Strona główna » Dla dzieci i młodzieży » Winnetou. Tom I

Winnetou. Tom I

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7623-966-8

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Winnetou. Tom I

Głośna powieść o niezliczonych przygodach wodza Apaczów Winnetou. Jest zarazem historią wzruszającej przyjaźni między Indianinem i Old Shatterhandem. Początkowo wszystko wskazuje na to, że dzieli ich zbyt wiele różnic. Old Shatterhand zajmuje się pomiarami pod budowę linii kolejowej, a Winnetou planuje napad na mierniczych. Jednak ich losy się złączą. Czerwonoskóry wojownik i biały traper zostaną parą najsławniejszych bohaterów Dzikiego Zachodu. Pamięć o ich szlachetnych czynach przetrwa, mimo że jednemu z nich przeznaczone będzie odejść.

Seria Książka do plecaka zawiera starannie wybrane powieści autorstwa Hanny Ożogowskiej, Karola Maya, Aleksandra Dumasa, Thomasa Mayne Reida i Waltera Scotta. Jest przeznaczona zarówno dla młodych, jak i dojrzałych czytelników, którzy nie zapominają o spakowaniu książek przed wyjazdem na wakacje lub krótką weekendową podróż. Dwadzieścia jeden tytułów tej serii zadowoli nawet najbardziej wybrednych wędrowców. Z pewnością pochłoną ich opowieści o dawnym PRL-u, Dzikim Zachodzie, XVII-wiecznej Francji i XVIII-wiecznej Szkocji. Zafascynują opisy Himalajów, niekończących się prerii, francuskiego dworu Ludwika XIII, a także mrocznej atmosfery szkockiego zamku. Każda z książek jest doskonałym uzupełnieniem rozpoczętej podróży, stanowiąc jedną z jej ważniejszych atrakcji.

Polecane książki

W ostatnich dniach drugiej wojny światowej esesmani ładowali złoto, dewizy i klejnoty do pociągów, samochodów i na ciężarówki, a potem ruszali w austriackie góry. Tam ukrywali zrabowane przez nich łupy, by nie wpadły w ręce aliantów, i uciekali. Intensywne śledztwo...
Jednym z najistotniejszych rodzajów ryzyka, które oddziaływuje na firmę jest tzw. ryzyko strategiczne, stanowiące główny temat niniejszego opracowania. Waga podjętego tematu wynika często z niedostrzegania lub niedoceniania przez instytucje niebezpieczeństw, jakie niesie ryzyko strategiczne, a przed...
Jedzenie pełni ogromnie ważną rolę w życiu Francuzów. Jakość potraw ma swoje źródło w niespotykanej dbałości o surowiec. Prawdziwy kuchmistrz, choćby ten domowy, nie szuka mięsa czy warzyw w supermarkecie, jeśli tylko może, kupi je na pobliskim bazarku lub u znanego, pewnego sprzedawcy. Następny...
Opanuj tremę, wykorzystaj mowę ciała i techniki perswazji. Stwórz przekonujące wystąpienie!Poznaj sekrety doświadczonego mówcy i naucz się występować w sposób interesujący i błyskotliwy! Opanuj tremę i świadomie używaj mowy swego ciała. Wykorzystaj techniki perswazji przydatne w kontakcie zarówno z ...
Jeśli chcesz walczyć o to, co najważniejsze, zapomnij o słowie „kompromis” Po rozwiązaniu Armii Krajowej dwaj prowadzący działalność partyzancką bracia, sierżant Antoni, ps. Dusza, oraz kapral Wojtek, ps. Mężny, muszą podjąć niełatwą decyzję: czy uznać marionetkowy rząd, przywieziony na...
Projekty europejskie, czyli projekty współfinansowane ze środków Unii Europejskiej, stają się trwałym elementem wspomagającym rozwój gospodarczy i społeczny w Polsce. Jednym z najważniejszych problemów jest kwestia właściwego przygotowania przedsięwzięć do realizacji, w tym skutecznego i efektywn...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Karol May

KAROL MAY

Winnetou

Tom 1

ISBN: 978-83-7623-966-8

Wydawnictwo Zielona Sowa

Kraków

Tytuł oryginału

Winnetou

Redaktor serii

Iwona Misiak

Korekta

Teresa Lachowska

Ilustracja na okładce

Edyta Stajniak

Układ typograficzny i projekt okładki

Piotr Hrehorowicz

Skład i łamanie

Inter Line s.c.

© Copyright by Wydawnictwo Zielona Sowa Sp. z o.o., 2009

Wydawnictwo Zielona Sowa Sp. z o.o.

30-404 Kraków, ul Cegielniana 4A

tel./fax(012) 266-62-94

tel. (012) 266-62-92

www.zielonasowa.pl

wydawnictwo@zielonasowa.pl

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu

ROZDZIAŁ I | Greenhorn

Czy wiesz, Szanowny Czytelniku, co to jestgreenhom,określenie wysoce złośliwe i uchybiające?

Greento „zielony”, ahorn– „róg, rożek”.Greenhornto „zielony”, a więc niedojrzały, niedoświadczony człowiek, który musi ostrożnie wysuwać naprzód różki, jeśli się nie chce narazić na niebezpieczeństwo kpin, słowem – żółtodziób.

Greenhornto człowiek, który nie wstaje z krzesła, gdy chce na nim usiąśćlady,i pozdrawia pana domu, zanim się ukłoni paniom. Przy nabijaniu strzelbygreenhornwsuwa odwrotnie nabój do lufy albo wpycha najpierw pakuły, potem kulę, a dopiero na końcu proch.Greenhornalbo wcale nie mówi po angielsku, albo bardzo czysto i wyszukanie, a okropnością jest dlań angielski język jankesów1 lub żargon myśliwski, który żadną miarą nie chce mu wleźć do głowy, a tym bardziej przejść przez gardło.Greenhornuważa szopa za oposa, a średnio ładną Mulatkę za kwarteronkę2.Greenhornpali papierosy, a brzydzi się Anglikiem żującym tytoń.Greenhorn,otrzymawszy policzek od Paddy’ego3, leci ze skargą do sędziego pokoju, zamiast, jak prawdziwy jankes, ukarać napastnika na miejscu.Greenhornbierze ślady dzikiego indyka za trop niedźwiedzi, a lekki sportowy jacht za parowiec z rzeki Missisipi.Greenhornwstydzi się położyć swoje brudne buty na kolanach towarzysza podróży, a gdy pije rosół, to nie chlipie jak konający bawół.Greenhornwlecze z sobą na prerię gąbkę do mycia wielkości dyni i dziesięć funtów mydła, zabiera w dodatku kompas, który już na trzeci dzień wskazuje wszystkie możliwe kierunki z wyjątkiem północy.Greenhomzapisuje sobie osiemset indiańskich wyrazów, a spotkawszy się z pierwszym czerwonoskórym, przekonuje się, że zapiski te wysłał w ostatniej kopercie do domu, a list schował do kieszeni.Greenhornkupuje proch, a kiedy ma wystrzelić, spostrzega, że sprzedano mu mielony węgiel.Greenhornuczył się przez dziesięć lat astronomii, ale choćby równie długo patrzył w niebo, nie poznałby, która godzina.Greenhornwtyka nóż za pas w ten sposób, że kaleczy się w udo, gdy się pochyli.Greenhornroznieca na Dzikim Zachodzie tak duże ognisko, że płomień bucha na wysokość drzewa, a gdy go Indianie zauważą, dziwi się, że mogli go znaleźć.Greenhornto właśniegreenhorn.Ja sam byłemgreenhornem.

