Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Westerplatte w obronie prawdy

Westerplatte w obronie prawdy

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7020-519-5

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Westerplatte w obronie prawdy

Książka ujawnia wiele nieznanych faktów z przebiegu walk, lecz przede wszystkim przedstawia kulisy dowodzenia obroną Wojskowej Składnicy Tranzytowej na Westerplatte w dniach 1-7 września 1939 roku. Rzetelnie opracowane dokumenty i relacje pokazują, że to nie major Henryk Sucharski lecz kapitan Franciszek Dąbrowski był rzeczywistym dowódcą obrony. Po latach przemilczeń i zafałszowań po raz pierwszy dowiadujemy się o prawdziwym przebiegu wydarzeń. Publikacja przedstawia opis polskiego piekła - jak to dyletanci oraz cwaniacy zawłaszczali sobie przeszłość, przemilczając niewygodną prawdę. Książka bogato ilustrowana, poprawiona i uzupełniona.

Mariusz Borowiak (ur. 1964), autor 16 książek o tematyce historycznej, współautor haseł do encyklopedii i m.in.: Plamy na banderze, Mała flota bez mitów t. 1-2, Admirał Unrug 1884-1973, ORP Gryf. Największy okręt bojowy Polskiej Marynarki Wojennej, Stalowe drapieżniki. Polskie okręty podwodne w wojnie, Zapomniana flota. Mokrany. Zajmuje się dziejami Polskiej Marynarki Wojennej w latach 1918-1947 oraz historią niemieckiej floty podwodnej podczas II wojny światowej. W przygotowaniu U-Booty typu II i Zabójcy U-Bootów. Bitwa o Atlantyk 1939-1945.

Polecane książki

Podnoszenie kwalifikacji odbywa się albo z inicjatywy pracodawcy, albo za jego zgodą. Ta druga sytuacja wystąpi, gdy to sam pracownik zgłosi się z inicjatywą kształcenia i zostanie to zaakceptowane przez pracodawcę. Zazwyczaj decyzja pracodawcy jest uzewnętrzniona w zawartej z pracownikiem umowie ok...
Kiedy w 59 roku Damrokę rozszarpały wilki, nikt nie spodziewał się, że zostanie nawką – duszą przedwcześnie zmarłego pozbawionego cielesnej postaci. Nikt nie spodziewał się, że będzie poszukiwać wcielenia wiele lat później. I nikt nie spodziewał się, że wybór padnie na Paulinę &...
Książka zawiera zlepek wierszy i przemyśleń, które w minionych latach nurtowały szarość życia. Część z nich przekłądają się na obecną chwilę....
  Dorian Gray jest pięknym mężczyzną. Zafascynowany jego doskonałością fizyczną malarz Basil Hallward uwiecznia go na obrazie. Podczas prezentacji portretu, Gray wpada w rozpacz - przeraża go to, że w przeciwieństwie do postaci z obrazu - on swą urodę kiedyś utraci. Wypowiada więc życzenie: chciałby...
Ciepła opowieść o trudnym dorastaniu i twardej rzeczywistości. Mysti ma 12 lat i bujną wyobraźnię. Kocha książki i dobre dowcipy. Wymyśla historie, w których jest śmiałą i przebojową bohaterką. Rzeczywistość jednak nie rozpieszcza dziewczyny: mama cierpi na agorafobię, tata ulega wypadkowi, a na Mis...
Doktor Matt Bishop niewątpliwie każdej kobiecie potrafi zwrócić w głowie. Bertie uznała jednak, że skoro jest jej szefem, musi go trzymać na dystans. I lepiej by nie wiedział, że jej narzeczony w ostatniej chwili odwołał ślub. No cóż, należy skupić się na pracy, ignorując iskrzącą ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Mariusz Borowiak

MARIUSZ BOROWIAK

WESTERPLATTE
w obronie prawdy

… Nie wolno ignorować historii tylko z powodu, że źródła nam się nie podobają.

prof. Istvan Deak
Uniwersytet Columbia w Nowym Jorku

Człowiek nie uczy się historii, by przyswoić sobie fakty, lecz by nabyć zdolność oceny historycznej.
Rzadko udaje się dotrzeć do […] prawdy historycznej […] Ale prawdomówność historyczna jest w zasięgu każdego.

prof. James Mattew Thompson
Magdalen College, Oxford

Elżbiecie Hojce, Annie Roszko, Jolancie i Tomaszowi Stecewiczom, Andrzejowi Wasilewskiemu oraz Jackowi Żebrowskiemu, których jestem dozgonnym dłużnikiem, książkę tę dedykuję.

RedaktorAndrzej Zasieczny

Redaktor techniczny Włodzimierz Kukawski

Konwersja do formatu elektronicznego Robert Fritzkowski

Projekt okładki Stefan Drewiczewski/Foqs

Zdjęcie na okładce Dariusz Krysiak

KorektorElżbieta Wygoda

Copyright © Mariusz Borowiak, Warszawa 2008

Copyright © for the Polish edition Oficyna Wydawnicza „Alma-Press”

Warszawa 2008–2013

Żaden z fragmentów tej publikacji nie może być reprodukowany w żaden sposób ani w żadnej formie – graficznej, elektronicznej lub mechanicznej, włącznie z reprodukcją fotograficzną, nagraniem, przepisaniem na maszynie, przekazywaniem lub kopiowaniem elektronicznym, bez uprzedniej zgody wyrażonej na piśmie przez wydawcę.

Oficyna Wydawnicza „Alma-Press” jest zainteresowana nowymi pomysłami wydawniczymi. Wszystkich autorów zapraszamy do współpracy.

ISBN 978-83-7020-519-5

Wydanie I

Skład i łamanie Oficyna Wydawnicza „Alma-Press”
ul. Lędzka 44a, 01-446 Warszawa
tel./fax 22-837-10-84, tel. 22-877-27- 04,
e-mail: alma@almapress.com.pl
www.almapress.com.pl.

Szczęście, że na Westerplatte był i Sucharski, i Dąbrowski. Gdyby był tylko Sucharski, Westerplatte weszłoby tylko do przedsionka chwały, a że był i Dąbrowski – Westerplatte – wtargnęło do salonów męstwa.

Jednodniówka „Ława” 1986–1987

Przedmowa do nowego wydania

W 2001 roku nastąpił koniec mitu Westerplatte. Po ukazaniu się książki Westerplatte. W obronie prawdy, w której autor ogłosił autentyczny zapis o legendarnej historii obrony Wojskowej Składnicy Tranzytowej, rozpętała się w prasie, radio (m.in. Radio Olsztyn, Radio TOK FM, Radio Kielce), na forum internetowym i w telewizji (TVP 1, TVP Polonia) wielka debata, w której wzięły udział osoby w różnym wieku i różnych profesji. Opisując bez pardonu kompromitującą postawę komendanta majora Henryka Sucharskiego, który załamał się nerwowo i dostał ataku epilepsji po ataku lotniczym niemieckich bombowców nurkujących na terenie bastionu, w następstwie czego podjął decyzję o zaprzestaniu walk na Westerplatte już 2 września 1939 roku, zostałem uznany za obrazoburcę.

Stanisława Górnikiewicz-Kurowska, popularyzatorka wiedzy o Wojskowej Składnicy Tranzytowej, o książce Westerplatte. W obronie prawdy powiada: „To są zarzuty z magla”. Po opublikowaniu przeze mnie informacji, że od polskich kul zginęło co najmniej sześciu obrońców placówki, takie wynurzenia skwitowane zostały stwierdzeniem „bujda” bądź „pogoń za sensacją”.

Panuje przekonanie, że dowódcą składnicy na Westerplatte przez siedem dni walk obronnych był niezłomny oraz znany z bohaterskiej postawy major Sucharski. Jest to jedno z wielu kłamstw wrześniowych. Stwierdzenie, że komendant okazał się tchórzem, potraktowane zostało przez znaczną część naszego społeczeństwa jako próba szargania narodowych świętości. Autor w książce podał różne wersje za i przeciw tej tezie. Moim zamiarem było napisanie książki szczerej. Nie dano także wiary, że na Westerplatte doszło do buntu oficerów i odsunięcia od dowodzenia komendanta, a jego samego związanego umieszczono w piwnicy, odizolowując od żołnierzy. W zadumanym majorze Henryku Sucharskim wspartym na szabli, który został uwieczniony na niemieckich fotografiach po ogłoszeniu kapitulacji, ludzie widzą nie pokonanego, ale dowódcę bohatera.

Różnie pisano o tajemnicach polskiego „Małego Verdun” lub polskich Termopilach, jak chcą nazywać gdańską składnicę niektórzy historycy i dziennikarze.

Symbolem bohaterstwa żołnierzy polskich, umiłowania ojczystej ziemi i nieustraszonej postawy wobec wroga stała się obrona Westerplatte, gdzie tylko jedna kompania – dowodzona przez majora Sucharskiego odparła ponad dziesięć natarć niemieckich [?] i nie uzyskawszy żadnych posiłków, uległa dopiero 7 września.

Taką wersję obrony Westerplatte kierownictwo Oddziału Propagandy i Agitacji Głównego Zarządu Politycznego Wojska Polskiego uznało za obowiązującą i jedyną godną propagowania w 1967 roku. Na efekty długo nie trzeba było czekać. W Dziejach Polski z 1977 roku pod redakcją [prof.] Jerzego Topolskiego nie tylko dowódcą obrony Westerplatte jest Sucharski, ale jeszcze „otrzymuje z powrotem swoją szablę po honorowej kapitulacji”. Według wydanej dziesięć lat później Historii Polski Józefa Szaflika „załoga Westerplatte dowodzona przez majora Sucharskiego dopiero po tygodniu walk złożyła broń – już bez amunicji”. Podobne relacje czy wzmianki znalazły się w podręcznikach, książkach dla dzieci, przewodnikach i encyklopediach. Tę „prawdę” znamy wszyscy.[1]

Ale ta historia to nie są powtarzane z uporem kłamstwa lub plotki…

Od ukazania się pierwszego wydania do niniejszej, drugiej edycji tej książki upłynęło siedem lat. W okresie, który przeminął, udało się potwierdzić dotychczasowe fakty i uzyskać kolejne materiały archiwalne i relacje świadków na temat konfliktu Sucharski–Dąbrowski, jak i sprawy przejęcia dowodzenia nad obroną Wojskowej Składnicy Tranzytowej przez trzydziestopięcioletniego kapitana. Uzupełnienia i poprawki, wprowadzone teraz do książki potwierdzają fakt, że legendarna już historia obrony Westerplatte wymaga zasadniczego sprostowania. Moim zdaniem major nie był tak prawdomówną osobą, jak to przedstawiano w wielu publikacjach. Przez przeszło sześćdziesiąt lat Sucharski był legendą, kryształowym bohaterem dzieci i młodzieży; próby zmiany tego stanu wiedzy kończyły się zawsze bezpardonową napaścią i atakiem. A przecież niezależnie od takich poszukiwań jak moje prawda i tak dochodziła do głosu, choć usiłowano ją tuszować. Nie można pozostawać obojętnym wobec fałszowania historii. Okazuje się, że ta sensacyjna, a – jak się okazało – także skandaliczna historia zajmuje ważne miejsce w powojennych dziejach Polski.

