Strona główna » Obyczajowe i romanse » Wisznia ze słowiańskiej głuszy

Wisznia ze słowiańskiej głuszy

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-66201-53-8

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Wisznia ze słowiańskiej głuszy

W słowiańskim grodzie Szeligów nad Dnieprem żyła piękna Wisznia. W dziewczynie, o której krążyły pogłoski, że jest córką bogini Mokoszy, zakochał się Rua, wódz Hunów. Wkrótce Hunowie i Szeligowie dostali się do awarskiej niewoli. Rozpoczęła się długa, niebezpieczna tułaczka. Czy zwycięży zło zasiane przez bezwzględny lud Awarów?
Pasjonująca, pełna przygód historia Wiszni jest wędrówką po terenach Rusi, Bizancjum i ziemiach, na których kiedyś powstanie państwo Polan. To burzliwy okres starć różnych światów i kultur. Rzeczywistość miesza się z legendą, w ludzkich duszach nienawiść walczy z miłością silniejszą od śmierci. Czas upływa, a świat zmienia się jak w dniu, gdy piorun poraził jedno ze świętych drzew Szeligów. Czy to znak, że nadchodzą nowe czasy?

Polecane książki

Dom opieki św. Wita jest taki sam, jak inne ośrodki, a zarazem zupełnie inny. Ludzie, którzy tworzą to miejsce, mają w sobie coś szczególnego – Kuba z chorym psychicznie psem, snujący się po kątach nocną porą Dionizos, zapisujący zeszyciki Sven, uroczo naiwny Olaf, tajemniczy gość z pokoju numer...
Marcin budzi się po powrocie z wesela swojej siostry i niczego nie pamięta. Wiadomości na automatycznej sekretarce sugerują, że trochę wczoraj narozrabiał. Między innymi poturbował znajomego, który w ramach rekompensaty prosi, aby ten zastąpił go w pracy. Marcin zgadza się na zostanie pilotem...
Ile może znieść człowiek? Na to pytanie autor usiłuje odpowiedzieć w książce. To nie jest historia jakich wiele, to historia ludzi, którzy żyjąc na granicy społeczeństwa usiłują przetrwać. A do tego muszą zmierzyć się z własnymi lękami, obawami. Muszą stawić czoła sekretom, mogącym zrujnować życ...
Celem książki jest uporządkowanie i analiza współczesnych koncepcji rozwoju terytorialnego, czynników, które decydują o dynamice tego rozwoju oraz pokazanie sposobów ich włączania się w szybki i skomplikowany proces globalizacji. Innymi słowy chodzi o pytania, co warunkuje fakt, że pewne regiony roz...
Dwa życia, dwa światy, dwie odrębne przestrzenie.Krystian, nastolatek, który po tragicznej śmierci matki zaznaje biedy i uczy się życia z ojcem alkoholikiem, po jednej z awantur w domu zostaje wyrzucony na ulicę. Walcząc o przetrwanie, wkracza do światka przestępczego.Lena, studentka dziennikarstwa,...
"Nie zapomnę...to powieść o przeznaczeniu, sile miłości, ale również o niszczycielskiej sile zawiści i zazdrości."Nie zapomnę" to ciepła, wzruszająca historia młodej dziewczyny, która spotyka wydawałoby się wspaniałego chłopaka, szybko się jednak okazuje, że pochodzą z dwóch różnych światów. Ania, s...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Aleksandra Katarzyna Maludy

Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej książki nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy.