Nie należy jednak sądzić, że przyznawałem się wówczas, iż to przykre określenie pasuje do mnie. Żadną miarą! Najwybitniejszą cechągreenhornajest właśnie to, że uważa za „zielonych” raczej wszystkich innych, ale nigdy samego siebie.

Przeciwnie, zdawało mi się, że jestem rozsądnym i doświadczonym człowiekiem; wszak otrzymałem wyższe wykształcenie i nigdy się nie bałem egzaminu! Jako młody człowiek nie zastanawiałem się nad tym, że dopiero życie jest właściwym i prawdziwym uniwersytetem, w którym uczniowie są pytani co dzień i co godzina. Wrodzona żądza czynu i pragnienie zapewnienia sobie dobrobytu zapędziły mnie za ocean, do Stanów Zjednoczonych, gdzie warunki życia były wówczas dla młodego i zapobiegliwego człowieka daleko lepsze niż teraz.

Podejmując się różnej pracy, zarabiałem tyle, że przybyłem do St. Louis dobrze wyposażony i pełen najlepszych myśli. Tam los zawiódł mnie do pewnej rodziny, u której znalazłem chwilowe schronienie jako nauczyciel domowy. Bywał tam Mr. Henry, oryginał i rusznikarz, który oddawał się swemu rzemiosłu z zamiłowaniem artysty, a siebie nazywał z patriarchalną dumą „zbrojmistrzem”.

Był to człowiek odznaczający się życzliwością dla bliźnich, mimo iż na to nie wyglądał, gdyż prócz wspomnianej rodziny nie utrzymywał z nikim stosunków, a ze swoimi klientami obchodził się tak szorstko, że tylko wysoka jakość towaru sprawiała, iż nie omijali jego sklepu.

Mr. Henry stracił żonę i dzieci wskutek jakiegoś okropnego wypadku. Nie mówił o tym nigdy, ale domyśliłem się z niektórych wzmianek, że wymordowano ich podczas jakiegoś napadu. Ten straszny cios spowodował zapewne szorstkość jego obejścia, w głębi duszy jednak pozostał łagodny i dobrotliwy. Nieraz widziałem, jak oczy mu zachodziły łzami, ilekroć opowiadałem o ojczyźnie i moich rodakach, do których byłem i jestem przywiązany całym sercem.

Długo nie mogłem zrozumieć, dlaczego ten stary człowiek właśnie mnie, młodemu i obcemu, okazywał tyle przychylności. Przychodził do mnie często, przysłuchiwał się udzielanym przeze mnie lekcjom, a po ich zakończeniu zabierał mnie z sobą do miasta. Raz nawet zaprosił mnie do siebie w gościnę. Tego rodzaju wyróżnienie nikogo jeszcze z jego strony nie spotkało, dlatego wahałem się, czy mam skorzystać z zaproszenia. Ale moje ociąganie nie podobało mu się widocznie. Dziś jeszcze przypominam sobie wściekłą minę, jaką zrobił, gdy wreszcie przyszedłem do niego, i ton, z jakim mnie przyjął, nie odpowiadając na moje powitanie.

– Gdzie to siedzieliście wczoraj,sir?

– W domu.

– A przedwczoraj?

– Także w domu.

– Nie zawracajcie mi głowy!

– Mówię prawdę, Mr. Henry!

– Pshaw! Takie żółtodzioby, jak wy, nie siedzą w gnieździe, ale wciskają się wszędzie, gdzie mogą, tylko nie tam, gdzie powinny.

– Powiedzcie łaskawie, gdzież to powinienem być.

– Tu, u mnie. Zrozumiano? Już dawno chciałem was o coś zapytać.

– A więc pytajcie śmiało – wezwałem go, siadając wysoko na warsztacie, przy którym pracował.

Spojrzał mi w twarz zdziwiony, potrząsnął karcąco głową i zawołał:

– Śmiało! Jak gdybym takiegogreenhorna,jak wy, miał dopiero pytać o pozwolenie, czy mogę z nim mówić!

– Greenhorna? –odrzekłem, marszcząc czoło, gdyż poczułem się dotknięty. – Przypuszczam, Mr. Henry, że to słowo wyrwało się wam mimo woli.

– Nie wyobrażajcie sobie za wiele! Powiedziałem to z pełnym rozmysłem. Jesteściegreenhorn,i to jaki jeszcze! Treść przeczytanych książek dobrze wam siedzi w głowie; to prawda. Ten młodzieniec wie dokładnie, jak daleko znajdują się gwiazdy, co król Nabuchodonozor pisał na cegłach, ile waży powietrze, którego nawet nie widział. Pełen takiej wiedzy wyobraża sobie, że jest mędrcem. Ale wsadźcie nos w życie, pożyjcie z pięćdziesiąt lat, wówczas dowiecie się może, na czym polega prawdziwa mądrość! Wasze dotychczasowe wiadomości są niczym, a to, co potraficie, ma jeszcze mniejszą wartość. Z pewnością nie umiecie nawet strzelać!

Powiedział to z wielką pogardą i tak stanowczo, jak gdyby był tego zupełnie pewny.

– Strzelać? Hm! – odparłem z uśmiechem. – Czy o to chcieliście mnie zapytać? Dajcie mi dobrą strzelbę do ręki, a dostaniecie odpowiedź.

Na te słowa odłożył lufę, którą gwintował, wstał i zawołał:

– Strzelbę do ręki,sir?Tego się po mnie nie spodziewajcie! Moje strzelby dostają się tylko w takie ręce, którym razem z nimi mogę powierzyć mój honor!

– Ja mam właśnie takie ręce – stwierdziłem.

Spojrzał na mnie z boku, usiadł i zaczął znowu pracować nad lufą, mrucząc pod nosem:

– Takigreenhorn!Gotów mnie naprawdę rozzłościć swoim zuchwalstwem!

Nie przejmowałem się tym, ponieważ go znałem. Wyjąłem cygaro i zapaliłem. Mój gospodarz milczał może kwadrans, ale dłużej nie wytrzymał. Podniósł lufę pod światło, popatrzył przez nią i zauważył:

– Strzelać to nie to samo, co patrzeć na gwiazdy lub odczytywać napisy ze starych cegieł Nabuchodonozora. Zrozumiano? Czy mieliście kiedy strzelbę w ręku?

– Miałem.

– Kiedy?

– Dość dawno.

– A czyście mierzyli i wypalili kiedykolwiek?

– Tak.

– I trafiliście?

– Oczywiście.

Na to on opuścił prędko trzymaną w ręku lufę, spojrzał znów na mnie i rzekł:

– Tak, trafiliście, naturalnie, ale w co?

– W cel, to się samo przez się rozumie.

– Niech was diabeł porwie, sir! Jestem pewien, że chybiliście, nawet gdybyście strzelali w mur na dwadzieścia łokci wysoki i pięćdziesiąt długi, a robicie przy tym twierdzeniu minę tak poważną i pewną siebie, że żółć człowieka zalewa. Ja nie jestem chłopakiem, któremu udzielacie lekcji, rozumiecie! Takigreenhorni mól książkowy, jak wy, chce umieć strzelać! Zdejmijcie tę starą flintę z gwoździa i złóżcie się jak do strzału. To rusznica na niedźwiedzie, najlepsza ze wszystkich, jakie miałem w rękach!

Poszedłem za jego wezwaniem.

– Halo! – zawołał, zrywając się. – A to co? Obchodzicie się z tą strzelbą jak z laseczką, a to najcięższa rusznica, jaką znam. Tacy jesteście silni?

