Strona główna » Fantastyka i sci-fi » W mroku miasta. Szepty

W mroku miasta. Szepty

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7859-898-5

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “W mroku miasta. Szepty

Szepty – III tom cyklu W mroku miasta – podobnie jak pierwszy Tajemnice i drugi Cienie to osadzona w realiach współczesnej Polski wielowątkowa powieść z gatunku paranormal-romance, która w barwny sposób splata losy ludzi i istot Mrocznego Świata – wampirów zwanych Rodzajem.

Mroczny Świat wciąż stoi na krawędzi ujawnienia, a coraz zuchwalsze IN NOMINE PATRIS nie stroni od czynów, które mogą wyciągnąć tajemnice Rodzaju na światło dzienne. W obliczu takiego zagrożenia nie wystarcza już okupione krwią przymierze Słowian z dziką germańską nacją oraz pakt z łowcami. Dziś Mroczny Świat musi zjednoczyć się ponad klanami i nacjami, a nawet szukać rozwiązań niekonwencjonalnych, dotąd nie do zaakceptowania, jakkolwiek każda droga wiodąca do celu zdaje się teraz właściwa.

W owym skomplikowanym dla Rodzaju czasie przekorny Amor znów wypuszcza strzałę miłości, by tym razem dosięgnąć nią najważniejszego z wampirów. Czy mu się udało?

W mroku miasta. Szepty wiodą czytelnika przez historię nieschematycznej relacji między najpotężniejszym z wampirów, królem królów i protektorem słowiańskiego Rodzaju – Chwalimirem z Toporów, a Zuzką – radosna iskierką, małym trzpiotem, Niesforną Zuzią i Pchłą Szachrajką w jednym. Przez pryzmat ich romansu Szepty zamykają też historię Kaśki i Bogusława, Gośki i Leona oraz pozostałych bohaterów trylogii.

Jeśli więc zaintrygowała Cię opromieniona ciepłym światłem, pewnie krocząca w mglistą rzeczywistość Mrocznego Świata dziewczyna z okładki, i jeśli chcesz wiedzieć, w jaki sposób latynoski kociak o kasztanowych włosach i karmelowej skórze przewrócił do góry nogami świat starego wampira samotnika…

MUSISZ TO PRZECZYTAĆ!

W mroku miasta – cykl łączący w sobie powieść obyczajową, fantasy, romans, erotykę i kryminał, i zawiera się w trzech tomach:

I – Tajemnice

II – Cienie

III – Szepty

Polecane książki

  CZY MOŻNA ZROZUMIEĆ I OCENIAĆ RELIGIĘ, BĘDĄC NIEWIERZĄCYM? CZY DA SIĘ POGODZIĆ TEORIĘ EWOLUCJI Z KREACJONIZMEM? JAK POWSTAJĄ DOŚWIADCZENIA RELIGIJNE? Wprowadzenie do filozofii religii to kilkakrotnie wznawiana w języku angielskim synteza współczesnej wiedzy na temat filozofii religii. Chad Meist...
Nieprawda, że w naszym mieście nic się nie dzieje. Tylko na pierwszy rzut oka króluje nuda i monotonia. Wystarczy jednak rozejrzeć się dokładniej, by znaleźć całą gamę emocji. Szaleństwo i obsesję. Strach i wstręt. Wściekłość i zdradę. Nie ma miłości w naszym mieście? Cóż, nie można mieć wszystkiego...
"Dumas Alexandre, ojciec (1802-1870), pisarz francuski okresu romantyzmu, najbardziej popularny autor w XIX w. Był synem zubożałego generała armii napoleońskiej. Po śmieci ojca (1806) zarabiał na życie jako prawnik. Uczestniczył w rewolucji 1830 oraz w powstaniu G. Garibaldiego. Stworzył Théâtre His...
Książka przybliża młodzieży, rodzicom i nauczycielom problematykę przestępstw najczęściej popełnianych przez młodocianych. Autorka wybrała czyny, które najbardziej bulwersują i wzmagają poczucie zagrożenia. W 100 felietonach przedstawia sytuacje, w których nastolatki popełniają przestę...
La vision est la source d’inspiration du guerrier. Le désir et une forte volonté la changent en réalité.— D. PiątkowskiEn tant que guerrier moderne, tu vas devoir te confronter à toi-même. Gagner la guerre interne sur l’Ego - la douleur, les doutes et la peur. En te surmontant, tu comprendras que tu...
Dzieło Hansa Magnusa Enzensbergera Eliksiry nauki. Spojrzenia wierszem i prozą traktuje o wzajemnych relacjach nauk ścisłych (przede wszystkim matematyki) do tego, co można nazwać „materią poetycką”. Problematykę tę anonsuje już motto, w które zaopatrzony jest utwór: „There is no science without ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Magdalena Rewers

Magdalena Rewers

W mroku miasta

Tom 3 Szepty

© Copyright by

Magdalena Rewers & e-bookowo

Projekt okładki:

Magdalena Rewers

ISBN e-book: 978-83-7859-898-5

ISBN druk: 978-83-7859-899-2

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt: wydawnictwo@e-bookowo.pl

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2018

Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa

Książkę tę dedykuję

Bożence Powałowskiej z Chojny

z podziękowaniami

za jej prawdziwą, szczerą przyjaźń

PrologZiemie Polan – IX wiek

O świcie mgła zaczęła opadać.

W niedzielny ranek gród wciąż pogrążony był we śnie – leniwy bezruch panował tu niepodzielnie, jak gdyby nieszczęścia, które spadły na mieszkańców Toporów, nie były jego udziałem. W oddali, niczym majaczące zjawy, zaczęły wyrastać kikuty dębów – na skraju bagien las za jeziorem wracał na swoje miejsce, wyrywając się z objęć nieprzejrzystych obłoków. Martwe wody toni wciąż jednak zasnuwał biały tuman.

Poszarzały ze zmęczenia, udręczony Chwalimir, tłumiąc rosnącą złość, wyszedł z chaty i spojrzał na wynurzający się spoza gęstej zasłony bór. Przez całą noc znachorka warzyła miksturę, a on patrzył, jak miażdży, rozgniata, miesza i pali zioła, pióra, krew i wszelkie przyprawiające o skręt żołądka paskudztwo. W duchu powątpiewał w moc staruchy, co rusz przenosząc z niej wzrok na zasłane skórami łoże, na którym konał powalony chorobą ojciec. Jeśli bogowie nie zechcą ich wysłuchać, wszystko będzie na nic. Wiedźma, magiczne moce, mikstury… na nic, jeśli bogowie nie okażą łaski. A że czas już jakiś nie mieli litości dla Toporów i rodziny Chwalimira, nikt nie wątpił. Świadectwem wróżb i zaszłych wypadków ów rok nie zapowiadał się szczęśliwie. Jeszcze na jesieni przeszłego roku gadano, że w odległej osadzie dziewka powiła dwugłowe dziecię; a przed zimą chłopi dostrzegli wynurzającą się z jeziora rogatą głowę olbrzymiego stwora. Nie musieli długo czekać na wypełnienie złych proroctw, bo właśnie w wiosennej zarazie marły chmary. Tak, mimo wiedźmich uroków i zaklęć czarownic nic nie zwiastowało szczęścia na nadchodzący rok.

– Bracie… – Głos Lechosławy wyrwał go z odrętwienia.

– Odstąp – odpowiedział, nie odwracając się w jej stronę.

– Bracie…

– Proszę – wyszeptał. – Mgła to? A może to oni ze świtem odchodzą? – spytał chwilę potem, mówiąc jakby do siebie, wbijając skupiony wzrok w ścielący się na jeziorze tuman.

– Jacy oni? – Lechosława spojrzała w tamtą stronę.

– Ci, co odeszli. Wiesz, że są… Na jeziorze i na bagnach… i jak tuman się wzbijają…

– Nie słuchaj wiedźmy – przerwała mu stanowczo, by wyrwać brata z obłędu, który, zdawało się, coraz częściej go nawiedzał.

– Ja też ich widziałem.

– Chwalimirze… – zaczęła spokojniej. – Choroba ojca, to nie jest zwykła boleść. Wiedźma na nic się zda.

– Musi się zdać. Nie mamy w grodzie żercy1 – odpowiedział, bo w jego sercu wciąż tliła się nadzieja.

– Gorączka nie ustępuje…

– Urok, to urok – przerwał siostrze, być może nazbyt ostro.

– Oby – odpowiedziała i weszła do izby.

Chwalimir jeszcze raz spojrzał w stronę niknących przed ścianą lasu mglistych oparów, jakby w nich szukał, jakby wypatrywał. A potem westchnął ciężko i spuściwszy głowę, wszedł za siostrą dokładnie w chwili, gdy znachorka zaczynała uroki.

– Na trzy palce – zaskrzeczała, skrywając twarz w obłokach dymu unoszącego się znad misy z ziołami. – Trzeba upić na trzy palce, potem odczynić czar i znów upić. A potem może zasnąć. – Splunęła w parujące zioła, które zaskwierczały paskudnie, i podsunęła je konającemu.

Dym i duszący zapach snuły się po izbie, osiadając na pękach skór, suszonych ryb i ziół pod powałą, i na ścianach, pod którymi na wielkim leżu konający starzec jęczał w boleściach. W drżących dłoniach dzierżył naczynie z wywarem. Upił, pochylił głowę, przymknął powieki i opadł na skóry. W ostatniej chwili Lechosława chwyciła misę z jego dłoni, a gorliwa wiedźma wciąż mamrotała uroki.

– Ojcze… – wyszeptała niewiasta, podsuwając starcowi dymiący napar.

Byli tu wszyscy czworo – Bohusz i Lechosława, i najmłodszy Mieszko, ale to średni syn, Chwalimir, zawsze był najbliższy ojcu i to on cierpiał teraz najbardziej.

O wszechwładni bogowie! Nie odbierajcie mi i jego! – zanosił w duchu błagania. Raptem miesiąc temu, mimo uroków i zaklęć, mimo ofiar i obietnic, które składał bóstwom, śmierć wykradła mu żonę i dziecię. A teraz sięgała po ojca. Nie dość jej było dziesiątków dusz, które zabrała z wiosenną zarazą? W pobliskich osadach pomór zbierał żniwo równie obfite, ale cóż Chwalimirowi do tego? To nie tam marli jego najbliżsi. Niech zaraza zabierze i setki, tylko z dala od Toporów. Ale Nyja – władca podziemi, władca zaświatów i nocnego nieba, żądał kolejnej ofiary, kolejnego życia właśnie tu, pod strzechą Chwalimira. Młody mężczyzna stał zgnębiony i bezradny w ponurym cieniu kąta izby i ocierając łzy, pogrążał się w swojej niedoli.

