa więc do Londynu, aby odgrywać rolę pani domu na jednym z przyjęć. Ma być szczególnie miła dla bogatego i...
Miguel de Cervantes y Saavedra - Przemyślny szlachcic Don Kichote z Manczy...
  Podobno najdłuższe zarejestrowane Echo rozbrzmiewało siedemdziesiąt pięć sekund, ale zapewniam cię, że tym razem potrwa to o wiele dłużej. Ogłuszający huk stłumił wszystkie dźwięki i pogrążył otaczający mnie świat w ciszy, pozwalając, by Echo zniszczeń przetrwało znacznie, dłużej niż było to...
Chcesz poprawić swoje wyniki w jeździe rowerem górskim i na poważnie zająć się treningiem MTB? Szukasz informacji, jak zaplanować sezon treningów i startów oraz przygotować się do zawodów? Joe Friel w Biblii treningu kolarza górskiego od pierwszych stron książki pokazuje, jak zostać swoim własnym tr...
„Negatyw łapie atmosferę, jest wrażliwy na klimat, jaki towarzyszy pracy” – mówi w tej książce Andrzej Bukowiński, zdobywca 25 nagród na Festiwalu Filmu Reklamowego w Wenecji i Cannes. Szybko zrozumiał, że bez zwykłego ludzkiego ciepła i humoru nawet najwymyślniejsze ...
Książka jest efektem analiz wybitnych ekspertów z Deloitte, znanej międzynarodowej firmy doradczej, nad sposobami rozwiązywania najważniejszych problemów ekonomicznych i społecznych wspólnych dla wielu krajów. Zawiera wiele ciekawych przykładów konkretnych rozwiąza...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Maxime Chattam

Tytuł oryginalu: IN TENEBRIS

Copyright © Éditions Michel Lafon, 2003

Published by arrangement with Literary Agency „Agence de l’Est”

Copyright © 2018 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2006 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

FragmentKupca weneckiego Williama Szekspira

w przekładzie Macieja Słomczyńskiego

FragmentNowego wspaniałego świata Aldousa Huxleya

w przekładzie Bogdana Barana

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Olga Rutkowska, Marcin Grabski

Korekta: Iwona Wyrwisz

ISBN: 978-83-8110-465-4

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2018

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Jeśli mogę dać wam drobną radę, zaczekajcie, aż zapadnie zmierzch, a następnie zapalcie lampkę nocną i przewróćcie pierwszą stronę.

Maxime Chattam Edgecombe,

styczeń 2002 roku

Prolog

12 KWIETNIA 1997 ROKU,

PRZESTRZEŃ POWIETRZNA NAD KOLORADO

Harvey Morris otworzył przed sobą stolik i położył na nim kwarcowy zegarek. W kabinie rozległ się cichutki szmer, który ledwie zagłuszało delikatne popłakiwanie dziecka kilka rzędów dalej. Wszyscy pasażerowie byli zajęci oglądaniem filmu albo spali, odchyliwszy do tyłu głowy.

Harvey wyglądał przez okno samolotu, bębniąc nerwowo palcami o poręcz fotela. Nie mógł się już doczekać. Każda minuta rozciągała się niemal do godziny, przedłużając dodatkowo jego męki. Zaczynały go boleć plecy, ścierpły mu nogi, ale jak na złość siedzący obok niego pasażer spał, blokując wyjście. Morris spojrzał na zegarek, jakby mogło to coś zmienić. Była 16.42. Czas stanął w miejscu.

Nie mogąc zapalić, włożył do ust gumę do żucia – już piątą od wylotu. Nie było mowy, żeby użył jednego z tych plastrów dla palaczy, które rozdawały przed startem stewardesy. „Kto wie, czy te wynalazki nie powodują raka?” – powtarzał sobie nieufnie. Westchnąwszy, powrócił do przerwanej obserwacji nieba. Nie było widać nic poza długim, wełnistym pióropuszem daleko w dole, zwieńczonym niekończącym się błękitnym kaskiem.

Kiedy leciał na wysokości około dziewięciu tysięcy metrów, z prędkością trzystu dwudziestu pięciu węzłów, transponder boeinga 747 linii Continental zniknął z ekranu radaru, przy ciśnieniu powietrza wynoszącym trzysta milibarów, a więc takim, jakie panuje na Mount Evereście.

Samolot szybował majestatycznie ponad morzem mlecznych chmur, prześlizgując się pospiesznie między błękitem nieba a nieruchomymi barankami. Na jego ścianach lśniło słońce, którego promienie odbijały się to tu, to tam jak płynne diamenty. Po czym nagle w jednym z ciemnych okien pojawiła się iskra.

Nic naprawdę wyjątkowego, po prostu niespodziewany błysk.

Reszta nie trwała nawet sekundy.

Ułamek czasu później kadłub zapadł się do środka, zupełnie jak kartonik soku, który opróżnia się przez słomkę, wysysając zeń całe powietrze. Tona sprężonego powietrza rozpłynęła się właśnie w atmosferze.

Jednocześnie zaczął się rozprzestrzeniać ogień.

Ze środka kabiny uniosła się kula ognia, która w jednej chwili pochłonęła cały samolot. Okna się roztrzaskały, kadłub się rozdarł, a powierzchnia skrzydeł rozpłynęła się w powietrzu, w miarę jak eksplozja pochłaniała zbiorniki paliwa. Olbrzymie usterzenie w barwach linii lotniczych zamieniło się w tysiące płonących wiórków. W niebo uleciało w okamgnieniu szesnaście ton czterech silników Rolls-Royce RB211, rozrzuconych w odległości wielu kilometrów od siebie.

Cztery i pół miliona części składających się na samolot rejsu numer CD-4133 zostało zamienionych w pył niemal bezszelestnie.

Dziewięć tysięcy sto pięćdziesiąt metrów niżej leżał na łące piętnastoletni chłopak. Panującą wokół ciszę zakłócał jedynie szczebiot przelatujących ptaków i rytmiczne cykanie świerszcza. Trzymając w ustach źdźbło trawy, młodzieniec ten rozmyślał o Jessice, dziewczynie, która siedziała tuż obok niego na lekcji matematyki. Jego oczy były wpatrzone w biel chmur, gdy nagle wydało mu się, że widzi wśród nich świecący punkt. Trwało to krótko, ale wystąpiło z taką intensywnością, że chłopakowi przyszło na myśl, czy przypadkiem nie jest to coś w rodzaju kosmicznej latarni dla zagubionego statku. Ponieważ jednak zjawisko nie powtórzyło się więcej, natychmiast o nim zapomniał i pogrążył się z powrotem w młodzieńczych marzeniach.

Później, kiedy w wieczornych wiadomościach usłyszał o katastrofie lotniczej, w ogóle nie skojarzył obu tych faktów.

Trzystu dwudziestu pasażerów i członków załogi zginęło anonimowo, bez świadków.

Gdy śnieg w Górach Skalistych przybrał barwę purpury – tak, jakby czekano aż do zachodu słońca, żeby mówić o śmierci – zorganizowano konferencję prasową. Uczestniczyli w niej członkowie Narodowego Zarządu Bezpieczeństwa Transportu i Federalnego Zarządu Lotnictwa, a także kilku przedstawicieli linii lotniczych. Cicho przyznali, że nie pojmują, co się stało; z ich ust padały takie określenia jak „godny pożałowania wypadek” czy „awaria techniczna”, które miały stanowić wstęp poprzedzający składanie kondolencji rodzinom ofiar.

Nawet po latach nie wykryto przyczyn „incydentu”. Hipoteza o zwarciu w instalacji elektrycznej długi czas zajmowała uprzywilejowane miejsce, chociaż nigdy nie została potwierdzona. Prawda nie wyszła na jaw. Jedni szeptali, że był to zamach terrorystyczny sił skrajnej lewicy, inni przebąkiwali, że tak chciał Chaos, jeszcze inni, że Zło… Plotki.

Potworności skutków tej tragedii miały jednak przekroczyć wszystko to, co się dotychczas wydarzyło. Eksplozja ta miała zapoczątkować jeszcze bardziej krwawą rzeź, oto bowiem ze swojej kryjówki wyłonił się potwór, który miał powoli dojrzeć. Zniszczenie samolotu nie było niczym innym jak tylko kluczem. Krokiem ku niewypowiedzianemu, ku innemu istnieniu.

Zabójca bez trupa. Zabójca bez istnienia. Cień. Na szczycie społeczeństwa, poza ludźmi.

Niewidzialny.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Nie może być trwałej cywilizacji

bez obfitości miłych grzeszków.

Aldous Huxley, Nowy wspaniały świat

1

BROOKLYN,

STYCZEŃ 2002 ROKU

Klakson zawył w nocnych ciemnościach, burząc spokój kończącego się wieczoru. Po chwili dołączył doń jeszcze bardziej lekceważący, gwałtowny i przenikliwy pisk opon.

Reflektory żłobiły w mroku samotną, głęboką ścieżkę. Mimo to nie było widać najmniejszego nawet cienia. Za szybko przemknął.

Kilka metrów dalej następny samochód wykonał raptowny skręt, wydając potężny protest swoim klaksonem.

Uciekała, głucha na ten hałas, słysząc jedynie ciężkie bicie własnego serca i pulsowanie krwi w żyłach, uwięziona w kleszczach strachu.

„On tam jest! Zaraz mnie dogoni! Jest tuż za mną! Za chwilę wyciągnie rękę, a jego palce mnie pochwycą! Zaraz mnie dopadnie! Czuję to, on tam jest!”

Biegła, żeby ocalić życie.

Jej drobna postać, sugestia obecności, niemal wątpliwość istnienia, podskakiwała po asfalcie, wystawiając nagie ciało na oślepiające światło reflektorów samochodów, które omijały ją w zamieszaniu.

Na obrzeża parku dotarł przerażający koncert, odbijając się od ścian pobliskich domów, podczas gdy samochody przystawały jeden po drugim. Dwa z nich zderzyły się ze sobą, dorzucając do partytury zaimprowizowany zgrzyt zgniatanej blachy.

„Zbliża się! Prędko! Prędko! Zaraz mnie złapie!”

Nic już nie czuła. Ani gorącego oddechu, który tryskał jej z piersi niczym gejzer, ani bolesnego dotyku ziemi na poranionych stopach. Biegła, żeby ocalić życie, przy każdym kroku pozostawiając za sobą krwawe piętno. Bez wahania, bez świadomości tego, co właśnie robi, rzuciła się do zagajnika i przebiegłszy przez niego, wypadła na inną drogę, tuż pod koła ciężarówki.

