Strona główna » Obyczajowe i romanse » W imię dziecka

W imię dziecka

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7985-267-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “W imię dziecka

Fiona Maye jest sędzią sądu najwyższego, specjalistką od prawa rodzinnego. Znana jest z błyskotliwej inteligencji, sumienności i wrażliwości. Niestety, jej sukces zawodowy nie idzie w parze ze szczęściem w życiu osobistym. Fiona jest rozgoryczona brakiem dziecka, a jej trzydziestoletni związek z mężem przezywa głęboki kryzys. Jednocześnie Fiona rozpatruje pilną sprawę: Adam, siedemnastoletni chłopak, z powodów religijnych odmawia poddania się leczeniu, które mogłoby uratować mu życie. Pobożni rodzice popierają jego decyzję. Czas ucieka. Czy świecki sąd ma władzę na przekonaniami religijnymi? Spotkanie z Adamem obudzi uśpione w Fionie uczucia, nie pozostawi też obojętnym chorego chłopca. Jej wyrok będzie miał doniosłe konsekwencje dla nich obojga.

Polecane książki

Tabita i Kairos są małżeństwem od pięciu lat. Nie mają dzieci i oddalili się od siebie uczuciowo. W noworoczny poranek Tabita, która ma dość życia w samotności i wzajemnej obojętności, oświadcza mężowi, że chce rozwodu. Myśl, że może stracić żonę, zmusza Kairosa do podjęcia próby u...
Ofiarowujemy czytelnikom sprawdzoną hard sf. Prezentowane opowiadania – ostre, znaczące i niezmiennie ciekawe – ukazywały się drukiem w Fantastyce, Nowej Fantastyce, Science Fiction, Fantasy and Horror oraz w osobnych wydaniach książkowych; wśród nich Mistrz – uznany za jedno ze stu najlepszych pol...
Kultowa powieść Michała Szczepańskiego, na podstawie której powstał nagrodzony Złotymi Lwami film w reżyserii Juliusza Machulskiego. “Girl Guide” rekomendował sam Stanisław Lem, jako “szalenie zabawną powieść rock-and-rollową, szpiegowską, góralską i sensacyjną”. Napisana ze swadą, trzymając w napię...
Opowiadanie o zamku w Montrésor. Od 1849 roku znajduje się on w polskich rękach. Zapraszam na spacer po miasteczku oraz do podróży przez stulecia, jako że losy jego właścicieli łączyły się z historią Francji i nie tylko....
Za zastosowanie prawidłowej stawki VAT odpowiada sprzedawca (dostawca towaru lub wykonawca usługi). Również dla nabywcy towarów stawka VAT jest istotna. Nabywca może być nią zainteresowany nie tylko ze względów ekonomicznych, ale też ze względu na realizację przysługującego mu prawa do odliczenia VA...
Poradnik do gry Halo Wars 2 to pełen opis gry i zestaw porad odnośnie rozgrywki. Znajdziesz tutaj informacje, które ułatwią ci rozegranie wszystkich misji w kampanii oraz zrealizowanie dodatkowych i pobocznych celów. Nabędziesz też wiedzy, jak mądrze korzystać ze swojej armii i jak niwelować słabośc...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Ian McEwan

O książce

Ian McEwan jak nikt inny potrafi przemawiać równie mocno do rozumu, co do serc czytelników, a „W imię dziecka” jest tego najlepszym przykładem.

CZŁOWIEK KONTRA CZŁOWIEKRELIGIA KONTRA PRAWO

Fiona Maye, sędzia brytyjskiego Sądu Najwyższego, specjalistka od prawa rodzinnego, cieszy się w swoim środowisku świetną opinią. Kariera zawodowa nie rekompensuje jej jednak pustki w życiu osobistym.

Jej związek z mężem wydaje się wypalony i w momencie, w którym Fiona zajmuje się jako sędzia niezwykle trudną sprawą, jej małżeństwo wchodzi w fazę głębokiego kryzysu.

Ona tymczasem musi podjąć decyzję, której konsekwencji nie sposób przewidzieć. Siedemnastoletni chłopak z powodów religijnych odmawia poddania się leczeniu, skazując się tym samym na śmierć. Fiona może to zmienić. Jej werdykt przesądzi o życiu i śmierci.

Tylko czy ma do tego prawo?

I czy będzie potrafiła żyć z konsekwencjamiswojej decyzji?

IAN McEWAN(ur. 1948 r.)

Jest jednym z najwybitniejszych współczesnych pisarzy brytyjskich i laureatem wielu nagród literackich. Jego dorobek obejmuje scenariusze filmowe, zbiory opowiadań i powieści tłumaczone na kilkanaście języków. W Polsce ukazały się m.in. opowiadania Pierwsza miłość, ostatnie posługi oraz powieści Dziecko w czasie, Niewinni, Amsterdam, Pokuta, Sobota, Na plaży Chesil, Słodka przynęta i W imię dziecka. Był wielokrotnie nominowany do Booker Prize, najbardziej prestiżowej brytyjskiej nagrody literackiej, i otrzymał ją za Amsterdam. Inna książka – Dziecko w czasie – zdobyła Whitbread Prize i Prix Femina Etranger. Pokucie, uznanej przez krytyków za jego najwybitniejsze dzieło, przyznano aż trzy znaczące nagrody (w tym National Book Critics! Circle Fiction Award) i przez długi czas nie schodziła z czołówki list bestsellerów. Na kanwie Niewinnych i Pokuty powstały głośne filmy. W 2007 r. McEwan został wyróżniony Common Wealth Award.

Tego autora

POKUTANA PLAŻY CHESILUKOJENIEDZIECKO W CZASIENIEWINNISOBOTAAMSTERDAMCZARNE PSYPIERWSZA MIŁOŚĆ, OSTATNIE POSŁUGIW POŚCIELISOLARSŁODKA PRZYNĘTAW IMIĘ DZIECKA

Tytuł oryginału: THE CHILDREN ACT

Copyright © Ian McEwan 2014All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c. 2015

Polish translation copyright © Anna Jęczmyk 2015

Redakcja: Anna Walenko

Projekt graficzny okładki: Dark Crayon

ISBN 978-83-7985-267-3

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS ANDZRZEJ KURYŁOWICZ S.C.Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.com

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: Magdalena Wojtas, 88em

Rayowi Dolanowi

Przy rozstrzyganiu spraw związanych z (…) wychowaniem dziecka (…) dobro dziecka powinno zawsze stanowić dla sądu wartość nadrzędną.