Wbrew wcześniejszemu twierdzeniu nie udało się ustalić, na podstawie dotychczasowych studiów, dokładnej liczby osób wchodzących w skład Wojskowej Składnicy Tranzytowej 31 sierpnia 1939 roku. W dalszym ciągu występują wśród historyków dość spore w tej kwestii rozbieżności (182–218 obrońców).[2] Z całą pewnością można stwierdzić, że stan obrońców przekroczył liczbę 200.

Zadaniem książki jest oddanie hołdu i należnej czci Franciszkowi Dąbrowskiemu. Obrona Westerplatte, choć nie miała tego w założeniu, spełniała faktycznie ważne operacyjnie zadania: wiązała przez siedem dni poważne siły morskie, lotnicze i lądowe Adolfa Hitlera. Nazwisko kapitana przez wiele lat było mało znane w społeczeństwie. Jedynie niewielka grupa ludzi, poza historykami i znajomymi, potrafiła powiedzieć, jaką rolę odegrał Dąbrowski na początku II wojny światowej. Należy pamiętać o sprawiedliwym rozdzielaniu zasług. Czas najwyższy przestać uparcie trzymać się wersji, wedle której major Sucharski pełnił kluczową rolę w czasie walki obronnej.

Fakt, że Sucharski stał się „żywą legendą” i przetrwał w pamięci narodu jako bohater – jak swego czasu napisała Aneta Szymańska – należy przypisać błędom, jakie popełnili dziennikarze [i historycy] pisząc o obronie Westerplatte.[3]

W 2004 roku ukazał się pierwszy komiks o Westerplatte. Dzięki tej formie medium, które ponownie cieszy się w naszym kraju olbrzymią popularnością, kontrowersyjna i inna od oficjalnej wersja historii obrony WST – o czym pisałem kilka lat wcześniej – zagościła w wyobraźni czytelników.[4]

Na zakończenie wypada mi powtórzyć z przedmowy odautorskiej do poprzedniego wydania, że żywię nadzieję, że po lekturze książki spotkam się z pomocą osób, które dopiszą kolejne karty ukrywanej tajemnicy Westerplatte. Jestem przekonany, że przywołując sylwetkę kapitana Franciszka Dąbrowskiego – faktycznego dowódcy Wojskowej Składnicy Tranzytowej od 2 września 1939 roku – poprzez edukację i uparte dążenie do ujawnienia prawdy, pamięć o kapitanie stanie się tożsama z pamięcią historyczną całego narodu.

Mariusz Borowiak
Cielimowo, wrzesień 2007

Przedmowa do wydania pierwszego

Dramatyczne sześć nocy i siedem dni obrony prowadzonej przez przeszło dwustuosobową załogę – żołnierzy i pracowników cywilnych – Wojskowej Składnicy Tranzytowej (WST) na Westerplatte […], broniących skrawka ziemi o niewielkim znaczeniu militarnym,[5] doczekały się – jak chyba żadne inne wydarzenia historyczne polskiego września 1939 roku – wyjątkowo bogatej literatury przedmiotu. Począwszy od zachowanych relacji naocznych świadków, przez setki artykułów wspomnieniowych i okolicznościowych, pamiętników, książek popularnonaukowych, albumów fotograficznych, audycji radiowych, filmów dokumentalnych oraz fabularnych, na sztuce teatralnej skończywszy. Różnorodność form przekazu o tym legendarnym miejscu jest imponująca.[6]

Wydawać by się mogło, że o tym symbolu męstwa – jednym z wielu epizodów pierwszych dni wojny obronnej – powiedziano i napisano wszystko. Nic bardziej błędnego. Gdy przed dwoma laty [w 1999 roku] ukazało się pierwsze wydanie książki Mała flota bez mitów,[7] jeden z jej rozdziałów poświęciłem majorowi Henrykowi Sucharskiemu, któremu – moim zdaniem (i nie tylko moim) – od lat niesłusznie przypisuje się dowodzenie obroną Westerplatte po 2 września 1939 roku. Z całą odpowiedzialnością napisałem wtedy, że od tej chwili dowodzenie WST przejął zastępca komendanta i dowódca oddziału wartowniczego kapitan Franciszek Dąbrowski. Na paru stronach książki, korzystając wyłącznie z kilku relacji naocznych świadków, opisałem załamanie psychiczne dowódcy, które było następstwem ciężkiego, blisko półgodzinnego nalotu niemieckich bombowców nurkujących Junkers Ju-87B na Wojskową Składnicę Tranzytową w drugim dniu walk.

O ataku przypominającym epilepsję wiedziało bardzo wąskie grono osób. Zaprezentowane przeze mnie opinie trzech z sześciu oficerów, pełniących odpowiedzialne funkcje wojskowe na terenie składnicy, wywołały falę oburzenia części Czytelników, którzy do dziś są przeświadczeni o nieskazitelnej postawie bohaterskiego majora z Westerplatte.

Wprawdzie w ubiegłych latach niektórzy (głównie dziennikarze) mieli odwagę przeciwstawić się wpajanej nam przez przeszło pół wieku „prawdzie” historycznej, ich opinie do tej pory nie zostały poddane rzetelnej ocenie historyków. Wyjątkiem pozostają badania komandora dr. Rafała Witkowskiego, uznanego historyka wojskowości, któremu mocno na sercu leży ujawnienie prawdy.

Chociaż nie zająłem się tym tematem jako pierwszy z tych, którzy chcieli rzetelnie ukazać postawy Sucharskiego i Dąbrowskiego[8] podczas siedmiodniowej obrony garnizonu, na kartach swojej książki jednoznacznie scharakteryzowałem zachowanie komendanta.[9] W ciągu tych kilku dramatycznych dni ujawniły się słabość psychiczna Sucharskiego i niezachwiana wiara Dąbrowskiego w potrzebę kontynuowania walki. Możemy na podstawie nieznanych wcześniej relacji świadków stwierdzić, że załamanie komendanta miało istotne konsekwencje dla przebiegu obrony Westerplatte. Osoby krytykujące publicystów i dziennikarzy, którzy rzekomo jedynie w pogoni za sensacją szargają świętości narodowe, próbują kwestionować wysuwane rzeczowe argumenty. Przy każdej nadarzającej się okazji przekonują swoich antagonistów, że nie dysponują żadnymi wiarygodnymi dokumentami archiwalnymi, które jednoznacznie zdyskredytowałyby nieustraszonego majora. Dlaczego tak myślą, próbuję wyjaśnić na dalszych stronach książki.

Czytelnik znajdzie tu również odpowiedź na pytanie, dlaczego tak długo ukrywano tajemnicę załamania psychicznego Henryka Sucharskiego. Jakże trafne są słowa wypowiedziane w latach sześćdziesiątych przez kaprala Franciszka Wolasa, w trakcie walk na Westerplatte broniącego wartowni nr 2:

[…] jeśli tworzy się historię i legendę o żołnierzach z Westerplatte, to niech będzie ona oparta na prawdzie i rzeczywistości. Nie okłamujmy […] siebie i narodu…[10]

Ostatni żyjący westerplatczycy oraz obrońcy pamięci majora Sucharskiego z oburzeniem zareagowali na informację, że już 2 września między godziną 19.00 a 19.30 komendant wydał rozkaz wywieszenia białej flagi na dachu budynku koszar. Możemy potwierdzić, że major rzeczywiście podjął taką decyzję, jednak ów znak (najprawdopodobniej był to kawałek prześcieradła lub obrus) tylko przez chwilę powiewał na dachu budynku. Niepodważalnym argumentem dla tych, którzy negują samą możliwość podobnego wydarzenia, jest brak odnotowania tego faktu w dzienniku działań bojowych pancernika szkolnego SCHLESWIG-HOLSTEIN:

Milczą na ten temat źródła niemieckie, a fakt taki nie zostałby przeoczony. Byłby niewątpliwie wykorzystany propagandowo – Polacy wywiesili sygnał kapitulacji, a dalej strzelali. […] biała flaga mogła być wywieszona 2 września, ale jest na to zbyt mało dowodów […].[11]

Okazuje się jednak, że dowody istnieją. Dzięki rozmowom z byłymi obrońcami składnicy znamy dziś imię i nazwisko żołnierza, który w dramatycznych okolicznościach otrzymał od majora rozkaz wywieszenia flagi. Akt kapitulacji stał się faktem. Prawdziwym dramatem jednak okazała się śmierć żołnierza, który wykonując polecenie Sucharskiego, zginął w dość tajemniczych okolicznościach.

W książce przedstawiam również unikalne wspomnienia żołnierzy polskich, które z różnych względów nie były dotychczas publikowane. Okazuje się, że niektóre zapamiętane przez nich wydarzenia nie przynoszą chwały obrońcom. Materiały te pochodzą z prywatnego archiwum Franciszka Dąbrowskiego, obecnie są w posiadaniu córki kapitana, p. Elżbiety Hojki.

Odsłaniam też kulisy nagonki, jaka rozpętała się w drugiej połowie lat pięćdziesiątych po opublikowaniu w formie książki wspomnień Franciszka Dąbrowskiego z obrony Westerplatte.[12] Mimo że relacje zastępcy komendanta Wojskowej Składnicy Tranzytowej były niezwykle wyważone, a często unikał on bezpośredniej oceny postawy dowódcy placówki, publikacja została krytycznie przyjęta przez tzw. czynniki oficjalne. Wywołała również poruszenie wśród byłych podkomendnych kapitana.

Po ukazaniu się drukiem skromnej książeczki pióra Melchiora Wańkowicza, której tytułowe opowiadanie powstało na podstawie ustnej relacji komendanta WST (spisanej we Włoszech na kilka tygodni przed śmiercią majora), przez przeszło pięćdziesiąt lat bezkrytycznie przypisywano majorowi Henrykowi Sucharskiemu dowodzenie Westerplatte od 1 do 7 września 1939 roku.[13] Ta niewielka publikacja mistrza reportażu, niepozbawiona licznych błędów faktograficznych, ukształtowała świadomość polskiego społeczeństwa.[14] Opisy walk zrelacjonowane przez samego Sucharskiego były bardzo subiektywne. Jest to swego rodzaju spowiedź byłego komendanta, na którym ciążyła niedotrzymana obietnica wyjawienia po wojnie całej prawdy – prawdy, którą major zabrał ze sobą do grobu.