Kauczuk opon stopił się w jednej chwili podczas hamowania, zostawiając na jezdni długą ciemną smugę. To jednak nie wystarczyło, dlatego kierowca, który nie stracił przytomności umysłu, gwałtownie skręcił. Dwanaście ton odkleiło się od drogi i stoczyło na nasyp, uderzyło w stojącą furgonetkę, po czym zmiotło z powierzchni ziemi latarnię i w końcu wylądowało na chodniku.

„Biegnij! Biegnij! On nadchodzi! Jego ręka jest tuż, tuż, za twoimi plecami, gotowa cię chwycić! Biegnij!”

Czuła już, jak zabójczy oddech śmierci muska jej ramię, następnie schodzi rowkiem między piersiami i uderza. Uderza bez wytchnienia.

W oddali dwoje przechodniów przyglądało się scenie, która nie trwała dłużej niż trzydzieści sekund – akurat tyle, ile potrzeba, by naga kobieta przebiegła zygzakiem przez labirynt alejek i zagłębiła się w ciemnościach parku. Histeria zżerała jej twarz – mężczyzna był o tym przekonany, musiał jednak spojrzeć na żonę, aby się upewnić, że to nie był koszmar na jawie. Żona stała z otwartymi ustami, w szoku. Zauważyła wielki szkarłatny strup pokrywający czaszkę szalonej kobiety.

Miasto zniknęło za postacią uciekającej istoty, pochłonięte przez gęste gałęzie, połknięte przez nieubłaganą rutynę przyrody. Nie ostały się nawet sztuczne światła cywilizacji.

Ona nadal biegła. Pot strachu mieszał się z potem wysiłku i mimo panującego chłodu jego krople ściekały całymi dziesiątkami. Wspiąwszy się po usłanej suchymi gałęziami ścieżce, zamierzała skręcić w prawo.

– Prędko! – krzyknęła zrozpaczona, u kresu sił.

Nagle jej ciałem wstrząsnęło łkanie, kiedy zaś jej kończyny zaczęły się trząść, całe ciało pokryło się gęsią skórką.

Zawroty głowy, które nie opuszczały jej od początku ucieczki, nasiliły się, przekraczając wszystkie granice rozsądku, a fala strachu, jaka po nich nastąpiła, przyprawiła ją o utratę przytomności. Nogi jej się poplątały, po czym przekroczywszy wąziutki brzeg, poturlała się po zboczu wśród drzew.

Jej ciało zatrzymało się dziesięć metrów niżej, w kępie trzcin.

Leżała z ramionami przyciśniętymi do piersi, z podkurczonymi nogami, niczym jakaś zapomniana madonna pod nieprzeniknionym spojrzeniem księżyca, którego promienie ślizgały się po tafli ogromnego jeziora.

Jeszcze oddychała.

2

W nowojorskiej dzielnicy Brooklyn Heigths góruje nad Manhattanem promenada – położony nad zatoką ciemny pas betonu, miejsce, gdzie lubią przychodzić zakochane pary i osoby starsze. Stojące wzdłuż tej alei domy są wysokie i wąskie, z fasadami ozdobionymi płaskorzeźbami, w nocy zaś toną w aureoli świateł z licznych okien. Na dachu jednego z okolicznych budynków można dostrzec dziwną jasność.

To szklana kopuła, przypominająca czubek balonu wypełnionego światłem.

Gdyby ktoś znalazł się tam właśnie teraz, zdziwiłby się widokiem ziaren słonecznika pozostawionych na dachu dla ptaków.

Jego spojrzenie mogłoby następnie powędrować cztery metry niżej, przez kopułę aż na parkiet mieszkania, a później przebiec wzdłuż desek do kanapy przykrytej pstrokatą indyjską narzutą.

To ciepły salon, opiekuńczy kokon, w którym każdy przybysz dobrze się czuje.

Z leżącego na niskim stoliku kadzidełka unosi się smuga dymu, falując w fantasmagorycznym tańcu brzucha. W tym momencie wyimaginowany przybysz, ulegając spokojnemu urokowi otoczenia, nie może się oprzeć, żeby – niesiony ciekawością – nie zajrzeć głębiej. Zapewne właśnie podczas tej krótkiej chwili wahania spostrzega dużego konia na biegunach. Wykonany z tekowego drewna model zabawki jest w doskonałym stanie, co wyklucza możliwość, by jakieś dziecko kiedykolwiek się na nim huśtało.

Jeśli przybysz zrobi jeszcze kilka kroków, znajdzie się przy ścianie z czerwonej cegły z trzema dużymi kinkietami, skąd bije źródło przytulnego światła. Na nieruchomych łańcuszkach wiszą cztery kanopskie urny. Ich ponurą zawartość zastąpiono sztucznym bluszczem, który wypuszcza swoje liczne odnogi w powietrze. Obok tego dyskretnego hołdu złożonego faraonowi i Bachusowi widnieje litografia przedstawiająca wiszące ogrody Babilonu. Na dole obrazka ktoś napisał wąskim pismem, używając niebieskiego atramentu: „Dla Annabel, muzy z Edenu – oto mały ogródek dla mojego cudu”.

Czytając tak szczere wyznanie, przybysz ma ochotę obrócić się na pięcie i wymknąć przez kopułę, ale oglądając się za siebie, dostrzega następną ścianę z surowej cegły. Na czerwonej płaszczyźnie wiszą afrykańskie maski, przyciągające uwagę uchwyconymi przez rzeźbiarza fascynującymi grymasami. Nie sposób dokładnie określić, co wyrażają ich miny, w maskach nie ma bowiem prawdziwych oczu ani ust, są to raczej dziewicze otwory, które mają dopiero przechwycić emocje tego, kto nosi taką osłonę twarzy. Między tymi dwoma niezwykłymi dziełami sztuki znajduje się mnóstwo zdjęć. Setki utrwalonych chwil – uczuć najpierw uchwyconych, następnie wyciętych, w końcu zaś poukładanych jedne obok drugich i jedne na drugich.

Nie zaspokoiwszy w pełni ciekawości rozbudzonej tym odległym widokiem, przybysz decyduje się przejść przez salon. Mija kanapę i niski stolik, a krocząc po dywanie z delikatnej wełny, z pewnością w pierwszej chwili nie zwraca uwagi na wieżę stereo i migające światełka equalizera. Wówczas po raz pierwszy słyszy muzykę. Bardzo cichą, ulotną i niemal nierzeczywistą, jakby jej nie było. Strumień harmonijnych dźwięków – może to Sade, a może kawałek zmysłowego jazzu. Nie zmieniając jednak powziętego wcześniej zamiaru, wkrótce dociera do ściany z galerią zdjęć.

Większość fotografii przedstawia egzotyczne miejsca i krajobrazy: śnieg, słońce, piasek, burzę, świątynię, kościół, Petrę, Kapadocję i mnóstwo innych widoków, których różnorodność dorównuje liczbie barwnych odbitek. W tej dwuwymiarowej podróży dookoła świata raz po raz pojawiają się interesująco skadrowane portrety różnych osób. Szczególnie często powtarzają się podobizny jednej pary – ona i on blisko siebie, niekiedy w sytuacji intymnej. Długowłosy mężczyzna, szatyn, o wyjątkowo pięknej, niemal banalnej urodzie, z czarującym uśmiechem i o łagodnym spojrzeniu. Obok kilka lat młodsza od niego kobieta. Ciemna karnacja i czarne warkoczyki wskazują, że to Afrykanka, Metyska albo Kreolka. Mężczyzna ma około czterdziestu lat i często żartuje, a nawet pajacuje, pobudzając młodą kobietę do wybuchów szalonego śmiechu.

Widząc to, przybysz może sobie spokojnie pozwolić na dalsze poszukiwania, a cichy plusk dochodzący zza drzwi po prawej stronie wydaje się zjawiskiem godnym uwagi. Pchnąwszy je, staje na progu wąskiej i długiej kuchni. Zupełnie niefunkcjonalnej, meble zajmują bowiem tyle miejsca, że pomieszczenie wygląda jak zwykły korytarz.

Zdziwienie przybysza budzi z miejsca leżący na niewielkim blacie pistolet w kaburze. Beretta kaliber dziewięć milimetrów.

W głębi kuchni kobieta, którą widział przed chwilą na zdjęciach, miesza drewnianą łopatką w postawionym na palniku rondlu. Na fotografiach przypomina trochę Angelę Basset, w rzeczywistości jednak ma więcej z Angeliny Jolie, tyle że jej cera jest bardziej matowa. Pogrążona w lekturze Buszującego wzbożu, w ogóle nie zwraca uwagi na kłębiącą się wokół jej dłoni parę. Mimo szerokiego swetra opadającego na płócienne spodnie nietrudno dostrzec, że to kobieta o atletycznej sylwetce. Na nogach ma sznurkowe espadryle.

Z tej odległości można jej dać trzydzieści lat, niewiele więcej. Brązowa skóra wskazuje na jakiegoś afroamerykańskiego przodka pokolenie lub dwa pokolenia wcześniej. Włosy zaplotła w warkoczyki i zebrała w chaotyczny węzeł, podtrzymywany chińską pałeczką. Ma pełne, lekko uszminkowane usta, prosty na czubku i nieco szerszy u nasady nos, a jej ogromne oczy są równie czarne jak dwie studnie bez dna. Jest bardzo skupiona, niezwykle pochłonięta lekturą. W pewnej chwili odkłada łopatkę i przewraca kartkę książki tak gwałtownie, że papier lekko się rozdziera. Nazywa się Annabel O’Donnel.

Od czterech lat pracuje na siedemdziesiątym ósmym posterunku policji w Brooklynie, dziś wieczorem zaś, po ciężkim dniu, rozpoczyna właśnie zasłużony odpoczynek. Wszystko to jednak mogłoby stanowić zbyt dużą dawkę wiedzy dla ciekawskiego przybysza, który zapewne wymknąłby się teraz przez okno w głębi kuchni, to samo, o które opiera się właśnie Annabel. Przez okno górujące nad wierzchołkiem Manhattanu i jego lśniącymi wieżowcami.