Sekcja I (a), Ustawa o dzieciach (1989)

Rozdział pierwszy

Londyn. Trzecia, już przedostatnia w tym roku, sesja sądu zaczęła się tydzień temu. Nieznośna czerwcowa pogoda. Fiona Maye, sędzia Wysokiego Trybunału Anglii i Walii, w niedzielne popołudnie leżała na szezlongu u siebie w domu. Na linii wzroku miała swoje stopy w pończochach, dalej, przy kominku, fragment wbudowanych w ścianę półek na książki, a obok, przy wysokim oknie, niewielką litografię Renoira z kąpiącą się. Kupiła ją trzydzieści lat temu za pięćdziesiąt funtów. Zapewne falsyfikat. Pod litografią, pośrodku okrągłego stolika z drewna orzechowego, stał błękitny wazon. Nie pamiętała, jak weszła w jego posiadanie. Ani też kiedy po raz ostatni wstawiła do niego kwiaty. W kominku nie rozpalano od roku. Poczerniałe krople deszczu kapały w nieregularnym rytmie na palenisko, cicho stukając w zderzeniu ze zmiętą pożółkłą gazetą. Na lakierowanej podłodze z szerokich desek leżał bucharski dywan. Na skraju pola widzenia wyłaniał się lśniący czarny fortepian salonowy, na którym stały rodzinne zdjęcia w srebrnych ramkach. Przy szezlongu, w zasięgu ręki, czekał projekt orzeczenia. W tej chwili Fiona najchętniej posłałaby to wszystko na dno morza.

W dłoni trzymała drugą szkocką z wodą. Była roztrzęsiona, wciąż nie mogła się zebrać po zajściu z mężem. Rzadko piła alkohol, ale whisky Talisker z wodą z kranu działała jak balsam na jej duszę. Być może wstanie, podejdzie do kredensu po przeciwnej stronie salonu i przygotuje sobie trzeciego drinka. Mniej szkockiej, więcej wody, bo następnego dnia ma być w sądzie, a nawet teraz, kiedy leżała, próbując dojść do siebie, pełniła dyżur pod telefonem. Jej mąż wygłosił szokujące oświadczenie i zrzucił na nią ciężar nie do przyjęcia. Fiona po raz pierwszy od lat podniosła głos i wciąż pobrzmiewało jej w uszach słabe echo wykrzyczanych słów.

– Ty idioto! Ty cholerny idioto!

Nie zaklęła na głos od czasów, gdy jako beztroska nastolatka jeździła do Newcastle, choć czasem mocne słowo wdzierało się w jej myśli, kiedy słyszała jakieś niczemu niesłużące argumenty lub nieistotne dla sprawy pytanie prawne.

A zaraz potem, aż dysząc z oburzenia, powiedziała głośno, co najmniej dwukrotnie:

– Jak śmiesz?!

Trudno było uznać to za pytanie, lecz on odparł spokojnie:

– Jest mi to potrzebne. Mam pięćdziesiąt dziewięć lat. To moja ostatnia szansa. Jak dotąd nie wiadomo mi o żadnych dowodach na życie po śmierci.

Pretensjonalne spostrzeżenie, na które nie znalazła odpowiedzi. Wpatrywała się w niego zdumiona i niewykluczone, że otworzyła nawet usta. Trafna riposta przyszła jej do głowy dopiero teraz, gdy leżała na szezlongu. „Pięćdziesiąt dziewięć? Jack, przecież ty masz sześćdziesiąt lat! Jakie to żałosne i banalne”.

Tymczasem w rzeczywistości odpowiedziała nieprzekonująco:

– To po prostu śmieszne.

– Fiono, kiedy ostatni raz się kochaliśmy?

Kiedy? Zadawał to pytanie już wcześniej, czasem tonem żałosnym, a czasem zrzędliwym. Ale w natłoku codziennych spraw trudno sobie przypomnieć nie tak odległą przeszłość. Wydział Rodzinny Wysokiego Trybunału obfitował w dziwne nieporozumienia, wyjątkowe petycje, półprawdy o życiu osobistym i niecodzienne oskarżenia. I podobnie jak w innych gałęziach prawa, sędzia musiał szybko poznać wszystkie aspekty i okoliczności konkretnej sprawy. W zeszłym tygodniu wysłuchała końcowych wystąpień rozwodzących się rodziców, żydów, którzy różnili się stopniem ortodoksyjności i toczyli spór o wykształcenie córek. Projekt uzasadnienia orzeczenia, który leżał teraz na podłodze, dotyczył tej właśnie sprawy. Jutro zaś po raz kolejny stanie przed Fioną zrozpaczona, bladziutka matka pięcioletniej dziewczynki. Ta świetnie wykształcona Angielka podejrzewała, że ojciec dziecka, marokański biznesmen i ortodoksyjny muzułmanin, wbrew temu, co oświadczył w sądzie, wywiezie córkę do Rabatu, gdzie zamierzał się osiedlić i rozpocząć nowe życie. Przed sądem toczyły się spory o miejsce zamieszkania dzieci, o domy, polisy emerytalne, dochody, spadki. Do Wysokiego Trybunału trafiały sprawy o podział naprawdę dużych majątków. Bogactwo zwykle nie przynosi długotrwałego szczęścia. Rodzice szybko poznawali nowe słownictwo i żmudne procedury. I wkrótce, ku ich zdumieniu, okazywało się, że prowadzą zażartą walkę z osobą, którą niedawno kochali. A za kulisami czekały dzieci, których imiona były wymieniane w aktach sądowych. Te biedne maluchy, Benowie i Sary, tuliły się do siebie znękane, a ponad ich głowami walka bogów toczyła się do samego końca. Od Sądu Rodzinnego przez Wysoki Trybunał po Sąd Apelacyjny.