Zamiast odpowiedzi chwyciłem go z dołu za kamizelkę i sprzączkę od spodni i podniosłem prawą ręką do góry.

– Do pioruna! – krzyknął. – Puśćcie! Jesteście o wiele silniejsi od mego Billa.

– Waszego Billa? Kto to?

– To był mój syn, który… ale dajmy temu spokój! Nie żyje, tak jak i reszta. Rósł na dzielnego chłopa, ale sprzątnięto go razem z innymi w czasie mej nieobecności. Miał podobną postawę, prawie takie same oczy, ten sam układ ust i dlatego was… ale to was przecież nic nie obchodzi!

Jego twarz nabrała wyrazu głębokiego smutku; przesunął po niej ręką i rzekł weselej:

– Wielka szkoda, że mając tak silne muskuły, pogrążyliście się w książkach. Powinniście byli ćwiczyć się fizycznie!

– Robiłem to.

– Rzeczywiście? Boksujecie się?

– U nas nie jest to w zwyczaju. Ale gimnastykuję się i mocuję.

– Jeździcie konno?

– Tak.

– A w szermierce?

– Udzielałem lekcji.

– Człowiecze, nie blaguj!

– Może spróbujemy?

– Dziękuję, mam dość tego, co było! Zresztą muszę pracować.

Wrócił do warsztatu, a ja za nim. Rozmowa stała się skąpa, Henry zajęty był widocznie jakimiś innymi myślami. Naraz podniósł oczy znad roboty i zapytał:

– Czy zajmowaliście się matematyką?

– To jedna z moich ulubionych nauk.

– Arytmetyką, geometrią?

– Oczywiście.

– I miernictwem?

– Nawet z wielkim upodobaniem. Uganiałem się często bez potrzeby z teodolitem4 po polach.

– Potraficie robić pomiary naprawdę?

– Tak, brałem udział w pomiarach poziomych i pomiarach wysokości, chociaż wcale nie uważam się za geodetę.

– Well,dobrze, bardzo dobrze!

– Czemu o to pytacie, Mr. Henry?

– Mam widocznie powód. Jaki, to się jeszcze kiedyś okaże. Muszę najpierw wiedzieć, czy umiecie strzelać.

– Wystawcie mnie na próbę!

– Zrobię to, bądźcie tego pewni. O której godzinie rozpoczynacie jutro naukę?

– O ósmej rano.

– To wstąpcie do mnie o szóstej. Pójdziemy na strzelnicę, gdzie wypróbowuję moje strzelby.

– Czemu tak wcześnie?

– Bo nie chce mi się dłużej czekać. Zawziąłem się, żeby was przekonać, jaki z wasgreenhorn.No, teraz już dość; mam coś o wiele ważniejszego do roboty.

Uporał się widocznie z lufą, bo wyjął z szafy wieloboczny kawałek żelaza i zaczął opiłowywać jego rogi. Zauważyłem na powierzchni każdego rogu otwór.

Henry pracował nad tym z taką uwagą, że zapomniał prawie zupełnie o mojej obecności. Oczy mu się iskrzyły, gdy przypatrywał się swojemu dziełu; biła z nich, rzekłbym, miłość. Ten kawałek żelaza miał widocznie dla niego wielką wartość. Ponieważ zaciekawiło mnie to, zapytałem:

– Czy to będzie część strzelby?

– Tak – odrzekł, jak gdyby sobie przypomniał, że jeszcze jestem.

– Nie znam systemu broni z tego rodzaju częścią składową.

– Wierzę. Taki ma dopiero powstać. Będzie to system Henry’ego.

– Aha, wynalazek?

– Tak.

– W takim razie proszę wybaczyć, że zapytałem! To oczywiście tajemnica.

Zaglądał do wszystkich dziurek przez dłuższy czas, obracał to żelazo w różnych kierunkach, przykładał je kilka razy do tylnego wylotu lufy, na koniec odezwał się:

– Tak, to tajemnica; wiem jednak, że umiecie milczeć, chociaż z was skończony i prawdziwygreenhorn;dlatego powiem wam, co z tego będzie: sztucer wielostrzałowy na dwadzieścia pięć strzałów.

– Niemożliwe!

– Co wy tam wiecie! Nie jestem tak głupi, żebym się porywał na rzeczy niemożliwe.

– W takim razie musielibyście mieć komory na amunicję dla dwudziestu pięciu strzałów!

– Toteż je mam!

– Ale niewątpliwie duże, niezgrabne i ciężkie.

– Będzie tylko jedna komora, bardzo wygodna. To żelazo jest komorą.

– Być może, iż nie rozumiem się na waszym rzemiośle, ale obawiam się, czy się lufa zanadto nie rozgrzeje.

– Ani jej się śni. Materiał i sposób obchodzenia się z lufą jest moją tajemnicą. To żelazo będzie obracającym się walcem, a dwadzieścia pięć otworów zawierać będzie tyleż nabojów. Przy każdym strzale walec posunie następny nabój ku lufie. Długie lata nosiłem się z tym pomysłem, długo nic mi się nie udawało; teraz jest nadzieja, że się to jakoś sklei. Już obecnie jako rusznikarz mam dobre imię, ale potem stanę się sławny, bardzo sławny i zarobię dużo pieniędzy.

– A w dodatku obciążycie swoje sumienie!

Patrzył na mnie przez chwilę zdumiony, po czym zapytał:

– Sumienie? Jak to?

– Sądzicie, że morderca może mieć czyste sumienie?

– Rany boskie! Czy chcecie powiedzieć, że jestem mordercą?

– Pomoc w morderstwie jest taką samą zbrodnią jak morderstwo.

– Niech was diabli porwą! Nie będę pomagał w żadnym morderstwie! Co wy wygadujecie?

– Oczywiście nie w pojedynczym, ale masowym.

– Jak to? Nie rozumiem was.

– Jeżeli sporządzicie strzelbę na dwadzieścia pięć strzałów i oddacie ją w ręce pierwszego lepszego łotra, to na preriach, w puszczach i w górskich wąwozach rozpocznie się wnet okropna rzeź. Do biednych Indian strzelać będą jak do kojotów i za kilka lat nie ostanie się ani jeden czerwonoskóry. Gotowi jesteście wziąć to na swoje sumienie?

Patrzył na mnie w milczeniu.

– Jeżeli każdy będzie mógł nabyć taką strzelbę – mówiłem dalej – to zarobicie wprawdzie po kilku latach tysiące, ale mustangi i bizony będą doszczętnie wytępione, a wraz z nimi wszelkiego rodzaju zwierzyna, której mięso potrzebne jest czerwonoskórym do życia. Setki zabijaków uzbroją się w wasze sztucery i pójdą na Zachód. Krew ludzi i zwierząt popłynie strumieniami i niebawem okolice z tej i z tamtej strony Gór Skalistych opustoszeją z wszelkich żywych istot.

– Przekleństwo! – zawołał. – Rzeczywiście przybyliście tu niedawno. Zupełnygreenhorn.Mimo to gada tak, jak gdyby był pradziadkiem wszystkich Indian i żył tutaj od stu lat! Człowieku, nie wyobrażajcie sobie, że napędzicie mi stracha! Nawet gdyby było tak, jak przedstawiacie, to wiedzcie, że wcale nie zamierzam zakładać fabryki broni. Jestem człowiekiem samotnym i chcę samotnym pozostać. Nie mam ochoty ujadać się ze stu lub więcej robotnikami.

– Moglibyście uzyskać patent na swój wynalazek, sprzedać go i dużo na tym zarobić.