Annabel zjadła na kolację spaghetti, całkowicie zatopiona w lekturze, za jedyne towarzystwo mając muzykę płynącą z głośników wieży stereo. Wkrótce nadeszła północ, a choć ciało kobiety było zmęczone, umysł pracował na pełnych obrotach, strona po stronie. Nienasycony. Już od najmłodszych lat uwielbiała czytać. Kąt salonu zajmowały chwiejne góry książek, nowych i starych – wieże papieru w każdej chwili grożące zawaleniem. Annabel nigdy nie kupiła sobie biblioteczki, bo lubiła urok zakurzonych stosów książek, które gromadziła przez lata. Tak samo było z czasopismami – nigdy niczego nie wyrzucała, dlatego wszystkie prenumerowane tytuły szczelnie wypełniały wielki wiklinowy kosz. Nie potrafiąc nic wyrzucić, upychała to, co tylko wpadło jej w ręce, do szuflady albo do kartonowego pudła – nawet zdjęcie, które nie wyszło, lub bilet do kina, niezależnie od tego, czy wieczór należał do udanych. Mimo to jej mieszkanie było przestronne, niezagracone meblami czy ozdobami, Annabel dbała bowiem o to, żeby skrywać swoje drobne dziwactwa przed wzrokiem ciekawskich. Podobnie rzecz się miała z nią samą – składała się z gęsto ułożonych warstw, które czekały tylko na jakiś gwałtowny wstrząs, aby się zawalić, jeśli w ogóle było to jeszcze możliwe.

W całym mieszkaniu świeciła tylko jedna lampa, stojąca obok sofy, z abażurem ze skóry wielbłąda, przywiezionym dwa lata wcześniej przez mężczyznę z fotografii. Annabel, która w końcu się położyła, tak długo przewracała kartki książki, aż ostatnia wyjawiła jej swoje tajemnice i wnioski. Przez długie minuty kobieta zastanawiała się nad tym, co przeczytała, podziwiając przez olbrzymie okno obciętą już nieco linię horyzontu utworzoną przez dachy budynków Manhattanu. Płynące u stóp wieżowców Hudson i East River zlewały się w jedno, a ich wody mieszały się, tworząc gigantyczną czarną plamę.

Nagle Annabel aż podskoczyła. Tuż obok jej ucha zadźwięczał telefon.

Zwykle o tej porze nikt do niej nie dzwonił. Kiedy była na służbie, najczęściej komunikowano się z nią przez komórkę lub za pośrednictwem pagera. Wyciągnąwszy rękę w stronę półki, na której stał aparat telefoniczny, podniosła słuchawkę.

– Annabel? To ja, Jack – usłyszała.

– Jack?

Jack Thayer był jej partnerem. I podobnie jak każdy partner, stał się czymś więcej – przyjacielem i powiernikiem. Na prywatny numer Annabel dzwonił jednak niezwykle rzadko i zawsze o przyzwoitych porach.

– Obudziłem cię? – zapytał, nie tłumacząc się.

W jego głosie brzmiał władczy ton, świadczący o tym, że sprawa jest pilna i poważna.

– Nie, ale już nie jestem na służbie. Nie dziś wieczorem, a tym bardziej nie w nocy. Ty zresztą też nie – zauważyła Annabel, domyślając się, że to służbowy telefon.

– Posłuchaj, zostałem trochę dłużej, żeby dotrzymać chłopcom towarzystwa i… Wpadłem na coś ważnego. Potrzebuję cię.

– Co? Teraz, zaraz? Masz tupet, Jack! Ja…

– W Prospect Park znaleziono kobietę – przerwał. – Była naga i…

Annabel czekała na ciąg dalszy, spodziewając się najgorszego.

– Musisz przyjść, ona potrzebuje obecności kobiety – wyjaśnił. – Jest w szoku.

– Jack, w naszym okręgu jest wielu innych detektywów, dlaczego więc ja?

Jack zawahał się przez chwilę, a choć był znany z tego, że nigdy nie bawi się w ceregiele i zawsze zachowuje zimną krew, tym razem jednak dał się ponieść emocjom.

– Niewykluczone, że została porwana – stwierdził.

Annabel poczuła, jak coś ściska ją za serce. Zamknęła oczy. Dwa magiczne słowa: „porwanie” i „zniknięcie”, których wszyscy pracownicy siedemdziesiątego ósmego posterunku nauczyli się nie wymawiać pochopnie w jej obecności. Dwie sytuacje, których Annabel wprawdzie nigdy sama nie przeżyła, ale które za każdym razem wywoływały tępy ból.

Odpędziła to wszystko od siebie, nie chcąc, aby przygniótł ją zbyt wielki ciężar, po czym zapytała:

– Jakie są okoliczności?

Jack Thayer zaczerpnął głęboko powietrza, jakby chciał dodać sobie odwagi.

– Jeden ze strażników parku robił właśnie obchód, zmierzając w stronę jeziora, gdy wezwano go przez radio. Wczesnym wieczorem doszło do karambolu spowodowanego, według zeznań świadków, przez „nagą kobietę, która biegła jak histeryczka”. Osoba ta zniknęła w południowej części parku, w pergoli przy Parkside Avenue. Koledzy strażnika kazali mu to sprawdzić, chociaż nie bardzo wierzyli w tę historię. Prawda jest taka, że strażnik znalazł bliską obłędu kobietę.

Jack ponownie się zawahał, szukając właściwych słów.

– Moim zdaniem powinnaś przyjść – powiedział w końcu. – Strażnik, który ją znalazł, uważa, że sama to sobie zrobiła, że to wariatka. Ale mnie się to wydaje niemożliwe. To robota kogoś innego.

– Co zrobił? Jack, co jej zrobił?

Znów zdawał się wahać.

– Nie przez telefon. Musisz to zobaczyć na własne oczy. Przyjedź do mnie, jestem w willi Litchfielda, w siedzibie straży parku.

Odłożywszy słuchawkę, Annabel chwyciła broń, włożyła cieplejszy sweter, złapała kurtkę i wybiegła na zewnątrz. Kwadrans między otępieniem, w jakie zapadła, a szybką rozmową telefoniczną z Jackiem był tak wstrząsający, że gdy podchodziła do samochodu, kręciło jej się w głowie.

Odczekawszy dwie minuty z dłońmi na kierownicy, aby odetchnąć, przekręciła kluczyk w stacyjce.

Następnie przedarła się przez dziką miejską dżunglę pod ponurym okiem księżyca, który nie opuszczał Brooklynu.

3

Położona za Prospect Park West willa Litchfielda wyglądała jak zagubiony pośród nocy okręt. Jej wysokie okna świeciły między dębami i klonami, górując nad wąską drogą, która wijąc się, dochodziła do niewielkiego parkingu. Nad leśnym krajobrazem wznosiły się wieże tej ciemnej budowli, zakończone białymi szczytami dachów, strzegąc pilnie dwustu dziesięciu hektarów posiadłości, tworzącej przesadnie wielką plamę wśród budynków Brooklynu.

Annabel znała willę Litchfielda, gdyż od 1993 roku, kiedy Prospect Park został włączony do rewiru siedemdziesiątego ósmego posterunku policji, często ją tam wzywano w sprawach związanych z aktami przemocy. Do tej pory jednak nigdy nie przyjeżdżała do willi w nocy, to zaś, co za dnia było wspaniałym założeniem pałacowym, teraz przypominało ponure zamczysko.

Zatrzasnąwszy drzwi swojego bmw z napędem na cztery koła, poszła w stronę wejścia. Na szczycie masztu powiewały niewidoczne w ciemnościach flagi. Annabel skojarzyły się one ze skrzydłami gigantycznych nietoperzy. „Sprytne – powiedziała sobie w duchu. – Nie potrafisz wymyślić nic lepszego?”

Wspięła się po schodach, a na widok zamieszania panującego w holu od razu pojęła powagę sytuacji.

Willa, w której mieściły się biura, zazwyczaj była pusta od zmierzchu do świtu. Tego wieczoru jednak krążyło po niej w tę i z powrotem, dyskutując nerwowo, pół tuzina mężczyzn w mundurach strażników. Większość ogrzewała sobie dłonie kubkiem parującej kawy. Kiedy Annabel weszła do środka, jeden z nich, wysoki blondyn ze starannie przyciętymi wąsami, podszedł bliżej i podał jej rękę.

– Detektyw… ee… O’Donnel?

Annabel skinęła głową.

– Jestem Stanley Briggs. To ja znalazłem tę kobietę – wyjaśnił nieco zbyt chełpliwie. – Proszę za mną, pani kolega jest na pierwszym piętrze.

Pociągnął ją ku stromym i kiepsko oświetlonym schodom.

– Proszę mnie źle nie zrozumieć – zaczęła Annabel, starając się, aby jej głos zabrzmiał przyjaźnie – ale od kiedy park ma takich strażników jak pan? Przydzielono przecież tutaj brygadę specjalną, z tego jednak, co wiem, należący do niej funkcjonariusze nie patrolują w nocy.

– Właśnie dlatego my tutaj jesteśmy, panno O’Donnel.

– Pani O’Donnel.

– O, przepraszam. Należymy do ochotniczego stowarzyszenia, które zajmuje się utrzymaniem i ochroną Prospect Parku. Od kilku miesięcy przychodzą tutaj bandy nastolatków, które niszczą zieleń i małą architekturę, żeby więc trochę popilnować tego terenu, utworzyliśmy grupę strażników wolontariuszy. Proszę zauważyć, że nie mamy pretensji do policji; przecież nie możecie być wszędzie naraz. Wiemy, że sama tylko Trzecia Aleja dostarcza wam nocą niemało zajęcia, dlatego właśnie wzięliśmy sprawy w swoje ręce.

Idąca za Briggsem, Annabel uniosła brwi. „Dobre chęci to niekwestionowana zaleta, niekiedy jednak także źródło kłopotów, zwłaszcza dla policji” – pomyślała.

– Już jesteśmy – powiedział strażnik, otwierając drzwi.

Zanim weszła do środka, Annabel podała mu rękę i podziękowała, jednocześnie dając do zrozumienia, żeby zostawił ją samą bez dodatkowych formalności i wyjaśnień. Następnie zamknęła za sobą drzwi.

Jack Thayer siedział na krześle. Zmęczenie po całym dniu służby podkreślało zmarszczki na jego twarzy, i tak zwykle dość widoczne. Był niskim, nerwowym czterdziestolatkiem o krótkich szpakowatych włosach, ubranym niezmiennie w ten sam pognieciony garnitur. Na tym jednak kończył się zestaw cech typowych dla policyjnego detektywa. Jack Thayer nie palił, nie pił kawy ani nie przeklinał. Prawdziwy wojownik, żywy dynamit, ale zarazem myśliwy. Mając bzika na punkcie poezji i teatru, stale nosił w kieszeni marynarki jakiś tomik wierszy, który podczytywał dla zabicia czasu w chwilach nudy. Niekiedy bazgrał jakieś myśli w notesie lub na odwrocie kopii mandatu i ze skromnością udzielał filozoficznych rad swoim kolegom. Zawsze też można mu się było wypłakać w rękaw i liczyć na otarcie łez. Jack był dla Annabel kimś w rodzaju współczesnego Marka Aureliusza – nie licząc braku fizycznego podobieństwa do cesarza. On sam z kolei twierdził, że helleńska dyscyplina wywołuje u niego denerwujące upodobanie do zakłócania równowagi umysłu ze szkodą dla ciała, chociaż zdrowie mu dopisywało. Tego typu uwagi spodobały się Annabel już od pierwszych chwil ich współpracy. W ciągu ostatnich czterech lat każde osiem godzin służby spędzone w towarzystwie Jacka Thayera mijało jej równie szybko jak pasjonująca rozmowa. Niekiedy zwierzali się sobie z rzeczy, których nie mieli odwagi wyznać bliskim, albo starali się razem znaleźć rozwiązanie własnych problemów.