„Coś jednak musiało być na rzeczy – jak pisze dziennikarz Rafał Jabłoński – skoro w II Korpusie u Andersa, gdzie przebywał po oswobodzeniu z oflagu, major Sucharski nie cieszył się opinią wielkiego bohatera”.[15]

W szczególności dla młodych odbiorców książki Wańkowicza informacja, że Sucharski przeżył załamanie psychiczne, pozostaje w sprzeczności z oficjalną biografią legendarnego majora. Na taki stan świadomości historycznej ma wpływ również film fabularny pt. Westerplatte, w reżyserii Stanisława Różewicza (powstały na podstawie scenariusza Jana Józefa Szczepańskiego), konsekwentnie przypominany od przeszło trzydziestu lat przez Telewizję Polską.

Należy pogodzić się z prawdą, nie ujmując odwagi ostatniemu komendantowi, że to Dąbrowski w czasie tych tragicznych wydarzeń wojennych wziął na siebie odpowiedzialność za obronę garnizonu.

Szczegółowe wypowiedzi oficerów – Dąbrowskiego, Kręgielskiego i Grodeckiego, jak również części podoficerów i żołnierzy (wcześniej niepublikowane) – pomagają w rozwiązaniu wielu tajemnic.

Od początku lat dziewięćdziesiątych, za sprawą kilku artykułów prasowych, ponownie zajęto się kwestią dowodzenia obroną Westerplatte. Największe emocje i kontrowersje wzbudził dopiero artykuł znanego eseisty i reportażysty Janusza Roszki, autora powieści Westerplatte broni się jeszcze,[16] ogłoszony na łamach tygodnika „Polityka”.[17] Publikacja ta wywołała duże poruszenie na Wybrzeżu. Redakcja „Dziennika Bałtyckiego” wydrukowała kilka dłuższych polemik, które zgodnie z intencją ich autorów miały ośmieszyć Roszkę, zarzucając mu brak rzeczowych argumentów. Pod adresem krakowskiego pisarza, absolwenta historii na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie, padały zarzuty, że rozpowszechnia wyłącznie plotki i kłamstwa. Jeden zaś z antagonistów przyrównał pisarza do cmentarnej hieny! Gdy redakcja gdańskiego dziennika odmówiła wydrukowania listu-polemiki, o którą zabiegał literat, co było jego zdaniem nie tylko naruszeniem dobrych obyczajów dziennikarskich, ale i prawa prasowego, sprawa zakończyła się w Sądzie Wojewódzkim w Gdańsku. Sytuacja powtórzyła się po wydrukowaniu niewybrednej notatki na łamach „Polski Zbrojnej”. W tej publikacji po raz pierwszy przybliżam kulisy i finał tych sporów.

W książce historycznej Janusza Roszki, którą należy zaliczyć do literatury faktu, ujawniono wiele nowych, nieznanych wcześniej szczegółów z bohaterskiej obrony Westerplatte. Nie ma tam jednak ani słowa o załamaniu psychicznym Sucharskiego. Dlaczego pisarz o tym nie wspomina? Odpowiedzi na tak sformułowane pytanie udzieliła wdowa po literacie, p. Anna Roszko:

[Mąż] wyznawał pogląd, cytuję: Prawdy nie wolno ukrywać, choć niekiedy – jak w przypadku Westerplatte – trzeba ją odsłaniać etapami, gdyż legenda o dowództwie Sucharskiego ugruntowała się zbyt wcześnie i zbyt mocno, a przez ogół przyjęta jest za świętą prawdę.[18]

Jest ważki powód, dla którego Roszko przez wiele lat nie miał odwagi burzyć pięknej legendy. Gdy w 1958 roku pisarz spotkał się z Dąbrowskim, ten przekazał mu wstrząsającą relację, która rozwiewała legendę o komendancie Westerplatte.[19] Dąbrowski wymusił jednak na młodym wówczas reporterze „Dziennika Polskiego” obietnicę, że przez 25 lat nie opublikuje tych rewelacji. Roszko słowa dotrzymał. Ujawnił to, co usłyszał, dopiero w 1993 roku. Szczęśliwie zachowały się fragmenty nieznanego kilkunastostronicowego fragmentu maszynopisu powieści, które za zgodą pisarza zostały usunięte z książki, jeszcze na etapie prac redakcyjnych. Opisany tam został atak epilepsji Sucharskiego.

Niezwykle ważnym źródłem historycznym pozostają wspomnienia podporucznika Zdzisława Kręgielskiego, dowódcy placówki „Przystań” i najmłodszego oficera (we wrześniu 1939 roku) wśród obrońców Westerplatte. Jedna z dwóch części jego relacji złożona w 1958 roku w Biurze Historycznym Ministerstwa Obrony Narodowej w Warszawie została opublikowana na łamach „Wojskowego Przeglądu Historycznego” dopiero trzydzieści dwa lata później.[20] Od zakończenia wojny Kręgielski nie mógł się pogodzić z niepełnym przedstawianiem obrazu walki na Westerplatte. Dlatego do końca swych dni głosił prawdę o tamtych dramatycznych wydarzeniach. Niemal przy każdej sposobności zwalczano ją i starano się nie pozwolić mu na wypowiadanie jej pełnym głosem.

Tematem wstydliwym i słabo zbadanym przez historyków pozostaje sprawa antagonizmów w środowisku oficerskim. Mowa tu o poruczniku Leonie Pająku, który miał inne poglądy niż Dąbrowski i Kręgielski. Chociaż porucznik po latach wiele mówił o obronie Westerplatte, należy pamiętać, że już pierwszego dnia walk, dowodząc placówką „Prom”, został poważnie ranny: miał porozrywane mięśnie obu ud, rozległą ranę krocza i podbrzusza. Przez większą część obrony, do dnia ogłoszenia kapitulacji składnicy, był nieprzytomny. Ponieważ nie był świadkiem sporów między komendantem a jego zastępcą na temat sensu kontynuowania obrony, trudno go uznać za wiarygodne źródło informacji. Z mieszanymi uczuciami czyta się wypowiedzi Pająka, który w wywiadach prasowych i radiowych niejednokrotnie wysuwał swoją osobę na pierwsze miejsce. Ten szczególny rodzaj bohaterstwa odbił się negatywnie na jego stosunkach koleżeńskich z westerplatczykami. Gdy w jednym z wywiadów dziennikarz tygodnika „Tu i Teraz” scharakteryzował Dąbrowskiego jako oficera o psychice „ułańskiej” stwierdzając, że nie liczył się on ze stratami, pragnąc walczyć do ostatka, byleby tylko obrońcy Westerplatte ocenieni zostali w przyszłości jako bohaterowie, Leon Pająk wypowiedział o kapitanie następujące słowa:

On nie chciał kapitulować, tak jak i cała załoga, bo bał się śmierci przez rozstrzelanie. To była kwestia wyboru – zginąć z bronią w ręku czy być rozstrzelanym przez Niemców. Dlatego nie chciał się poddać.[21]

Trzeba wielkiej „odwagi”, by stwierdzić, że wymuszona przez Dąbrowskiego na żołnierzach wola kontynuowania walki to wynik strachu przed rozstrzelaniem!

Gdy tragicznego 1 września tysiące naszych żołnierzy przystąpiło do obrony II Rzeczypospolitej, chyba żaden z nich nie myślał o ewentualnych honorach czy odznaczeniach. Gdy jednak zamilkły działa, wielu z nich zapominając o zbiorowym wysiłku, zaczęło podkreślać swoje indywidualne zasługi. Nie inaczej stało się z żołnierzami z Westerplatte. Po wojnie jednych wyróżniono za męstwo i odwagę na polu chwały, o innych po prostu zapomniano. Wypada przypomnieć tych drugich, którzy przez długie lata czekali na godne uhonorowanie.

Dziś, gdy żyje już tylko garstka westerplatczyków, niektórzy próbują wykorzystać pamięć o tych bohaterskich obrońcach. Powołując się na swoje zasługi w dokumentowaniu historii obrońców Westerplatte, manipulują wypowiedziami kombatantów. Sobie przypisują monopol na prawdę.

Wbrew powszechnemu przekonaniu, uparcie powtarzanemu przez historyków, nie od Westerplatte rozpoczęła się niemiecka agresja na Polskę. W podręcznikach szkolnych czytamy, że kilka salw ogniowych wystrzelonych z pancernika SCHLESWIG-HOLSTEIN 1 września 1939 roku, o godzinie 4.45 (w rzeczywistości oddano je trzy minuty później) zapoczątkowało wybuch drugiej wojny światowej. Jednak to nie obrońcom Wojskowej Składnicy Tranzytowej przyszło jako pierwszym odpierać uderzenie wroga. Blisko półtorej godziny wcześniej nieopodal wsi Mokra nad Liswartą żołnierze kompanii Obrony Narodowej z Krzepiec, wchodzącej w skład Wołyńskiej Brygady Kawalerii, zostali zaatakowani przez pododdziały rozpoznawcze motocyklistów, wsparte czołgami, należące do niemieckiej 4. Dywizji Pancernej. Legenda Westerplatte sprawiła, że przez całe lata o tym fakcie nie wspomniano ani jednym słowem. Tymczasem, jak słusznie zauważa Tadeusz Cieślak:

W tym świetle trzeba by chyba innym okiem, nie umniejszając w niczym wysiłku walczących tam żołnierzy, spojrzeć na naszą historię lat ostatnich, a szczególnie na historię tej placówki. Nie po to, aby dyskredytować jej obrońców, ale po to, aby oddać hołd tym, którzy przyjęli na siebie faktycznie pierwsze uderzenie. Czy jednak będziemy mieli odwagę dokonać nagle takiego zasadniczego zwrotu?[22]

Zdaję sobie sprawę, że przedstawione przeze mnie argumenty i dowody dotyczące walk na Westerplatte i zagadnień związanych z tym tematem będą dla niektórych kontrowersyjne. I chociaż obalam wiele mitów, to wiarygodność niektórych z nich była podważana już od dawna. Zapewne jednak nie zabraknie zarzutów, że szargam świętości narodowe.