– O to się nie troszczcie,sir!Dotychczas miałem dość na swoje potrzeby; spodziewam się, że i nadal biedy nie zaznam. Teraz zabierajcie się do domu! Nie będę dłużej słuchał pisku ptaszka, który musi najpierw wylecieć z gniazda, zanim się nauczy śpiewać.

Nie obraziłem się za te szorstkie słowa. Taka była jego natura, a nie wątpiłem ani przez chwilę, że dobrze mi życzył. Odszedłem, podawszy mu na pożegnanie rękę, którą silnie potrząsnął.

Nie przeczuwałem wówczas, jak ważną rolę miały odegrać w moim życiu owa ciężka rusznica, którą Henry nazwał „starą flintą”, oraz niegotowy jeszcze sztucer. Cieszyłem się jednak na myśl o następnym poranku, gdyż strzelałem już rzeczywiście dużo i dobrze, i byłem pewien, że popiszę się przed moim osobliwym starym przyjacielem.

Stawiłem się u niego punktualnie o godzinie szóstej rano. Czekał już na mnie, przywitał się, a po jego surowej, lecz poczciwej twarzy przebiegł lekki, jakby drwiący uśmiech.

– Witam, sir! – rzekł. – Macie minę zwycięzcy. Czy zdaje wam się, że traficie w mur, o którym wczoraj mówiłem?

– Spodziewam się.

– Well, zaraz spróbujemy. Ja wezmę lżejszą strzelbę, a wy poniesiecie rusznicę, bo nie chce mi się taszczyć takiego ciężaru.

Henry przewiesił sobie przez plecy lekką dwururkę, a ja wziąłem „starą flintę”. Gdy przybyliśmy na strzelnicę, nabił obydwie strzelby i oddał najpierw dwa strzały ze swojej. Potem przyszła kolej na mnie. Nie znałem jeszcze tej rusznicy, mimo to trafiłem pierwszy raz w samą krawędź czarnego koła na tarczy. Drugi raz powiodło mi się jeszcze lepiej, trzeci strzał padł już dokładnie w sam środek, a wszystkie następne kule przeleciały przez dziurę wybitą za trzecim razem.

Zdumienie Henry’ego rosło z każdym strzałem; musiałem wypróbować i jego dwururkę, a gdy i tym razem osiągnąłem równie pomyślny wynik, zawołał:

– Albo macie diabła w sobie,sir,albo jesteście urodzonymwestmanem5.Nie widziałem jeszcze tak strzelającegogreenhorna!

– Diabła nie mam, Mr. Henry – zaśmiałem się. – I nie chcę nic wiedzieć o takim przymierzu.

– W takim razie waszym zadaniem, a nawet powinnością, jest zostaćwestmanem.Zobaczymy, co się da zrobić zgreenhorna.A konno umiecie jeździć?

– Od biedy.

– Od biedy? A więc nie tak dobrze jak strzelać?

– Pshaw! Jeździć konno to żadna sztuka! Najtrudniej dosiąść konia. Gdy się już znajdę w siodle, zrzucić się nie dam.

– Tak? Zobaczymy! Może spróbujecie?

– Chętnie.

– To chodźcie! Dopiero siódma, macie jeszcze dość czasu. Pójdziemy do Jima Cornera, który odnajmuje konie.

Wróciliśmy do miasta i odszukaliśmy handlarza koni, który mial dużą ujeżdżalnię. Corner wyszedł sam i zapytał, czego żądamy.

– Ten młodzieniec twierdzi, że żaden koń nie zrzuci go z siodła – odpowiedział Henry. – Cóż wy na to, Mr. Corner? Pozwolicie mu się wdrapać na waszego deresza?

Handlarz zmierzył mnie badawczym wzrokiem i odrzekł:

– Kościec zdaje się dobry i giętki; zresztą młodzi ludzie nie łamią karku tak łatwo jak starsi. Jeżeli ten dżentelmen chce spróbować deresza, to nie mam nic przeciwko temu.

Wydał odpowiednie rozkazy i niebawem dwaj stajenni wyprowadzili osiodłanego konia. Był bardzo niespokojny i usiłował się wyrwać. Stary Mr. Henry zląkł się o mnie i prosił, żebym zaniechał próby, ale ja się nie bałem, a poza tym uważałem tę sprawę za rzecz honoru. Kazałem sobie podać bicz i przypiąć ostrogi, i po kilku daremnych próbach, podczas których koń bronił się, jak mógł, znalazłem się na siodle.

W tym samym momencie stajenni odskoczyli czym prędzej, a deresz zrobił skok wszystkimi czterema nogami w górę, a potem drugi w bok. Utrzymałem się na siodle, chociaż nie miałem jeszcze nóg w strzemionach. Śpieszyłem się, by je prędko założyć. Zaledwie się to stało, koń zaczął wierzgać, a gdy nic tym nie wskórał, przycisnął się do ściany, aby mnie o nią zsunąć, ale mój bicz odpędził go wkrótce od niej. Nastąpiła ciężka i niebezpieczna dla jeźdźca walka z koniem. Wytężyłem całą moją zręczność i niedostateczną wówczas jeszcze wprawę oraz całą siłę nóg; to wszystko razem przyniosło mi w końcu zwycięstwo. Gdy zsiadłem, nogi mi drżały ze zmęczenia, ale koń ociekał potem i bryzgał dużymi, ciężkimi płatami piany. Był teraz posłuszny każdemu poruszeniu ostrogi lub cugli.

Handlarz zląkł się o konia, kazał owinąć go kocem i przeprowadzać z wolna po dziedzińcu; potem zwrócił się do mnie:

– Nigdy bym tego nie przypuścił, młodzieńcze; sądziłem, że będziecie leżeli po pierwszym skoku. Nie zapłacicie oczywiście nic, a jeżeli chcecie mi sprawić przyjemność, to przyjdźcie jeszcze i nauczcie tę bestię rozumu.

– Jeśli sobie życzycie, to jestem gotów wyświadczyć wam tę grzeczność.

Henry nie odezwał się ani słowem od czasu, kiedy zsiadłem; przypatrywał mi się tylko, kiwając głową. Naraz klasnął w ręce i zawołał:

– To istotnie nadzwyczajnygreenhorn!Mało nie zdusił na śmierć tego konia, zamiast dać się rzucić na piasek. Kto was tego nauczył,sir?

– Przypadek. Swojego czasu dostał się w moje ręce półdziki ogier z puszty6 węgierskiej, który nie pozwalał nikomu wsiąść na siebie. Opanowałem go, choć powoli i z narażeniem życia.

– Dziękuję za takie bestie! Wolę mój stary fotel, który się nie sprzeciwia, gdy na nim siadam. Chodźmy, dostałem zawrotu głowy! Ale nie na darmo widziałem, jak strzelacie i jeździcie na koniu. Możecie mi wierzyć.

Poszliśmy do domu; on do siebie, a ja do mego mieszkania. Henry nie pokazał się w ciągu dwóch następnych dni, a ja także nie miałem okazji, żeby udać się do niego. Ale trzeciego dnia zajrzał do mnie po południu.

– Czy macie ochotę przejść się ze mną? – zapytał.

– A dokąd?

– Do pewnego dżentelmena, który chciałby was poznać. Proszę sobie wyobrazić: nie widział jeszcze nigdygreenhorna.

– Dobrze. Pójdę i zaznajomię się z nim.