Kiedy jego szare oczy spotkały się ze wzrokiem Annabel, dostrzegła w nich ulgę. Wstał i wsunął do kieszeni książkę Tennessee Williamsa.

– Przepraszam, że cię tu ściągnąłem. Kiedy odebrałem wezwanie, straciłem głowę. Na widok tej kobiety od razu pomyślałem o tobie.

Wyrecytował to jak wyuczoną formułkę, wskazując jednocześnie podbródkiem w głąb pokoju, za Annabel.

Na łóżku, plecami do ściany, leżało zwinięte i otulone kocem ciało. Oczy kobiety były zamknięte, czoło zaś marszczyło się regularnie, podczas gdy podświadomość zaludniała się koszmarami. Nie dało się stwierdzić nic więcej bez szczegółowego badania, kobieta sprawiała bowiem wrażenie człowieka wyczerpanego, na skraju załamania, czerwona czaszka zaś odbierała jej wszelką osobowość.

Miejsca, gdzie powinny znajdować się włosy, pokrywały grube strupy, które przypominały kontynenty dryfujące po oceanie ognia. Skrywająca we wnętrzu swój skarb czaszka pulsowała życiem w suchym powietrzu pokoju.

Ktoś ją oskalpował.

Annabel odwróciła się gwałtownie do swojego partnera.

– Jack! Co ona tu robi, do cholery? – oburzyła się, mimo nagłej złości starając się mówić jak najciszej. – Powinna być w szpitalu!

Thayer podniósł ręce w uspokajającym geście.

– Wiem. Przyprowadzili ją tutaj strażnicy. Kiedy tylko dostałem od nich wezwanie, natychmiast przyjechałem i od razu zażądałem karetki. Czeka na dole, na tyłach budynku, na wypadek gdyby kręcił się w pobliżu jakiś dziennikarz. Właśnie zbadano dziewczynę i zaraz ją przewiozą do szpitala metodystów. Wyluzuj, proszę. Za niecałe dziesięć minut znajdzie się w rękach kompetentnego lekarza.

Spojrzenie Annabel wyraźnie mówiło, co ona o tym myśli. Oskalpowana kobieta musiała się tu znajdować prawie od godziny!

– Czy od przybycia tutaj odzyskała przytomność? – zapytała Annabel.

– Niezupełnie. Kiedy znalazł ją strażnik, majaczyła, jakby była naćpana. Pełzała po ziemi.

Annabel zakryła usta dłonią, nie próbując sobie nawet wyobrazić, jakie piekło musiała przeżyć ta kobieta. Podeszła bliżej, aby móc dotknąć jej twarzy powolnym, matczynym gestem. Pod jej dotykiem nieznajoma zacisnęła wargi i wydała stłumiony jęk, Annabel szybko więc pogłaskała ją kojąco po policzkach. Wówczas kobieta z czerwoną czaszką odzyskała spokój, jej nastrój zaś zdawał się bardziej pogodny. Rana nie wyglądała na groźną, Annabel obawiała się jednak, że wkrótce może wdać się zakażenie. Nacięcie nie było zbyt głębokie. Ostrze – prawdopodobnie skalpel – wielokrotnie zboczyło z drogi, pozostawiając niewielkie purpurowe koleiny. Następnie ktoś musiał zdjąć jej owłosioną skórę głowy od karku aż do czoła, żeby oderwać skalp.

– Jak ci idioci mogli pomyśleć, że sama się okaleczyła? – zdziwiła się Annabel. – Tak mi powiedziałeś, prawda? Strażnik uważa, że to wariatka?

Jack skinął głową, a jego policzki się zapadły. Odwróciwszy się, wziął ze stołu jakiś przedmiot i podał swojej koleżance.

– Oto dlaczego. Trzymała to w dłoni.

Annabel chwyciła plastikową torebkę, nie mogąc powstrzymać grymasu obrzydzenia na widok kępki półdługich ciemnych włosów tkwiących na skrawku skóry. Krew zdążyła dokładnie zakrzepnąć, ktoś musiał więc zedrzeć ten skalp dość dawno, było jednak widać, że nie wykazał się zręcznością, miejscami niepotrzebnie szarpiąc.

– Mój Boże!

– Właśnie. Ponadto ma na ciele wiele śladów po uderzeniach. Nic, czego nie mogłaby sobie zrobić sama, ale moim zdaniem nie uciekła ze szpitala Dartmoor. Stanley Briggs, strażnik, który ją znalazł, mówi, że zanim upadła, przewracała oczami jak narkomanka.

– Dlaczego jesteś tak dogłębnie przekonany, że to nie wariatka? – zapytała Annabel, sama w to nie wierząc.

– Spójrz na jej głowę. Rana musiała zostać zadana wczoraj lub przedwczoraj, bo krew zdążyła zakrzepnąć. Nie powstała więc w szpitalu psychiatrycznym. Poza tym wątpię, żeby naga kobieta z głową w takim stanie mogła pozostać niezauważona w samym centrum Brooklynu przez dwadzieścia cztery godziny.

Nastąpiło długie milczenie, podczas którego przyglądali się sobie wzajemnie, dochodząc do podobnych wniosków.

Kiedy otworzyły się drzwi i stanęło w nich dwóch mężczyzn z noszami, Annabel cofnęła się, oddając torebkę Thayerowi.

– W porządku. Zawiadom kapitana albo oficera dyżurnego, że przejmujemy śledztwo. Odwiozę dziewczynę do szpitala, a ty przekaż włosy do laboratorium.

Jack skinął potakująco głową, wymownie się uśmiechając. Lubił, gdy Annabel brała sprawy w swoje ręce – błyszczała wówczas z determinacją florenckiej kochanki w finałowej scenie ostatniego aktu dramatu. „Szkoda, że to zawsze musi się odbywać w tak smutnych okolicznościach” – pomyślał.

Już miał się oddalić, gdy Annabel położyła mu dłoń na ramieniu.

– Dziękuję, Jack.

Wiedziała, że nie odpowiedział na to wezwanie przez przypadek. Znalazł się tam, kiedy tylko usłyszał, co się dzieje, i zajął się tą sprawą z myślą o niej.

Obdarzywszy swoją partnerkę szczerym uśmiechem, wyszedł.

Ze wszystkich funkcjonariuszy siedemdziesiątego ósmego posterunku jedynie on starał się podsycać obsesję Annabel, gdyż jedynie on uważał, że czyni w ten sposób więcej dobrego niż złego i że ona tego potrzebuje, bo każde prowadzone przez nią śledztwo w sprawie porwania lub zaginięcia (bez względu na to, jak rzadko się one zdarzały) daje jej nadzieję.

Nadzieję, która od roku trzyma ją przy życiu.

4

Pobrali się w czerwcu, Brady zaginął zaś osiemnaście miesięcy później. Pewnego poranka wyszła do pracy, a wieczorem jej męża już nie było. Nie zostawił żadnej wiadomości, żadnego listu. Po prostu zniknął. Brakowało jedynie portfela i marynarki – reszta jego rzeczy pozostała nietknięta. Brady był dobrym reporterem, pracującym głównie za granicą, często dla National Geographic. Ale na 17 grudnia 2000 roku od dwóch miesięcy nie planował żadnego wyjazdu. Mieli spędzić Boże Narodzenie razem, z dala od wielkomiejskiego zgiełku Ameryki. Ich wybór padł na Malediwy i ich dzikie wybrzeża. Annabel nie znosiła podejmować decyzji na podstawie folderów biur podróży, które rzucały jej w twarz swoje nieprzyzwoite bogactwo. Nagle zaczęła postrzegać wakacje jako kość, którą daje się psu, chcąc mieć spokój i zyskać pewność, że wróci i znów będzie posłuszny. Miała zamiar wyjechać i wrócić, aby długo pracować, bo w ten sposób będzie mogła sobie kiedyś pozwolić na nową podróż. Życie nie jest za darmo – narodziny stanowią pierwszy rachunek, należy zatem płacić wszystkie następne, aby odsunąć jak najdalej ostateczny koniec. Na tej Ziemi Ludzi Wolnych nikt nie decyduje o sobie. Nabiwszy sobie głowę tego rodzaju myślami, Annabel nie chciała mieć dzieci. Kochała męża i swoją pracę, reszta zaś była literaturą. Od czasów młodości ciągle miała w pamięci zdanie wypowiedziane przez Chestertona: „Literatura jest luksusem, fikcja zaś koniecznością”. Przeniosła je na grunt własnego życia, dokonując podziału na to, co luksusowe, i na to, co stanowi fikcję – jej źródło energii. Zrezygnowała więc z konkretu, jakim jest dziecko, z jej własnego luksusu, z odpowiedzialności, z wrzucenia go do tej dżungli, aby otoczyć się marzeniami o miłości i rzadkimi chwilami rozrywki. Luksus i fikcja. Reszta tonęła w zawodowej codzienności, która przyprawiała o zawrót głowy.

Na tym właśnie polegał cały paradoks Annabel. Była detektywem z zamiłowania, ale zbuntowanym przeciw systemowi z przekonania, z potrzeby wolności. Zdawała sobie sprawę, że płacze głównie nad nędzą innych, nad wszystkimi tymi łzami, których smaku nawet nie potrafiła sobie wyobrazić.

Po czym przyszła kolej na nią.

Wszystko zawaliło się w ciągu jednego dnia. Podczas przelotnego pocałunku, który w następnych tygodniach miał się stać nabrzmiały od smutku, miał się zmienić we wspomnienie usiane wyrzutami.

Tamtego dnia Brady wybierał się po kilka rolek filmu, zamierzał też przygotować odbitki do swojego ostatniego reportażu na temat architektury Gaudiego w Hiszpanii, a następnie kupić coś na kolację – jednym słowem: nic ryzykownego. Mimo to, otworzywszy wieczorem drzwi do ich mieszkania, Annabel natknęła się na niewiarygodną, przenikliwą pustkę wywołaną nieobecnością bez powodu. I ogarnął ją niepokój, który zamienił się w lęk.