W tym morzu nieszczęść powtarzały się te same tematy, ludzie okazywali się podobni, lecz mimo to Fiona nadal była zafascynowana swoją pracą. Wierzyła, że reprezentując głos rozsądku, może pohamować zapędy zwaśnionych stron i nawołać do opamiętania. Krótko mówiąc, wierzyła w przepisy prawa rodzinnego. Prymat potrzeb dziecka nad potrzebami rodziców, który zapisano w Ustawie o dzieciach, w chwilach optymizmu uznawała za istotny wskaźnik postępu cywilizacyjnego. Dni wypełniała jej praca. A wieczory? Ostatnio kilka oficjalnych kolacji, spotkanie w korporacji adwokackiej Middle Temple na cześć sędziego, który przeszedł na emeryturę, koncert w Kings Place (Schubert, Skriabin), taksówki, metro, odbieranie ubrań z pralni chemicznej, list w sprawie szkoły specjalnej dla autystycznego syna sprzątaczki i wreszcie czas na sen. Gdzie w tym wszystkim był seks? W tej chwili nie mogła sobie przypomnieć.

– Nie zapisuję sobie takich rzeczy – odpowiedziała mu wtedy.

A on rozłożył szeroko ręce na znak, że nie ma już nic do dodania.

Fiona bacznie obserwowała męża, kiedy przechodził przez pokój i nalewał sobie szkocką Talisker, którą sama teraz piła. Ostatnio sprawiał wrażenie wyższego i poruszał się swobodniej. Kiedy stał odwrócony do niej plecami, ogarnęło ją niemiłe przeczucie, że mąż ją porzuci i upokorzy. Odejdzie do młodszej kobiety, a ją zostawi, jak bezużyteczny przedmiot. Zastanawiała się, czy nie lepiej zgodzić się na wszystko, czego chciał, lecz natychmiast odsunęła od siebie ten pomysł.

Podszedł do niej ze szklanką w ręku. Nie proponował jej, jak zazwyczaj o tej porze, kieliszka wina Sancerre.

– Czego ty właściwie chcesz, Jack?

– Zamierzam przeżyć romans.

– Chcesz rozwodu.

– Nie. Chcę, żeby wszystko zostało bez zmian. Bez oszukiwania.

– Nie rozumiem.

– Oczywiście, że rozumiesz. Czy sama nie powiedziałaś mi kiedyś, że małżeństwa z długim stażem żyją bardziej jak rodzeństwo? Dotarliśmy do tego etapu, Fiono. Stałem się twoim bratem. To wygodny i przyjemny układ, a ja ciebie kocham, ale nim wyzionę ducha, chcę przeżyć wielki, namiętny romans.

Jej cichy okrzyk zdziwienia wziął chyba za śmiech, być może drwiący, bo powiedział szorstko:

– Pragnę takiej ekstazy, która prowadzi do utraty tchu. Pamiętasz, jak to było? Chcę znów to przeżyć, zapewne po raz ostatni w życiu, nawet jeśli ty nie chcesz. A może chcesz.

– A więc o to chodzi – odparła, wpatrując się w niego z niedowierzaniem.

To wówczas powiedziała mu, jakim jest idiotą. Ogólnie przyjęte normy i wartości stanowiły jej domenę. A propozycja Jacka była tym bardziej oburzająca, że nigdy dotąd jej nie zdradził. A jeśli nawet, to dyskretnie. Fiona znała imię tej kobiety. Melanie. Dość podobne do nazwy złośliwego raka skóry, „melanoma”. Wiedziała, że jego romans z tą dwudziestoośmioletnią specjalistką od statystyki może ją unicestwić.

– Jeśli to zrobisz, z nami koniec. Całkiem proste.

– Czy to groźba?

– Moja solenna obietnica.

Odzyskała już panowanie nad sobą. I naprawdę zdawało się to proste. Małżeństwo otwarte można zaproponować przed ślubem, a nie trzydzieści pięć lat później. Ryzykować utratę wszystkiego, co mieli, tylko po to, żeby Jack mógł zaznać zmysłowych rozkoszy! A gdyby ona zapragnęła czegoś takiego? Kiedy wyobraziła sobie taki swój „ostatni w życiu wyskok” – który w jej przypadku byłby pierwszym – pomyślała wyłącznie o zamęcie, o potajemnych schadzkach, rozczarowaniu i telefonie, który dzwoni nie w porę. Trzeba poznawać nowego partnera w łóżku, wymyślać nowy zestaw czułych słówek, udawać i wreszcie wyplątać się z takiego związku, zdobywając się na szczerość i otwartość. A potem nic już nie byłoby takie same. Nie, Fiona wolała raczej niedoskonałe życie, które dotąd wiodła.

Dopiero teraz, kiedy leżąc na szezlongu, analizowała tę rozmowę, dotarło do niej, jak bardzo ją znieważył, i zrozumiała, że gotów jest zapłacić za swoją przyjemność jej cierpieniem. Bez cienia litości. Nieraz widziała, jak potrafił działać z determinacją, nawet kosztem innych, ale najczęściej w słusznej sprawie. Nie tak jak teraz. Co się zmieniło? Przypomniała sobie chwilę, gdy Jack stanął przy kredensie. Stał wtedy wyprostowany, na rozstawionych nogach, i jedną ręką nalewał sobie whisky, a palcami drugiej przebierał w rytm jakiejś melodii, którą pewnie często puszczał, tyle że nie Fionie. Ją krzywdził i wcale się tym nie przejmował – na tym polegała zmiana. Dotąd zawsze był lojalnym i dobrym mężem, a dobroć jest zasadniczym elementem naszego człowieczeństwa, jak ciągle dowodziły sprawy z Wydziału Rodzinnego. Niedobrym rodzicom Fiona miała prawo odebrać dziecko, i czasem to robiła. Ale sama, opuszczona i słaba, nie mogła obronić się przed niedobrym mężem. Kto go osądzi? Kto ją otoczy opieką?