Henry miał dziś minę tak filuterną i przedsiębiorczą, jak jeszcze nigdy. Jego zachowanie kazało mi się domyślać, że przygotowuje jakąś niespodziankę. Przeszliśmy przez kilka ulic i wstąpiliśmy do biura z szerokimi, szklanymi drzwiami od ulicy; Henry wpadł tam tak prędko, że nie zdążyłem dokładnie przeczytać złotych liter na szybach, zdawało mi się jednak, że zobaczyłem słowa „Biuro” i „pomiary”. Niebawem okazało się, że się nie pomyliłem.

Siedzieli tam trzej panowie, którzy z Henrym przywitali się bardzo serdecznie, a ze mną uprzejmie i z nieukrywaną ciekawością. Na stołach leżały mapy i plany, a wśród nich rozmaite przyrządy miernicze: byliśmy w biurze geodezyjnym. Henry nie przyszedł ani z zamówieniem, ani po informację, tylko jakby na przyjacielską pogawędkę; najwyraźniej interesował się miernictwem. Chciał wiedzieć wszystko i tak mnie powoli wciągnął w rozmowę, że w końcu sam odpowiadałem na rozmaite jego pytania, objaśniałem zastosowanie różnych przyrządów, pokazywałem, jak się rysuje mapy i plany. Był ze mnie istotnie tęgigreenhorn,gdyż nie odgadłem ich zamiaru. Uderzyło mnie dopiero, gdy zauważyłem, że ci panowie dają rusznikarzowi tajemne znaki. Wstałem z krzesła, chcąc dać znać Henry’emu, że życzę sobie już wyjść. Wyszliśmy pożegnani jeszcze przyjaźniej, niż byliśmy przyjęci.

Gdy znaleźliśmy się w takiej odległości od biura, że nie można nas już było stamtąd dojrzeć, Henry zatrzymał się, położył mi rękę na ramieniu i rzekł, promieniejąc zadowoleniem:

– Sir,człowieku, młodzieńcze,greenhornie,ależ zrobiliście mi przyjemność! Jestem wprost dumny z was!

– Czemu?

– Bo przewyższyliście nawet moją rekomendację i oczekiwania tych panów!

– Rekomendację, oczekiwania? Nie rozumiem.

– Twierdziliście niedawno, że znacie się na miernictwie. Aby się przekonać, czy to nie blaga, zaprowadziłem was do tych dżentelmenów, a moich dobrych znajomych, aby was wypróbowali. Okazało się, że wszystko w porządku, i wyszliście z honorem.

– Blaga? Mr. Henry, jeśli uważacie mnie za zdolnego do blagi, to już nigdy więcej was nie odwiedzę!

– Nie bądźcie śmieszni! Nie odbierzecie chyba staremu przyjemności oglądania was. Wspominałem już wam dlaczego: z powodu podobieństwa do mego syna! Byliście jeszcze kiedy u handlarza koni?

– Codziennie rano.

– I jeździliście na dereszu? Będzie co z tego konia?

– Tak sądzę, ale wątpię, czy ktoś, kto go kupi, da sobie z nim radę. Przyzwyczaił się do mnie i zrzuci każdego innego.

– Cieszy mnie to, bardzo mnie to cieszy; koń chce widocznie nosić na swym grzbiecie tylkogreenhornów.Chodźcie no przez tę boczną uliczkę. Znam tu restaurację, gdzie się bardzo dobrze jada, a jeszcze lepiej pije. Musimy uczcić egzamin, który zdaliście dziś celująco.

Nie mogłem pojąć Henry’ego; zdawało się, że się odmienił. Ten powściągliwy odludek chciał jeść w restauracji! Twarz jego przybrała inny wyraz niż zwykle, głos brzmiał jaśniej i weselej niż kiedykolwiek.

Od tego dnia Henry odwiedzał mnie codziennie i obchodził się ze mną jak z kochanym przyjacielem, którego się ma wkrótce utracić. Nie pozwolił jednak na to, żebym urósł w dumę z powodu tego wyróżnienia; miał zawsze w odwodzie fatalne słowogreenhorn.

W tym samym czasie rodzina, u której pracowałem, zmieniła stosunek do mnie. Rodzice więcej się mną zajmowali, a dzieci okazywały więcej przywiązania.

Pewnego dnia, może w trzy tygodnie po naszej osobliwej wizycie w owym biurze,ladypoprosiła mnie, żebym wieczorem nie wychodził, lecz został na kolacji wraz z jej rodziną, jako że przybędzie również Henry oraz dwu dżentelmenów, z których jeden, niejaki Sam Hawkens, jest słynnymwestmanem.Jakogreenhornnie słyszałem oczywiście nic o tym nazwisku, ale ucieszyłem się ze sposobności poznania prawdziwego, i to tak znakomitegowestmana.

W sali jadalnej stawiłem się o kilka minut wcześniej. Ku memu zdziwieniu ujrzałem niezwyczajne, lecz wspaniałe nakrycie, jak do jakiejś uczty. Mała, pięcioletnia Emmy była sama w pokoju i wsadziła właśnie palec do kompotu. Wyjęła go, skoro tylko wszedłem, i otarła szybko w swoją jasną czuprynkę. Gdy jej pogroziłem palcem, przyskoczyła do mnie i szepnęła kilka słów do ucha. Aby naprawić swój błąd, zdradziła mi tajemnicę ostatnich dni, która wprost rozsadzała jej serduszko. Zdawało mi się, że ją źle rozumiem. Zapytałem ją jeszcze raz, a ona powtórzyła z radością te same słowa: „To uczta pożegnalna dla pana”.

Moja uczta pożegnalna! Czyż to było możliwe? Z pewnością dziecko tak sobie uroiło. Toteż uśmiechnąłem się tylko. W chwilę potem usłyszałem głosy w pierwszym pokoju; nadchodzili goście, wyszedłem więc naprzeciw, by ich powitać.

Henry przedstawił mi Mr. Blacka, młodzieńca wyglądającego trochę tępo i niezgrabnie, a następniewestmanaSama Hawkensa.

Westmana!Przyznaję otwarcie, że nie wyglądałem chyba zbyt mądrze, kiedy spoczęło na nim moje zdziwione spojrzenie. Takiej postaci nie widziałem nigdy przedtem; później oczywiście poznałem inne, jeszcze dziwniejsze. Ów człowiek stał tu, w wytwornym salonie, zupełnie tak, jakby przybył prosto z puszczy – z kapeluszem na głowie i strzelbą w ręku!

Spod smętnie obwisłych kres pilśniowego kapelusza, którego barwy, wieku i kształtu najbystrzejszy myśliwiec nie zdołałby określić, z plątaniny czarnego zarostu wyzierał nos tak straszliwych rozmiarów, że mógł na każdym słonecznym zegarze służyć za przyrząd do rzucania cienia. Z powodu potężnego zarostu z całej twarzy widać było jeszcze tylko małe, rozumne oczka, nadzwyczaj ruchliwe i utkwione we mnie z szelmowską jakąś chytrością.Westmanprzypatrywał mi się zresztą tak samo uważnie jak i ja jemu.

Tułów Sama Hawkensa tkwił aż po kolana w starej bluzie myśliwskiej z koźlej skóry, uszytej najwidoczniej dla jakiejś znacznie grubszej osoby. Wyglądał w niej jak dziecko, które dla zabawy ubrało się w surdut dziadka. Z tego więcej niż obfitego okrycia wyzierała para chudych, krzywych jak sierpy nóg, ubranych w wystrzępione spodnie, których wiek wyraźnie świadczył, że człowieczek ten wyrósł z nich przed dwoma dziesiątkami lat. Nie mniejszą uwagę zwracały jego indiańskie buty, w których z biedą mogła się zmieścić cała osoba ich właściciela.