Brady zniknął bez śladu.

W ciągu następnych tygodni, a później miesięcy, dręczyły ją wszystkie możliwe w takiej sytuacji pytania. Bez przerwy sobie powtarzała, że go porwano, zastanawiając się jednocześnie, czy przypadkiem nie wolał uciec od wspólnego życia. Niektórzy mężczyźni tak reagują – z romantycznym tchórzostwem godnym minionych wieków, jeśli oczywiście nie kierują się nowoczesnym egoizmem. Kiedy doszło wreszcie do tego, że zaczęła się wahać, co by wolała: porwanie czy dezercję z małżeńskiego gniazdka, zdecydowała się na psychoterapię, która trwała osiem miesięcy.

Rok później Brady’ego jeszcze nie odnaleziono, na jego osobistych kontach nie było śladu jakichkolwiek operacji finansowych, jego rodzice i siostra również nie mieli o nim żadnych wieści. Annabel nadal wiodła samotne życie pełne wątpliwości, a za każdym razem, gdy spoglądała na drugą poduszkę, dopadały ją tysiące pytań. Wtedy właśnie narodziła się jej obsesja, żeby przejmować wszystkie śledztwa dotyczące uprowadzeń lub zaginięć, jakie odnotowywano w policyjnych kartotekach w jej rewirze, mimo że zdarzały się one niezwykle rzadko i wiązały się na ogół z problemami w opiece nad dziećmi. W głębi duszy żywiła nadzieję, że pewnego dnia natknie się gdzieś na nazwisko męża albo przynajmniej na jakiś ślad jego bytności, że wreszcie się czegoś dowie. Że pozna prawdę.

Że nie będzie już dłużej czuła smaku łez…

***

Kiedy personel szpitala metodystów zajął się nieznaną kobietą odnalezioną w parku, Annabel usiadła w holu obok telefonu. Mimo późnej pory zaczęła dzwonić do wszystkich zakładów psychiatrycznych w Nowym Jorku, począwszy od Kingsboro, Ward Island i Dartmoor, z pytaniem, czy nie uciekła im pacjentka. Zgodnie z jej przewidywaniami okazało się, że w zakładach tych nie zanotowano żadnej ucieczki. Około drugiej w nocy podszedł do niej lekarz w zielonym fartuchu. Zdjąwszy okulary, przetarł oczy, które rozbolały go z braku snu.

– Nadal nie znacie jej tożsamości? – zapytał z powątpiewaniem. Annabel pokręciła przecząco głową. – Cóż, skończyliśmy badania. Pacjentka jest w stanie szoku i hipotermii, ale wyjdzie z tego. W tej chwili jest nieprzytomna.

Mimo wszystko wydawał się zmartwiony. Widniejące po obu stronach twarzy lekarza bruzdy żłobiły stygmaty zakłopotania.

– Połknęła końską dawkę jakiegoś środka – dodał – na razie jednak analiza krwi nie wykazała, jaka to była substancja. Obawiam się, że grozi jej niebezpieczeństwo, ale wolałbym mieć pewność. Jutro będziemy wiedzieć więcej.

Annabel skinęła głową i wsunęła ręce do kieszeni. Zaczynało jej być zimno ze zmęczenia.

– Zastanawiam się, kim ona jest, doktorze. Kiedy znalazłam na jej głowie tę… ranę, prawie miałam nadzieję, że to wariatka na gigancie, ponieważ to mogłoby oznaczać…

Lekarz popatrzył na nią uważnie, po czym spojrzał na swoje stopy, aż wreszcie rzekł:

– To bardzo mało prawdopodobne, pani detektyw. Nie sądzę, żeby zrobiła to sobie sama. Mam na myśli… – pokazał na własną głowę – skórę na czaszce.

Nie zważając na powstałą krępującą sytuację, długo szukał właściwych słów, zanim dodał:

– Została zgwałcona. Wielokrotnie. Ma widoczne ślady penetracji, z czego część pochodzi sprzed wielu dni. Znaleźliśmy nawet spermę.

Annabel przesunęła dłonią po włosach. Tym razem nie było żadnych wątpliwości co do przestępczego charakteru sprawy.

– Pobraliśmy próbkę dla policyjnej kartoteki DNA. Kobieta ma na ciele wiele śladów po uderzeniach, mnóstwo wybroczyn i kilka krwiaków…

Uszczypnął się w nos w zamyśleniu.

– Czy to już wszystko, doktorze? – zniecierpliwiła się Annabel. – Czy jest coś jeszcze?

– Na… Na lewym ramieniu ma coś w rodzaju tatuażu.

– Doskonale. To zapewne pomoże nam ją zidentyfikować. Jutro zrobimy zdjęcie.

– Nie, nie w tym rzecz. To bardzo świeży tatuaż, jeszcze nie zdążył się zabliźnić; po prostu strup. Moim zdaniem to robota amatora. Jakby ktoś wstrzyknął jej pod skórę igłą chiński atrament, tak jak to robią więźniowie.

Twarz Annabel nagle spochmurniała.

– Jak to wygląda?

– Zrobiono jej to zaledwie przed kilkoma godzinami, właśnie to chciałem powiedzieć. To nie jest rysunek, tylko cyfry, coś bardzo dziwnego. Niech pani zaczeka, zaraz to pani napiszę, tak będzie łatwiej.

Wziąwszy leżącą na stole ulotkę towarzystwa ubezpieczeniowego, skreślił na jej odwrocie ciąg cyfr i podał Annabel.

67 – (3)

Rozproszony szum szpitalnego korytarza, na który składały się szepty, szelest kroków i różne elektroniczne dźwięki, nagle przybrał na sile.

Annabel wpatrywała się w kartkę, nie wierząc własnym oczom.

– Kiedy mogłabym z nią porozmawiać?

– To nie zależy ode mnie. Prawdopodobnie jutro.

Pokiwała głową.

– Proszę mi postawić krzesło przy jej łóżku na resztę nocy.

Powiedziała to tonem nieznoszącym sprzeciwu. Wzruszywszy ramionami, lekarz zagłębił się z powrotem w labirynt szpitalnych pomieszczeń.

***

Cienkie paski plastiku w żaluzjach były tak wiele razy wyginane, że tworzyły teraz rozlatujący się szkielet. Promienie słońca przedostawały się przez nie bez trudu, muskając pościel złotymi płatkami.

Kobieta z zabandażowaną głową otworzyła oczy po raz pierwszy około szóstej rano, po czym znów zapadła w sen. Uczyniła to samo o ósmej i dziewiątej, żeby wreszcie obudzić się na dobre przed południem. Annabel, która drzemała między tymi krótkimi przebłyskami świadomości pacjentki, chwyciła ją za rękę, gdy ich spojrzenia się spotkały. Młoda nieznajoma nie powiedziała ani słowa. Najpierw się rozpłakała, po czym pogrążyła się w milczeniu. Wkrótce zjawił się lekarz, dwie pielęgniarki i psycholog, który grzecznie, ale stanowczo poprosił Annabel, żeby wyszła.

Przez kilka następnych godzin siedziała oparta o automat do kawy, a w południe zjadła gotową kanapkę owiniętą w folię. Przez cały czas roztrząsała fragmentaryczne informacje, jakie zdołała dotąd uzyskać. W Prospect Parku napady na tle seksualnym zdarzały się rzadko i nigdy nie wiązały się z takim okrucieństwem. Nagle przeszył ją dreszcz, ciało zaś pokryło się gęsią skórką. Musi jak najprędzej porozmawiać z tą kobietą, zadać jej kilka pytań na temat napastnika lub napastników.

Do tego ten zagadkowy tatuaż.

Gdyby nie to, być może nie czułaby aż takiego napięcia, ale na myśl o tych cyfrach coś ją aż łaskotało. Nikt nie robi czegoś takiego ofierze, którą zamierza zgwałcić. „Tak, ale nikt też nie zdejmuje jej całego skalpu”.

Większość gwałtów, jakimi zajmował się personel siedemdziesiątego ósmego posterunku na Brooklynie, została popełniona w domu albo przez nieznanego ofierze sprawcę. W pierwszym wypadku dopuszczał się ich pijany lub skłonny do przemocy mąż, który uważał, że może używać sobie do woli na własnej żonie lub córce. W drugim wypadku kobietę napadał mężczyzna, którego nigdy wcześniej nie widziała, po czym uciekał z miejsca zdarzenia. Niekiedy była to grupa młodocianych przestępców. Często się uważa, że gwałciciele szukają satysfakcji seksualnej w samym akcie, zazwyczaj jednak motyw ten jest drugorzędny. Większości z nich chodzi przede wszystkim o panowanie nad ofiarą, o zastraszenie jej i upokorzenie – właśnie ten rodzaj władzy stanowi ich obsesję. Czasami posuwają się aż do zabójstwa.

Sprawy, z którymi zetknęła się dotąd Annabel, były proste: błyskawiczny atak i ucieczka winnego.

Nigdy jednak żaden gwałciciel nie przetrzymywał swojej ofiary na tyle długo, aby ją tatuować i pozostawić na jej skórze napis na całe życie!

– Jakiś porąbaniec – mruknęła Annabel. – Cholerny, pieprzony porąbaniec.

Około trzynastej, po telefonie od kapitana Woodbine’a, który zadzwonił do niej na komórkę, żeby rozeznać się w sytuacji i wyrazić brak entuzjazmu na wieść o tym, że Annabel zajęła się jednak tą sprawą, w poczekalni, gdzie w końcu usiadła, dołączył do niej trzeci lekarz. Miał około pięćdziesiątki i wyglądał bardziej świeżo niż dwaj poprzedni.

– Jestem doktor Darton, a pani to detektyw O’Donnel, prawda?

– Jak ona się czuje? – zapytała Annabel, przechodząc od razu do rzeczy.

– Fizycznie wstrząs zniosła dobrze, jej życiu nie zagraża już żadne niebezpieczeństwo. Jest jeszcze lekko odurzona z powodu narkotyków, które połknęła, poza tym opatrzyliśmy jej ranę na głowie. Jeśli zaś chodzi o psychikę, to pacjentka pozostaje na razie w stanie afazji.

Annabel podniosła się z krzesła.

– To znaczy, że przestała mówić, tak?