Czuła się zażenowana, gdy ludzie użalali się nad sobą, nie zamierzała więc sama tego robić. W zamian przygotowała sobie trzeciego drinka. Nalała jednak tylko symboliczną porcję whisky i dużo wody, po czym wróciła na leżankę. Tak, z tej rozmowy powinna sporządzić notatki. Trzeba to zapamiętać, starannie oszacować zniewagę. Kiedy zagroziła, że jeśli Jack tak postąpi, będzie to koniec ich małżeństwa, powtórzył tylko, że bardzo ją kocha. Powiedział, że zawsze będzie ją kochał, ale ma tylko jedno życie i jest ogromnie nieszczęśliwy, bo nie zaspokaja swoich potrzeb seksualnych. Dlatego teraz, za wiedzą Fiony i, jak miał nadzieję, za jej zgodą, chciałby wykorzystać tę ostatnią szansę. Rozmawiał z nią w duchu otwartości. Mógłby to przecież zrobić „za jej plecami”. Za jej kruchymi, nieprzebaczającymi plecami.

– Och – mruknęła. – Jakie to szlachetne z twojej strony, Jack.

– Cóż, w istocie… – zaczął, lecz nie dokończył.

Domyślała się, co chciał powiedzieć: że romans już się zaczął – a tych słów by nie zniosła. Zresztą nie musiał mówić. I tak o tym wiedziała. Śliczna specjalistka od statystyki już pracowała nad zmniejszeniem prawdopodobieństwa jego powrotu do zgorzkniałej żony. Oczami wyobraźni Fiona ujrzała słoneczny poranek, nieznaną łazienkę, a w niej swojego męża. Jack, który nadal był dobrze umięśniony, miał na sobie na wpół rozpiętą śnieżnobiałą lnianą koszulę. Z charakterystycznym zniecierpliwieniem ściąga ją przez głowę i rzuca do kosza z brudną bielizną. Zmięta koszula zaczepia rękawem o brzeg kosza, po czym spada na podłogę. Zatracenie. To się wydarzy, za jej przyzwoleniem lub bez niego.

– Odpowiedź brzmi „nie”. – Powiedziała to podniesionym tonem, niczym surowa belferka. I dodała: – Czego się spodziewałeś?

Poczuła się bezradna i chciała już zakończyć tę rozmowę. Następnego dnia rano miała oddać uzasadnienie orzeczenia przed jego publikacją w „Family Law Reports”. Los dwóch żydowskich uczennic został już rozstrzygnięty, decyzja ogłoszona, ale tekst uzasadnienia trzeba było wygładzić, zadbać o odpowiedni dobór słów, okazując szacunek należny pobożności, na wypadek ewentualnej apelacji. Deszcz bębnił w szyby, z oddali dobiegł pisk opon hamujących na mokrym asfalcie. Jack ją zostawi, a życie będzie toczyć się dalej.

Kiedy wzruszył ramionami i odwrócił się, żeby wyjść z pokoju, miał spiętą twarz. Na widok jego oddalających się pleców znów przeszył ją lęk. Zawołałaby za nim, ale bała się, że ją zignoruje. I co by powiedziała? Przytul mnie, pocałuj, weź sobie tamtą dziewczynę. Usłyszała jego kroki w przedpokoju, trzaśnięcie drzwi do sypialni, które zamknął, a potem ciszę spowijającą mieszkanie. Ciszę i deszcz, który padał nieprzerwanie od miesiąca.

* * *

Najpierw fakty. Obie strony pochodziły z pobożnej ultraortodoksyjnej zamkniętej wspólnoty haredim z północnego Londynu. Małżeństwo państwa Bernsteinów zostało zaaranżowane przez rodziców. Zaaranżowane, a nie przeforsowane siłą, jak wyjątkowo zgodnie podkreślały obie strony. Trzynaście lat później wszyscy, czyli mediator, pracownik socjalny oraz sędzia, uważali, że małżeństwa nie da się naprawić. Para żyła w separacji. Rodzice z trudem dzielili opiekę nad dwiema córkami, Rachel i Norą, które mieszkały z matką i utrzymywały częste kontakty z ojcem. Rozpad małżeństwa zaczął się we wczesnych latach pożycia. Po trudnym drugim porodzie matka nie mogła ponownie zajść w ciążę z powodu radykalnego zabiegu chirurgicznego. Ojciec gorąco pragnął dużej rodziny, co doprowadziło do bolesnego konfliktu. Matka po okresie depresji (jej zdaniem krótkiej, a według ojca długiej) zaczęła studiować na uniwersytecie otwartym, zdobyła uprawnienia nauczycielskie i kiedy młodsza córka poszła do szkoły, podjęła pracę. Taki obrót sytuacji nie odpowiadał ojcu ani licznym krewnym. Wśród społeczności haredim, której tradycje trwają niezmienione od wieków, kobiety mają zajmować się dziećmi, im więcej dzieci tym lepiej, oraz domem. Kobiety z wyższym wykształceniem, aktywne zawodowo, stanowią rzadkość. Ojciec wezwał na świadka starszego mężczyznę, szanowanego we wspólnocie, który to potwierdził.

Mężczyźni również nie uczęszczali zbyt długo do szkół. Już jako dzieci większość czasu musieli poświęcać studiowaniu Tory. Z reguły nie wstępowali na uniwersytet. Częściowo z tego powodu wielu członków haredim żyło skromnie. Co nie dotyczyło akurat Bernsteinów, którym jeden z dziadków, posiadający udział w patencie na maszynę do drylowania oliwek, zapisał pewną kwotę. Jednak po opłaceniu rachunków związanych z prowadzoną w sądzie sprawą ich sytuacja materialna ulegnie radykalnej zmianie. Wszystkie pieniądze pójdą na adwokatki, które zresztą Fiona dobrze znała. Zdawać by się mogło, że sprawa dotyczy edukacji Rachel i Nory. Lecz stawką był cały kontekst wychowania dziewczynek. Była to walka o ich dusze.