W ręku słynnywestmantrzymał strzelbę, podobniejszą raczej do kija niż do broni palnej. Lepszą karykaturę myśliwca z prerii trudno było sobie wyobrazić. Jednak szybko poznałem wartość tego oryginała.

Obejrzawszy mnie od stóp do głów,westmanrzekł cienkim głosem do rusznikarza:

– Czy to jest ten młodygreenhorn,o którym opowiadaliście, Mr. Henry?Well! On mi się nawet podoba. Spodziewam się, że Sam Hawkens także mu się spodobał, hi, hi, hi!

Z tym piskliwym, dziwnym nieco śmiechem zwrócił się w stronę drzwi, w których ukazali się właśnie pan i pani domu. Powitali myśliwca, tak jakby go już kiedyś widzieli. Potem poproszono nas do jadalni.

Poszliśmy za tym wezwaniem, przy czym Hawkensku memu zdziwieniu nie odłożył strzelby ani kapelusza. Dopiero gdy wyznaczono nam miejsca przy stole, rzekł, wskazując na swą starą pukawkę:

– Prawdziwywestmannie spuszcza nigdy z oka swej strzelby, a tym bardziej nie czynię tego ja z moją zacną Liddy. Zawieszę ją koło firanek.

A więc strzelbę swoją nazywał „Liddy”! Później dowiedziałem się, że wielu myśliwców, uganiających się po Zachodzie, obchodzi się ze swymi strzelbami jak z żywymi stworzeniami i nadaje im imiona.Westmanpowiesił strzelbę koło firanek i chciał to samo zrobić z kapeluszem, ale gdy go zdjął, została w nim cała jego czupryna. Można się było naprawdę przestraszyć widokiem jego nagiej, czerwonej czaszki.Ladykrzyknęła głośno, dzieci zaczęły wrzeszczeć, on zaś zwrócił się do nas uspokajająco:

– Nie lękajcie się, moje panie i panowie, to nic! Nosiłem własne włosy uczciwie od dzieciństwa. Żaden adwokat nie poważył się zaprzeczyć mi prawa do tego. Dopiero jeden czy dwa tuziny Indian wpadły na mnie i zdarły mi moje włosy z głowy razem ze skórą. Było to diabelnie przykre uczucie, ale przebyłem to szczęśliwie, hi, hi, hi! Potem udałem się do Tekamy i kupiłem nowy skalp, jeśli się nie mylę. Nazywa się to peruką i kosztowało trzy grube wiązki skórek bobrowych. Ale to nic nie szkodzi, gdyż nowa skóra jest o wiele praktyczniejsza, zwłaszcza w lecie; mogę ją zdjąć, kiedy się spocę, hi, hi, hi!

Zawiesił kapelusz na strzelbie i założył perukę na głowę, po czym rozebrał się z bluzy i przewiesił ją przez krzesło. Była wielokrotnie łatana, jeden kawał skóry przyszyty był na drugim, co nadało jej taką sztywność i grubość, że strzała Indianina nie przebiłaby jej łatwo.

Teraz ujrzeliśmy jego cienkie, krzywe nogi. Miał na sobie skórzaną kamizelkę, a za pasem nóż i dwa pistolety. Gdy powrócił do krzesła przy stole, spojrzał chytrze najpierw na mnie, a potem na panią domu i zapytał:

– Możemiladypowie przed jedzeniem temugreenhornowi,o co chodzi, jeśli się nie mylę?

Zwrot „jeśli się nie mylę” był jego stałym przyzwyczajeniem.Ladyskinęła głową, zwróciła się do mnie, wskazała na najmłodszego z gości i rzekła:

– Nie wiecie zapewne, że Mr. Black jest waszym następcą, sir!

– Moim… na… stępcą! – wybuchnąłem zmieszany.

– Ponieważ żegnamy was dzisiaj, musieliśmy się rozejrzeć za nowym nauczycielem.

– Że… gna… my?

Przypuszczam, że wyglądałem w owej chwili jak uosobienie zdumienia.

– Tak, żegnamy was,sir –rzekła z uśmiechem, który mi się wydał niestosowny, gdyż ja bynajmniej nie miałem powodu do radości. – Polubiliśmy was bardzo, nie chcieliśmy więc przeszkadzać wam w tym, byście jak najprędzej zdobyli szczęście. Bardzo nam przykro, że nas opuszczacie, ale rozstajemy się z wami pełni wielkiej życzliwości. Jedźcie jutro w imię Boże!

– Odjeżdżać? Jutro? Dokąd? – wykrztusiłem.

Na to Sam Hawkens uderzył mnie po ramieniu i odrzekł z uśmiechem:

– Dokąd? Na Dziki Zachód ze mną. Zdaliście znakomicie egzamin, hi, hi, hi! Inni geodeci odjeżdżają jutro i nie mogą na was dłużej czekać. Mnie, Dicka Stone’a i Willa Parkera przyjęto na przewodników przy budowie linii kolejowej wzdłuż Canadianu do Nowego Meksyku. Myślę, że nie zechcecie tutaj nadal pozostaćgreenhornem!

Teraz spadła mi łuska z oczu. A więc to wszystko było z góry ukartowane! Geodeci, pomiary dla jednej z wielkich kolei, które zamierzano budować. Co za radość! Dalej nie było o co pytać, gdyż mój stary, kochany Henry sam podszedł do mnie, ujął mnie za rękę i rzekł:

– Powiedziałem wam już, dlaczego was lubię. Jesteście tu u zacnych ludzi, ale stanowisko nauczyciela domowego nie jest dla was odpowiednie. Musicie się udać na Zachód. Zwróciłem się w tym celu do Atlantic i Pacific Company i kazałem wybadać wasze wiadomości tak, abyście się tego nie domyślili. Zdaliście dobrze egzaminy i macie tu waszą nominację.

Podał mi dokument. Gdy rzuciwszy nań okiem, przeczytałem przewidywaną wysokość wynagrodzenia, ciemno mi się w oczach zrobiło. Stary przyjaciel mówił dalej:

– Pojedziecie konno, potrzebujecie więc dobrego konia. Kupiłem dla was deresza, którego ujeździliście. Bez broni nie możecie się ruszyć, dostaniecie więc tę starą flintę, która na nic mi się nie przyda, a z której wy tak dobrze trafiacie. I cóż wy na to,sir,hę?

Z początku milczałem, a gdy wreszcie odzyskałem mowę, próbowałem nie przyjąć darów, ale bez skutku. Ci zacni ludzie postanowili mnie uszczęśliwić, zrobiłbym im wielką przykrość, gdybym się uparł przy odmowie. Aby zapobiec dalszemu wałkowaniu tej sprawy,ladyusiadła przy stole, a my musieliśmy pójść za jej przykładem. Zaczęła się uczta, a podczas jedzenia nie należało podejmować tego tematu.

Po kolacji udzielono mi potrzebnych wiadomości. Planowano budowę linii kolejowej z St. Louis przezIndian Territory7,Nowy Meksyk, Arizonę i Kalifornię do wybrzeża Pacyfiku i postanowiono tę długą trasę zbadać i odmierzyć sektorami. Sektor, który przypadł w udziale mnie i trzem innym mierniczym pod kierunkiem starszego inżyniera, leżał między źródłami rzek Rio Pecos i południowego Canadianu. Trzej wytrawni przewodnicy: Sam Hawkens, Dick Stone i Will Parker, mieli nam towarzyszyć aż na miejsce, gdzie oczekiwała nas gromada dzielnychwestmanów,dodanych nam dla bezpieczeństwa. Oczywiście mogliśmy także liczyć na pomoc wszystkich załóg wojskowych w sąsiednich fortach. Aby mi zrobić niespodziankę, powiedziano mi o tym wszystkim dopiero dzisiaj – co prawda, trochę za późno. Uspokoiła mnie jednak wiadomość, że postarano się o wszystko, co było konieczne do podróży, aż do najdrobniejszych szczegółów. Nie pozostawało mi nic innego, jak przedstawić się kolegom, którzy czekali na mnie w mieszkaniu starszego inżyniera. Poszedłem do nich w towarzystwie Henry’ego i Sama Hawkensa. Przyjęli mnie nader serdecznie.