– Tak, przynajmniej chwilowo. To z pewnością skutek szoku, reakcji na to, co przeszła. Jest przy niej psycholog. Mamy szczęście, to dobry specjalista. Kilka lat temu prowadził badania nad zespołem zaburzeń pourazowych. Ale proszę sobie nie robić złudnych nadziei – to może zająć bardzo dużo czasu. Przypuszczam, że chciałaby ją pani przesłuchać, dowiedzieć się, co się stało?

– Właśnie. Najszybciej, jak to tylko będzie możliwe.

Twarz lekarza wykrzywił grymas.

– Niestety, to nie…

– Proszę mi przynajmniej pozwolić zadać jej kilka pytań! Może chociaż będzie w stanie kiwnąć głową. Mamy do czynienia z kobietą, którą nafaszerowano narkotykami, rozebrano do naga i zgwałcono. Nie dość, że napastnik zdrowo jej dołożył, to jeszcze pociął głowę, żeby wyrwać włosy razem ze skórą. Dodajmy do tego kabalistyczny tatuaż i inne kretyństwa, które mógł jej zrobić… Rozumie pan, do czego zmierzam?

Doktor Darton zamrugał powiekami.

– Nie chcę się okazać czarnowidzem – ciągnęła Annabel – ale wszystko wskazuje na niebezpiecznego osobnika. Rozumie pan? Niewykluczone, że teraz, kiedy tu sobie rozmawiamy, po ulicach Brooklynu krąży właśnie jakiś porąbaniec. Prawdopodobnie przesadzam, ale nie chcę dłużej zwlekać.

Odczekawszy chwilę ze wzrokiem wbitym w oczy swojego rozmówcy, dodała:

– To ważne.

Zmieszany lekarz zaczął się bawić pękiem kluczy, który trzymał w dłoni.

– Rozumiem. Ale jeszcze za wcześnie na wizytę. Proszę jeszcze trochę zaczekać. Zawołam panią, kiedy tylko dostanę zielone światło od psychologa, dobrze?

Już miała coś powiedzieć, gdy nagle odezwała się jej komórka. Nie mając wyboru, Annabel dała znak doktorowi Dartonowi, że się zgadza, po czym odebrała telefon.

– Tu Jack, gdzie jesteś?

– Nadal w szpitalu. Dziewczyna fizycznie z tego wyjdzie, ale nie można jej jeszcze przesłuchać. Doznała potwornego wstrząsu. Poza tym dzwonił Woodbine – denerwuje go, że to ja zajmuję się tą sprawą. Jego zdaniem mogę zaszkodzić śledztwu, bo jestem emocjonalnie zaangażowana w podobne zdarzenia. Znasz tę śpiewkę. Czeka na nasze pierwsze wnioski, żeby przekazać dochodzenie Fremont i Lenhartowi. Wyobrażasz sobie? Gloria wszystko schrzani – ona ma przecież tyle taktu co niemiecki czołg!

– Daj spokój Glorii. Widziałem się z Woodbine’em w jego gabinecie, właśnie dał nam wolną rękę. Śledztwo jest nasze.

Aby skłonić kapitana do zmiany decyzji, Jack musiał wyciągnąć z rękawa wszystkie atuty, nie przebierając w środkach. „Jack, jesteś najlepszy” – pomyślała Annabel. Wiele mu zawdzięczała, szczególnie po zaginięciu Brady’ego. Zawsze był przy niej, gotów pomóc o każdej porze dnia i nocy.

– Dobra, a teraz posłuchaj uważnie – ciągnął. – Skontaktowałem się z wydziałem do spraw osób zaginionych na Manhattanie i podałem im dane naszej dziewczyny, a teraz czekam, aż zasypią mnie stosem faksów na temat kobiet, których rysopisy mogą do niej pasować. Tymczasem pogrzebię w kartotekach mieszkańców Brooklynu i zobaczymy, co to da. Ale nie dlatego dzwonię.

Annabel przeszła kilka kroków dalej, żeby znaleźć lepszy zasięg. Przez okno wychodzące na wielki dziedziniec ujrzała karetkę, z której wyładowywano właśnie worek ze zwłokami.

– Przed chwilą rozmawiałem z ludźmi z laboratorium – oznajmił. – Zadzwonił do mnie DeKalb, żebym potwierdził to, co przekazałem mu dziś rano. Kobieta, którą znaleźliśmy, jest trochę w typie latynoskim, prawda, Annabel?

– Tak, śniada cera, czarne brwi. Rzeczywiście, można tak powiedzieć. Do czego zmierzasz?

Jack Thayer długo milczał. Słychać było jedynie jego oddech, w którym wyczuwało się wahanie.

– Jack?

– DeKalb chciał mieć pewność, że nie rąbnąłem się w rysopisie dziewczyny, który podałem mu dziś rano.

– Dlaczego? Jaką mu to robi różnicę?

– Chodzi o włosy, Annabel. O skalp, który mu przyniosłem. DeKalb twierdzi, że są brązowe, ponieważ ktoś je ufarbował, ale ich oryginalny kolor to rudy, jasnorudy.

Ponownie nastąpiła chwila cisza, zanim Thayer dodał:

– To włosy innej kobiety.

5

Od początku zimy biały puch pokrył Nowy Jork zaledwie na tydzień, po czym wszystko zatonęło w brązowej brei o wątpliwej przejrzystości, która wkrótce zniknęła. Kiedy Annabel jechała Prospect Park West, przed przednią szybą zawirowały pierwsze płatki śniegu, które na chodniku zaczęły się natychmiast roztapiać. W dzień willa Litchfielda zachowywała wprawdzie swoją architektoniczną wyjątkowość, stawała się jednak bardziej przytulnym miejscem. Annabel zaparkowała w pobliżu wejścia do budynku. Odszukanie Stanleya Briggsa, wracającego właśnie z zaimprowizowanej sjesty, dzięki której zdołał dojść do siebie po długiej, pełnej wrażeń nocy, zajęło jej niewiele ponad pięć minut.

– Briggs, może mi pan poświęcić dwie minutki? – zapytała, obdarzając go przyjaznym uśmiechem – najlepszą bronią, jaką znała, żeby zapewnić sobie życzliwość rozmówcy.

Na widok zaspanej twarzy strażnika Annabel dodała:

– Chciałabym, żeby mi pan pokazał miejsce, w którym znalazł pan tę kobietę.

– Sęk w tym, że na tej wielkiej przestrzeni wcale nie jest to takie oczywiste. Jeśli pokażę pani jakąś ścieżkę, może ją pani z powodzeniem pomylić z inną. Szuka pani czegoś konkretnego?

Nie chcąc zagłębiać się w szczegóły, Annabel potrząsnęła głową.

– Chcę się tylko rozejrzeć.

Briggs wzruszył ramionami, po czym włożył kurtkę ze znaczkiem straży parku.

– Proszę za mną. Pojedziemy moim samochodem, tak będzie łatwiej.

Mały zielony pikap przewiózł ich dwiema szerokimi asfaltowymi drogami przez całą zalesioną strefę, z zachodu na wschód. Zauważywszy brak jakichkolwiek innych aut, Annabel poprosiła o wyjaśnienie.

– Nie ma nikogo – odrzekł Briggs – ponieważ obie te drogi zamknięto dla zwiedzających na wiele miesięcy. Park jest teraz modernizowany, realizujemy projekt wyznaczenia nowych osi widokowych i prowadzimy cięcia sanitarne, a zamknięcie tych dróg zmusza kierowców do jazdy naokoło. Może sobie pani wyobrazić, ile skarg dostajemy!

– Słyszałam o tym projekcie, ale nie wiedziałam, że jest już realizowany. O ile pamiętam, obejmuje on także remont hangaru dla łodzi. To dobrze.

Podobnie jak wielu jej kolegów, także Annabel często prowadziła dochodzenia w sprawie napadów, handlu narkotykami czy śmierci z przedawkowania w rozwalającym się budynku stojącym nad stawem Lullwater, na zupełnym pustkowiu. Właśnie tam zaczęło się jej pierwsze samodzielne śledztwo, które dotyczyło śmierci młodego czarnoskórego mężczyzny. Ciągle jeszcze miała przed oczami blask policyjnych kogutów, które barwiły jego twarz na czerwono i niebiesko, w uszach zaś plusk wody i trzaskanie drzwi hangaru poruszanych wiatrem. Było to ponure miejsce, przypomniała sobie, czując dreszcz.

Samochód przejechał przez most, który znajdował się około dziesięciu metrów nad jeziorem.

– Zbliżamy się do wzgórza Breeze. To tam znaleźliśmy dziewczynę – oznajmił Briggs, który nagle zrobił się bardzo uroczysty, jakby wcielił się w rolę inspektora.

Zaparkowawszy między dwiema wysokimi hikorami, poprowadził Annabel ku ścieżce, która zaczynała się schodami z drewnianych bali.

W tym miejscu nie było słychać żadnych odgłosów miasta, z wyjątkiem tłumionego przez okoliczną roślinność cichego szumu samochodów na East Lake Drive. Z ołowianego nieba nadal spadały powoli płatki śniegu, które w zetknięciu z ziemią natychmiast zmieniały się w małe mokre plamki.

O’Donnel i Briggs zaczęli się wspinać po zboczu, klucząc między potężnymi pniami, które ocierały się o siebie z trzaskiem. Gdy dotarli do połowy zbocza i znaleźli się nad częścią jeziora widoczną zza pozbawionych liści drzew, Briggs się zatrzymał. Posępną toń stawu pokrywały szare, bezbarwne fale. Otaczał ich typowo zimowy, martwy krajobraz, stanowiący całkowite zaprzeczenie wszelkiej radości życia.

– Była tam, w dole – oświadczył Briggs, wskazując kępę trzcin na brzegu jeziora. – Wdrapywała się na górę, podchodząc do najbardziej odsłoniętego miejsca, które widać tuż pod nami. To stara ścieżka, którą zamyka się na zimę, aby chronić rośliny wodne.

– Obejrzał pan później to miejsce?

Briggs popatrzył na nią z taką miną, jakby przemówiła do niego po rosyjsku.

– No… nie. Nie szukaliśmy żadnych dowodów, przecież nie mieliśmy do czynienia z przestępstwem, mam na myśli to, że ona była żywa, pomyślałem więc tylko o tym, żeby jak najprędzej zabrać ją do jakiegoś ciepłego pomieszczenia.

Annabel pokiwała głową, nie odrywając wzroku od trzcin.

– Rzeczywiście, to było najważniejsze.

Przeszła przez niziutką balustradę i zaczęła schodzić po zboczu, przytrzymując się gałęzi krzewów, gdy nagle poczuła na ręku zaciśniętą dłoń Briggsa.

– Proszę się zatrzymać! Zaraz pani spadnie. Chodźmy, tam jest ścieżka.