Ledwie trzy lata temu, a zdawało się jakby wczoraj, ożenił się z Mojmirą, rok później na świat przyszła Nawojka, a dziś nie było już przy nim żadnej. Dziś pozostał jeno ten starzec, bo cóż rodzeństwo – każde z własnym losem. Ale starzec konał właśnie. Dokąd odeszło szczęście Chwalimira? Może gdybym miał więcej żon…? – pytał nieraz samego siebie, szukając przyczyn złej doli. Bogowie błogosławili wielożeństwu, ale on nie potrzebował kolejnej żony. Czy za to dziś bóstwa tak okrutnie go karały? Bez ofiar nie można było ich wielbić, wiedział to, ale dlaczego, karmiąc żądną krwi boskość, wydarły mu co najcenniejsze? A teraz żądały jeszcze tego starca. Jeśli zabiorą i ojca, nic już nie będzie go tu trzymało.

Minął mglisty poranek i pochmurny dzień – do późnej nocy żyli wiarą, że urok i mikstura wiedźmy przywrócą do sił rodziciela. Ale gdy blisko kolejnego świtu Lechosława zaczęła szlochać, porzucili nadzieję – ojciec odszedł na zawsze.

Przez kolejne dni zjeżdżali żałobnicy, by na żałobnym stosie na obrzeżach grodu, wyprawić go w ostatnią drogę. Ale gdy wyniesiono umrzyka z chaty, gdy ruszył orszak i zadęto w rogi, Chwalimir narzucił kurtę z niedźwiedziej skóry i lisią czapę, i z nędznym tobołkiem oraz bochnem chleba wyszedł poza gród. Nie czekał końca ceremonii. Dość miał śmierci, pochówków, łez i lamentów – dość żałoby.

Dokąd teraz?– pomyślał, ruszywszy w drogę. Na północy morze, na południu góry. Nigdy nie był tak daleko. Znał to, co na wschód i to, co na zachód od Toporów, słyszał o przygranicznych plemionach – jedne budziły trwogę, inne szacunek, ale co kryło się dalej?

Choć wczesna wiosna zaczęła zielenić już ziemię, a świat stał przed nim otworem, nie czuł radości. Stojąc w zastępie na skraju osady, ostatni raz rzucił smutne spojrzenie w stronę wielkiego płomienia, a potem ruszył przed siebie.

Jesień nadeszła nie wiedzieć kiedy. Opadłe liście zasłały świat, wilgotne mgły znów snuły się o poranku, a wieczorami przenikliwy chłód gasnącego listopada doskwierał, szczypiąc twarz i dłonie, noce zaś stały się nieznośne. W szarej i wrogiej okrywie kniei liche już dziś odzienie nie wystarczało, by przetrwać lodowatą noc. Chwalimir musiał znaleźć schronienie.

Od miesięcy wędrował samotnie od grodu do grodu, od osady do sioła. Otwierano przed nim wrota, a wtedy skulony gdzieś w kącie posilał się, przesypiał do rana i ruszał dalej. Czasem omijał ludzkie sadyby z własnego wyboru, kiedy indziej zaś uciekał przepędzany i szczuty psami. Sypiał wtedy w leśnych szałasach i pod gołym niebem. Kiedy wyły wilki, krył się w koronach drzew i przywiązany rzemieniem zasypiał płytkim snem, czuwał. Sklecił łuk, strugał strzały, polował, zbierał jagody. Ubranie zmieniło się w łachmany, twarz ogorzała i pokryła się gęstym zarostem, zmierzwione włosy sięgały łopatek, dłonie stwardniały. Z każdym dniem Chwalimir stronił od świata ludzi bardziej i bardziej, stając się złachmanionym dziwadłem. Trudno by w nim szukać bodaj cienia przystojnego młodzieńca, który łowił na jeziorze i polował w lasach, bajał z kompanią przy ognisku, a nocami pieścił żonę. W końcu przywdział żebraczy łach z kapturem, w rękę chwycił kostur i tak wędrował dalej, bo wędrówka dawała ukojenie. Myśli skupione na drodze nie wracały do Toporów i do najbliższych, którzy odeszli, a wraz z nimi sens jego istnienia. Takie myśli napawały bólem – fizycznym, ostrym, dojmującym – więc postanowił wymazać Topory z pamięci aż do dnia, gdy dręczący ból minie. A czy ów dzień nadejdzie? Wola bogów… Być może wcześniej i jego śmierć zabierze.

Mijali go wędrowcy i konni, mijały kupieckie karawany. Nie bał się obcych – cóż gorszego niż śmierć mogłoby go spotkać?

– Ojcze! – zawołał zbolałym głosem, jak wiele razy wcześniej, widząc o świcie snującą się zjawę.

Zjawy towarzyszyły mu często. Budził się na granicy nocy z dniem w mglistych tumanach i czekał – szukał ich i z nimi kontaktu. A ojciec przychodził najczęściej. Dlaczego? Czyżby stara dusza nie mogła zaznać spokoju?

– Ojcze! – powtórzył, ale zjawa rozpłynęła się jak zawsze… mgła.

A może to tylko wytwór stęsknionej wyobraźni? Jeśli tak, dlaczego widywał tylko ojca? A Mojmira? Wciąż miał w pamięci splecione w warkocz lniano-złote włosy i drobne kosmyki, które wymykały się i niczym złotawa poświata okalały jej jasne oblicze. I oczy jaśniejące błękitem, i pełne, koralowe usta, dziewczęcą lekkość i radość bijącą z jej twarzy. I tę magiczna chwilę, gdy ujrzał ją po raz pierwszy – bosą i zwiewną niczym rusałka, gdy dostrzegł ją nad brzegiem jeziora. Nie zauważyła go, jak nadszedł od strony drzew, ale on ją wypatrzył. Wiedział, że jest mu przeznaczona – plemienny obyczaj dawno wyznaczył mu żonę, dlatego stał skryty za sitowiem, by móc jej się przypatrzeć. Czy ona o nim wiedziała? Nie sądził. Śpiewała cicho, brodząc przy brzegu, a na jej twarzy igrał lekki uśmiech. Oczarowała Chwalimira.

– Jesteś rusałką? – zapytał, gdy dziewczę o miękkim głosie spojrzało w jego stronę. – Nie możesz być prawdziwa – zachwycał się, podchodząc bliżej.

– Ja? Ja… nieee – dziewczyna zaśmiała się płocho. – A wy? Znam was, jesteście Chwalimir.

Przytaknął, pochyliwszy głowę w pokłonie, wciąż nie spuszczając z niej wzroku.

– A ty? Jesteś Mojmira…

– Jestem – odpowiedziała i roześmiawszy się, uciekła.

Rozwiała się niczym mgła – ta mgła, która teraz budziła się obok niego każdego ranka. Czy mgła była Mojmirą? A może Chwalimir tracił rozum?

Właśnie wyszedł z lasu i wbiwszy kostur w ziemię, rozejrzał się po okolicy. Ogromna ziemiście szara, jesiennie ponura polana, a na niej błąkające się konie. I nigdzie żywej duszy. Nikt nie doglądał stada, za to w oddali, w rudej poświacie zachodzącego słońca, majaczyło ludzkie siedlisko. Odepchnął się kosturem, dzierżąc go mocno w dłoni i ruszył przed siebie.

Ledwie przekroczył granicę sioła, poczuł cierpki zapach śmierci. To była mała osada – kilka chałup, kilka gniazd rodzinnych na skraju lasu blisko potoku. Ale jej mieszkańcy nie obronili się przed śmiercią. Co przeszło przez tę wioskę?Coś spadło na nich znienacka – myślał poruszony, rozglądając się niepewnie.

Pośrodku placu tliło się jeszcze ognisko, a wokół niego ciała kobiet i dzieci leżały zbroczone krwią, rozszarpane, z przerażeniem wyrytym na martwych twarzach. Ciała mężczyzn, poharatane jak tamte i z powyrywanymi członkami rozrzucone były wszędzie – może toczyli walkę.

Chwalimir z przerażeniem błądził po tym cmentarzysku, zaglądał do chałup – trupy, trupy, trupy. Przystanął obok ciała młodej kobiety, które we wrzosowym wianku szyderczo zdobiącym martwą głowę, leżało w kałuży krwi sączącej się z szarpanej rany u zbiegu szyi i obojczyka. Wylękniony wzrok, usta otwarte do krzyku i ręka wyciągnięta daleko przed siebie, jakby kogoś przyzywała. Przykucnął i przyjrzał się ranie. Nie mylił się – rzeź była sprawką wąpierza2. Która to już osada z tak bestialskim piętnem potwora? I dlaczego przeznaczenie wiodło go jego śladem? Czy i jemu pisane było stanąć z bestią oko w oko? Jeśli tak, nie zamierzał się bronić – wolę życia stracił już dawno, jeśli więc wąpierz był losem nakreślonym mu przez bogów, niech będzie.

Noc spędził w zagrodzie dla zwierząt, bo tylko tam był wolny od krwi i trupów kąt. Gdy następnego ranka opuszczał osadę, za jego plecami trzaskały płomienie. Płonęło kolejne siedlisko, któremu wąpierz zgotował śmierć, a on, niczym sprzątacz śmierci, darował pochówek. Chwalimir przystanął na skraju polany i patrzył, jak wielkie pogorzelisko jaśnieje ognistą łuną; w końcu odwrócił twarz do słońca i znów ruszył w drogę.

– Dokąd los prowadzi? – wiele czasu później spytał łamaną mową człowiek, który nadjechał konno z tej samej strony.

Odziany w skóry obcy, z płaską twarzą o wąskich oczach i dziwnie przyciętej brodzie, trzymał na ramieniu sokoła. Ptak zimnym okiem łypnął na złachmanionego tułacza, a potem z piskiem zerwał się do lotu.

– Dokąd nogi poniosą – padła niechętna odpowiedź w chwili, gdy skośnooki człek zsiadał z konia.

Obcy chwycił uzdę i prowadząc swe zwierzę, szedł, nie odzywając się więcej.

– A wy? Coście za jeden? – spytał Chwalimir szmat drogi dalej, gdy dziwny towarzysz nie odstępowała od niego.

– Podążam z kupcami.

– Gdzie więc ci kupcy?

– Za nami. Rychło nas dogonią.

Tyle że Chwalimir nie szukał towarzystwa. Samotność była mu milsza niż jakikolwiek kompan, ale skoro los zesłał tego pielgrzyma… Trakt był dla wszystkich, więc powędrują razem, aż znów będzie mógł uciec w samotne tułactwo.

– Świat jest wielki. Ma wiele krain. I mało życia, żeby je wszystkie przejść – na końcu dnia, pod ciemnym niebem, opowiadał odziany w skóry i szpiczastą czapę kupiec z dalekiego kraju.

Mówił łamaną mową, wiódł za sobą dziwne zwierzęta i podobnych jemu ludzi o płaskich twarzach, wąskich oczach, czarnych włosach i słonecznej skórze. Karawana rozbiła obóz na skraju lasu, gdzie zasiedli w blasku ogniska. Ogień grzał przyjemnie, a na ruszcie skwierczało zajęcze mięso.

– Świat mnie nie ciągnie – rzekł na to Chwalimir.

– Wiem. Wy nie chcieć poznawać, nie szukać… wy uciekać.

– Nic o mnie nie wiesz, cudzoziemcze.

– Ja dużo wiedzieć. Dużo widzieć.