Mimo że istniał konflikt między Sucharskim a Dąbrowskim co do sensu kontynuowania walki po 2 września, nie pozbawia to jednak w najmniejszym stopniu obrońców Westerplatte nimbu bohaterstwa. Pozwala jednak sprawiedliwiej rozdzielić zasługi. Nie jest dyshonorem dla żołnierza, że nie wytrzymał ataku wroga i się załamał, bo przecież każdemu się to może zdarzyć…

W miarę upływu lat od zakończenia drugiej wojny światowej coraz mniej tajemnic pozostaje niewyjaśnionych. Mam nadzieję, że na podstawie zebranych informacji udało się ostatecznie odpowiedzieć na pytanie, który z tych dwóch oficerów – Sucharski czy Dąbrowski – zasłużył na miano rzeczywistego dowódcy obrony polskiej placówki wojskowej.

Książka ta nie mogłaby powstać bez pomocy wielu życzliwych mi osób, które nie licząc swego cennego czasu, udzieliły mi licznych odpowiedzi na trudne pytania lub udostępniły nieznane materiały archiwalne. W tym miejscu pragnę wyrazić moją szczególną wdzięczność i złożyć podziękowanie pp. Elżbiecie Hojce z Gdyni, Annie Roszko z Bolechowic oraz Jackowi Żebrowskiemu z Łodzi. Jestem również bardzo zobowiązany tym Czytelnikom, którzy po lekturze Małej floty bez mitów nadesłali komentarze i kolejne dokumenty źródłowe na mój adres, a także tym, którzy nie uznając moich racji, bardzo emocjonalnie zareagowali na krytykę pod adresem majora Sucharskiego. Jak potrzebne będzie opublikowanie mojej książki, przekonałem się dzięki spotkaniom z Czytelnikami i lekturze licznych listów, które otrzymałem.

Podczas pracy nad książką skorzystałem ponadto z zasobów archiwalnych Centralnego Archiwum Wojskowego w Warszawie, Instytutu Polskiego i Muzeum im. gen. Sikorskiego w Londynie, Izby Pamięci Jerzego Pertka w Poznaniu, zbiorów rodzinnych Franciszka Dąbrowskiego i Janusza Roszki, nagrań archiwalnych pochodzących z regionalnych rozgłośni radiowych w Gdańsku i Poznaniu. Mogłem również zapoznać się z bogatą korespondencją (oryginały i kopie listów) Franciszka Dąbrowskiego, Zdzisława Kręgielskiego, Michała Gawlickiego i Leona Pająka, którą prowadzili oni z byłymi towarzyszami broni w latach 1954–1962. Swoją pomoc zaofiarował także p. Ryszard Leitner, dostarczając niezwykle interesujące dokumenty niemieckie i materiał zdjęciowy.

Bardzo wartościowymi źródłami okazały się: Dziennik działań bojowych pancernika SCHLESWIG-HOLSTEIN od 25.08. do 7.09.1939 r. (w opracowaniu i tłumaczeniu Janusza Roszki i Jacka Żebrowskiego), wspomnienia kapelmistrza orkiestry z pancernika SCHLESWIG-HOLSTEIN Willego Auricha (wydane w latach siedemdziesiątych staraniem Mariana Pelczara z Biblioteki Polskiej Akademii Nauk w Gdańsku), sprawozdanie starszego maszynisty z okrętu liniowego czy wreszcie znaleziony na początku lat osiemdziesiątych rękopis niestety niezidentyfikowanego członka załogi niemieckiego okrętu szkolnego.[23]

Żywię nadzieję, że po lekturze książki spotkam się z pomocą osób, które dostrzegając jej ewentualne nieścisłości, uzupełnią publikację jeszcze nieznanymi relacjami i dokumentami archiwalnymi. Zdaję sobie sprawę, że nie poruszyłem całej problematyki i nie odpowiedziałem na wszystkie trudne pytania związane z siedmiodniową obroną Westerplatte. W pracy nad książką próbowałem opisać te wydarzenia historyczne związane z obroną reduty, które od dłuższego czasu budzą zrozumiałe kontrowersje. […]

Nie byli posągami, ale ludźmi…

Słowa będące tytułem tego rozdziału, trafnie definiują życiową drogę dwójki doświadczonych oficerów: majora Henryka Sucharskiego, syna szewca – chłopa ze wsi Gręboszów pod Tarnowem, i kapitana Franciszka Dąbrowskiego, potomka znakomitego rodu o wiekowych tradycjach wojskowo-patriotycznych. To na ich barkach we wrześniu 1939 roku spoczęła odpowiedzialność za kierowanie – zgodnie z rozkazami – dwunastogodzinną obroną Wojskowej Składnicy Tranzytowej na Westerplatte.[24] Podjęcie dłuższej obrony, przy braku wsparcia ogniowego ze strony własnych jednostek lądowych i morskich, równało się skazaniu przeszło dwustuosobowej załogi na nieuchronną śmierć. I chociaż podczas pełnych dramatyzmu siedmiodniowych walk, gdy z każdą godziną pogarszały się warunki obrony, dochodziło do burzliwych dyskusji między komendantem a jego zastępcą na temat celowości i sensu kontynuowania oporu, obaj niewątpliwie zasługują na szacunek potomnych.

Spróbujmy prześledzić przebieg ich służby wojskowej do 1 września 1939 roku, gdy pierwsze eksplozje pocisków pancernika SCHLESWIG-HOLSTEIN wyrwały ze snu jeszcze zgodnych Sucharskiego i Dąbrowskiego.

Gdy w ostatnim miesiącu 1938 roku major Henryk Sucharski został przeniesiony z 35. Pułku Piechoty w Brześciu nad Bugiem na stanowisko komendanta WST na Westerplatte, był już szóstym dowódcą polskiej składnicy amunicyjnej.[25] Miał wówczas czterdzieści lat i był kawalerem Krzyża Orderu Virtuti Militari. Gdy wybuchła druga wojna światowa, tylko on z pięciu oficerów obsady składnicy miał doświadczenie wojenne. Reszta po raz pierwszy brała udział w działaniach zbrojnych, przeszli tylko szkolenie wojskowe.

Urodził się 12 listopada 1898 roku we wsi Gręboszów jako jeden z dziewięciorga dzieci miejscowego szewca Stanisława i Agnieszki z domu Bojko, pochodzącej z rodziny postępowego ludowca.[26] Dziś nie został nawet ślad po wiejskiej chałupie krytej strzechą, w której Henryk spędził pierwszych kilkanaście lat swego życia. Miał zaledwie sześć lat, gdy rozpoczął dwuletnią naukę w miejscowej szkółce ludowej. W latach 1908–1909 uczęszczał do czteroklasowej szkoły w Otfinowie nad Dunajcem. O trudnej sytuacji materialnej Sucharskich świadczy fakt, że zanim jedenastoletni młodzieniec został uczniem gimnazjum, Jakub Bojko, wójt gręboszowski, wydał chłopcu świadectwo ubóstwa. Bardzo dobre wyniki w nauce zachęcały do podejmowania kolejnych wysiłków. Próbą znalezienia rozwiązania finansowych problemów było pismo Henryka Sucharskiego do Rady Szkolnej Krajowej z prośbą: „o łaskawe uwolnienie go od opłaty czesnego”. Pismo rozpatrzono pozytywnie i w 1909 roku został on uczniem II Cesarsko-Królewskiego Gimnazjum w Tarnowie. Nauka nie sprawiała mu kłopotów. W przedostatnim roku nauki otrzymywał stypendium, przyznane przez Wydział Powiatowy w Dąbrowie, a pochodzące z funduszu utworzonego z okazji 60. rocznicy panowania cesarza Franciszka Józefa.

Jako dziewiętnastolatek 13 lutego 1917 roku został z poboru powołany do wojska austriackiego. Swoją przygodę z mundurem zaczął od służby w Batalionie Zapasowym 32. Pułku Strzelców w Bochni (Landwehr Inf. Regiment Nr 32). Mimo ukończonej szkoły Henryk nie otrzymał zgody na przystąpienie do egzaminu dojrzałości. Sytuacja zmieniła się dopiero kilka miesięcy później, gdy w połowie listopada na mocy rozporządzenia Cesarsko-Królewskiej Rady Krajowej z 1914 roku jako wojskowy uzyskał tzw. maturę wojenną. Ów egzamin był przepustką do dalszej kariery zawodowej.

Między listopadem 1917 a lutym 1918 roku odbył w Opatowie przyspieszony kurs dla oficerów rezerwy. Po kolejnych trzech miesiącach służby, 21 maja jako kadet-aspirant wyruszył z 42. kompanią marszową na front włoski. Służył w 9. kompanii 32. Pułku Strzelców. Dowodził batalionem szturmowym podczas ciężkich walk nad rzeką Piavą. Tam też zachorował na malarię. Po blisko miesięcznym pobycie w szpitalu polowym nr 407 w San’stino oraz szpitalu garnizonowym w Cilli w Styrii w listopadzie 1918 roku wrócił do kraju. Przeszedł krótki okres rekonwalescencji. W tym czasie nadarzyła się sposobność do zrzucenia wrogiego munduru. Wkrótce jednak znów trafił do wojska.

7 lutego 1919 roku został powołany do Wojska Polskiego z przydziałem do 16. Pułku Piechoty w Tarnowie, który skierowany na Śląsk Cieszyński brał udział w walkach z Czechami o Zaolzie. Była to wówczas wojna dla Polski obronna, gdyż to Czesi zerwali pierwszą ugodę w sprawie pokojowego podziału Śląska Cieszyńskiego.

Od uzgodnienia porozumienia w sprawie zawieszenia broni Henryk Sucharski pełnił służbę na linii demarkacyjnej pomiędzy Cieszynem a Jabłonkowem. Wiemy, że w czerwcu 1919 roku służył w wojsku w stopniu kaprala. Gdy z końcem tego roku znalazł się na froncie litewsko-białoruskim, 3 listopada został awansowany do stopnia podchorążego. Nie czekał długo na kolejny awans. Już w styczniu 1920 roku uzyskał nominację na pierwszy stopień oficerski, a jako ochotnik został przydzielony na stanowisko dowódcy kompanii w Batalionie Szturmowym 6. Dywizji Piechoty. Uczestnicząc w walkach, wykazał się wielką odwagą w bitwie pod Połnicą-Bogdanówką 30 sierpnia 1920 roku, za co został odznaczony Krzyżem Orderu Virtuti Militari V klasy.[27] Podczas starć na Ukrainie, dowodząc kompanią 20. Pułku Piechoty w Krakowie, brał udział w walkach z konnicą Budionnego pod Lwowem. Po tym, jak doszło do zawieszenia broni w wojnie polsko-sowieckiej, przebywał w rejonie Szepietówki.