Chłopców i dziewczynki ze społeczności haredim nauczano oddzielnie, aby zachowali czystość. Modne ubrania, telewizja i internet były zabronione, podobnie jak przebywanie wśród dzieci mogących korzystać z takich rozrywek. Wstęp do domów, w których nie przestrzegano surowych zasad koszerności, był zakazany. Ustalone zwyczaje obejmowały wszystkie aspekty codziennego życia. Problem zaczął się od matki, która zerwała ze wspólnotą, choć nie z judaizmem. Wbrew sprzeciwom ojca posłała dziewczynki do koedukacyjnej żydowskiej szkoły podstawowej, gdzie telewizja, muzyka pop, internet i relacje z nieżydowskimi dziećmi były dozwolone. Chciała, aby dziewczynki kontynuowały naukę po ukończeniu szesnastego roku życia i poszły na uniwersytet, jeśli taka będzie ich wola. W pisemnym zeznaniu oświadczyła, że chce, by dziewczynki zdobyły większą wiedzę o tym, jak żyją inni, i były tolerancyjne, a także zyskały możliwości pracy zawodowej, jakich ona nie miała. Pragnęła, by jako osoby dorosłe były ekonomicznie niezależne i mogły wybrać sobie na męża człowieka posiadającego takie kwalifikacje zawodowe, żeby pomagał utrzymać rodzinę. W przeciwieństwie do jej męża, który cały czas poświęcał na studiowanie Tory i nauczał jej przez osiem godzin w tygodniu, bez wynagrodzenia.

Choć ta argumentacja była racjonalna, Judith Bernstein – koścista blada twarz, odkryte kręcone rude włosy spięte wielką niebieską klamrą – w sądzie zachowywała się irytująco. W niespokojnych piegowatych dłoniach międliła liściki, które stale podawała swojej adwokatce, a kiedy głos zabierała adwokatka jej męża, pani Bernstein wymownie wzdychała, przewracała oczami i wydymała usta. Ciągle też, bardzo niestosownie, grzebała w swojej przepastnej skórzanej torbie, przetrząsając jej zawartość. W którymś momencie wyjęła nawet paczkę papierosów i zapalniczkę – przedmioty z pewnością prowokacyjne dla jej męża – i położyła na wierzchu, żeby mieć je pod ręką, gdy długa popołudniowa rozprawa wreszcie się skończy. Siedząc wyżej, Fiona dostrzegła to wszystko, ale udawała, że nic nie widzi.

Pisemne zeznania pana Bernsteina miały na celu przekonanie sądu, że jego żona jest samolubną kobietą, która „ma problemy z kontrolowaniem gniewu” (w Wydziale Rodzinnym powszechne, często obopólne oskarżenie). Pan Bernstein utrzymywał, że żona odwróciła się plecami do przysięgi małżeńskiej, skłóciła się z jego rodzicami oraz wspólnotą i odcięła córki od dziadków. Przeciwnie, oznajmiła Judith z miejsca dla świadka, to teściowie nie chcieli spotykać się z nią ani z dziećmi, dopóki wraz z córkami nie wróci na właściwą drogę życia, a to oznaczało odrzucenie współczesnego świata, w tym mediów społecznościach, i prowadzenie koszernego domu na ich warunkach.

Pan Julian Bernstein, wysoki jak trzcina, niczym łodyga sitowia, w którym ukryty został mały Mojżesz, schylił kornie głowę nad papierami sądowymi. Pejsy kołysały mu się melancholijnie, gdy reprezentująca go adwokatka oskarżyła jego żonę o nieumiejętność oddzielenia własnych potrzeb od potrzeb dzieci. To, czego zdaniem pani Bernstein córki potrzebowały, było w istocie tym, czego chciała dla siebie. Wyrywała dziewczynki z ciepłego i bezpiecznego środowiska rodziny, surowej, ale kochającej. Zasady i praktyki religijne tej społeczności odnoszą się do wszelkich trudnych sytuacji, tożsamość jest określona, a metody sprawdzone przez pokolenia. Członkowie tej wspólnoty są szczęśliwsi i bardziej spełnieni od przedstawicieli świeckiego społeczeństwa konsumpcyjnego, którzy żyją w świecie, gdzie wyśmiewa się życie duchowe, a kultura masowa uwłacza dziewczynkom i kobietom. Matka dzieci przejawia frywolne pragnienia i stosuje lekceważące tradycję, a nawet destrukcyjne metody. Pani Bernstein bardziej niż dzieci kocha samą siebie.

Na co Judith odparła szorstko, że nic nie uwłacza człowiekowi, chłopcu czy dziewczynce, bardziej niż odebranie mu możliwości edukacji i godnej pracy. Że przez całe dzieciństwo i okres dojrzewania słyszała, że jedynym celem jej życia jest prowadzenie miłego domu dla męża oraz dbanie o jego dzieci – i to również umniejszało jej prawo do wyboru własnego celu. Gdy z wielkim trudem podjęła studia na uniwersytecie otwartym, została wyśmiana, potępiona i wyklęta. Obiecała sobie, że jej córki nie doświadczą takich ograniczeń.

Adwokatki obu stron przyjęły podobną taktykę, zgodnie uznając (gdyż taką opinię reprezentowała sędzia), że sprawa dotyczy nie tylko kwestii edukacji. Sąd w imieniu dzieci miał dokonać wyboru pomiędzy religią totalną a religią o mniejszym oddziaływaniu na życie. Pomiędzy kulturami, tożsamościami, stanami umysłu, aspiracjami, kręgami więzi rodzinnych, podstawowymi definicjami, elementarną lojalnością wobec jednego lub drugiego rodzica, nieznanymi wariantami przyszłości.

W takich sprawach często decydowało naturalne dążenie do zachowania status quo, dopóki obecny stan rzeczy wydawał się korzystny. Uzasadnienie orzeczenia Fiony liczyło dwadzieścia jeden stron. Kartki leżały na podłodze niczym wachlarz, zapisanymi stronami do dołu, czekając, aż je podniesie, jedną po drugiej, a następnie poprawi tekst miękkim ołówkiem.