– A śmierć… Widzisz śmierć? – syknął Chwalimir. – Śmierć podąża moim śladem, a ja jej.

– Demony… One zmienić twoje życie. Ale jeszcze nie dziś. Dziś ty bezpieczny, z nami. Dziś ty śpisz spokojny.

Wbrew wieszczeniu kupca tej nocy Chwalimir nie zmrużył oka. Słowa cudzoziemca tłukły mu się po głowie równie donośnie, jak donośne było pohukiwanie puszczyka i lisie wycie niby jęk rozdzieranej duszy. Co miał na myśli ten dziwny człowiek? I o kim mówił? – Chwalimir zbierał myśli. Jeśli o zjawach, to już teraz chciał spotkać te demony. Wśród nich był ojciec i była Mojmira, więc tak – niech demony się zjawią. A jeśli o wąpierzach… Ilu ich szło? Wieść niosła, że wąpierz to samotnik, ale ile w tym prawdy?Bo czy jeden wąpierz mógł w ciągu nocy wytrzebić całą osadę? Co tam osadę – cały gród? – pytanie goniło pytanie.

O świcie nie było mgły, za to był tumult – skośnoocy ludzie uwijali się w pośpiechu, pokrzykując do siebie w śmiesznej mowie, garbate zwierzęta podobne do wielkich koni porykiwały, a sokół krążył nad obozowiskiem, pogwizdując. Swoją drogą, dziwne stwory. Czy takie żyją w ich krainie? – zastanawiał się Chwalimir zauroczony majestatycznymi wielbłądami, których nigdy wcześniej nie widział. Ale prawda była taka, że kupcy, wędrując od grodu do grodu, gromadzili co ciekawsze okazy, tak dla uciechy, jak i dla własnej wygody, a więc te dziwne zwierzęta mogły pochodzić z dowolnego zakątka świata.

Kupcy ruszyli w drogę, ale on nie podążył ich śladem. Zszedł z traktu i zaszył się w głuszy.

W nocy odgłosy lasu znów otoczyły tułacza, ale nie przerażały – już nie. Znał bór; wiedział, że tylko wycie wilka i głośny ryk niedźwiedzia niosą zagrożenie – wszystko inne to życie lasu.

Obudził go tętent kopyt – brzegiem jeziora jechali konni. Kopyta spieniały wodę, z końskich chrap szła para, co rusz słyszał rżenie. Przycupnął więc w krzakach na pagórku i obserwował. Dziesięciu zbrojnych – hełmy, szyszaki, miecze, włócznie, tarcze – drużyna. A więc nie demony, nie wąpierze. Ile prawdy kryło się w przepowiedni kupca?

Kolejny tydzień co dnia Chwalimir wypatrywał swego przeznaczenia, ale wciąż tułał się jak dotąd. Bywało, że otworzył rano oczy i czuł się zawiedziony. Czy kupiec się pomylił? Czy prócz żebraczej tułaczki nie było już dla niego innego losu? W chwilach takiego zwątpienia snuł się jak w letargu.

Kiedy śnieg pokrył ziemię, ludzie zamknęli się w chałupach, a i zwierzęta pochowały gdzieś, by przeczekać. Ciężki czas nastał dla wędrowców. Dlatego, gdy pewnej nocy dostrzegł łunę z ogniska i usłyszał rozmowy, serce Chwalimira drgnęło. Myśl o żarze z ogniska i ludziach, przy których choćby na krótko zapomni o niedoli była mu miła. Chwycił mocniej kostur i ruszył w tamtą stronę.

*

Jak przez mgłę pamiętał zdarzenia tamtej nocy. Ale przeszywający chłód skalnej nory zawartej potężną kratą był prawdziwy. A i dziwne zmiany, które czuł w swoim ciele, utwierdzały Chwalimira, że obrazy majaczące w jego głowie nie były snem. Czy działo się to zeszłej nocy, czy dawniej, nie wiedział. Niemniej, jakie to miało znaczenie, gdy nieznośnie bombardowały go hałas i smród, a czasem jaskrawe obrazy? Coś działo się z nim i wokół niego. Coś, czego nie umiał wytłumaczyć. Co robił w tej klatce? On i dwóch zwalistych chłopów w siermiężnych kaftanach? I dorodna niewiasta, która tak smacznie pachnie? – pytał samego siebie, gdy pulsująca na szyi kobiety tętnica kusiła coraz bardziej.

Nim skołowany umysł poskładał w całość wszystkie elementy, zwaliści chłopi rzucili się na kobietę i przy wtórze przeraźliwych krzyków ofiary wgryźli się w jej szyję. Ssali i mlaskali, i ssali, i mlaskali, i ssali… i zatracali się w przerażającej uczcie, aż nie pozostała w niej kropla krwi ani ogarek życia. Zaś to, co nastąpiło potem, Chwalimir wymazałby z pamięci na zawsze – gdyby tylko mógł. Ale nie mógł, dlatego do końca swych dni będzie pamiętał bezczeszczone martwe ciało niewiasty, którą dwie zdziczałe bestie z ociekającymi krwią pyskami i srebrzącymi ślepiami gwałciły bez opamiętania. On natomiast zaszył się w rogu klatki i odwracając wzrok od makabrycznego spektaklu, ssał własne palce, by choć po trosze zagłuszyć pragnienie. Pragnienie, które wiedzione apetycznym zapachem krwi, wyło o zaspokojenie.

– Jesteś twardy – rzucił w jego kierunku chłopak po zewnętrznej stronie krat.

Dopiero teraz go zauważył. Młokos stał z szyderczym uśmiechem i zdawało się, że ogląda ów horror z lubością.

– Tak, ty – dodał, gdy Chwalimir zaczął rozglądać się po klatce; mówił dziwną mową, plątaniną wielu narzeczy, ale wystarczająco czytelną, by go zrozumieć. – Jesteś twardy. Nie jak te śmieci – wypluł z siebie z pogardą, patrząc na umazane krwią gęby, w których ślepia zionęły dziką żądzą, a ubroczone kły sterczały makabrycznie.

Chwalimir mimowolnie dotknął swoich zębów. O bogowie! Też je miał! Był jak te dwa potwory! A więc jednak…Wizja kupca się dokonała – przemknęło mu przez myśl, a w jego sercu mościła się trwoga.

Demony go dopadły!

Ze wszystkich koszmarów, jakie znał świat, wąpierz zdawał się najokropniejszym. A teraz on był wąpierzem. Był potworem. Co gorsza, potworem dźwigającym brzemię swego cierpienia. Mojmira, Nawojka, ojciec… będą rozdzierać i wykrwawiać jego serce przez stulecia. Dlaczego?! –w bezgłośnym krzyku pytał bogów, ale ci byli głusi.

Nie rozumiejąc zrządzenia losu, bijąc się z nową naturą, Chwalimir skulił się w kącie ogarnięty trwogą. Oparł czoło o kolana i schował głowę w ramionach. Dygotał… z rozpaczy, przerażenia, niemocy. Cierpiał.

Gruby łańcuch zaczął tłuc się po kratach – stojący za nimi chłopak otwierał klatkę. W jednej chwili umazane krwią bestie porzuciły trupa i ze sterczącymi kutasami dopadły do furty.

– Wara! – syknął młokos, wbijając w nie demoniczne spojrzenie równie srebrnych oczu.

Bestie skuliły się posłusznie.

O zgrozo! Chwalimir jeszcze szczelniej wbił się w kąt. Uniósł głowę znad kolan i utkwił w chłopaku zalękniony wzrok. Mimo lawiny wątpliwości, jakiś wewnętrzny głos nakazywał mu posłuszeństwo wobec tego niedorostka. Niedorostek tymczasem skinął w jego stronę.

– Chodź – nakazał i szeroko uchylił furtkę. – Jak cię zwą? – spytał chwilę później, na powrót zamykając celę.

– Chwalimir.

– Ja Gejza, twój pan.

Takie pacholę? – przemknęło przez myśl Chwalimira. Ale jakie znaczenie miała złudna powłoka stwora ponoszącego winę za jego niedolę? Ważniejsze było, kim stał się on sam i miejsce, do którego trafił. A miejsce było odrażające – gdy przekroczył próg klatki i spojrzał przed siebie, to, co ujrzały jego oczy, zmroziło mu serce. Stał na skraju skalnego występu, a pod nim i nad nim, jak w gigantycznym leju, wijące się schody, które prowadziły do kolejnych poziomów skalnych występów. Na każdym poziomie szpalery klatek podobnych tej, która teraz miała być jego domem, a w nich setki gnieżdżących się, wlokących plugawy żywot potworów. Brudne, umazane krwią, ze szkaradnymi pyskami i kłami sterczącymi z tych pysków paskudnie. Ze ślepiami dziko ziejącymi srebrem i z żądzą mordu w tych ślepiach. Czepiały się krat, wyły, jęczały albo mlaskały obleśnie. Kto trzymał w ryzach tę hordę? Zdawało się, że mały okrutnik stojący obok miał dość mocy, by trzymać w garści ich wszystkich. A jednak ktoś musiał choćby dostarczać im strawę. Strawa… – lodowate ciarki przemknęły po plecach Chwalimira. A może Gejza nocami puszczał ich na żer? To tłumaczyłoby rzezie napotykane po drodze. Że stwory wrócą do nor, Gejza mógł być pewien – zdawało się, że psy nie mogły być posłuszniejsze od tej czeredy, która kiedyś była ludźmi. Czy od teraz wynaturzenie, upodlenie i zgnilizna miały też znaczyć los Chwalimira?

– Dziwisz się? – spytał chłopak, bynajmniej nie oczekując odpowiedzi. – Moja hodowla. – Wskazał ręką pnące się ku górze i biegnące w dół ściany ze skalnymi występami. – Moi niewolnicy – dodał z arogancją, wodząc po nich wyniosłym spojrzeniem. – Wieki wędruję po świecie. Bywam na ziemiach wyspiarskich ludów. Brytowie, Celtowie… – wymieniał. – Morduję, grabię i zbieram okazy – przechwalał się swoim okrucieństwem, dumny jak paw ze swego ogona.

– A ja? – Chwalimir spytał niepewnie.

– Okaz. Ale jesteś twardy. To rzadkie. Nadasz się bardziej niż inni.

– Do czego?

– Do panowania nad światem.

Panować nad światem?!Bogowie! On ledwie zaczął poznawać ziemie za plemiennymi granicami. O Brytach i Celtach nawet nie słyszał – gdzie żyli? Wyspiarskich ludów też nie znał wcale. Więc jak miał zdobywać świat? A jednak w jego ciele, a nawet w niechętnym umyśle, nieznana dotąd energia rwała się do działania. Dzikość świerzbiła pod skórą, jurność i siła toczyły bój z roztropnością. Aczkolwiek powściągliwość czy zwykła, ludzka prawość mogły mu przynieść zgubę, lecz tego jeszcze nie wiedział, bo nie do końca pojmował swoje położenie.