Pożegnawszy się nazajutrz z mymi gospodarzami, udałem się do Henry’ego. Zacząłem mu dziękować, ale on, potrząsnąwszy mnie silnie za ręce, przerwał mi tymi słowy:

– Nie ma o czym mówić,sir!Wysyłam was tylko po to, żeby moja stara flinta mogła się jeszcze na coś przydać. Gdy wrócicie, odszukacie mnie i opowiecie, coście przeżyli i czego doświadczyliście. Wówczas dopiero się okaże, czy jesteście jeszcze tym, czym dzisiaj, mianowiciegreenhornem.

To rzekłszy, wypchnął mnie za drzwi. Obróciłem się jeszcze raz i zobaczyłem łzy w jego oczach.

ROZDZIAŁ II | Kleki-petra

Zbliżał się koniec wspaniałej, północnoamerykańskiej jesieni. Pracowaliśmy od trzech miesięcy, ale nie wypełniliśmy jeszcze naszego zadania, gdy tymczasem inne sektory wróciły już dawno do domu. Spowodowały to dwie przeszkody.

Pierwsza ta, że przeznaczono nam do opracowania bardzo trudną okolicę. Linia kolejowa miała iść przez prerię wzdłuż południowego Canadianu, kierunek był więc wskazany tylko do źródeł tej rzeki; od Nowego Meksyku zaś wyznaczało go położenie dolin i wąwozów. Nasz sektor leżał pomiędzy Canadianem a Nowym Meksykiem i myśmy mieli dopiero znaleźć odpowiedni kierunek. Do tego potrzeba było rozjazdów pożerających wiele czasu, uciążliwych wędrówek i wielu, bardzo wielu pomiarów porównawczych, zanim można było przystąpić do właściwej roboty. Utrudniało nam pracę jeszcze i to, że znajdowaliśmy się w okolicy niebezpiecznej. Tamtejsi Indianie Kiowa, Komancze i Apacze nie chcieli pozwolić na budowę kolei poprzez kraje, które uznawali za swoją własność. Musieliśmy się ich bardzo strzec i ciągle być w pogotowiu, przez co oczywiście nasza robota znacznie się opóźniała. Ze względu na tych Indian nie mogliśmy polować, ponieważ wówczas odkryliby łatwo nasze ślady. Sprowadzaliśmy wszystko, czego nam było potrzeba, z Santa Fé na zaprzężonych wołami wozach. Niestety, dowóz ten był także bardzo niepewny i kilkakrotnie nie mogliśmy posunąć się naprzód z naszymi pomiarami, ponieważ wozy z żywnością nie przybywały na czas.

Drugą przyczyną był skład naszego towarzystwa. Wspomniałem, że w St. Louis starszy inżynier i inni geodeci przywitali mnie bardzo przychylnie. To przyjęcie pozwalało się spodziewać dobrej i skutecznej współpracy. Jednak pod tym względem spotkało mnie przykre rozczarowanie.

Moi koledzy, prawdziwi jankesi, widzieli we mnie niedoświadczonegogreenhorna.Chcieli zarobić pieniądze, nie pytając o to, czy wypełnią sumiennie swoje zadanie. Ja im przy tym zawadzałem, toteż niebawem zniknęła okazywana mi przez nich z początku przychylność. Nie dałem się tym zbić z tropu i robiłem, co do mnie należało. Wkrótce też zorientowałem się, że moi koledzy posiadali niezbyt duży zasób wiedzy. Zostawiali mi najtrudniejszą robotę, a sami szukali okazji do uprzyjemniania sobie życia. Nie protestowałem przeciw temu obarczaniu mnie pracą, wierząc, że dzięki temu nabiorę doświadczenia.

Starszy inżynier, Mr. Bancroft, był z nich najbardziej wykształcony, ale okazało się, niestety, że lubi wódkę. Przywieziono z Santa Fé kilka baryłek tego zgubnego napoju i od tego czasu nasz przełożony zajmował się więcejbrandyniż przyrządami mierniczymi. Nieraz potrafił przeleżeć pół dnia na ziemi zupełnie pijany. Trzej geodeci, Riggs, Marcy i Wheeler, musieli, jak zresztą i ja, płacić za dostawy, więc aby nie ponieść straty, pili z nim na wyścigi. Nietrudno sobie wyobrazić, że i ci dżentelmeni nie zawsze byli w najlepszej formie. Ponieważ ja nie próbowałem nawet wódki, przeto obowiązek pracy spoczywał oczywiście na mnie.

Reszta towarzystwa pozostawiała również wiele do życzenia. Przybywszy do sektora, zastaliśmy w nim dwunastuwestmanów.Jako nowicjusz, szanowałem ich z początku ogromnie, lecz wnet przekonałem się, że mam do czynienia z ludźmi o bardzo niskim poziomie moralnym.

Dodano ich nam do obrony i pomocy. Szczęściem przez całe trzy miesiące nie zaszło nic takiego, co by mnie zmusiło do uciekania się pod ich nader wątpliwą obronę, a co do pomocy, to można śmiało powiedzieć, że zeszło się tu niczym na schadzkę dwunastu największych próżniaków w Stanach Zjednoczonych.

Bancroft, komendant, udawał, że jest kierownikiem, ale nikt go nie słuchał. Wyśmiewano jego rozkazy, a on klął strasznie, tak jak chyba nikt na świecie, a w końcu szedł do baryłki, aby wódką wynagrodzić sobie wysiłek. Miałem więc wszelkie powody do tego, by wziąć cugle w swoje ręce. Uczyniłem to, ale tak, żeby nie zauważyli. Takiego młodego i niedoświadczonego człowieka jak ja nie mogli darzyć pełnym szacunkiem. Gdybym był na tyle głupi, żeby przemówić tonem rozkazującym, byłbym się tylko naraził na powszechny śmiech. Musiałem więc postępować cicho i ostrożnie, jak rozumna żona, która umie tak kierować opornym mężem, że on nie ma o tym pojęcia.

Ci na pół dzicy, nieokiełznani ludzie nazywali mnie dziesięć razy dzienniegreenhornem,a mimo to bezwiednie stosowali się do mnie. Przy tym zdawało im się zawsze, że właściwie czynią wszystko zgodnie z własną wolą.

Pod tym względem ogromnie byli mi pomocni Sam Hawkens i jego dwaj towarzysze, Dick Stone i Will Parker. Wszyscy trzej byli to na wskroś uczciwi, a przy tym – choć nie poznałem się na tym od razu – doświadczeni, mądrzy i śmialiwestmani,których imiona słynęły daleko i szeroko. Trzymali się przeważnie mnie i stronili od reszty towarzyszy, ale tak oględnie, że nie mogło to tamtych obrazić. Szczególnie Sam Hawkens umiał, pomimo różnych swych śmiesznych właściwości, zdobyć u niechętnego mi towarzystwa znaczne poważanie. Cokolwiek zaś przeprowadzał swoim na poły poważnym, a na poły zabawnym sposobem, to zawsze po to, aby mi dopomóc w moich zamiarach.