Z sypialni nie dobiegał żaden dźwięk, nic prócz szmeru samochodów sunących w deszczu po ulicy. Miała sobie za złe, że z napiętą uwagą, wstrzymując oddech, nasłuchuje skrzypienia drzwi lub podłogi. Pragnąc i lękając się tego zarazem.

W środowisku sędziowskim Fionie Maye nie skąpiono pochwał. Nawet pod jej nieobecność koledzy wyrażali uznanie dla jej rzeczowego, prawie ironicznego i niemal ciepłego stylu oraz zwięzłych określeń, za pomocą których potrafiła przedstawić istotę sporu. Podobno sam Lord Sędzia Najwyższy Anglii i Walii podczas lunchu szepnął o niej komuś na stronie: „Boski dystans, diabelska przenikliwość, a przy tym jaka uroda”. Ona zaś uważała, że z każdym rokiem wykazuje coraz większe zamiłowanie do precyzji, którą można by określić mianem pedantycznej. Starała się formułować niepodważalne definicje, które inni sędziowie i adwokaci mogliby często przytaczać, tak jak często cytowano Hoffmana ze sprawy Piglowskiej przeciwko Piglowskiemu, a także Binghama, Warda czy niezastąpionego Scarmana, do których Fiona również się odwoływała. Tak jak w tym orzeczeniu, którego wiotką pierwszą kartkę trzymała w palcach. Czy jej życie się zmieni? Czy już wkrótce w Gray’s Inn albo nawet w pozostałych trzech korporacjach, Lincoln’s Inn, Inner i Middle Temple, znajomi adwokaci i sędziowie zaczną szeptać z trwogą: „I naprawdę go wyrzuciła?”. Ona zaś będzie siedzieć sama w tym cudownym mieszkaniu w Gray’s Inn, z którego w końcu wygonią ją wysokie opłaty lub starość.

Czas wrócić do orzeczenia. Część pierwsza: „Stan faktyczny”. Po rutynowym opisie warunków mieszkaniowych i kontaktów córek z ojcem następował akapit poświęcony wspólnocie haredim. Fiona napisała, że zasady religijne regulują wszystkie sfery życia. Różnica pomiędzy tym, co należne cesarzowi, a tym, co należne Bogu, była bez znaczenia, podobnie jak w przypadku muzułmanów. Ołówek w jej palcach znieruchomiał. Porównanie żydów do muzułmanów. Czy może to zostać odebrane jako niestosowne lub prowokacyjne, w każdym razie przez ojca? Owszem, gdyby był nierozsądny, ale Fiona uznała, że nie jest. Czyli zostawić bez zmian.

Druga część nosiła tytuł „Różnice moralne”. Sąd miał zdecydować o dalszym kształceniu obu dziewczynek, dokonać wyboru pomiędzy dwoma systemami wartości. A w takich sprawach pewną pomoc stanowiło odwołanie się do ogólnie przyjętych w społeczeństwie norm i zwyczajów. W tym miejscu przytoczyła słowa lorda Hoffmana: „Są to opinie wartościujące, w których ludzie rozsądni mogą się różnić. Ponieważ sędziowie są również ludźmi, oznacza to, że pewien stopień zróżnicowania w ich ocenie wartości jest nieunikniony…”.

Na następnej stronie Fiona poświęciła kilkaset słów na zdefiniowanie pojęcia „dobro dziecka”, a następnie omówienie standardów, które to dobro wyznaczają. Za przykładem lorda Hailshama uznała, że jest to pojęcie tożsame z dobrostanem i obejmuje wszystko, co ma związek z rozwojem dziecka jako osoby. Powołała się na Toma Binghama, uznając, że należy przyjąć perspektywę średnio- i długoterminową, ponieważ dzisiejsze dzieci mogą dożyć dwudziestego drugiego wieku. Zacytowała fragment orzeczenia lorda sędziego Lindleya z 1893 roku, mówiący o tym, że dobra dziecka nie można mierzyć tylko warunkami finansowymi czy też jedynie wygodą życia lub dobrym samopoczuciem fizycznym. Fiona przyjmie jak najszerszą perspektywę. Dobro, szczęście, dobrostan winny odnosić się do filozoficznego pojęcia udanego życia. Wymieniła kilka istotnych elementów, celów, które mogą stanowić zwieńczenie procesu dojrzewania. Wolność ekonomiczna i moralna, cnota, współczucie i altruizm, praca dająca zadowolenie dzięki realizacji trudnych zadań, rozwijanie relacji osobistych, zdobywanie szacunku innych ludzi, dążenie do nadania swemu życiu większego sensu oraz posiadanie jednego lub kilku istotnych związków opartych przede wszystkim na miłości.

Tak, jeśli chodzi o ten ostatni, zasadniczy element, sama poniosła porażkę. Szklanka szkockiej z wodą stała obok nietknięta. Żółta jak uryna barwa i natrętny korkowy zapach teraz napawały ją obrzydzeniem. Powinna być bardziej wściekła, powinna porozmawiać z przyjaciółką – miała ich kilka – powinna wkroczyć do sypialni, domagając się dalszych wyjaśnień. Ale czuła, że kurczy się w sobie, jakby zamieniała się w punkt geometryczny, pełny niespokojnej determinacji. Jutro mija termin oddania tekstu do druku. Trzeba zabrać się do pracy. Jej życie osobiste nie ma tu nic do rzeczy. A przynajmniej nie powinno mieć. Uwaga Fiony nadal była podzielona między trzymaną kartkę a zamknięte drzwi sypialni, które znajdowały się w odległości piętnastu metrów. Zmusiła się do przeczytania długiego akapitu, który budził jej wątpliwości, gdy wygłaszała go w sądzie. Uznała jednak, że nie ma nic złego w dobitnym stwierdzaniu oczywistości. Dobrostan zależy od relacji społecznych. Złożona sieć powiązań dziecka z rodziną i przyjaciółmi to kluczowy element. Dziecko nie jest wyspą. Człowiek to istota społeczna, według słynnej koncepcji Arystotelesa. W czterystu słowach poświęconych tej kwestii wypłynęła na pełne morze, nabierając, dzięki erudycyjnym odniesieniom (Adam Smith, John Stuart Mill), wiatru w żagle. Dobre uzasadnienie orzeczenia zawsze powinno być osadzone w takich światłych ramach.