Bijąc się z myślami, Chwalimir szedł za Gejzą, jak mu ten nakazał. Gdy weszli do lochu z kamiennym stołem i kamiennym paleniskiem, a on ujrzał maga w powłóczystej szacie, wciąż nie rozumiał, jak ciężkie czekają go próby. Ani gdy mag, uwarzywszy mikstury, rozgrzewał w ogniu metalową pieczęć. Pieczara okultysty nie musiała niczego tłumaczyć. Ale gdy nakaz Gejzy powalił go na kolana, a łysy starzec z szaro-siwą brodą upuścił mu krew i zmieszał z miksturą, Chwalimir zdrętwiał porażony trwogą.

Bolesne, głębokie piętno wypalano mu długo, miksturę wcierano w ranę, póki ślad krwi nie wyrył się w niej na wieczność, zaś niewolnicza uległość zaklinana guślarską mantrą zrodziła się mimo woli i przypieczętowała okrutny los słowiańskiego młodzieńca. Tej nocy jednak zrodził się też bunt, który miał zeń uczynić woja… wodza… a w końcu i króla.

Rozdział 1

Poznań – obecnie

Zuzka zaparkowała auto pod wieżowcem jednego z postkomunistycznych osiedli Poznania. Wyłączyła silnik, wysiadła, kliknęła pilotem i ruszyła w stronę bramy. Było pogodne październikowe przedpołudnie.

Roześmiana dzieciarnia w rozpiętych kurtkach i z plecakami przewieszonymi przez ramię, hałaśliwą grupą wracała ze szkoły. W ciepłym blasku jesiennego słońca, na międzyblokowym skwerku, gdzie opadłe liście mieniły się złotem i subtelną czerwienią, młode matki z berbeciami raczyły się ostatkami złotej jesieni.

Sielanka – przemknęło błyskawicą przez myśl Zuzy, gdy przeszedłszy sto parę metrów, wciskała guzik domofonu. Kobiecy głos w czarnej płytce na ścianie wyrzęził metalicznie „zapraszam”, więc pchnęła ciężkie drzwi i weszła do ponurego przedsionka klatki schodowej bloku na Hetmańskiej.

Długie korytarze, choć świeżo malowane i jasne za sprawą sporych okien na szczytach, zdawały się nieprzyjazne i nie sposób było pozbyć się wrażenia bylejakości wielkopłytowego budownictwa minionej epoki.

Jadąc windą na dziewiąte piętro, Zuzka przestępowała z nogi na nogę, choć nie pierwszy raz szła do wróżki – bywała tu regularnie, mimo iż dawno wyrosła z młodzieńczej naiwności. Dlaczego wracała? Trudno powiedzieć. Może dlatego, że polubiła pulchną czterdziestolatkę o rudych włosach i pogodnej, rumianej twarzy. A może dlatego, że, poza stertą ogólników i niejasnych przesłań, pani Bożenka miała dla niej zawsze jakąś ekstra wskazówkę na już, która ocierała się o prawdę w mniejszym lub większym stopniu. Tak czy siak, dziś kolejny raz stanęła przed beżowymi drzwiami na dziewiątym piętrze starego wieżowca i nacisnęła dzwonek.

Najpierw rozległo się jazgotliwe szczekanie, a zaraz za nim głośne „uciekaj! Do budy!” i kluczenie zamka.

Ujrzawszy w drzwiach stałą klientkę, wróżka uśmiechnęła się szczerze, zaś mały piesek, wychylając łepek zza futryny pokoju, poszczekiwał nieprzyjaźnie. Odwzajemniając uśmiech, Zuzka przywitała się prostym „dzień dobry” i weszła do ciasnego korytarza trzypokojowego mieszkanka, które w całości zmieściłoby się w jej sypialni.

Ciasnemu, przeciętnie umeblowanemu M-4 z czasów PRL-u, z niemodną tapetą i płycinowymi drzwiami pomalowanymi na brąz, daleko było do tajemniczych garsonier, jakie na słowo „wróżka” kreuje wyobraźnia. Nie było kadzidełek, nikłego światła lampionów i świec ani reszty wróżbiarskich atrybutów, o pełnej magii atmosferze nie wspominając. Za to był zapach smażonych naleśników i szum wirującej pralki w łazience za żałośnie cienką ścianką. Jak więc widać Pani Bożenka, zwyczajna kobieta kładąca karty, mieszkała w zwyczajnym blokowym M i wiodła w nim zwyczajne życie, przy okazji parając się odartą z tajemniczości i bajkowej aury „sztuką”.

Zuzka zdjęła różową ramoneskę z cieniutkiej skórki i odwiesiwszy ją na garderobie, weszła za wróżką do najmniejszego pokoju. Zamknęła płycinowe drzwi z wielką karbowaną szybą, odcinając je tym samym od domowników z jazgotliwym czworonogiem włącznie. Od teraz miały bitą godzinę, by wejrzeć w jej los.

Pokryta flokiem kanapa w odcieniach brązu i fotel do kompletu oraz ława z plamoodporną serwetą wypełniały niemal całą przestrzeń. Poza niewielkim akwarium na stoliku pod oknem i małym obrazkiem z widokiem gór, który wisiał nad kanapą, nie było tu nic więcej. Najwyraźniej pani Bożenka miała gdzieś obiegowe wyobrażenia o rytuale i ten cały cyrk z tajemniczością.

Kobieta usiadła na fotelu i gdy tylko klientka zajęła kanapę, wskazała leżące na stole dwie talie mocno wymęczonych kart.

– Czerwone czy zielone? – spytała jak zawsze.

– Zielone – padło w odpowiedzi jak za każdym razem wcześniej.

Wróżka sięgnęła po kupkę. Przetasowała ją kilka razy, a potem położyła na stole. Nie musiała nic mówić, by Zuzka lewą ręką rozłożyła karty na trzy części. Kobieta zebrała kupki, zachowując rytualną kolejność i trzykrotnie zakręciła kartami młynek w powietrzu, trzymając je między płasko rozłożonymi dłońmi. Na jakie licho nimi wirować? Przez wirowanie karty nie zmieniały położenia, najwidoczniej jednak karciana sztuka, niezależnie czy w osnutym tajemniczością buduarze, czy w obskurnym M-4 z płytowca, ma swoje zasady i nie było sensu ich naruszać zwykłą, ludzką ciekawością. Może od tego wirowania wróżba będzie przychylniejsza? – Zuzka kolejny raz rozgryzała tajniki sztuki magicznej, tymczasem pani Bożenka, mrucząc pod nosem kolejność, jedna po drugiej ułożyła pięćdziesiąt dwie karty w zwartym szyku na wzorzystej serwecie, a potem przyjrzała się rozkładowi. Że cokolwiek tam dojrzała to rzecz niepojęta, bo po latach eksploatacji kartonikowe obrazki starły się niemal do przezroczystości. A mimo to kobieta nie kwapiła się ze zmianą talii (nawiasem mówiąc, czerwona nie była w lepszym stanie).

– Nooo – zaczęła z uznaniem w głosie, kiwając przy tym głową. – Czekają panią naprawdę wielkie zmiany.

Pół godziny później Zuzka siedziała drętwa i oniemiała, porażona wizją kart, które tym razem miały co do niej konkretne plany. Wieszczyły przyszłość u boku tajemniczego adoratora – mężczyzny starszego, by nie powiedzieć starego, acz bezwstydnie bogatego, który w niejasny sposób był powiązany z kimś jej bardzo bliskim. Coś łączyło owego ktosia również z ojcem dziewczyny. A może ojciec był tylko łącznikiem na linii adorator – Zuzka? Tego karty nie precyzowały, zaś aż nazbyt klarownie widziały, że przy rychłym oblubieńcu stoi udręczenie i śmierć, a poprzez niego i przy Zuzce.

Wróżka spojrzała na dziewczynę ze współczuciem i miną cierpiętnicy zarazem, jak gdyby owo miało spaść i na nią.

– Pani Bożenko, co pani mówi? – jęknęła Zuza w końcu. – Dlaczego karty nagle widzą takie rzeczy? Wcześniej tego nie widziały?

– Los się zmienia. Raz na wozie, raz pod wozem. Fortuna kołem się toczy. Tak bywa – pulchna wróżka rzuciła zlepkiem wyświechtanych złotych myśli.

– No super! Wyjdę za starca, przejdę udrękę i szybko zostanę wdową – marudziła Zuza, której wróżba w żaden sposób nie przypadła do gustu.

Nie takiej przyszłości oczekiwała. Jak każda młoda kobieta miała nadzieję na fajnego partnera i zwyczajowe „żyli długo i szczęśliwie”. Oczywiście wolała dojrzałą stateczność od młodzieńczej niedojrzałości, ale bez przesady – żeby od razu schorowanego tetryka będącego jedną nogą w grobie? Czy los musiał popadać w skrajności? Nie po to, jak ognia unikała wątpliwych związków i płochych miłostek, żeby na koniec wpakować się w małżeńskie szambo. Zamiast używać życia, będzie się zmagać z niechcianym balastem i dokuczliwościami starości? Jeśli taką przyszłość wieszczą jej karty, to niech je szlag!

Za oknem złociła się ciepła jesień, a w małym pokoiczku z wytartych kart powiało chłodem przygnębiającej przepowiedni.

– Pani Bożenko, a w jakiej przyszłości karty wróżą mi te rewelacje? – spytała z wyraźną niechęcią.

– Oj, czas jest tu płynny. Ale to… ja bym powiedziała, że kilka miesięcy. Najdalej rok, półtora. – Na twarzy wróżki kwitła pewność.

Gorzej, że Zuzce daleko było do pewności. Starszy facet, nie ma sprawy, ale nie starzec. Fuj! – jej młodość otrząsnęła się z obrzydzeniem.

– O matko! W ciągu roku wyjdę za mąż?! To masakra jakaś jest. Mam dopiero dwadzieścia trzy lata.

– Spokoojnie – rzuciła śpiewnie wróżka nieco rozbawiona. – Nie widzę tu ślubu. W każdym razie nie w ciągu roku. Raczej konkretną deklarację… może zaręczyny?

Myśli załamanej Zuzki dryfowały po wodach czarnej rozpaczy, a kobieta snuła kolejne wizje, tym razem o akademickich sukcesach. W końcu sprawnie zebrała karty i ponownie przetasowała.

Zwarta kupka znów wylądowała przed Zuzką, a ta znów rozłożyła ją na trzy mniejsze i chwilkę później na stole leżało nowe rozłożenie, które dorzucając jedynie daleką podróż w niedalekiej przyszłości, potwierdziło wszystko to, co usłyszała wcześniej.

Karciany seans zamykała seria trzech pytań, do których Zuzka wyciągnęła trzy karty z rozpostartej w długi wachlarz talii. Pytanie było jej tajemnicą, zaś pani Bożenka, wyczytując odpowiedź z kart, potwierdzała albo zaprzeczała krótkim „tak” lub „nie”.

Wychodząc od wróżki, Zuzka była skołowana jak nigdy. Do tej pory karty rysowały jej przyszłość mniej więcej tak samo – zwyczajnie i bez fajerwerków. Dziś jednak był to chory obłęd, w który dziewczyna nie chciała uwierzyć. I nawet zapowiedź rychłego wyjazdu nie zacierała wrażenia totalnego szaleństwa, bo, że czeka ją podróż w niedalekiej przyszłości, Zuzka wiedziała bez wróżki – ojciec już jakiś czas temu zabukował wyjazd do Włoch na narty.