Od 1920 roku Sucharski stacjonował w Krakowie. Ze względu na specyfikę służby wojskowej dość sporadycznie przyjeżdżał do rodzinnego Gręboszowa. Był bardzo skryty i małomówny. Z pewnością te cechy charakteru spowodowały, że miał trudności w nawiązywaniu bliższych stosunków koleżeńskich z podległymi mu oficerami. Wzorem wielu ówczesnych młodych oficerów Wojska Polskiego należał do osób ambitnych, pilnych i sumiennych. Niewątpliwie te cechy wyniósł z domu rodzinnego. Tak też go oceniali przełożeni. Potwierdzeniem tego jest opinia służbowa z dowództwa 20. Pułku Piechoty, pochodząca z 1921 roku:

[…] Jako oficer liniowy bardzo energiczny, pilny, punktualny i sumienny, dobry dowódca plutonu, instruktor i wykładowca. Charakter w ustaleniu, lecz szczery i otwarty, posiada wysokie poczucie godności własnej i honoru oficerskiego, uczciwy i koleżeński, lubiany ogólnie.[28]

W listopadzie 1921 roku Sucharski pisemnie wyraził chęć kontynuowania służby wojskowej jako oficer zawodowy. Tak też się stało. Przyszedł kolejny awans. Na mocy dekretu Naczelnika Państwa 3 maja 1922 roku, ze starszeństwem liczonym od 1 czerwca 1919 roku, awansował na stopień porucznika. Od tego momentu życie skromnego oficera potoczyło się wytyczonym torem. Pozostając do 1928 roku w krakowskim pułku piechoty, Sucharski ukończył kilka kursów specjalistycznych. Przeszedł kolejno przeszkolenia: w warszawskiej Wojskowej Szkole Gazowej i Szkole Podchorążych, w centralnej Szkole Strzelniczej w Toruniu, w Centrum Wyszkolenia Broni Pancernych w Biedrusku koło Poznania i Centrum Wyszkolenia Piechoty w Rembertowie. Dzięki odbytym kursom zdobył doświadczenie w zakresie służby liniowej, garnizonowej i prac mobilizacyjnych. Od 19 marca 1928 roku, gdy awansował na stopień kapitana, został przeniesiony do Kadry Oficerów Piechoty. W tym samym roku został oddelegowany w charakterze instruktora do Szkoły Podchorążych Piechoty w Ostrowi Mazowieckiej. Kolejne przeniesienie od 4 października 1930 roku otrzymał dzięki osobistym staraniom.

Służba w garnizonie 35. Pułku Piechoty w Brześciu nad Bugiem – mimo że o taki przydział zabiegał Sucharski – nie była z pewnością szczytem marzeń trzydziestodwuletniego kapitana. Pełnił tam obowiązki adiutanta taktycznego pułku. W Brześciu pozostał do grudnia 1938 roku. Dwa lat wcześniej ukończył następne kursy (techniczno-strzelecki, unifikacyjno-doskonalący i dla dowódców batalionów) w rembertowskim Centrum Wyszkolenia Piechoty. Awans na stopień majora otrzymał 19 marca 1938 roku.

Kłopoty z postępującą chorobą oczu u majora Stefana Fabiszewskiego, dotychczasowego komendanta gdańskiej reduty, przyspieszyły decyzję szefa biura personalnego Ministerstwa Spraw Wojskowych o wyznaczeniu na to stanowisko innego starszego stopniem oficera. Wybór padł na majora Henryka Sucharskiego. Do formalnego objęcia przez niego dowództwa polskiej placówki wojskowej doszło 3 grudnia 1938 roku.

Większość autorów piszących o losach ostatniego komendanta składnicy zadawała pytanie: czy przeniesienie Sucharskiego do Gdańska było dla niego awansem zawodowym? Odpowiedź, wbrew powszechnemu przekonaniu, nie jest prosta. Z przebiegu dotychczasowej służby wojskowej wynika, że raczej tak. Wcześniej nie było mu łatwo otrzymać kolejne awanse na wyższy stopień oficerski. Dość rzec, że nominację na stopień majora otrzymał dopiero po dziesięcioletnim okresie oczekiwania. Widać, że nie mógł liczyć na zdecydowane poparcie u przełożonych. Jego wyjazd z Brześcia nad Bugiem do Gdańska – zdaniem zwolenników Sucharskiego – okazał się możliwy dzięki wysokim kwalifikacjom majora. Prawda jest inna.

Inny ważny fakt wynikający z przebiegu dotychczasowej służby wojskowej majora zadecydował o jego awansie na stanowisko komendanta Wojskowej Składnicy Tranzytowej. Istotną informacją jest, że Henryk Sucharski przeszedł przeszkolenie i praktykę w Oddziale II Sztabu Głównego WP, a jego przełożonym był tam podpułkownik Sobociński, późniejszy szef Wydziału Wojskowego Komisariatu Generalnego w WM Gdańsku, który go na to stanowisko wyznaczył. Zadziałała więc tu najprawdopodobniej znajomość Sucharskiego z Sobocińskim i jego szkolenie w II Oddziale. Zdolności wojskowe nie miały decydującego znaczenia przy jego wyborze na stanowisko komendanta WST.

Okazuje się jednak, że odpowiedzialne zadania Wojskowa Składnica Tranzytowa otrzymywała wtedy, gdy garnizon zabezpieczał polski transport broni i amunicji przez port gdański, a więc kiedy jeszcze nie było portu gdyńskiego.[29] Później jednak magazyny amunicyjne ustawione wzdłuż torów kolejowych stały puste. Należy pamiętać, że o wyjątkowej roli tej placówki w wojsku polskim świadczy fakt, że już od drugiej połowy lat dwudziestych była ona dość często kontrolowana (zgodnie z prawem przez prezydenta policji gdańskiej lub jednego z jego zastępców). Tuż przed wojną przez tereny Westerplatte nie prowadzono już żadnego tranzytu, obsada garnizonu zaś pozostawała na miejscu, broniąc praw II Rzeczypospolitej do Wolnego Miasta Gdańska.

Po przyjeździe Sucharskiego na Westerplatte, co miało miejsce w gorącym – wbrew grudniowym chłodom – okresie wzrastającego zagrożenia wybuchem wojny, nadrzędnym zadaniem komendanta było poprawienie zdolności do obrony placówki, powiększenie stanu osobowego jej załogi i rozbudowa dodatkowych umocnień polowych oraz przeszkód w terenie. Majorowi podporządkowani byli wszyscy żołnierze i pracownicy cywilni przebywający na terenie składnicy. Sucharski zaś podlegał szefowi Wydziału Wojskowego Komisariatu Generalnego Rzeczypospolitej.

W trzecim tygodniu marca 1939 roku załoga z Westerplatte została postawiona w stan ostrego pogotowia. Zaalarmowano wtedy również załogi okrętów floty wojennej. Od 18 marca cały dywizjon niszczycieli oraz dywizjon okrętów podwodnych pozostawał w stanie podwyższonej gotowości bojowej. Powodem były poczynania Hitlera, który szykował się do zbrojnej aneksji leżącej na Litwie Kłajpedy. Cztery dni później wyznaczone do tego celu okręty Kriegsmarine przeszły wzdłuż polskiego wybrzeża. Dodatkowym argumentem potwierdzającym słuszność podjęcia decyzji Kierownictwa Marynarki Wojennej (KMW) o wprowadzeniu stanu podwyższonej gotowości bojowej było prawdopodobne niebezpieczeństwo przyłączenia obszaru Wolnego Miasta Gdańska do III Rzeszy i zaatakowanie Westerplatte.

Kilka dni później – już po zajęciu Kłajpedy – jednostki niemieckie wracały trasą, którą przyszły. I ponownie w naszej flocie ogłoszono pełną gotowość. Były realne podstawy do obaw o składnicę. W kalendarzyku-notatniku majora Sucharskiego znaleziono luźną kartkę prawdopodobnie z tekstem depeszy, dotyczącej ewentualnej spodziewanej agresji Hitlera na Gdańsk. Pod datą 25 marca, godzina 10.25–10.30, czytamy:

Możliwość niezapowiedzianej wizyty okrętów wojennych niemieckich w Gdańsku. Wzmocnić obserwację, w razie zbliżania lub wchodzenia do portu meldować.

Pozorny spokój przyszedł dopiero wówczas, kiedy komendant został telegraficznie poinformowany o powrocie okrętów do baz w Niemczech.

Od wiosny na terenie WST zintensyfikowano prace nad opracowaniem planów obrony reduty. Podczas trwających przygotowań wojsk niemieckich do uderzenia na Polskę na terenie Wolnego Miasta prowadzone były akcje polityczne i militarne, których celem było doprowadzenie do wcielenia Gdańska do Rzeszy:

Rozpętano nieprzebierającą w środkach kampanię przeciwko miejscowym władzom polskim i mieszkającym w Gdańsku Polakom. Szczególnie szykanowano inspektorów celnych, polskich delegatów w Radzie Portu i Dróg Wodnych, polskich listonoszy. W połowie czerwca przybył do Gdańska hitlerowski minister propagandy Joseph Goebbels i wygłosił dwa przemówienia przepojone szowinizmem i nienawiścią do Polaków.[30]

Niepokojący rozwój wydarzeń na terenie Wolnego Miasta Gdańska – jak pisze Rafał Witkowski – spowodował, że po raz kolejny zaczęto rozmyślać nad możliwościami obronnymi składnicy. Zdawano sobie sprawę z ograniczeń własnych sił i środków, które pozwalały jedynie na krótkotrwały opór przy zmasowanych atakach oddziałów gdańskich:

Dla zapewnienia skuteczności obrony do czasu nadejścia odsieczy polskich oddziałów wojskowych z Pomorza należało rozbudować system umocnień w terenie, zwiększyć ilość posiadanych środków walki oraz powiększyć liczebność załogi. Zgodnie z tymi ustaleniami opracowany został plan obrony, zatwierdzony następnie przez Sztab Główny w Warszawie.[31]

Do końca sierpnia zakończono takie prace budowlane, jak: tworzenie przeszkód saperskich, przerzedzenia lasu, postawienie kilkurzędowych zasieków z drutu kolczastego, budowa stanowisk ogniowych czy placówek. Większość robót prowadzono wyłącznie w nocy, przy zachowaniu jak najdalej idących środków ostrożności. W dzień prace przerywano, a obiekty dokładnie maskowano.