Annabel ruszyła za nim bez protestów, mimo przekonania, że jej sposobem dotarliby szybciej. Po drodze zdążyła jednak wyjąć z kieszeni chińską pałeczkę i spiąć warkoczyki na karku. Gdy przystanęli na brzegu jeziora, poczuła na ciele zimne dotknięcie wiatru, otuliła się więc kurtką lotniczą, którą miała na sobie.

– Musiała się znajdować tutaj, kiedy nadszedłem.

Strażnik wyciągnął palec ku dwóm kępom karłowatych drzew. Annabel okrążyła zarośla, pochylając się nad śladami pozostawionymi w wilgotnej ziemi i starając się dociec, skąd pochodzą. Ponieważ można było dostrzec liczne równoległe bruzdy, przystąpiła do oględzin, badając pnie i odgarniając krzewy, co zajęło jej kwadrans. Briggs przez cały czas uważnie ją obserwował, nie przyszło mu jednak do głowy, żeby jej pomóc – każdy powinien robić swoje. Nie znalazłszy nic szczególnego, Annabel zawróciła, przemierzając całą ścieżkę od miejsca, gdzie były widoczne ślady, do miejsca, gdzie kobieta próbowała się wspiąć, aż do trzcin. Tutaj gleba była gąbczasta, sporą jej część przykrywały gnijące pędy i liście.

„To cud, że przeżyła – pomyślała Annabel. – Leżąc tu naga, w samym środku nocy, na dodatek w zimie, mogła tylko dziękować Briggsowi, że tak szybko ją znalazł”.

Tutaj również przystąpiła do oględzin: najpierw ogólny rzut oka na całość, następnie poszukiwała śladów z nosem przy ziemi, o mało nie łamiąc się w krzyżu.

Stanley Briggs trzymał się na uboczu. Upatrzywszy sobie jakiś głaz, przysiadł na nim i cierpliwie czekał. Minuty mijały, pani detektyw nie przerywała jednak swojego przedstawienia. „Jeszcze chwila, a wyciągnie z kieszeni gigantycznej wielkości lupę…” Odwrócił się w stronę jeziora, tego bezbarwnego zwierciadła, w którym odbijało się niebo, zastanawiając się, czy nie jest to przypadkiem prawdziwy reflektor świata, zalewający ziemię rajską szarością. „A jeśli tak właśnie jest? Jeśli wraz z upływem czasu nieskalana biel zaświatów uległa zniszczeniu, a ich pierwotna czystość zniknęła? Jak uczy Pismo Święte, nic nie jest wieczne, nawet niewinność…” Briggs gwałtownie potrząsnął głową.

Daleka od podobnych chwil zwątpienia, Annabel już od pół godziny przeprowadzała oględziny miejsca znalezienia zranionej kobiety. Podniósłszy złamaną gałąź, przeczesała za jej pomocą ziemię w poszukiwaniu jakichkolwiek śladów, choć sama nie wierzyła, że je znajdzie. „Musisz to zrobić, moja droga, bo na razie nie masz nic innego”. Przecież właśnie po to tutaj przyjechała.

Nagle przypomniała sobie o skalpie drugiej kobiety. To on stanowił wskazówkę. Pierwsza z nich to typ Latynoski – śniada cera i ciemne owłosienie, druga zaś ruda. Znaleziono również spermę napastnika, nie figurował on jednak w policyjnej bazie danych, należało zatem zacząć wszystko od zera, a skalp rudowłosej nieznajomej w oczach Annabel nie był tropem. Jeśli się dobrze nad tym zastanowić, nie stanowił na razie sensownego śladu, poza tym że budził odrazę. W jaki sposób ten porąbaniec zdołał zerwać skórę z czaszki…

Annabel nagle zastygła. Coś poruszyło się w trzcinach pod jej stopami. Pochyliwszy się, ujrzała oślizłą żabę.

„Moje biedactwo, a więc do tego doszło, że wszędzie widzisz żaby!”

Już miała się wyprostować, gdy jej wzrok przykuło coś, co wzięła początkowo za kępkę zżółkłej trawy. Pyszczek żaby tkwił pośrodku.

Annabel dźgnęła kępkę końcem gałęzi i podniosła do góry. Pod spodem ukazały się czerwone strupy.

Żołądek podszedł jej do gardła, gdy zaciskała szczęki, sama nie wiedząc: ze wstrętu czy ze złości.

Miała przed sobą pokryty zaschniętą krwią skalp. Porastały go jasne włosy.

***

– Nie ma żadnych wątpliwości. To trzecia osoba.

Siedząc za swoim biurkiem, z ramionami skrzyżowanymi na piersiach, Annabel wpatrywała się w czarnego olbrzyma opartego o gipsowy filar stojący pośrodku pomieszczenia. Towarzyszył im także Jack Thayer, z tą tylko różnicą, że swoim zwyczajem siedział na blacie biurka.

– Zdajecie sobie sprawę, co to oznacza? – zagrzmiał kapitan Woodbine. – Nie życzę sobie podobnych historii w moim rewirze! Seryjni mordercy i cały związany z tym bałagan to dobre dla kowbojów z FBI, a tutaj zaraz będę miał na karku szefa wydziału, później komendanta głównego policji nowojorskiej, a na koniec pewnie samego burmistrza! – Następnie, odwracając się do Thayera, jakby coś sobie nagle przypomniał, zapytał: – Poza tym nie ma chyba jeszcze potwierdzenia, że to seryjny morderca, i może te dziewczyny od skalpów nadal żyją, co?

– Nie mam pojęcia, Michael. – Thayer podniósł do góry otwarte dłonie. – Skąd mam wiedzieć? Ale coś mi mówi, że skoro nie słyszeliśmy o żadnych laskach, które spacerują po Brooklynie z łysymi czaszkami, to znaczy, że pewnie są gdzieś zamknięte, nie sądzisz?

– Czekamy na wyniki z laboratorium – dodała Annabel. – Mają się tym zająć w pierwszej kolejności. Analiza powinna powiedzieć nam coś więcej na temat tych… skalpów. Co za okropne słowo.

Annabel wyobraziła sobie tamtą kobietę, jak biegnie nago po ulicy, trzymając w dłoniach dwa skalpy, dwa trofea, które zdążyła złapać podczas szaleńczej próby ucieczki, jak dwa dowody koszmaru.

Woodbine sięgnął do kieszeni koszulki i wyjął chesterfielda.

– Przykro mi, że muszę powstrzymać ten pęd do samozniszczenia. To pomieszczenie dla niepalących, kapitanie – zauważył Thayer, pokazując niewielką tabliczkę, którą sam postawił na biurku.

Powtarzał to pewnie po raz tysięczny, odkąd się znali. Woodbine jednak nie zareagował – zapalił papierosa w zamyśleniu.

– Cholera, wyobrażacie sobie, co będą wypisywać w prasie o tej sprawie? – zawołał, wypuszczając dym.

Thayer pokiwał głową.

– O, tak. „Po Nowym Jorku grasuje morderca Indianin. Zabija kobiety pochodzenia niderlandzkiego po dwadzieścia cztery dolary za duszę!”1 Zaraz, zaraz! Zapomniałem, że nasza nieznajoma z Prospect Parku jest na pewno Latynoską. Tym samym cała teoria bierze w łeb.

Annabel zdążyła się już nauczyć nie zwracać uwagi na dowcipy swojego partnera, który podobnymi przebłyskami intelektu usiłował rozładowywać napiętą atmosferę.

– A ten tatuaż co właściwie przedstawia? Wiadomo coś? – zapytał Woodbine.

– Nic konkretnego. To może być cokolwiek, poczynając od bezsensownych majaków tatuującego – wyjaśniła Annabel.

 – A może to przesłanie, rodzaj szarady, żeby rzucić nam wyzwanie? Tak jak to robił morderca Zodiaku.

Kapitan Woodbine powiedział to z prostodusznością, która rozbawiła Annabel. „Chce, żeby go uspokoić – pomyślała. – Chce wierzyć, że znamy odpowiedź na wszystko, że panujemy nad sytuacją”. Woodbine nie należał do ludzi, którzy pragną takiej sprawy w nadziei, że jej szczęśliwe rozwiązanie pozwoliłoby im się wysunąć na pierwszy plan. Jego ambicje ograniczały się do kierowania zespołem – nie marzył o stanowisku wymagającym dużej odpowiedzialności. Polityka natychmiastowych wyników, jaką wprowadzono kilka lat wcześniej, zmuszała go jednak, żeby sam rozwikłał daną sprawę i w ten sposób poprawił notowania własnego, a nie na przykład sąsiedniego posterunku policji.

– Nie – odparł Thayer. – To nie jest powieściowa zagadka. Tu nie chodziło o to, żebyśmy znaleźli tę kobietę. Naprawdę uważam, że ona uciekła.

– Dobrze, złapmy gościa, który to zrobił, a wtedy znajdziemy wyjaśnienie tego tatuażu – rzekł Woodbine, jakby mówił o grze w klasy.

Thayer uniósł palec wskazujący na znak sprzeciwu, ale Annabel natychmiast go powstrzymała:

– Jack, powiedz nam lepiej, co zeznali świadkowie z Parkside Avenue.

– Nic, co można by wykorzystać. Wszyscy powiedzieli, że biegła jak szalona, a później skręciła na rogu Ocean Avenue, żeby się dostać do parku. Nikt nie potrafi określić, skąd się wzięła. Rozmawiałem ze sklepikarzem, który prowadzi delikatesy dziesięć metrów od skrzyżowania. Facet utrzymuje, że widział ją, jak zasuwała goła po chodniku. Chronologicznie rzecz biorąc, on pierwszy ją zauważył. Nic więcej nie wiemy. Wieczorem Flatbush nie pęka w szwach, ale nie jest tam też zupełnie pusto, z czego można wywnioskować, że uciekła z ograniczonego obszaru przy skrzyżowaniu Parkside i Ocean Avenue.

Trzymając papierosa w ustach, kapitan Woodbine zatarł ręce i oznajmił:

– Dobra, przyślę wam do pomocy Collinsa, Attwela, Fremont i Lenharta. Podzielcie cały sektor na kwadraty operacyjne, przesłuchajcie, kogo się tylko da, i sprawdźcie, skąd się wzięła ta kobieta. Z którego domu wyszła, a jeśli to był samochód, to gdzie się znajdował, jaki miał kolor i jakiej był marki. Chcę wiedzieć wszystko.

Thayer westchnął.

Woodbine, spoglądający na Jacka i Annabel z wysokości swoich dwóch metrów, zawahał się przez chwilę, zaciągając się papierosem, po czym rozkazał:

– Przede wszystkim idźcie odpocząć. Tamci mogą zacząć bez was.