Idąc dalej, dobrostan jest pojęciem zmiennym, należy go oceniać według standardów dzisiejszych rozsądnych kobiet i mężczyzn. To, co zadowalało poprzednie pokolenie, może już nie wystarczać. I znów, podejmowanie decyzji w sprawie wierzeń religijnych czy różnic teologicznych nie leży w gestii świeckiego sądu. Wszystkie religie zasługują na szacunek, jeśli są, jak to ujął lord sędzia Purchas, „prawnie i społecznie dopuszczalne”, a nie, według bardziej mrocznego określenia lorda sędziego Scarmana, „niemoralne lub w odczuciu społecznym odrażające”.

Sądy nie powinny spieszyć z interwencją w obronie interesów dziecka wbrew zasadom religijnym rodziców. Czasem jednak muszą. Lecz kiedy? W odpowiedzi przywołała słowa jednego ze swych faworytów, mądrego lorda sędziego Munby’ego z Sądu Apelacyjnego: „Rozmaitość ludzkich uwarunkowań wyklucza arbitralną definicję”. Godny podziwu szekspirowski akcent. „Zwyczaj żądz nie spłoszy: jej rozmaitość wzmacnia wdzięk rozkoszy”1. Te słowa wytrąciły ją z toku myślenia. Kwestię Enobarbusa znała na pamięć, bo zagrała go kiedyś na studiach, w spektaklu, w którym występowały same kobiety, wystawionym w pewne słoneczne letnie popołudnie na trawniku w Lincoln’s Inn Fields. Ledwie spadł jej z pleców ciężar egzaminów adwokackich. Mniej więcej w tym czasie zakochał się w niej Jack, a wkrótce potem ona zakochała się w nim. Po raz pierwszy kochali się w wynajętym pokoju na strychu, gdzie prażyło popołudniowe słońce. Przez okrągłe okienko, którego nie dawało się otworzyć, widać było kawałek Tamizy.

Pomyślała o przyszłej, a może już obecnej kochance Jacka, tej specjalistce od statystyki, Melanie. Raz ją spotkała. Cicha młoda kobieta z ciężkimi bursztynowymi koralami i w szpilkach, które mogły zrujnować starą dębową podłogę. „Kobiety zwykle tępią smak przesytem/Ta coraz nowym rzeźwi go zachwytem”. Mogło być właśnie tak: toksyczna obsesja, uzależnienie, które odsuwało go od domu, zatruwało, pochłaniając całą ich przeszłość, przyszłość, a także teraźniejszość. Chyba że Melanie należała, podobnie jak najwidoczniej sama Fiona, do tych kobiet, które „tępią smak przesytem”, i Jack wróci przed upływem dwóch tygodni, zaspokoiwszy apetyt, i zacznie snuć plany rodzinnych wakacji.

Tak czy inaczej było to nie do zniesienia.

Nie do zniesienia, a zarazem fascynujące. I w tej chwili nieistotne. Zmusiła się, by wrócić do swoich kartek, do podsumowania zeznań obu stron. Było zwięzłe i dość życzliwe. Kolejny akapit ze streszczeniem raportu, który opracował powołany przez sąd pracownik socjalny. Przedstawicielka Cafcass, instytucji wspomagającej sąd rodzinny, była pulchną życzliwą młodą kobietą, która często pojawiała się na sali sądowej zdyszana, z rozwichrzonymi włosami, w koszuli, którą nosiła na wierzch, rozpiętej pod szyję. Była chaotyczna, dwa razy spóźniła się na rozprawę z powodu jakichś zawiłych kłopotów z kluczykami od samochodu, dokumentów zatrzaśniętych w aucie i dziecka, które musiała odebrać ze szkoły. Lecz jej raport, zamiast typowych frazesów, które miałyby zadowolić obie strony, zawierał sensowne, a nawet wnikliwe spostrzeżenia, i Fiona przytoczyła jej słowa, w pełni się z nimi zgadzając. Co dalej?

Podniosła głowę i zobaczyła męża. Stał po przeciwnej stronie pokoju i nalewał sobie drinka, dużego, z whisky na trzy, a może na cztery palce. Latem często chodził po domu boso, jak przystało na ekscentrycznego profesora. Teraz również nie miał butów. Dlatego wszedł tak cicho. Pewnie leżał wcześniej na łóżku i wpatrując się w misterną sztukaterię na suficie, przez pół godziny zastanawiał się nad brakiem rozsądku Fiony. Zgarbione, napięte plecy, sposób, w jaki wcisnął korek – uderzając w niego czubkiem kciuka – sugerowały, że wszedł tutaj bezszelestnie, szukając kłótni. Znała te sygnały.