Nadal nie rozwiązano jeszcze kwestii, jak zapewnić żołnierzom niezbędne uzbrojenie artyleryjskie i amunicję. Szczególnie palący był problem broni ciężkiej. Jeszcze na jesieni 1938 roku udało się przemycić na teren składnicy dwa działka przeciwpancerne kalibru 37 mm, a wiosną następnego roku dostarczyć w częściach armatę typu rosyjskiego wzór 02/26, kalibru 76 mm[32] i cztery moździerze Brandta kalibru 81 mm ze sprzętem optycznym niemieckiej firmy „Zeiss”. I była to praktycznie cała cięższa broń, jaką mieli do dyspozycji polscy obrońcy reduty. W zamyśle przewidywano dozbrojenie Westerplatte w 4 przeciwlotnicze działa lub karabiny maszynowe. Plany te nie zostały zrealizowane. Oprócz wspomnianej broni ciężkiej dysponowano jeszcze następującym uzbrojeniem: 16 ckm, 17 rkm, 8 lkm (liczby sztuk broni maszynowej mogą odbiegać od liczb podawanych przez świadków wydarzeń), 160 karabinów, 40 pistoletów i około 1000 granatów ręcznych, zaczepnych i obronnych.

Na kilka dni przed wojną gdańskie oddziały SS przejęły i skonfiskowały na stacji Przeróbka w pobliżu Westerplatte transport hełmów, masek przeciwgazowych, około 2000 granatów ręcznych, kilkaset zapalników do amunicji artyleryjskiej i moździerzy, materiały wybuchowe o łącznej masie 2,5 tony, lekarstwa, środki opatrunkowe i komplet chirurgicznych narzędzi polowych.

Wróćmy jednak do działalności majora Sucharskiego. Trzeba przyznać, że od momentu, kiedy został komendantem WST, włożył dużo pracy i wysiłku, aby wzmocnić obronę Westerplatte. Dzięki pomocy swego zastępcy i pozostałych oficerów udało mu się poprawić system łączności i alarmowy.

W 1939 roku, choć miał czterdzieści jeden lat, Sucharski nadal pozostawał w stanie kawalerskim. Ani matce, ani najmłodszej siostrze Annie nie udało się nakłonić go do ożenku. Zdaniem Stanisławy Górnikiewicz-Kurowskiej, broniącej dobrego imienia komendanta od wielu lat, major darzył poważnym uczuciem panią Wiktorię Krotochwil, nauczycielkę w jednej ze szkół w Brześciu nad Bugiem, którą poznał w 1937 roku na balu maskowym w Twierdzy Brzeskiej.[33] Ona sama tak po latach wspominała swoją sympatię:

Był […] elegancki, uprzejmy, delikatny. Kochał swój kraj, bardzo kochał rodzinę, mówił o tym w sposób budzący szacunek. Oczywiście w moim wydaniu było to raczej rosnące uwielbienie. Niejednokrotnie siedzieliśmy razem całymi godzinami i on milczał. Ale właśnie tak nam było bardzo dobrze. […] Rzadko widywaliśmy się, bo dużo czasu zajmowało mu wojsko. Miał bardzo dużo pracy, nie było w tej naszej znajomości w Brześciu miejsca na teatr, na kino.

[…] Był zgrabny, szczupły, zawsze elegancki, uważający na siebie nawet w ruchach, w gestach. Nie było w nim niczego, co nie pasowałoby do niemal idealnej postaci, sylwetki oficera. Myślę, że miał to we krwi, ale też i bez wątpienia o to dbał. Takie cechy mogły mi się tylko podobać, dlatego go pokochałam. Tak! Na pewno pokochałam człowieka o wielkim sercu i szlachetnego. […] Nie należał do ludzi wesołych, dowcipnych, to raczej ja przy nim wyglądałam na trzpiotkę. Zauważyłam jednak, że chyba ta moja wesołość mu odpowiadała, była jakby uzupełnieniem jego powagi. Dobrze nam było we dwoje. Prowadziliśmy nieraz dyskusje dotyczące spraw poważnych i bardzo imponowała mi jego dojrzałość, pewność sądów, logika myślenia, precyzja wypowiedzi. […] W tych naszych rozmowach niewiele było o małżeństwie, o wspólnej przyszłości. Prawie wszystko, o czym mówił, z czym wiązał nadzieje, co wywoływało jego ożywienie, zainteresowanie – dotyczyło spraw wojskowych i najchętniej o tym rozmawiał.[34]

W grudniu 1937 roku kapitan Franciszek Dąbrowski, oficer, który niemal 5 poprzednich lat służył w 29. Pułku Piechoty w Kaliszu, został skierowany na Westerplatte. Tam też został dowódcą oddziału wartowniczego i zastępcą komendanta Wojskowej Składnicy Tranzytowej. Wypełniał swe obowiązki z ogromnym poświęceniem, aż do momentu ogłoszenia kapitulacji Westerplatte. Pierwszym jego przełożonym na Westerplatte był major Stefan Fabiszewski, którego później zastąpił major Sucharski. Dąbrowski, młodszy o sześć lat od ostatniego komendanta składnicy, tak scharakteryzował Sucharskiego:

Na miejsce mjr. Fabiszewskiego otrzymaliśmy na komendanta składnicy mjr. Henryka Sucharskiego. Był to żołnierz, który końcowy okres pierwszej wojny światowej odbył w szeregach armii austriackiej jako jednoroczny aspirant oficerski. Za udział w kampanii 1918–1920 odznaczony był Krzyżem Virtuti Militari oraz Krzyżem Walecznych. Pracował pewien okres czasu razem z ppłk. Sobocińskim w Sztabie Generalnym w Warszawie. Był to człowiek o szerszym horyzoncie myślowym. Przeciwnik reżimu sanacyjnego, o bardzo twardych i bezwzględnych zasadach żołnierskich.[35]

Franciszek Dąbrowski urodził się 17 kwietnia 1904 roku w Budapeszcie. Jego ojcem był Romuald, szlachcic i oficer armii austro-węgierskiej, matką węgierska baronówna Elżbieta z domu Broulik, wywodząca się z rodziny uzdolnionej artystycznie. Miał czternaście lat, gdy jesienią 1918 roku przyjechał do Krakowa. Było to pierwsze spotkanie nastoletniego Franciszka z Ojczyzną. Ten późniejszy westerplatczyk zamiłowanie do służby wojskowej wyniósł z domu rodzinnego (jego młodszy brat Romuald także zdecydował się na służbę wojskową). Córka kapitana Dąbrowskiego, pani Elżbieta Hojka (wszystkie jej relacje wykorzystane w niniejszej książce podpisała nazwiskiem panieńskim), tak wspomina po latach swojego ojca i wuja:

Nie miałam nigdy wątpliwości, dlaczego Ojciec i Jego brat Romuald oddali się służbie wojskowej. Było to dla mnie oczywiste, albowiem ciążyły na nich nie tylko wojskowe tradycje rodzinne sięgające (choć po kądzieli) gen. Jana Henryka Dąbrowskiego, ale także patriotyczne wychowanie w domu rodzinnym w kulcie polskich tradycji, umiłowania Ojczyzny oraz szacunku dla munduru. To przecież także dzięki dziadkowi Ojciec znał język ojczysty, mimo że na co dzień musiał używać języka węgierskiego, a potem, nieco później – w Wiedniu, niemieckiego.[36]

Ojciec Franciszka, Romuald, był kadetem, a później oficerem w armii austro-węgierskiej. W 1921 roku w randze pułkownika Wojska Polskiego dowodził 35. Brygadą. Kilka lat później dosłużył się stopnia generała brygady. Będąc już w stanie spoczynku, osiadł na stałe w okolicy rodzinnych włości w Stanisławowie. Ten kawaler Virtuti Militari, czterokrotnie odznaczony Krzyżem Walecznych zginął w tragicznych okolicznościach w zaryglowanym wagonie w czasie transportu na Syberię w grudniu 1939 roku. Żona generała zmarła z wycieńczenia w Kazachstanie.[37]

Sięgając do nielicznych wspomnień z lat dziecięcych i młodzieńczych Franciszka niewiele jesteśmy w stanie powiedzieć o jego dorastaniu. On sam zostawił po sobie zaledwie kilka lakonicznych wspomnień. W zbiorach Centralnego Archiwum Wojskowego w Warszawie teczka personalna Dąbrowskiego z okresu przedwojennego zawiera tylko kilka dokumentów oraz własnoręcznie przez niego napisany życiorys.[38] Okazuje się, że mając sześć lat podjął naukę w szkole ludowej w Budapeszcie, a następnie kontynuował w Wiedniu. Podczas działań wojennych Romuald Dąbrowski wyjechał na front, a jego syn został umieszczony w wojskowej niższej szkole realnej w Enns[39] w Austrii.

Już po zakończeniu pierwszej wojny światowej rodzina Dąbrowskich przeniosła się na stałe do Krakowa. Tam też rodzice posłali starszego syna do krakowskiego Korpusu Kadetów nr 1 w Łobzowie. 24 czerwca 1921 roku Franciszek zdał egzamin maturalny we Lwowie. Zgodnie z zapisem na świadectwie dojrzałości, ów dokument umożliwiał młodemu Dąbrowskiemu podjęcie studiów uniwersyteckich. Świeżo upieczony maturzysta pragnął jednak kultywować rodzinne tradycje. Jeszcze w tym samym roku wstąpił do Szkoły Podchorążych w Warszawie. Dwa lata później, mając zaledwie dziewiętnaście lat, ukończył szkołę z 27. lokatą i otrzymał nominację na pierwszy stopień oficerski. Młody podporucznik został wyznaczony na dowódcę plutonu w 3. Pułku Strzelców Podhalańskich w Bielsku. Przez kolejnych osiem lat służył w pułku bielskim, awansując w sierpniu 1925 roku do stopnia porucznika. Objął wtedy stanowisko dowódcy kompanii. Podczas pierwszych lat służby wojskowej doskonalił swoje kwalifikacje, o czym świadczy udział w sześciomiesięcznym kursie w Centralnej Szkole Strzelniczej w Toruniu w 1924 roku.

Od marca 1931 roku do września 1932 roku oddelegowano go do batalionu szkolnego podchorążych piechoty w Biedrusku koło Poznania. Przyjął tam dowództwo plutonu i został wykładowcą-instruktorem broni i terenoznawstwa w kompanii karabinów maszynowych.

Jeszcze w okresie pobytu Franciszka Dąbrowskiego w Warszawie przylgnął do niego przydomek „Kuba”. Tak wyjaśnia to Elżbieta Hojka:

Od dziecka przyzwyczajony wraz z bratem do siodła i koni był ich wielkim miłośnikiem. Od imienia konia, którego miał w czasie pełnienia służby w Szkole Podchorążych w Warszawie, przywarł do Ojca przydomek – KUBA i nikt z kolegów i przyjaciół nie nazywał Go inaczej. Jedynie dla matki swojej pozostał z węgierska brzmiąco – FERIM.[40]

W latach 1932–1937 służył Dąbrowski w 29. Pułku Piechoty w Kaliszu. Dowodził tam początkowo szkolnym plutonem, a w końcu kompanią 29. Pułku Strzelców Kaniowskich. Z początkiem 1935 roku awansował na stopień kapitana. Jednak dopiero koniec roku 1937, gdy został przeniesiony do Gdańska, okazał się momentem przełomowym w jego karierze oficerskiej.