Gdy wsiadła do auta i odpaliła silnik, a promienie południowego słońca zaskrzyły się na przedniej szybie, odbiła od krawężnika i bez namysłu ruszyła w stronę Sołacza. Potrzebowała odskoczni.

Pół godziny później krążyła między urokliwymi ulicami starej dzielnicy z aparatem fotograficznym w ręce, pstrykając fotki luksusowym rezydencjom i czochrając butami barwne kupki liści niesione wiatrem po chodniku.

Stary Sołacz niezmiennie przyciągał możnych i ważnych, intelektualistów i artystów, a ich piękne domy puszące się w bajecznych ogrodach doskonale komponowały się z krajobrazem dzielnicy niezależnie od formy i stylu. Nawet współczesne wille, niekiedy nazbyt industrialne, nie raziły. Przeciwnie – innością i drobiazgową dbałością o detal urozmaicały i dodawały powiewu świeżości dziewiętnastowiecznej enklawie. Wysoki starodrzew, przekrój przez historię architektury, szerokie planty – klimat, jakiego trudno szukać by gdzie indziej. Stąd nie tylko park, ale każdy zakątek Sołacza zdawał się idealnym plenerem dla fotografa-pasjonata.

Nie kontrolując czasu, Zuza snuła się po uliczkach i po parku zauroczona jak zawsze.

Gdy wróciła do domu, było późne popołudnie. Torebkę i aparat położyła na ludwikowskiej kanapie w holu i ściągając w biegu ramoneskę, weszła do kuchni.

– Jest jakiś obiad? – rzuciła do pani Halinki, która siedząc przy kuchennym stole, rozwiązywała krzyżówkę.

– Był. Dwie godziny temu – padła sucha odpowiedź.

Dziewczyna spojrzała na kuchenny zegar – 18:07. O kurczę!Gdzie się podział ten cały czas? – główkowała, wchodząc do łazienki, by umyć ręce.

– To może znajdą się jakieś resztki? – zawołała w kierunku kuchni.

– Może.

Że tak będzie, nie miała wątpliwości. Przecież pani Halinka nie zostawiłaby swojej pupilki bez obiadu, a że czasem dąsała się na notoryczną spóźnialską, cóż – takie jej prawo.

– Dziękuję – wymruczała Zuza przymilnie, wróciwszy do kuchni, tuląc się do gosposi. – I przepraszam.

– Dobra, dobra. Siadaj i poczekaj – fuknęła kobieta pozornie naburmuszona, a dziesięć minut później na stole parowały podsmażane ruskie pierogi okraszone cebulką.

– Tata jest? – spytała dziewczyna, gdy tylko przełknęła ostatni kęs obiadu.

– Yhmy. Chyba poszedł do siebie.

Pani Halinka zaczęła zbierać ze stołu brudne naczynia, ale nim włożyła je do zmywarki, Zuzki już nie było w kuchni.

– Cześć. Co robisz? – spytała Zuzka w progu gabinetu, widząc, jak ojciec śmieje się do komputera.

– Aaa nic. Relaksuję się.

– Super. Dawno nie miałeś na to czasu.

– Prawda.

– I co robisz? – dociekała, ciekawa formy ojcowskiego relaksu.

– Czytam internetowe kawały. Chcesz posłuchać?

– Dawaj.

– Budzę się rano, a pod łóżkiem coś jęczy. Zaglądam, a tam ranne pantofle – odczytał ojciec i zaśmiał się szczerze rozbawiony.

Zuzka też się roześmiała i weszła do pokoju.

– Albo to – kontynuował, gdy ona siadała na kanapie vis a vis. – Przechodzę koło szafy i słyszę huk. Otwieram, a tam marynarka wojenna. Hahaha… – Znów się śmiał. – I jeszcze jedno: Słyszę hałasy za oknem. Podchodzę, wyglądam, a tam ludzie biedę klepią.

– O mamo, ale suche – jęknęła, a mimo to śmiała się zauroczona rozbawieniem ojca. – Kocham cię, tatusiu – powiedziała z czułością, patrząc na niego pełnym uwielbienia wzrokiem.

– Ja ciebie też, córciu. – Ojciec oderwał wzrok od komputera. – Co robiłaś?

– Najpierw byłam u pani Bożenki, a potem wałęsałam się po Sołaczu. Napstrykałam kupę zdjęć. Będą piękne. Sołacz w złocistej jesieni… bajka.

– Coś dla ciebie.

– Noo.

– Czasem jestem na siebie zły… – zaczął ojciec, posępniejąc nagle. – Że walczyłem z twoją artystyczna naturą. Teraz widzę, że wszystkie moje nauki wzięły w łeb.

– Jakie nauki?

– Że najpierw utrzymanie, potem marzenia. To nie jest filozofia dla ciebie. Ty się nie ugniesz. Sztuka najważniejsza, co?

– Taki już ze mnie krnąbrny dzieciar – ironizowała.

– Nie jesteś krnąbrna. Ty po prostu wiesz, czego chcesz. Zawsze wiedziałaś. To ja jestem głupcem, bo nie umiałem tego właściwie ocenić…

– Tatusiu!

– Nie, Zuziku… To prawda. Myślałem, że wyrośniesz z tych fanaberii. Że zrozumiesz, co znaczy zarobek i praca. Popełniłem błąd – przyznał z żalem w głosie. – Przez ten mój głupi upór znów jesteś na początku drogi, a tak… już byś kończyła studia.

– Nie martw się, tatusiu, na kulturoznawstwie nie jest źle. Zresztą właśnie zaczęłam drugi rok, więc chyba już za późno na kolejną zmianę – dodała z przekąsem.

– Może, gdybyś miała matkę… – westchnął jakby nieobecny.

Nigdy wcześniej o tym nie rozmawiali. Nigdy też Zuzka się nad tym nie zastanawiała. Matki nie było i już – taka prawda. Z tą prawdą rosła, nie żaląc się, nie dociekając przyczyny. Było im dobrze razem, więc po co rozdrapywać rany? Niemniej skoro sam zaczął…

– A właściwie, dlaczego nie ułożyłeś sobie życia po jej odejściu?

– Bałem się.

– Czego?

– Że z inną kobietą nie będzie ci dobrze.

– Oj, tatusiu, naczytałeś się Kopciuszka – pokpiwała, patrząc na niego czule.

– Nieee. Ale wystarczy, że jedna kobieta porzuciła cię, zanim zaczęłaś ją kochać – powiedział, a w jego głosie słychać było żal. – Serce by mi pękło, gdybyś pokochała inną, a ona nie odwzajemniłaby twojej miłości. Dziecko potrzebuje miłości, potrzebuje troski…

– Ale ja już dawno jestem duża, tatusiu. Dlaczego nie ułożyłeś sobie życia, gdy dorosłam?

– Nie zauważyłem, kiedy dorosłaś.

– Droczysz się.

– Pewnie, że się droczę. – Uśmiechnął się pogodnie.

– A poważnie… dlaczego nie znajdziesz sobie kogoś, chociażby teraz? Wciąż możesz.

– Jestem już za stary.

– Za stary?! – Zuzka oburzyła się szczerze. – Ty nigdy nie będziesz za stary. Nigdy! – dodała z pasją.

– Córciu, to słodkie. Wspaniale być wiecznie młodym w oczach dziecka, ale to tak nie działa.

– Żebyś wiedział, że działa – broniła swej racji z uporem małej dziewczynki.

– Też chciałbym w to wierzyć.

Zuzka próbowała zaklinać los, ale oboje wiedzieli, że czas jest nielitościwy – na przemijanie nie było lekarstwa i kiedyś ten ukochany mężczyzna zniknie z jej życia, pozostawiając po sobie pustkę, której nikt nie wypełni i jątrzącą się ranę w sercu, która nigdy się nie zagoi.

Siedzieli chwilę milcząc, każde pogrążone we własnych myślach.

– To co tam jeszcze masz fajnego? – spytała Zuzka po czasie, ruchem głowy wskazując komputer.

– Z jakich naczyń pije Drakula? Z naczyń krwionośnych – przeczytał ojciec i oboje się roześmiali, mimo że żart był naprawdę kiepski.

Tej nocy Zuzka spała niespokojnie. To przekładała się z boku na bok, to rozkładała na plecach, to znów kuliła w kłębek, lub plackiem leżała na brzuchu. Krążyła po wielkim łóżku, co rusz zmieniając pozycję, ale sen nie przychodził. A kiedy w końcu nadszedł, śnił jej się koszmar:

Siedziała na plaży, zakopując stopy w gorącym piasku. Złota tarcza słońca błyszczała na niebie, spokojny wiatr figlarnie rozwiewał jej włosy, nikły cień chylącego się na wydmie drzewa rysował na piasku śmieszne kształty. Naraz błękitno-białe niebo zaszło szarością, a spokojne dotąd lazurowe morze jęły spieniać coraz większe fale. „Pomóż mi!” zawołał ojciec, gdy porywisty wiatr zaczął szarpać jego latawcem. Dlaczego właściwie miała na sobie tę dziwną białą szatę? Może dlatego, że ojciec miał podobną? Chociaż nie, jego strój był kimonem z luźnymi szarawarami i prostą koszulą z guzikami zapinanymi na śmieszne pętelki. Zuzka spojrzała na swój habit i zaczęła miąć rąbek w palcach. A jednak stroje ich były podobne – śnieżnobiałe, gładkie i miłe w dotyku. „Pomóż miii!” krzyczał ojciec, tym razem prawie rozpaczliwie, biegnąc za czerwonym latawcem, który nie dawał się sterować. Wyglądało, jak gdyby mały czerwony skrawek bibułki miał absolutną władzę nad tym postawnym mężczyzną. „Nie teraz, tatusiu! Poczekaj!” zawołała urzeczona latawcem. „Spójrz, jaki on piękny!” Ale ojciec nie spojrzał. Coraz bardziej się oddalał i wołał coś rozpaczliwie „Co wołał?” – zastanawiała się, wciąż siedząc ze stopami w piachu, który nagle przestał grzać. Teraz był lodowaty, wilgotny i grząski. W oddali majaczyły granitowe skały, porosłe czarnozielonym mchem i zdawało się, że swawolący po niebie latawiec właśnie tam ciągnie swego sternika. „Tato! Uważaj!” krzyknęła Zuzka, przytomniejąc. Ale ojciec jej nie słyszał. Pędził za dziecięcą zabawką, jak gdyby nie panował nad swoim losem. Chciała zerwać się z miejsca – nie mogła. Uwięzła. Czuła, jak kamienieją jej stopy. Z trudem wyrwała jedną, tylko jak zrobić krok, gdy druga równie silnie pogrążała się w grzęzawisku? „Tato, zaczeeekaaaj!” wołała daremnie. Ojciec nie słyszał jej wołania, zaś mały czerwony porywacz wciąż rwał się w stronę skał. I wtedy na niebie zawisły stalowe chmury. Złota tarcza słońca zniknęła bezpowrotnie, a plaża zasnuła się mgłą. Wyjące złą mocą fale zaczęły wdzierać się w ląd i skał było więcej i więcej. Wyrastały zewsząd, zamykając Zuzkę w ciasnym, kamiennym kręgu. „Tato!” krzyknęła bezsilna i przerażona. Wokół nie pozostało nic poza pochłaniającym ją grzęzawiskiem, skalnym więzieniem i coraz czarniejszym niebem nad głową. „Tato” szepnęła z rozpaczą. Nie odpowiedział.