Odwrócił się i podszedł do niej ze swoją nierozcieńczoną whisky. Żydowskie dziewczynki, Rachel i Nora, muszą unieść się w powietrze i poczekać za plecami Fiony, niczym chrześcijańskie aniołki. Ich świecki bóg ma własne kłopoty. Z szezlongu miała całkiem dobry widok na jego paznokcie u nóg – przycięte równo, na kwadratowo, o jasnych, młodzieńczych półksiężycach, bez żółtych smug, które pokrywały jej paznokcie. Zachował dobrą formę dzięki grze w tenisa w klubie uniwersyteckim oraz ciężarkom w gabinecie, które każdego dnia starał się podnieść w sumie sto razy. Fiona robiła niewiele dla zachowania kondycji: poza tym, że dźwigała teczkę z dokumentami przez długie sądowe korytarze i raczej korzystała ze schodów niż z windy. Jack był przystojny, choć w niesforny sposób. Miał krzywą kwadratową szczęką i wyszczerzoną w uśmiechu twarz, jakby mówił: „Jestem gotów na wszystko”, co urzekało studentów, którzy po profesorze historii starożytnej nie spodziewali się takiego, świadczącego o hedonizmie wyglądu. Nigdy wcześniej nie przyszło jej do głowy, że Jack mógłby interesować się studentkami. Teraz wszystko przedstawiało się inaczej. Być może Fiona, która przez całe życie zawodowe analizowała ludzkie słabości, pozostała niewinna, bezmyślnie wyłączając siebie i męża z powszechnego wzorca zachowań. Kiedy Jack wydał swoją jedyną popularyzatorską książkę, biografię Juliusza Cezara, zyskał na krótko cichą sławę i uznanie. To mogło sprowokować jakąś zuchwałą kokietkę z drugiego roku studiów. W jego gabinecie stała kanapa. Miał tam również tabliczkę z napisem „Ne pas déranger”, którą zabrał z Hôtel de Crillon, gdzie zatrzymali się dawno temu, pod koniec miesiąca miodowego. Były to całkiem nowe myśli. Oto jak robak podejrzliwości toczył przeszłość.

Jack usiadł na najbliższym krześle.

– Nie potrafiłaś odpowiedzieć na moje pytanie, więc sam ci powiem. Minęło siedem tygodni i jeden dzień. Czy naprawdę jesteś z tego zadowolona?

– Czy ten romans już trwa? – spytała cicho Fiona.

Wiedział, że na trudne pytanie najlepiej odpowiedzieć innym pytaniem.

– Myślisz, że jesteśmy zbyt starzy? O to chodzi?

– Bo jeśli tak – dodała – chciałabym, żebyś spakował teraz walizkę i opuścił ten dom.

Samokrzywdzący ruch, bez premedytacji, jej wieża za jego skoczka, czysta głupota i żadnej możliwości odwrotu. Jeśli zostanie – upokorzenie; jeśli odejdzie – otchłań.

Siedział na drewnianym krześle obitym skórą, z ćwiekami, które wyglądało niczym średniowieczne narzędzie tortur. Fiona nigdy nie lubiła wiktoriańskiego gotyku, a teraz szczególnie. Z nogą założoną na nogę i przechyloną głową spoglądał na nią z wyrozumiałością, a może współczuciem. Odwróciła wzrok. Siedem tygodni i jeden dzień – to również przywodziło jej na myśl średniowiecze, bo brzmiało jak wyrok orzeczony przez dawny sąd koronny delegowany. Niepokoiła ją myśl, że oskarżenia Jacka mogą się okazać uzasadnione. Przez wiele lat ich życie seksualne było przyzwoite, radośnie nieskomplikowane. W tygodniu – wczesnym rankiem, gdy tylko się obudzili, nim oślepiające problemy kolejnego dnia pracy zdążyły się przedrzeć przez ciężkie sypialnianie zasłony. W weekendy – popołudniami, czasem po tenisie, po towarzyskich deblach rozgrywanych na korcie w ogrodach przy Mecklenburgh Square. A wtedy seks zmazywał winę za skiksowane uderzenia. Ich życie miłosne było naprawdę przyjemne i dobrze funkcjonowało, pozwalając im płynnie przechodzić do innych sfer codzienności, i nie rozmawiali o seksie, co również stanowiło jego zaletę. Nie mieli nawet specjalnego słownictwa – i dlatego zabolało ją, gdy Jack wspomniał o nim teraz. Dlatego też zapewne nie zauważyła nawet, że ich obopólny zapał i częstotliwość zbliżeń zmalały.

Ale zawsze go kochała, zawsze była wobec niego czuła, lojalna, okazywała mu uwagę. Całkiem niedawno, w minionym roku, opiekowała się nim troskliwie, gdy złamał nogę i nadgarstek na nartach w Méribel, kiedy podczas zjazdu ścigał się jak dureń ze swoim starym szkolnym kolegą. Teraz przypomniała sobie, jak go zadowalała, siadając na nim okrakiem, gdy leżał w splendorze gipsowych opatrunków. Nie potrafiła na swoją obronę mówić o takich rzeczach, zresztą nie z tego powodu była atakowana. Brakowało jej nie oddania, lecz pasji.

A do tego kwestia wieku. Nie całkiem starość, jeszcze nie, lecz jej pierwsze zapowiedzi były już widoczne, podobnie jak na buzi dziesięciolatka może czasem mignąć dorosła twarz. Jeśli Jack, rozwalony naprzeciw niej na krześle, sprawiał w tej rozmowie tak groteskowe wrażenie, to Fiona musiała w jego oczach wyglądać jeszcze gorzej. Siwe włosy na piersiach, powód jego nieustannej dumy, wystawały znad kołnierzyka, jakby oznajmiając światu, że już nie są czarne. Na głowie przerzedzone włosy, które ostatnio nieco zapuścił, nieudolnie rekompensując początki łysiny. Uda o słabszej muskulaturze, na których dżinsy przestały się opinać. Subtelne zwiastuny pustki, która za jakiś czas w nich zagości, i pasujące do tego, lekko zapadnięte policzki. A co z jej kostkami u nóg, coraz grubszymi, jakby w kokieteryjnej odpowiedzi? Co z pupą, powiększającą się niczym letni cumulus? Co z talią, której przybywało w miarę odsłaniania się szyjek zębowych? A wszystko to liczone w paranoidalnych milimetrach. Dużo gorsza była zniewaga, którą upływ czasu rzucał niektórym kobietom: powolne opadanie kącików ust. Fiona będzie wkrótce wyglądać tak, jakby stale patrzyła na świat z wyrzutem. Całkiem na miejscu u sędzi, która z wysokości swego tronu spogląda z marsową miną na adwokata. Ale u kochanki?

Oto siedzą tu, jak nastolatkowie, zbierając się do rozmowy w imię sprawy Erosa.

Jack z taktyczną przebiegłością zignorował jej ultimatum.

– Uważam, że nie powinniśmy się poddawać, prawda? – powiedział.

– To ty odchodzisz.

– Sądzę, że ty