Była szósta po południu. Oboje mieli sine kręgi pod oczami ze zmęczenia, żadne z nich jednak nawet nie marzyło o tym, żeby wrócić do domu. Na ich codzienność składały się przestępstwa popełnione przez nieletnich, kradzieże sklepowe, włamania, napady, ponadto rozpracowywali średnio cztery do pięciu zabójstw rocznie, uważając za szczęście, jeśli udało im się wymigać od spraw dotyczących oszustw ubezpieczeniowych. Ale takiego śledztwa jak to żaden gliniarz z nowojorskiej policji by nie przepuścił. Bez względu bowiem na to, jak paradoksalnie to brzmiało, reprezentowało ono wszystko, z czym chcieli walczyć.

– Nie ma nic bardziej zdradliwego niż pamięć świadka, kapitanie. Czas czyni w niej ogromne spustoszenia, najlepiej więc zabrać się do tego od razu – stwierdziła Annabel, wskazując na zegarek. – Jeszcze młoda godzina.

Podniosła się z krzesła, Thayer zeskoczył z biurka, a Woodbine nadal zrzędził coś pod nosem, gdy nagle do pokoju wkroczył bez pukania porucznik Roy Salvo, niosąc arkusz papieru, który położył na biurku Annabel.

– Faks ze szpitala metodystów. Zdaje się, że pewien doktorek ma do ciebie słabość, bo przesyła ci receptę – oświadczył z uśmiechem.

Annabel szybko przebiegła wzrokiem po wydruku – były to wyniki analizy farmakologicznej. Doktor Darton pisał, że rozpoznał substancję, którą połknęła kobieta. To ativan, preparat na bazie lorazepamu, który leczy stany lękowe i bezsenność, ale jeśli podaje się go w bardzo dużych dawkach, ma dość silne działanie, wyjaśniał. Aby osiągnąć pożądany efekt, zaleca się zażywanie do jednego miligrama. Tymczasem kobieta połknęła cztery miligramy, co u każdego wywołałoby ośmiogodzinny sen, a nawet komę.

– Ładnie się zaczyna! – ryknął Woodbine. – O’Donnel, pani mi to rozpracuje. Proszę zrobić listę lekarzy, którzy zapisywali ten cały ativan, i ich pacjentów w sektorze Prospect Parku, zaczynając od Flatbush. Tylko niech się pani nie da nabrać na tajemnicę lekarską! Proszę im wyjaśnić sytuację i obrać odpowiednią strategię. Sama się pani przekona, co to da. Jeśli będzie pani potrzebna pomoc, zawsze możemy się zwrócić do siedemdziesiątego i siedemdziesiątego pierwszego posterunku, to przecież ich rewir.

– Jest pan za dobry, kapitanie – odparła Annabel.

– Tak. Lepiej niech się pani pospieszy. Nie chcę, żeby znaleziono w nocy następny skalp, proszę więc zmykać. Przyślę pani natychmiast czterech ludzi. Thayer, ty prowadzisz tę sprawę.

Zgasiwszy papierosa w opróżnionej do połowy butelce, wyszedł z pokoju, schylając głowę pod futryną drzwi.

Annabel i Jack Thayer zbiegli po wąskich schodach na parter budynku siedemdziesiątego ósmego posterunku.

– Nie jestem pewien, czy ativan to dobry trop – przyznał Jack. – Facet mógł go sobie kazać przepisać dawno temu u pierwszego lepszego lekarza w tym cholernym mieście, może nawet w szpitalu albo gdzieś w New Jersey. Jeśli w ogóle zechcą z tobą współpracować, uzyskanie jakiegokolwiek rezultatu zajmie ci tygodnie, a nawet miesiące, o ile to w ogóle możliwe. To ślepy zaułek. Rzuć to na razie i chodź ze mną.

Annabel zdążyła się już przyzwyczaić do metod postępowania Jacka. Zawsze przytakiwał kapitanowi, żeby nie tracić czasu, jeśli jednak chodził mu po głowie jakiś pomysł, nigdy nie popuszczał. Prowadził śledztwo tak, jak chciał, zwracając uwagę tylko na dwie rzeczy: szybkość i wynik dochodzenia.

– Mam lepszy pomysł, Jack – odrzekła Annabel. – Jak sam powiedziałeś, rozmowy z lekarzami to strata czasu. Spróbuję szczęścia inaczej.

Puściwszy do niego oko, zapięła kurtkę, otulając się jej grubą skórą podbitą futrem.

Na dworze nadal padał śnieg, wiatr zaś unosił białe płatki tam, gdzie mu się żywnie spodobało.

6

Po obu stronach Flatbush Avenue tworzyło się śniegowe błoto, przekształcając chodniki w lodowiska, w których odbijały się sklepowe neony.

Annabel szła zdecydowanym krokiem, przeciskając się przez wieczorny tłum. Mijała tanie kramy, licznych sprzedawców zegarków i handlarzy starzyzną, długi szereg delikatesów i snack-barów, których szyby były pokryte warstwą brunatnego tłuszczu. Wiedziała, że po dzielnicy, której większość mieszkańców stanowią czarnoskórzy Amerykanie, powinna się poruszać w towarzystwie Jacka. Mimo domieszki krwi rodziców jego afroamerykańskie pochodzenie było nadal widoczne, zdołałby zatem rozwiązać więcej języków niż biały glina ze zmarszczoną miną i świdrującym spojrzeniem. Mimo to, pozostając wierna roli samotnie działającej policjantki, przemierzała strefę znajdującą się już poza granicami jej rewiru, ponieważ gnało ją przeczucie.

Wszystko potoczyło się zbyt szybko, w ciągu niecałej doby – nagromadzenie makabrycznych śladów, pierwsze tropy i wnioski. Annabel była przekonana, że ativan to dobry trop.

Wyszła z prostego założenia: napastnik, który zaatakował kobietę znalezioną w parku, mężczyzna od skalpów, mieszka w tej dzielnicy. Skoro jego ofiara biegła nago po ulicy i skoro zauważono ją dopiero w okolicach pergoli przy Prospect Parku, można było słusznie przypuszczać, że uciekała z miejsca położonego gdzieś blisko, bo inaczej zobaczyliby ją również inni ludzie. Jeśli zaś jej oprawca mieszka tutaj, to jest bardzo prawdopodobne, że zaopatruje się w lekarstwa w okolicy. Podążając tym tokiem rozumowania, Annabel wypisała z książki telefonicznej wszystkie apteki w dzielnicy i zdążyła już odwiedzić dwie placówki z sieci Duane Reade, ale bez powodzenia. W pierwszej nie sprzedano ativanu od ponad sześciu miesięcy, a jej stali klienci byli osobami w starszym wieku, co wykluczało ich z grona potencjalnych podejrzanych. Druga nie wydała tego leku od ponad roku, ponieważ jednak w pobliżu znajdował się szpital Kings County, pacjenci zaopatrywali się raczej tam. Po tej stronie parku pozostały jej jeszcze trzy adresy, ale z powodu późnej pory Annabel bała się, że nie skończy poszukiwań do wieczora.

Weszła do apteki, która zajmowała drugie miejsce na jej liście. Kilku klientów krążyło wśród półek z witaminami, poszukując czegoś, co polepszyłoby im samopoczucie. Dwie źle wyposażone turystki przebiegły obok niej, wypatrując maści na popękane usta.

Annabel ruszyła w głąb pomieszczenia, do lady, przy której realizowano recepty. Na czerwonym tle widniały białe, bijące po oczach litery, tworzące slogan sieci aptek CVS: POMAGAMY LUDZIOM ŻYĆ DŁUŻEJ, W LEPSZYM ZDROWIU I SZCZĘŚCIU. W metalowej gablocie pod spodem wystawiono oszałamiające ilości słodyczy. Było tam wszystko: twiksy, baby ruthy, hersheye, jakby dla podkreślenia niewiarygodnego paradoksu amerykańskiego. Annabel nie zdołała powstrzymać uśmiechu. Nie potrafiła się do tego przyzwyczaić, za każdym razem zastanawiając się, czy to prowokacja, czy też ludzka głupota.

– Przykro mi, proszę pani, ale już zamknięte. Recepty realizujemy od dziewiątej do osiemnastej. Proszę przyjść jutro – dobiegł ją jakiś głos.

Annabel odwróciła się, pokazując policyjną odznakę aptekarzowi w białym fartuchu stojącemu za komputerem.

– To pilne – powiedziała.

– W takim razie czym mogę służyć?

– Czy sprzedawał pan ostatnio ativan?

Farmaceuta schylił głowę, zdziwiony pytaniem.

– Hm… Tak, trochę.

– To bardzo ważne, od tego może zależeć życie wielu kobiet. Proszę, potrzebuję tych informacji.

– Tak, rozumiem. Hm… ee… Rzecz w tym, że mam dwoje klientów na ten preparat. Pierwsza z nich to kobieta, która pracuje jako sprzątaczka na ulicy i nie może spać. Od jedenastego września ma napady lęku, ponieważ jej brat był wśród strażaków, którzy brali udział w akcji ratunkowej w WTC. Wyszedł z tego cało, Bogu niech będą dzięki. Drugi klient jest… jak by to powiedzieć, bardziej wyjątkowy. Zażywa ten lek od dawna i regularnie przynosi recepty. Proszę zauważyć, że to preparat raczej rzadko tutaj sprzedawany i właśnie dlatego tak dobrze pamiętam. Chwileczkę, zaraz sprawdzę, czy nie rejestrowano jeszcze innej sprzedaży.

Zaczął stukać w klawisze, ale na widok danych, które ukazały się na ekranie, pokręcił głową.

– Nie, ostatnio nie było nic innego.

– A ten trochę nerwowy gość, jaki on jest?

– Hm… raczej chudy, kolorowy. Krótko mówiąc, wydaje mi się dość antypatyczny, ani „dzień dobry”, ani „do widzenia”. – Nacisnął jeszcze parę klawiszy. – O, jest. Nazywa się Spencer Lynch. L-Y-N-C-H.

– Tak jak ten reżyser? – Na widok zasępionej twarzy aptekarza Annabel machnęła ręką, aby nie zaprzątał sobie tym głowy. – Ma pan jego adres?

Przytaknąwszy z zapałem, mężczyzna napisał coś na kartce i podał policjantce.

– Nie chciałbym mieć żadnych kłopotów, gdyby więc pani mogła…

Annabel wycofała się z palcem na ustach, rzucając szybkie spojrzenie na plakietkę na fartuchu aptekarza.