Zuzka zerwała się zlana potem. Wielkimi, przerażonymi oczami badała rzeczywistość. Była w swoim pokoju. Dzięki Bogu – pomyślała, wzdychając ciężko, acz z ulgą. To tylko sen. Nie plaża, nie kamienne więzienie i świat, który pożerał jej ojca. Ale w tym strasznym śnie go straciła – niepokój zagnieździł się w sercu Zuzki i teraz szarpał nielitościwie.

Odrzuciła kołdrę, wstała z łóżka i na trzęsących się nogach wyszła na taras. Chłód przenikał przez cienką piżamkę, przyprawiając ją o drżenie, ale oparła się o ścianę domu i oddychając ciężko nocnym, październikowym powietrzem, patrzyła w bezkresną noc. Po policzkach płynęły jej łzy.

Rozdział 2

Szarobrunatne niebo kładło się nad Poznaniem smutne i nieprzyjazne, jak gdyby ciemne chmury wiszące nad Mrocznym Światem dotarły i tu. Choć z drugiej strony trudno uznać, by tak nie było – jeśli wojna z IN NOMINE PATRIS przybierze na sile, świat ludzi legnie w gruzach. Wprawdzie mistrz bractwa, Olaf, niczym szczur krył się gdzieś w zakamarkach Szkocji, ale rozkręcona przez niego spirala nienawiści była jak niezawodne perpetuum mobile. Jego krucjata niby zaraza roznosiła się po Europie, a trup ścielił regularnie co rusz w innym miejscu. Z Rosji i Czech spływało najwięcej doniesień o krwawych mordach i dziesiątkach ofiar, a wraz z nimi rozpaczliwe wołanie o wsparcie. Wyglądało tak, jak gdyby IN NOMINE PATRIS rozsiało po Europie swoje agendy, które prześcigały się w czystkach. Rodzaj zdawał się bezradny, sprawa z każdym dniem bardziej wymykała się spod kontroli, a wizja rychłej wojny wisiała na coraz cieńszym włosku. Królowie, wodzowie, mistrzowie klanów zwoływali narady, zespoły jednoczyły się ponad narodami, a mieszane pary, których, jak czas pokazał, było nadspodziewanie wiele, kryły się w zamkniętych ośrodkach pod ścisłą ochroną przez dzień i noc.

Słowiański król Chwalimir i germański wódz Arnulf negocjowali z władcami, a ich szpiedzy od kilku miesięcy niejawnie przeczesywali Szkocję. Szukali Olafa i wiekowych ksiąg, w których kryła się cała wiedza o Rodzaju. Bezskutecznie, bo Olaf do perfekcji opanował techniki kamuflażu i zaszywania się w najgłębsze dziury. Również bez skutku szperano w głowach stronników Mistrza, ponieważ mentalne kłódki zamykały dostęp do ich świadomości nawet bardzo starym wampirom. Oczywiście poddawano ich też wymyślnym torturom, w czym oprawcy Germanina wiedli dumny prym, ale zawsze z tym samym skutkiem – Olaf w Edynburgu, a manuskrypty… Bóg wie gdzie. Ostatecznie nawet łowcy włączyli się do poszukiwań. Inwigilowali kręgi klerykalne i środowiska ksenofobicznej młodzieży, ale i oni, poza tym, że Olaf uciekł do Edynburga, nie dowiedzieli się więcej. W tej sytuacji należało włączyć w sprawę szkockie klany, do czego Chwalimir chciał przekonać ich wodza.

Chwalimir z Toporów – od wieków władca Królestwa Ziem Zachodnich, dziś też protektor klanów ościennych Królestw Ziem – wysoki, barczysty mężczyzna o słowiańskich rysach i niewzruszonym obliczu, którego cielesność nie zdradzała prawdziwego wieku, stąd mimo tysiąca dwustu lat z okładem sprawiał wrażenie nader atrakcyjnego trzydziestolatka. Urodziwy tak z urodzenia, jak i za sprawą specyficznej natury Rodzaju; niezwykle błyskotliwy, inteligentny, ale i niebezpieczny, o bystrym spojrzeniu zielonych oczu, w których niekiedy tliła się dzikości drapieżnika. Jego rządy charakteryzowała sprawiedliwość i mądrość, ale i niezachwiana surowość. Prawdopodobnie dlatego dotąd nie znalazł się nikt, kto rzuciłby mu skuteczne wyzwanie. Był istotą potężną i charyzmatyczną, której w chwili kryzysu klany oddały się pod protekcję, uznając, że władza tak silnej osobowości będzie najlepszym gwarantem względnej stabilności w niestabilnym dziś Mrocznym Świecie. Teraz więc Chwalimir, jako król królów, protektor słowiańskich klanów i filar walki z bractwem, leciał do Edynburga, by tam szukać sojuszników, zawrzeć przymierze i uzyskać prawo ochrony dla nie-Szkotów, prowadzących na szkockiej ziemi działania. Jeśli przy okazji udałoby się obrać skuteczną strategię, byłby to ważny krok w walce z IN NOMINE PATRIS.

Dla tej przyczyny w grudniowy wieczór, śnieżno-deszczowy i chłodny, Falcon 2000 grzał silniki na pasie startowym poznańskiego lotniska Ławica. Na szczycie trapu stał szczupły szpakowaty mężczyzna w uniformie pilota i uśmiechał się do eleganckiego pasażera, który wysiadał ze złotego Jaguara XJ.

– Dziękuję – rzucił król do kierowcy trzymającego otwarte tylne drzwiczki auta.

Z przedniego siedzenia pasażera wysiadał łowca.

Czy z Gavenem uda się porozumieć jak z Arnulfem? – zastanawiał się Chwalimir, idąc w stronę trapu. Bo choć rokowania z germańskim wodzem zdawały się orką na ugorze, to jednak w świetle norm Mrocznego Świata przebiegły nad wyraz sprawnie. Ale czy Szkot będzie równie przychylny? Wprawdzie sprawa zdawała się bezsporna, jednak w hermetycznym świecie Rodzaju nie wszystko było oczywiste. Zwłaszcza jeśli od ostatniego spotkania z wodzem szkockich klanów minął szmat czasu. Chwalimir jednak nie tracił nadziei, dlatego wyczarterował samolot i za kilka godzin miał stanąć twarzą w twarz z Gavenem Szkotem.

Do Edynburga miał lecieć też Arnulf. Jako sojusznik na równych prawach, ale i dla podkreślenia ciężaru sytuacji, bo dziś potrzebny był wspólny front, a wraz z nim rozstrzygające decyzje i silne zaplecze. Należało powstrzymać szaleńczy marsz bractwa, zaś Edynburg uczynić ostatnim przystankiem Olafa.

Chwalimir zatrzymał się i spojrzał przez ramię na płytę lotniska. Bogusław i Leon wysiadali z Audi. Za kierownicą Otto rzucił lapidarne „no to cześć” i zaczął wycofywać samochód. Od teraz Dwór i sprawy królestwa spoczęły w jego rękach.

Król lubił Leona i szczerze mu brakowało tego zuchwalca, odkąd wyprowadził się on z rezydencji. Młody miał w sobie coś nietuzinkowego. Coś, co sprawiało, że przy nim gwiazdy świeciły jaśniej, troski chowały się w kąt, a świat stawał się lepszy. Był pogodny i pełen optymizmu, a przez to bardzo człowieczy – cecha u Rodzaju wyjątkowa. Może właśnie przez tę wyjątkowość zawsze znalazł się pretekst, by przymknąć oko na jego przewiny – nieważne jak wielkich narobiłby głupot. A że Młody nabroił ostatnio solidnie, nie sposób było zaprzeczyć. Fakt – miał po temu powody, ale mimo to żaden król nie okazałby łaski wobec tak poważnych win, jak jego. Chwalimir jednak miał do Leona słabość. Skąd się brała? Trudno powiedzieć. Być może tajemnica tej dziwnej słabości tkwiła w nieodpartym uroku Młodego? Uroku samorodka silniejszym od naturalnej aury Rodzaju. Jakkolwiek o tym, że jest samorodkiem, Leon wiedział od niedawna. Odkrycie tej prawdy rozpętało burzę pomiędzy nim a monarchą i choć spory w relacji władca-poddany to rzecz niesłychana, całe zajście rozmyło się jak niebyłe, a burza owa zdawała się równa tej w szklance wody. Natomiast przyjęcie Leona pod swój dach Chwalimir wciąż uznawał za jedną z lepszych decyzji, jakie podjął, będąc królem.

Ową listopadową, mglisto-deszczową noc tysiąc dziewięćset dwudziestego czwartego roku, gdy Leon Adamski zjawił się w jego rezydencji, król pamiętał, jakby to było wczoraj. Noc, gdy wylękniony, znękany chłopaczek o ciemnych włosach i szafirowych oczach stanął przed nim gotów przyjąć każdy wyrok. Wychudzony, zszarzały, w sfatygowanym garniturze z kiepskiego samodziału i z piętnem życiowego doświadczenia, jakie bywa udziałem niewielu, skrywał się w cieniu pięknej brunetki o arystokratycznej wyniosłości. I w niczym nie przypominał pewnego siebie, urodziwego mężczyzny, który sprężystym krokiem szedł teraz w stronę trapu. Tamtej nocy korzył się przed Chwalimirem nieświadom drzemiącej w nim mocy. Mocy, która budziła lęk w królu Ziem wschodnich tak wielki, że postanowił wygnać Leona ze swego królestwa pod karą ostatecznej śmierci. Chwalimir też czuł respekt przed drzemiącym w Leonie potencjałem. Trudno, by było inaczej wobec nieprzewidywalnej mocy samorodka. A mimo to pragmatyzm nie pozwolił mu przekreślić chłopaka. Nieważne czy była to pierwotna dzikość Rodzaju i realne zło, czy może jednak geniusz i wyjątkowa iskra, właściwa nielicznym. Rzucił wyzwanie niewiadomej, przygarnął go pod swój dach, otoczył opieką, dyskretnie kształtował i obserwował. Jak widać słusznie – chłopak okazał się błyskotliwy, miał smykałkę do interesów, łatwość obcowania z innymi, poczucie humoru i choćby nie wiedzieć jak przewrotne były jego losy, zawsze spadał na cztery łapy. Rzadki dar. Dlatego dziś Leon Adamski – wampir piękniejszy niż marzenie – był odnoszącym sukcesy biznesmenem, błyskotliwym dyplomatą i świetnym kompanem. Miał jeszcze jeden niepodważalny talent – do kobiet – ale o tym sza, bo od kilku miesięcy Młody trwał w stałym związku, aczkolwiek dość niekonwencjonalnym, a perturbacje z Gośką nie przeszkadzały mu być niezmiennie pogodnym.