Chociaż brak jest na jego temat opinii spisanych przez wcześniejszych dowódców, kapitan Dąbrowski niewątpliwie posiadał wysokie kwalifikacje zawodowe i walory osobiste. Świadczy o tym decyzja o wyznaczeniu go na stanowisko zastępcy komendanta Wojskowej Składnicy Tranzytowej na Westerplatte. Dysponujemy opiniami z 1937 roku, które wystawili młodemu oficerowi ówczesny dowódca WST major Stefan Fabiszewski i podpułkownik dyplomowany Wincenty Sobociński, szef Wydziału Wojskowego Komisariatu Generalnego Rzeczypospolitej w Gdańsku. Pierwszy z nich w relacji z połowy lat pięćdziesiątych tak scharakteryzował Dąbrowskiego:

Miałem rzadki przywilej dobierania współpracowników. W takich wypadkach procedura była następująca: udawałem się osobiście do biura personalnego M.S. Wojsk. [Ministerstwa Spraw Wojskowych] i w referatach przeglądałem roczne listy kwalifikacyjne, wybierałem najlepszego spośród najlepszych. W ten sposób wybrałem kapitana Franciszka Dąbrowskiego. Jego wysokie kwalifikacje potwierdziła całoroczna służba ze mną. Dąbrowski był wzorowym żołnierzem, lubianym przez podwładnych. Wysoko oceniłem jego lojalność i obowiązkowość.[41]

Podobną opinię przedstawił pułkownik Sobociński, który wnioskując o przyznanie kapitanowi odznaczenia państwowego, uważał, że jest to:

Oficer oddający się całą duszą swemu zawodowi, poświęcając wszystkie swe siły dla podniesienia stanu wyszkolenia żołnierzy. Wyróżnia się pracowitością i troskliwą opieką nad żołnierzem, zwłaszcza poza służbą. Wykonując swe obowiązki na stanowiskach instruktora i wykładowcy w szkołach podchorążych rezerwy oraz na stanowisku dowódcy kompanii karabinów maszynowych, dzięki swej gorliwości osiągał zawsze bardzo dobre rezultaty wyszkoleniowe, czym przyczyniał się do podniesienia wartości bojowej żołnierza.[42]

Do najważniejszych obowiązków Dąbrowskiego należało szkolenie żołnierzy z zakresu obrony obiektów na zamkniętym terenie placówki. Poza tym przeprowadzał odprawy z dowódcami wart, zaznajamiał patrole i ronty oficerskie z obiektami oraz rejonami obserwacji i podsłuchu.[43] Kapitan Franciszek Dąbrowski był dwunastym z kolei dowódcą oddziału wartowniczego w latach 1926–1939.[44]

Sucharski i Dąbrowski nie mieli wątpliwości, na który punkt obrony nieprzyjaciel skieruje w razie konfliktu swój atak. Obaj wskazywali na wschodnie tereny placówki od strony Wisłoujścia. To właśnie tam dzięki gęsto porośniętemu terenowi agresor mógł liczyć na to, że bez większych przeszkód podejdzie pod mur polskiej składnicy wojskowej. Specyficzne warunki terenowe pozwalały na wprowadzenie tam do walki około dwóch kompanii wspartych artylerią, czołgami i pociągiem pancernym.

Nieco korzystniej pod względem warunków obronny przedstawiała się sytuacja od strony południowej i zachodniej. Niemcy, decydując się na przeprawę przez kanał, mieli możliwość wysadzenia desantu. Było to jednak ryzykowne, ponieważ obrońcy mogli skutecznie udaremnić atak, otwierając ogień z broni maszynowej. Polacy obawiali się wysokich budynków w Nowym Porcie, z których nieprzyjaciel mógł obserwować cały teren składnicy oraz prowadzić ostrzał z karabinów maszynowych, moździerzy lub lekkich działek.

Pozostawała jeszcze groźba ostrzału artyleryjskiego z morza. W tym wypadku można się było go spodziewać z południowego wschodu. Bombardowanie artyleryjskie prowadzone z innych kierunków narażałoby własne oddziały na poważne straty i zagrażało zabudowaniom portowym i pobliskim osiedlom.

Podczas przygotowań planu obrony Westerplatte w następujący sposób przydzielono zadania: odpowiedzialnym za obronę całości garnizonu był major Henryk Sucharski, dowódcą obrony koszar i pierścienia wewnętrznego (wartowni) – kapitan Franciszek Dąbrowski, dowódcą obrony odcinka południowego i placówki „Prom” – trzydziestoletni porucznik Leon Pająk, dowódcą obrony odcinka północno-zachodniego i placówki „Przystań” – najmłodszy z kadry oficerskiej podporucznik Zdzisław Kręgielski, dowódcą odwodu – służący od dwudziestu jeden lat w Wojsku Polskim chorąży Edward Szewczuk. Odpowiedzialnym za tzw. grupę techniczną, której zadaniem była naprawa różnych urządzeń, głównie sieci telefonicznej na wypadek walk, został porucznik rezerwy Stefan Grodecki, były student Politechniki Gdańskiej na wydziale budowy maszyn i elektroniki.

Zgodnie z pierwotnym planem obrony do osłony pierścienia zewnętrznego WST planowano użyć jednej trzeciej sił. Pozostałe oddziały tworzyły załogę koszar i wartowni oraz obsługę broni towarzyszącej. Według wcześniejszych rozkazów żołnierze garnizonu mieli odpierać ataki nieprzyjaciela przez sześć godzin (później podwyższono ten limit do dwanastu godzin), potem miała nadejść pomoc tzw. korpusu interwencyjnego pod rozkazami generała brygady Stanisława Skwarczyńskiego, dowodzącego 13. i 27. Dywizją Piechoty. Akcja korpusu była uzasadniona tylko wtedy, gdyby działania niemieckie ograniczyłyby się tylko do Gdańska. W sytuacji konfliktu zbrojnego Niemiec z Polską udział dwóch dywizji w operacji na terenie Gdańska tracił sens operacyjny.[45]

Czy Sucharski bezgranicznie ufał swemu zastępcy? Pytanie z pozoru bezsensowne, jednak jak się okazuje, nie do końca. Zdaniem Wojciecha Bugajskiego, szwagra ostatniego komendanta, kapitan Dąbrowski podobno był bardzo zawiedziony tym, że w grudniu 1938 roku sam nie otrzymał nominacji na dowódcę Wojskowej Składnicy Tranzytowej. Wręcz jest przekonany (na podstawie czyich informacji?), że Dąbrowski nie był godny zaufania z powodu zamiłowania do… alkoholu i towarzystwa kobiet![46] W swojej wypowiedzi dla prasy Bugajski posunął się nawet do stwierdzenia, że Sucharski bał się, żeby w Gdańsku jakaś panna nie wyciągnęła od kapitana informacji natury wojskowej. W wywiadzie z dziennikarzem tygodnika „Angora”, powiedział także:

Oficerowie, z Dąbrowskim na czele, całe godziny grali w karty. Heniek nie grał. Trzymał się na uboczu. Nie zgadzali się od początku. Dąbrowski miał żal do Heńka, że ten nie wtajemniczył go w rozkaz, który kazał trwać na placówce 24 godziny[?]. Dąbrowski był zwolennikiem silnej dyscypliny i karania żołnierzy. Sucharski zamiast karać, wolał tłumaczyć.[47]

Z przytoczonych słów wynika, że kapitan Dąbrowski nie zasługiwał na miano wzorowego i solidnego oficera. Z taką opinią nie zgadza się jednak ówczesny podporucznik Zdzisław Kręgielski. Gdy na początku sierpnia 1939 roku przybył on na Westerplatte, został powitany przez kapitana szczerze i serdecznie, wzbudzając sympatię. Kręgielski, do niedawna jeszcze oficer 69. Pułku Piechoty w Gnieźnie, zauważył, że szeregowi i podoficerowie odnosili się do Dąbrowskiego z pełnym szacunkiem i zaufaniem:

Wyczuwałem wojskową sympatię i rodzaj poufałości, jaką zwykli darzyć podwładni tych przełożonych, którzy potrafili zyskać sobie ich pełny szacunek.[48]

Wojciecha Bugajskiego nie przekonują te słowa, gdyż uważa, że zastępca dowódcy Wojskowej Składnicy Tranzytowej lekceważąco traktował swoje obowiązki służbowe. W mało przekonujący sposób dowodzi, że z szóstki oficerów będących na Westerplatte jedynie major Sucharski był prawym i uczciwym żołnierzem. Reszta oficerów większość czasu spędzała na… grze w karty. Przy wygłaszaniu podobnych twierdzeń należy je prezentować możliwie bezstronnie. Nie powinno się przy tym pomijać opinii innych.

Nie podlega jakiejkolwiek dyskusji fakt, że Henryk Sucharski przejął od majora Fabiszewskiego dowodzenie placówką amunicyjną, której załoga była dobrze wyszkolona. Duży w tym udział kapitana Franciszka Dąbrowskiego. Okazuje się, że już od samego początku pobytu na Westerplatte ochoczo wypełniał obowiązki dowódcy oddziału wartowniczego i zastępcy komendanta WST. Powierzone mu zadania wykonywał energicznie i z oddaniem. Jako specjalista od broni maszynowej prowadził szkolenia podległych mu żołnierzy w obronie obiektów składnicy. Poświęcał wiele czasu na przygotowanie załogi Westerplatte do ewentualnej napaści. Dzięki ćwiczeniom żołnierze osiągnęli pełną gotowość bojową w ciągu 2–3 minut od momentu jej ogłoszenia.

Wysokich przymiotów charakteru kapitana nie negują współcześni badacze historii. Komandor Walter Pater na łamach miesięcznika „Bandera”, czasopisma Marynarki Wojennej, tak pisze:

Wszystkie walory Dąbrowskiego oraz wyszkolonej przez niego załogi, a także przygotowanego do obrony terenu Westerplatte uwidoczniły się z całą ostrością podczas dramatycznej obrony tej placówki. […] Rozkazy i polecenia przekazywał swoim podwładnym głosem tak opanowanym, jakby nie usłyszał odgłosów walki. To, że był śmiertelnie znużony, widać było tylko na jego twarzy, mimo to wzorowo wypełniał swoje obowiązki.[49]

Jest niemal pewne, że major Henryk Sucharski wszedł w posiadanie informacji o prawdopodobnej dacie ataku Niemców na Westerplatte! Tak przynajmniej uważa plutonowy rezerwy Mieczysław Wróbel, celowniczy działka przeciwpancernego kalibru 37 mm. Wiadomość tę należy uznać za sensacyjną.[50] Dlaczego nie poinformował o tym swojego zastępcy? Jakie motywy kierowały komendantem, który na kilkanaście godzin przed rozpoczęciem wojny zataił przed Dąbrowskim beznadziejne położenie, w jakim się znaleźli i do samego końca postanowił nie wyjawiać szczegółów?