Projekt okładki i stron tytułowych

Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Zdjęcia na okładce

© Demian | stock.adobe.com

© susannp4 | pixabay.com

Redakcja

Justyna Nosal-Bartniczuk

Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej

Grzegorz Bociek

Korekta

Barbara Kaszubowska

Wydanie I, Katowice 2019

Wydawnictwo Szara Godzina s.c.

biuro@szaragodzina.pl

www.szaragodzina.pl

Dystrybucja wersji drukowanej: DICTUM Sp. z o.o.

ul. Kabaretowa 21, 01-942 Warszawa

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

dystrybucja@dictum.pl

www.dictum.pl

© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina s.c., 2019

ISBN 978-83-66201-53-8

Moim Córkom…

Trochę plotek zamiast wstępu

Kiedy znad Balearów nadciągał pachnący ciepłem wiatr i rozganiał chmury wiszące nad zamkiem Suda, a gospodynie siały ogórki w ogrodach rozciągniętych wzdłuż rzeki Ebro, Ibrahima1 ogarniała gorączka. Z okien swojego domu patrzył na drogę, która pięła się wzgórzami na północ i można nią było dojechać do Barcelony, a potem, trzymając się morskiego wybrzeża, minąć góry2, w których na próżno szukała schronienia Pyrene, nieszczęśliwa córka Atlasa zgwałcona przez Herkulesa. Gdy już po prawej stronie owiane siwą mgłą szczyty zostały daleko z tyłu, droga wiodła do twierdzy w Carcassonne, następnie dalej, dalej w rejony coraz bardziej dzikie, gdzie nie sięgała wyrafinowana kultura Arabów. Tam miejscowi książęta łakomym okiem patrzyli na miecze ze stali damasceńskiej, których giętkie ostrza pokrywał falisty wzór, a ich żony z lubością gładziły drogocenne materie adamaszku czy muślinu. Wszyscy podnosili w górę szklane naczynia i patrzyli, jak światło załamuje się w ich doskonałych kształtach, wąchali pachnidła, dopytywali o leki, bo sława arabskich lekarzy docierała do najbardziej głuchych zakątków świata. To wszystko gromadził Ibrahim w wielkich magazynach swojego domostwa w Tortosie tak samo, jak robił przed laty jego ojciec Jakub, i tak samo jak on czekał dnia, kiedy kobiety zaczną siać ogórki, by gotować się do drogi.

1Ibrahim ibn Jakub (ur. ok. 912–913 – zm. po 966) – Żyd sefardyjski, kronikarz, podróżnik i kupiec, zostawił po sobie relację z wyprawy do krajów słowiańskich, którą odbył w latach 965–966.

2Pireneje

Ale kupiec Ibrahim wypuszczał się dalej, niż kiedyś docierał jego ojciec. Wyprawiał się tak daleko, że nie sięgały tam kamienne drogi budowane przed wieloma stuleciami przez Rzymian i trakt biegł wśród puszcz i gór do krain, gdzie tylko niewielu znało łacińskie słowo. To tam swoje skarby mógł wymienić na najcenniejszy towar: na niewolników.

Od tego pierwszego ciepłego dnia coraz więcej ludzi, koni i wielbłądów kręciło się po obejściu Ibrahima. Bo kiedy tylko przychodził czas i wiadomo było w Tortosie, że syn Jakuba znowu wybiera się w podróż, to we wszystkich sefardyjskich3 rodzinach zaczynał się ferment, bo każda z nich chciała swojego syna wysłać w świat z tak znanym kupcem. Na dziedziniec otoczony ze wszystkich stron obszernymi kamiennymi magazynami wjeżdżały potężne wozy na kołach solidnie obitych żelazem zaprzęgnięte w woły. Zaraz koło nich zaczynała się krzątać służba ponaglana gromkimi okrzykami kupców. Ładowano wielkie skrzynie, w których już od dawna układano troskliwie zawinięte w szmaty szkło, bele najcenniejszych materii, kunsztownie zdobioną broń. Na końcu przynoszono kufry z pięknie kutymi w złocie i srebrze ozdobami dla kobiet, z flaszeczkami pachnideł, z niemniej cennymi korzeniami, którymi na dworach władców kucharze przyprawiali mięsiwa.

3określenie ludności żydowskiej zamieszkującej Półwysep Iberyjski

Kiedy skończyły się gorączkowe przygotowania, podróżni wyruszyli o świcie. Wilgotny chłód wciskał się pod opończe. Kołysząc się na koniach, poganiając leniwe wielbłądy i muły ciągnące wozy na obitych żelazem kołach, odjeżdżali coraz dalej i dalej, aż wreszcie karawana nikła w błękitnej mgle, stawała się tylko ciemniejszą plamką. Wtedy żegnające ich kobiety z ociąganiem ruszały do codziennych zajęć.