Inaczej rzecz miała się z Bogusławem – starym wampirem, który wiekiem też sięgnął milenium, z bagażem trudnych doświadczeń kilkusetletniej egzystencji i wyjątkowym statusem, który w Mrocznym Świecie zwano Wolnym. Wolnych wampirów był niewielu, a każdy zapracował na swe miano czymś naprawdę wielkim – niemal nieosiągalnym. Bogusław, w zemście za Jagienkę, zabił ostatniego Zabójcę dawnego IN NOMINE PATRIS i tak zyskał splendor wśród Rodzaju. Dziś był jednak nieustająco markotny i zły na los, który kolejny raz traktował go po macoszemu. A przecież nie chciał od losu zbyt wiele – ot, kobiety, którą mógłby dozgonnie wielbić i odrobiny świętego spokoju na dokładkę. Niestety… Bezwzględność bractwa sprawiła, że dręczony zazdrością i trawiony niekonsumowaną więzią wampir sechł w osamotnieniu w gościnnym domku rezydencji, a jego nowa ludzka wybranka też usychała pożerana przez więź, żyjąc pod jednym dachem z łowcą. I tylko szybkie zwycięstwo oraz śmierć Olafa mogły przynieść im wyzwolenie.

Bogusława z Leonem łączyło coś na kształt przyjaźni, co w Mrocznym Świecie było swego rodzaju novum.

Dziś (acz nie tylko) ciemnowłosy Leon promieniał na tle swego markotnego blondwłosego przyjaciela, mimo iż jego dziewczyna dała mu ledwie szansę bez obietnic na przyszłość. Prawda jednak była taka, że Młody na Gośki nieufność pracował naprawdę długo, dlatego teraz musiał się nieźle ćwiczyć, jeśli chciał odkupić winy. Na szczęście się nie zniechęcał.

Chwalimir był dumny, że ma tę dwójkę wśród swych najbliższych druhów, mimo iż na jego ziemiach rezydowało jeszcze kilku Wolnych. Zdawało się nawet, że Zachodnie królestwo było swoistym azylem tak dla wyjątkowych, jaki i dla zagubionych i tych, którym los rzucał kłody pod nogi. Ale wolny wampir, jak samorodek, niósł dla władcy nieprzewidywalne ryzyko. Z jednej strony był zaszczytem i nobilitacją, z drugiej pojawiając się w królestwie, rodził pytanie, jak dalece niezależna to osobowość.

Tak czy siak, właśnie z tą dwójką łączyła Chwalimira osobliwa relacja. No i był jeszcze Marek łowca.

W tej chwili myśli Marka choć niespokojne, nie analizowały sercowych zawiłości w trudnym związku – Marek był singlem i nie narzekał. Czy miało się to zmienić? Być może kiedyś, aczkolwiek kiedy, nie wiedział nawet on. Fakt – wpadła mu w oko pewna wampirzyca, ale szczelnie krył się z tym nawet przed kumplami. Stąd jego myśli krążyły teraz wokół Olafa i edynburskiej narady, bo choć mieszkał z uroczą Kaśką, partnerką Bogusława, która oficjalnie od jakiegoś czasu była jego kobietą, nie zaprzątał sobie głowy tą farsą.

Kiedy weszli do niewielkiej kabiny Falcona, obsługa podała drinki. Wampiry spojrzały po sobie, krzywiąc się niejasno, Marek zaś z ochotą wyciągnął rękę po szklankę. Mieli międzylądowanie w Berlinie i czekał ich stosunkowo długi lot, więc kieliszek czegoś mocniejszego nie zawadzi.

– Co ci jest, mały? – spytał Chwalimir, widząc, jak Młody wierci się niecierpliwie, moszcząc się w fotelu vis a vis.

Widzieli się pierwszy raz od dnia, gdy skruszony Leon stanął przed władcą w nadziei na sprawiedliwy osąd i łagodną karę za to, że uczynił Gośkę wampirem i zabił dwóch wyrostków, którzy śmiertelnie ranili dziewczynę (że chcieli zgładzić i jego to marginalny argument).

– Ach, daj spokój. Same problemy z tymi babami.

– Chyba nie jest tak źle? – Twarz Chwalimira pokrył grymas pobłażania.

– Nie jest źle? Czasem ta cała heca wychodzi mi bokiem. Co to za uparta kobieta, ta moja Gośka – sapnął Leon, by zaraz się rozpromienić. – Ale szaleję za nią. Z każdym dniem coraz bardziej załazi mi za skórę, a ja coraz bardziej ją ubóstwiam.

– Kobiety tak już mają.

– Co ty możesz o tym wiedzieć? Miranda jest posłuszna jak baranek.

– Nie mówię o Mirandzie.

Wymowne spojrzenie Młodego zawisło na królu.

– Miałem kiedyś żonę – wyznał Chwalimir po chwili, ulegając presji pytającego spojrzenia, które nie chciało zniknąć.

Dlaczego wrócił do niej myślami? Przez tysiąc lat nie wracał. Zamknął jej obraz w odmętach serca tak głębokich, że sam nie potrafi się doń dokopać. Nikt w Mrocznym Świecie nie wiedział, jak wyglądało człowiecze życie Chwalimira z Toporów, więc skąd właśnie teraz…?

– Miałeś żonę?! – zachłysną się Leon. – Jaka była? – spytał z dziwną miękkością w głosie.

– Jak rusałka – rzucił zwięźle monarcha. – Podobna do twojej Gośki – dodał chwilę później, widząc po minie Leona, że zwizualizowanie rusałki nie przychodzi mu łatwo. – Długie włosy jasne jak len, oczy błękitne, jasna skóra, wiotka kibić…

Jak to się stało, że do tej pory Leon o tym nie wiedział? Choć z drugiej strony rodziło się pytanie, czy wiedział ktokolwiek inny? Chwalimir był przecież prawdziwie wielką zagadką. Dla wszystkich. A że Rodzaj nie plotkował o życiu, ba, rzadko rozmawiali o czymkolwiek, tym bardziej mało kto wiedział cokolwiek.

– Jasnowłosa rusałka – powtórzył, gdy monarcha zamilkł i teraz patrzył przez okno, jak samolot nabiera wysokości i wyrównuje lot. – To o co chodzi z Michelle Rodriguez? No wiesz… latynoski typ. Mirandę też trudno przyrównać do rusałki.

– Spotkałem kiedyś taką kobietę. Była inna niż znane mi niewiasty. Ale poza nadzwyczajną urodą, miała też silny charakter. Zdobyła mnie i tak już zostało.

Chwalimir mówił o swej krótkiej miłości, jak ojciec opowiada synowi, z nostalgią cofając się do szkolnych wspomnień. Naturalnie kobietę, która wróciła w jego wspomnieniu, trudno by nazwać latynoskim kociakiem, skoro w tamten czas zamorskie ziemie zamieszkiwały jedynie rdzenne plemiona, a iberyjscy odkrywcy dotarli do ich brzegów całe wieki później. Niemniej kobiety z Iberoameryki3, które dziś przyciągały jego uwagę, miały w sobie ten wyjątkowy rys rdzennych ludów. Rys, którego tak stary wampir o nad wyraz wyostrzonych zmysłach nie mógł przeoczyć.

– Była twoją kobietą?

– Młody, odpuść – nakazał Chwalimir i spojrzał na Leona wymownie, ale że ten świdrował go niedającym się zbyć wzrokiem, odpowiedział: – Nie była. Trwała wojna. Cienie Nocy pożerały świat. To nie był czas na miłość. Do tego byliśmy inni… Ja wampir, ona wiedźma.

– Wiedźma?! Czyli była człowiekiem?! – Leon drążył temat.

– Nie pytaj, dziś nie ma to już znaczenia.

– Nieee? A godziny przed ekranem i filmy z Michelle Rodriguez? A Zuzka?

– Co Zuzka? Zuzannę sam mi podsunąłeś.

– Bo myślałem, że to właśnie to.

– Bo to jest właśnie to. – Król skrzywił się nieczytelnie; jeśli jego twarz miała wyrażać uśmiech, był on zaprawdę szalenie enigmatyczny.

– To co będzie dalej? No… z Zuzką?

– Nic nie będzie. W istocie, jak podsunąłeś mi tę małą, zrobiło się poważnie… przez chwilę – uściślił król pospiesznie, by sprawa była jasna.

– A rusałka?

– Rusałka jest ledwie wspomnieniem, a wspomnienia, cóż… z każdą chwilą tracą ostrość – dodał z powagą i znów odwrócił wzrok w stronę okna, tym razem wyraźnie dając znać, że kończy rozmowę.

Ale co by nie powiedział, prawda była taka, że Zuzka poruszyła jego serce. Może dlatego obraz żony powracał?

Chwalimir milczał ze wzrokiem utkwionym w granatowej otchłani za niewielką szybką, a jego myśli poszybowały do zamierzchłych lat. Znów był w Toporach i znów był z Mojmirą. Tysiąc dwieście lat i nagle czasy człowiecze rozbłysły we wspomnieniach, jakby przeżywał je wczoraj. Czy to za sprawą rozmowy z Leonem? A może jednak coś się z nim działo? Nie chciał tych myśli, choć one uparcie wracały. Więc przymknął powieki i kolejny raz podążył wspomnieniem przez nieznośny okres samotności i żebraczej tułaczki w najmroczniejszy czas – czas niewoli u Gejzy od dnia, gdy przerażony siedział skulony pod ścianą celi.

*

I cóż po tym, że dał kobiecie przeżyć, skoro dwa nowo narodzone wąpierze rozszarpały ją, a potem zbezcześciły zdrenowane do ostatniej kropli ciało? Czy wkroczenie do Mrocznego Świata zapowiadało dla Chwalimira los okrutniejszy niż ten, który wiódł samotnie od śmierci bliskich?

Następne posiłki były równie krwawe i równie plugawe, a ofiarą mógł być każdy bez wyjątku – kobiety, mężczyźni i dzieci. Zaś między bestialskimi posiłkami, które garściami wyrywały z nich człowieczeństwo, toczyli walki przy wtórze niekończącej się indoktrynacji. Wracał z tych potyczek o świcie pokiereszowany i okaleczony. Leczył rozszarpane ciało krwią wylęknionych ofiar, by po zachodzie słońca znów stanąć do morderczych treningów, gdzie sam ranił, kaleczył i odrąbywał głowy współbraciom, ponieważ musiał być twardy i bezlitosny. Mało kto wychodził z tych walk cało, bo Gejzie los ginących był obojętny. W każdej chwili mógł wyhodować kolejnych potomków, więc… Jeśli nie ty ich, oni dopadną ciebie – taka maksyma przyświecała w wylęgarni potworów bez zasad, którą stworzył Gejza.