Wytworzył się między nami stosunek, który dałby się najlepiej porównać ze stosunkiem feudalnego pana do swojego lennika. Hawkens wziął mnie w opiekę, nie pytając wcale, czy się z tym zgadzam. Ja byłemgreenhornem,on zaś wytrawnymwestmanem,którego słowa i czyny miały być dla mnie czymś nieomylnym. W wolnym czasie i przy sposobności udzielał mi teoretycznych i praktycznych lekcji ze wszystkiego, co należy wiedzieć i czemu trzeba umieć podołać na Dzikim Zachodzie. Jeżeli dziś muszę powiedzieć, że wyższą szkołę odbyłem dopiero później u boku Winnetou, to poczucie sprawiedliwości każe mi przyznać, że Samowi Hawkensowi zawdzięczam nauki elementarne. Sporządził mi nawet własnoręcznie lasso i pozwalał ćwiczyć się nim na swojej własnej osobie i swoim koniu. Gdy doszedłem do tego, że pętla chwytała cel niechybnie za każdym rzutem, ucieszył się serdecznie i zawołał radośnie:

– To pięknie, mój młodysir,to dobrze! Ale niech wam moja pochwała nie przewróci w głowie! Bakałarz musi pochwalić od czasu do czasu nawet najgłupszego ucznia, jeżeli chce, by ten robił postępy. Byłem już nauczycielem niejednegowestmana,a wszyscy uczyli się o wiele łatwiej i znacznie prędzej mnie pojmowali niż wy. Jeżeli jednak nadal będziecie tak ćwiczyć, to może po sześciu lub ośmiu latach nikt nie nazwie was jużgreenhornem.A do tego czasu pocieszajcie się starą maksymą, że głupi osiąga nieraz te same wyniki, co mądry, a nawet większe, jeśli się nie mylę!

Wygłaszał te słowa pozornie z największą powagą i ja tak samo je przyjmowałem, ale wiedziałem, że wcale tak nie myślał.

Najbardziej pożądane były dla mnie jego praktyczne pouczenia, gdyż praca zawodowa zabierała mi tyle czasu, że gdyby nie Hawkens, nie znalazłbym ani chwili na ćwiczenie tych umiejętności, które musi opanować każdy myśliwiec na prerii. Zresztą trzymaliśmy w tajemnicy nasze ćwiczenia i urządzaliśmy je tak daleko od obozu, że nie można było nas podglądnąć. Sam Hawkens tego żądał, a gdy pewnego razu zapytałem o przyczynę, odpowiedział:

– To ze względu na was, sir! Tak mało macie zręczności w tych rzeczach, że musiałbym się wstydzić do głębi duszy, gdyby nas te draby zobaczyły. Teraz już wiecie, hi, hi, hi! Weźcie to sobie do serca!

Mimo wszystkich wspomnianych poprzednio przeszkód doszliśmy przecież w końcu tak daleko, że w ciągu tygodnia mogliśmy się już połączyć z następnym sektorem. Należało pchnąć posłańca, aby zaniósł tam tę wiadomość. Bancroft oświadczył, że pojedzie sam pod przewodnictwem jednego zwestmanów.Nie czyniliśmy tego po raz pierwszy, gdyż ciągle musieliśmy się porozumiewać zarówno z sektorem pracującym za nami, jak i z tym, który pracował przed nami.

Bancroft zamierzał wyruszyć pewnej niedzieli rano. Uważał za stosowne wypić strzemiennego, w czym mieli wziąć udział wszyscy. Tylko mnie nie zaproszono, a Sam Hawkens, Dick Stone i Will Parker nie przyjęli zaproszenia. Popijanie, co zresztą przewidywałem, przeciągnęło się tak długo, że ustało dopiero wtedy, kiedy Bancroft nawet już bełkotać nie mógł. Towarzysze zabawy dotrzymywali mu kroku i upili się nie mniej od niego. O zamierzonej jeździe nie mogło już teraz być mowy. Hultaje zrobili to, co czynili zawsze w tym stanie: wleźli w krzaki, aby się tam wyspać.

Cóż można było począć? Posłaniec musiał odejść, tymczasem należało się spodziewać, że pijani będą spać do późnego południa. Wypadało wobec tego, żebym ja pojechał. Ale czy mogłem?

Byłem pewien, że aż do mego powrotu przez cztery dni nikt nie weźmie się do pracy. Gdy się naradzałem nad tym z Samem Hawkensem, wskazał ręką na zachód i rzekł:

– Nie trzeba będzie jechać,sir.Możecie przekazać wiadomość tym dwóm, którzy oto się zbliżają.

Spojrzawszy we wskazanym kierunku, zobaczyłem dwóch jeźdźców. Byli to biali, a w jednym z nich poznałem starego przewodnika, który już kilka razy był u nas z wieściami z sąsiedniego sektora. Obok niego jechał młody mężczyzna, ubrany inaczej niż to jest przyjęte na dalekim Zachodzie. Nie widziałem go jeszcze nigdy. Stanąwszy przed nami, nieznajomy zapytał mnie o nazwisko. Skoro je wymieniłem, obrzucił mnie przyjaźnie badawczym spojrzeniem i rzekł:

– A więc to wy jesteście tym młodym dżentelmenem, który robi tu wszystko, gdy tymczasem inni leniuchują. Jestem White.

Był to kierownik najbliższego, zachodniego sektora, do którego mieliśmy właśnie wysłać wiadomość. Jego przybycie musiało mieć oczywiście jakiś powód. Zsiadł z konia, podał mi rękę i powiódł wzrokiem po naszym obozie. Ujrzawszy śpiących w zaroślach, a obok baryłkę po wódce, uśmiechnął się domyślnie, ale nieprzyjaźnie.

– Pijani? – spytał. Skinąłem głową.

– Wszyscy?

– Tak. Mr. Bancroft chciał udać się do was i wypili strzemiennego. Zbudzę go i…

– Stać! – przerwał. – Muszę z wami pomówić tak, żeby oni tego nie słyszeli. Chodźmy na bok i nie budźmy ich! Kto są ci trzej ludzie, którzy stali z wami?

– To Sam Hawkens, Dick Stone i Will Parker, nasi trzej przewodnicy, ludzie godni zaufania.

– Ach, Hawkens, ten mały, osobliwy myśliwiec. To dzielny chłop, słyszałem o nim. Niechaj wszyscy trzej pójdą z nami.

Uczyniłem zadość jego wezwaniu, a następnie spytałem:

– Czy sprowadza was coś ważnego, Mr. White?

– Bynajmniej. Chciałem się tylko przekonać, czy wszystko tu w porządku, no i pomówić z wami. Myśmy już skończyli nasz sektor, a wy swojego jeszcze nie?

– Winne temu trudności terenu. Zamierzam…

– Wiem, wiem! – przerwał mi. – Wiem niestety o wszystkim. Gdybyście wy nie pracowali w trójnasób, Bancroft byłby dziś tam, gdzie rozpoczął.

– Tak nie jest, Mr. White. Nie wiem, skąd macie to błędne mniemanie, że tylko ja byłem pilny, ale moim obowiązkiem…

– Cicho,sir,cicho! Chodzili posłańcy od nas do was i z powrotem, a ja ich o wszystko wypytywałem. To bardzo szlachetnie z waszej strony, że bierzecie w obronę tych pijaków, ale ja chciałbym usłyszeć prawdę. Ponieważ zaś widzę, że jesteście zbyt skromni, aby mi ją powiedzieć, przeto spytam nie was, lecz Sama Hawkensa. Usiądźmy!