Cofnijmy się do dnia poprzedzającego wybuch wojny. Wizytę na Westerplatte złożył podpułkownik dyplomowany Wincenty Sobociński. Podczas spotkania z kadrą oficerską poinformował o trudnej sytuacji składnicy z powodu poważnego wzmocnienia sił niemieckich w Gdańsku. Jednocześnie dodał, że Naczelny Wódz, marszałek Edward Rydz-Śmigły, żąda od nich nie sześcio- A.Z., ale dwunastogodzinnej obrony. Dopiero potem miała przyjść odsiecz. Oddajmy głos podporucznikowi Kręgielskiemu:

31 sierpnia, gdy przyszedłem na obiad do kasyna, zastałem tam również podpułkownika Sobocińskiego. Twarze majora Sucharskiego i kapitana Dąbrowskiego były poważne. Niemniej jednak obiad upłynął w bardzo miłym nastroju. W pewnym momencie podpułkownik wstając z miejsca podjął kieliszek i powiedział: „Nie wiemy, kiedy się zobaczymy, ale mam do was jedną prośbę: nie dajcie się zaskoczyć”. Potem podszedł do mnie i odezwał się: „Z wszystkimi jestem po imieniu, tylko nie z tobą „Mały” (moje przezwisko na Westerplatte), dlatego piję z tobą za braterstwo, ażebyś pamiętał, że jesteśmy wszyscy jak w jednej rodzinie i jak jedna rodzina musimy się wspólnie wspierać.

W tym momencie uświadomiłem sobie, jak blisko jest niebezpieczeństwo i jakich wartości potrzeba, ażeby podołać nierównej walce. Pod koniec obiadu podpułkownik jeszcze raz zwrócił się do nas z ostatnim apelem: „Pamiętajcie, nie dajcie się zaskoczyć, a jeżeli wytrzymacie 12 godzin, to gdy losy na to pozwolą, całą załogę ozłocimy”. Następnie poprosił mnie do osobnego pokoju i tam w bardzo serdecznych słowach zwrócił się do mnie: „Słuchaj, »Mały«, mówię z tobą jak z oficerem i mężczyzną – mała nadzieja na uratowanie życia. Bijecie się o honor żołnierski i polski Gdańsk. Wasza postawa zadecyduje, jak was będzie sądziła przyszłość. […] Ty bądź przygotowany na najgorsze i jeszcze raz pamiętaj, nie daj się zaskoczyć. Przewaga po tamtej stronie jest olbrzymia. Jestem przekonany, że potrafisz wspólnie z innymi udźwignąć i wypełnić to trudne zadanie, że będziecie bronili się 12 godzin”.[51]

Czy tych kilku oficerów, goszczących obiadem szefa Wydziału Wojskowego, domyślało się prawdziwego celu wizyty? Jest raczej mało prawdopodobne, że zostali poinformowani o tzw. planie interwencji gdańskiej, o jego kolejnych modyfikacjach i kompletnym załamaniu się w ostatnich dniach sierpnia 1939 roku. Te szczegóły mogły być znane komendantowi Wojskowej Składnicy Tranzytowej i ewentualnie jego zastępcy. Plan interwencji gdańskiej powstał jeszcze w 1935 roku i przewidywał lokalną demonstrację zbrojną na wypadek spodziewanego puczu niemieckiego w Gdańsku. Ostatnia korekta planu z początku sierpnia 1939 roku zakładała zdecydowaną interwencję – uderzenie siłami dwóch dywizji piechoty z rejonu Skarszew i Tczewa oraz opanowanie wzgórz morenowych aż po Wrzeszcz. Ze względu na sąsiedztwo wojsk hitlerowskich rozlokowanych w Prusach Wschodnich akcję tę miały ubezpieczać pułk piechoty z dywizjonem artylerii od wschodu oraz pułk kawalerii dozorujący Wisłę na północ od Tczewa. W skład Korpusu Interwencyjnego pod dowództwem generała Skwarczyńskiego wchodziły 13. i 27. Dywizje Piechoty.

Zaledwie w kilka tygodni po tym, jak przeprowadzono modyfikację planu, nie było wątpliwości, że wybuchnie wojna z Niemcami, sztaby wycofały się więc z realizacji planu interwencji gdańskiej. Dywizje generała Skwarczyńskiego otrzymały inne zadania, całkowicie niezwiązane z atakiem na Gdańsk. Wobec miażdżącej przewagi okrętów Kriegsmarine na Bałtyku nie było możliwe udzielenie jakiegokolwiek wsparcia żołnierzom Sucharskiego od północy. Właśnie takimi informacjami dysponował podpułkownik Sobociński.

O prawdziwym celu wizyty podpułkownika Sobocińskiego na Westerplatte porucznik Stefan Grodecki, jeden z byłych oficerów garnizonu, dowiedział się dopiero dwadzieścia dwa lata po wojnie z osobistej relacji majora Fabiszewskiego. Wcześniej, we wrześniu 1960 roku, na łamach londyńskiego „Tygodnika Polskiego”, major stwierdził:

Rano 31 sierpnia mjr Jan Henryk Żychoń,[52]szef ekspozytury Oddziału II Sztabu Głównego Wojska Polskiego, ostrzega ppłk. Sobocińskiego, że w ciągu 24 godzin należy oczekiwać ataku na Westerplatte, oraz przekazuje informację o sytuacji ogólnej i koncentracji gdańskich formacji w Wisłoujściu i Nowym Porcie.[53]

Sobociński, narażając się na ryzyko aresztowania, wyruszył na Westerplatte przejeżdżając przez rejon koncentracji i pozycje wyjściowe gdańskiego batalionu SS-Heimwehr. O beznadziejnej sytuacji garnizonu poinformował majora Sucharskiego. Pułkownik podczas rozmowy z komendantem w cztery oczy niczego nie ukrywał: wobec zdecydowanej przewagi niemieckiej żołnierze WST nie mogli liczyć na wzmocnienie lub wsparcie obrony placówki.

Co zrobił major Henryk Sucharski, nie mając już wątpliwości co do beznadziejnego położenia składnicy? Z zachowanych wspomnień czterech oficerów (Dąbrowskiego, Pająka, Grodeckiego i Kręgielskiego) wiemy, że nie znali oni prawdziwego powodu wizyty Sobocińskiego. Mieli jedynie co do tego pewne podejrzenia. Wspomina kapitan Franciszek Dąbrowski:

[…] w godzinach popołudniowych przybywa do nas po raz ostatni sympatyczny ppłk Sobociński. Żywo interesuje się naszymi przygotowaniami i życiem załogi, siląc się przy tym na wesoły, pogodny nastrój – co wobec prostolinijnego charakteru, jaki posiadał, nie bardzo mu się udaje.

Żegnał nas tym razem przez znacznie dłuższy uścisk dłoni, nie mogąc na poważnej twarzy wymusić uśmiechu. Spojrzał nam dłużej niż zwykle w oczy i zaznaczając, że granica polsko-gdańska obstawiona jest sześcioma naszymi dywizjami, ostrzegał, byśmy się nie dali zaskoczyć i bronili Westerplatte przez dwanaście godzin.[54]

O decyzji Naczelnego Wodza, który zdecydował pozostawić osamotnioną redutę bez udzielenia wsparcia, Sucharski nie powiedział żadnemu z podkomendnych. Miał dzięki temu nadzieję zachować spokój w szeregach obsady garnizonu. W trosce o morale major zataił, że po dwunastogodzinnej zażartej obronie zmuszony będzie podjąć decyzję o kapitulacji. Trudno dziś spekulować, jak zachowałby się kapitan Dąbrowski i inni oficerowie, gdyby komendant nie pozostawił ich w całkowitej nieświadomości co do zaistniałej sytuacji. Sucharski zamierzał wypełnić rozkaz marszałka Edwarda Rydza-Śmigłego – wytrwać 12 godzin. Po dotrzymaniu przyrzeczenia nie wahał się z podjęciem decyzji o kapitulacji. Komendant WST nie brał pod rozwagę, że zarówno pozostali oficerowie, jak i część żołnierzy wyrażą swój sprzeciw i zbuntują się przeciwko przedwczesnemu zaprzestaniu obrony. Henryk Sucharski uważał się za człowieka silnego psychicznie. Uczestniczył przecież w wielu walkach, a za odwagę i waleczność został uhonorowany wysokim odznaczeniem.

Żołnierze reduty wierzyli bezgranicznie swojemu komendantowi. Czekali na odsiecz z morza lub lądu. Kapitan Dąbrowski, nie dysponując żadnymi wiarygodnymi informacjami o tym, że na pomoc z zewnątrz nie ma co liczyć, pragnąc podtrzymać wysokie morale wśród żołnierzy, zapewniał ich o bliskiej odsieczy. Pozostawieni własnemu losowi, decydując się na kontynuowanie walki, mogli zginąć wszyscy. Major Henryk Sucharski nie był posągiem, lecz człowiekiem. Nie chciał nadaremnych ofiar. Po prostu uznał, że po wypełnieniu rozkazu i kilkunastogodzinnej obronie nie będzie sensu bronić pustych i od dawna nieużywanych magazynów amunicyjnych. Zabrakło mu jednak odwagi, by przyznać się przed kolegami oficerami, że jeszcze przed pierwszymi salwami artyleryjskimi niemieckiego pancernika SCHLESWIG-HOLSTEIN wiedział o beznadziejnym położeniu składnicy. Dlaczego nigdy nie wyjawił tej prawdy?

Pozostaje jednak sprawa honoru żołnierskiego. Dopóki istniał choć cień nadziei, należało pokazać światu, Niemcom, a nade wszystko społeczeństwu polskiemu, że żołnierz polski nie odda Westerplatte bez walki. Takie przekonanie wyrażała walcząca załoga Wojskowej Składnicy Tranzytowej. Odmienne zdanie po 2 września miał major Henryk Sucharski.

Major załamał się pierwszy

Po bombardowaniu (2 września [1939 roku], w sobotę po południu), [major Henryk] Sucharski kazał wywiesić białą flagę. Palono dokumenty w piwnicy.[55]Dąbrowski się nie zorientował, że był taki rozkaz, że biała flaga już wisi. Gdy tylko doszło to do niego – natychmiast flagę zdjął. [?]