Chwalimir rozumiał, że walki musi toczyć, inaczej sam zginie, ale indoktrynacji stwórcy nie zamierzał się poddać, bo jeśli ulegnie, stanie się tylko bezwolnym, poczłowieczym ochłapem jak reszta potomstwa obleczonego w chłopięce ciało demona. Gejza miał bowiem mroczną wizję rzeczywistości, na drodze której stanęły Cienie Nocy – czarna plaga pogańskiego Mrocznego Świata. Jak wieść niosła – potężne istoty będące w równej mierze ciemnością co absolutnym złem. Jeśli więc chciał te istoty pokonać, porywcze, skore do zabijania potwory były jedynym, czego potrzebował.

Czy może istnieć czyste, bezosobowe zło? – zastanawiał się Chwalimir. Dotąd wierzył, że wąpierz jest najokrutniejszym stworzeniem nocy, jakie zesłali na Ziemię bogowie. Dziś wiedział jednak, że są istoty bardziej bezwzględne i bestialskie. Te okrutne maszkary-zjawy niczym mgła spływały na ludzkie siedliska pod osłoną nocy i wysysały ze śpiących nie tylko życie, ale i duszę, pozostawiając zszarzałe, wysuszone, bez mała spopielone powłoki.

Pierwszy raz miał stawić im czoła po stu latach niewoli. Sto lat w podziemnym lochu, gdzie stawał się bronią przeciw mitycznemu wrogowi, który, podobnie jak jego stwórca, chciał pochłonąć świat. Od wieków toczyła się krwawa rzeź o być albo nie być ludzi, a w konsekwencji także Rodzaju. Armia Gejzy wyrzynała zastępy Cieni, ale i wampiry ginęły na potęgę. Wojna kształtowała Mroczny Świat od wieków, teraz jednak zdawało się, że wampir-okrutnik ma wreszcie doskonale predysponowanych do walki wodzów, którzy porwą za sobą niewolnicze zastępy. Miał swoją Piątkę, jak zawały ich oddziały, a szala zwycięstwa zdawała się przechylać na jego stronę. Tym zacieklej parł więc do celu, którym było wyrżnąć Cienie Nocy do przysłowiowej nogi i niepodzielnie władać światami. Oboma.

– Na miłość bogów! Powiedz mi wreszcie, czym naprawdę są Cienie Nocy? – zażądał Chwalimir, stojąc w obliczu swej pierwszej walki.

– Nie wzywaj bogów. Oni z Cieniami nie mają nic wspólnego. Z nami zresztą też nie, bo jesteśmy jeno marami, które krążą między światem bóstw a światem śmiertelnych – odpowiedział Gejza w swym pogmatwanym języku; po trosze była to mowa Słowian, po trosze Galów, Prusów, ludów brytyjskich, a nawet dalekich ludów wschodu, w której każdy z jego potomków mógł pojąć sens, mimo iż często nie rozumiał słów.

– Mają czy nie, muszę przecież wiedzieć, przeciwko komu staję. Jak mam skutecznie walczyć, skoro nie wiem z kim? Toczysz tę wojnę, Gejzo, od stuleci… bez powodzenia. Jak chcesz ją wygrać, skoro twoja armia nie wie, na jakiego wroga się porywa? Ledwie wytrenujesz nowe oddziały, a już padają. Niedobitki wracają nieodwracalnie okaleczone, ale przede wszystkim twoje dzieci giną! Giną, bo nie znają wroga.

– Jak? Nie bądź śmieszny – syknął podły nikczemnik. – Liczebnością. Mało to ludzi na świecie? Moja armia z każdym miesiącem rośnie w siłę. Cienie Nocy nie mnożą się tak łatwo.

– Liczebnością? To nie jest rozwiązanie. Armię trzeba wyżywić. Kim, skoro z każdym miesiącem, jak mówisz, jest nas więcej? Za chwilę nie stanie ci ludzi ani do przemiany, ani na żer.

– To nie jest twój problem, niewolniku – warknął niedorostek, który tylko powłoką miał ledwie piętnaście lat; tak naprawdę Gejza był prastarym wampirem wywodzącym się z madziarskich plemion, za którymi wędrował aż z poduralskich stepów.

– Nie. Masz rację, wyżywić armię, to nie mój problem. Moim problemem są Cienie Nocy. Jak mam skutecznie prowadzić oddziały do walki, skoro nie znam możliwości wroga? Muszę wiedzieć, kim jest, jeśli chcesz, bym zwyciężał.

– Roztropnie myślisz – przyznał stary okrutnik o twarzy dziecka. – Mało który niewolnik zadaje pytania przed walką. Wystarczy krew i rozpusta, a pytania przestają się rodzić.

I tak właśnie było – hordy wampirów, tresowane i zaszczuwane, zaspokoiwszy swe chucie, gotowe były ruszyć do walki choćby zaraz, a w ich głowach nie rodziła się żadna wątpliwość. Ale Chwalimir był inny. Wciąż roztropny i powściągliwy, choć od stu lat przechodził tę samą tresurę, nie zatracił ludzkich cech.

– No dobrze – sarknął łaskawie Gejza, uginając się pod jego dociekliwym wzrokiem. – Chcesz wiedzieć, czym są Cienie? To ludzko-podobne, bezwłose i ślisko-gładkie istoty, które zrodziła czarna magia pradawnych wierzeń. To przemierzająca mrok groza, która czyha w ciemnościach, nadlatuje niepostrzeżenie i spływa bezszelestnie na ofiary jak śmiercionośna zaraza. To stwory bez płci o potężnych ramionach i długich szponach wysączające z ludzi życie, a z nieludzi moc. Te wiecznie nienasycone stworzenia pożywią się każdą istotą. Jeśli ty posilisz się tylko ludzką krwią, Cień posili się ludzką krwią i duszą, i twoją mocą. Dlatego ich może być niewielu, przeciwko wielu nam. Otacza je aura niegodziwości – powiedział z przekąsem okrutnik nad okrutnikami. – Jedynie nieumarli mogą przetrwać żarłoczny atak, choć rany zadane przez Cienie pozostawiają blizny, bo czarna magia pozostawia piętno nawet na naszych pięknych ciałach. Stworzenia te rozumieją każdy język, każdą formę komunikacji i są telepatami. I, co ważne, nie walczą bronią, tylko kłami i pazurami, ale też nie zniszczy ich żadna broń wykuta przez człowieka.

– To jak mam ich pokonać?!! – ryknął Chwalimir. – Wysyłasz swych potomków na pewną zagładę! Cienie machają potężnymi łapskami, ścinają nas sączącymi czarną magię pazurami, wampirze głowy zaściełają Ziemię i żadnej broni przeciw takiemu wrogowi?! Na bogów! Toż równie dobrze mogę na nich pójść z gołymi rękami skoro miecz, który dzierżę w dłoni, na nic się zda. Od stu lat uczę się władać mieczem, by zabijać Cienie i po co?!

– Cienie nie są niezniszczalne. – odpowiedział spokojnie Gejza, lekceważąc wybuch swego niewolnika. – Myślisz, że walczyłbym z nimi, nie mając żadnych szans?

Chwalimir spojrzał na swego stwórcę „znając ciebie, i to jest możliwe” spojrzeniem. Ten wyzbyty wszelkiej logiki pra-Węgier był dość nieobliczalny, by posunąć się i do tego.

– Ogień magicznego kręgu może je zniszczyć – mówił dalej Gejza. – Szamani i druidzi mają w sobie siłę, by zwalczyć te istoty, ale trudno ściągnąć je do magicznego kręgu, a potem w nim utrzymać. Dlatego szkolę armię. Na cóż byliby magowie i szamani, na cóż ognisty krąg magii, skoro nie byłoby nikogo, kto potrafiłby te stworzenia do niego zagnać, a potem w nim utrzymać? – spytał, by zaraz ciągnąć dalej. – Jak inne stworzenia, Cienie czują ból, dlatego masz miecz. A poza tym to dość prymitywne stwory. Więc nie dyskutuj ze mną, niewolniku! Przestań jęczeć! Inni dawali sobie radę, to i ty dasz.

– Tylko jakim kosztem? Wyginęli – mruknął Chwalimir pod nosem.

– To wojna! – fuknął zirytowany Gejza. – Ofiary to chleb powszedni. Wiesz więcej niż każdy inny dowódca, więc bierz swoje oddziały i ruszaj do walki. To twoje zadanie!

Chwalimir skłonił się i odszedł, tłumiąc w sobie irytację i sceptycyzm zarazem. Ale czy poza uległością miał jakiekolwiek wyjście? Pozycja niewolnika nie dawała mu alternatywy.

Od tego momentu co bitwę wracał z niedobitkami, sam naznaczony ranami, które już zawsze miały znaczyć jego ciało. Co bitwę też, wraz z czterema innymi wodzami, toczył spory z Gejzą o strategię. Ale Gejza był niewzruszony, upatrując zwycięstwa w rosnącej liczebności.

– Jeśli pędzone do kręgu ognia Cienie – mówił – …wyrżną po drodze nawet połowę naszej hordy, to druga połowa i tak dotrze do celu. A tam już szamani zrobią, co do nich należy.

– W otwartym boju nie mamy szans – trzydzieści lat później przekonywał Gaven, gdy straciwszy kolejne zastępy, znów stanęli przed stwórcą.

Byli wymęczeni, zrezygnowani, bez cienia nadziei na sukces, bo lata walk jasno kreśliły scenariusz, w którym nie było zwycięzcy.

Wilgotne ściany groty zionęły stęchlizną, pośrodku w kamiennym kręgu płonęło ognisko, a przy nim stał Gejza ze wściekłym obliczem. Zewsząd słychać było odgłosy mlaskania i jęki zaspokajania, gdy wygłodniałe strzępy wampirzej armii dogadzały po walce swym prymitywnym potrzebom.

– Zetrą nas na proch. Pożrą – dopowiedział Eryk.

– W otwartym boju nie mamy szans? – wątpił wampir-okrutnik, sycząc przez zaciśnięte zęby i powolnym krokiem ruszył wokół ogniska.

– A jakżeby? Od zawsze stosujemy tę strategię, bez skutku. Wyłapiemy kilka Cieni, zagnamy do kręgu ognia, ale co z tego, skoro po drodze giną dziesiątki naszych, a ich uchodzą cało? Jeśli chcesz ostatecznego zwycięstwa, panie, musisz zmienić taktykę – stwierdził stanowczo Arnulf, który będąc hardym Germaninem, nie raz narażał się stwórcy swoją śmiałością.

Tym razem Gejza nie zamierzał go jednak karać – ponosząc klęskę za klęską, i to na własne życzenie, nie mógł wyeliminować z walk tak dobrego stratega, bo między innymi dzięki sprytowi Arnulfa odnosił choć te częściowe zwycięstwa. Spiorunował go tylko wzrokiem i dalej krążąc w powolnym obchodzie wokół strzelających płomieni, dokończył.

– Rozproszymy się. Okryjemy się cieniem i będziemy warować. To mój plan. I każdy zrobi dokładnie to, co mu każę – dodał złowrogim tonem, wbijając w Arnulfa upiorne spojrzenie. – I tylko to.