Kiedy kupcy minęli Pireneje, przechodząc wąskim równinnym pasem między górami a brzegiem morza, i znaleźli się na ziemi Franków, Ibrahim na wszystkich postojach dopytywał, gdzie można natknąć się na króla Ottona4 władającego wschodnią częścią dawnego państwa Karola Wielkiego. W kupieckich podróżach nie tylko zysk interesował syna Jakuba, ale i dziwny, dziki świat leżący na wschód od ziem Ottona. Stamtąd pochodzili najcenniejsi niewolnicy: mężczyźni silni, odporni na głód i zimno oraz jasnowłose, jasnookie kobiety, usłużne, łagodne i chętne do miłości. Żyli ci ludzie gdzieś w puszczach, przez które nie prowadziły żadne drogi, skąd docierały tylko fantastyczne wieści o ich państwie mlekiem i miodem płynącym, władanym przez księcia Mieszka, którego miano tłumaczono jako „niedźwiedź”. Wiele o nich wiedział król Otto i dlatego Ibrahim tak chciał się z nim spotkać.

4Otto I (912–973) – król niemiecki i święty cesarz rzymski.

Wygodne rzymskie drogi ciągnęły się przez całą Galię, czyli państwo Franków, więc kupiecka karawana przemierzała je od Tuluzy do Bordeaux, z Bordeaux do Lyonu, a potem do Tours, Orleanu i Paryża, wszędzie sprzedając towary, rozpytując o nowiny i przynosząc wieści ze świata. Z Paryża ruszyli do Ratyzbony, bo dowiedzieli się, że tam spotkać można króla Ottona.

Na polach po obu stronach Dunaju ludzie uwijali się, by zdążyć przed deszczem zwieźć z pola zżęte zboża. Chmury przewalały się po niebie coraz cięższe i nic nie pomagało, że w pobliskim kościele bito w dzwony, by je rozgonić. Lunęło nagle i gwałtownie, kiedy karawana zjeżdżała z jednego wzgórza, by zaraz wspiąć się na następne, na którym widoczne już były mury miasta. Ratyzbońską bramę kupcy przekroczyli całkiem przemoczeni.

Ibrahim zdążył się jeszcze przed wieczorem przebrać i ruszył na zamek. W hallu rozpalono ogień na wielkim palenisku, na ustawione w podkowę stoły służba wnosiła wieczerzę, a dworacy kończyli śpiewać i tańczyć carole5. Widać nie zaplanowano żadnych atrakcji ani nikt znaczny nie odwiedzał dziś grodu, bo król Otto zechciał z nim mówić, kiedy tylko kupiec zjawił się w warowni.

5rodzaj średniowiecznego tańca w kole, podczas którego uczestnicy trzymali się za ręce i śpiewali

– Twoje oczy widzą więcej – powiedział, gestem nakazując podać Ibrahimowi misę i deskę do krojenia mięsa, i zaczął wypytywać o króla Franków Lotara, o to, jak może on przyjąć wiadomość, że Otto chciałby się koronować na cesarza rzymskiego, jakie ma wojska i czy pamięć o wielkim zwycięstwie Ottona nad Węgrami na Lechowym Polu6 ciągle budzi we Frankach wdzięczność.

6Bitwę na Lechowym Polu stoczono 10–12 sierpnia 955 roku. Po klęsce Węgrzy przyjęli chrześcijaństwo i zaprzestali najazdów na zachodnich sąsiadów.

Ibrahim odpowiadał na pytania w nadziei, że sam także dowie się czegoś ciekawego od króla. Nie zawiódł się.

– A czy ty wiesz – zagadnął władca pod koniec rozmowy – że na północ od kraju Mieszka leży Miasto Kobiet? Mężczyzn mają za niewolników, same walczą, a są groźne i silne.

Ibrahim chciał się czegoś dowiedzieć o tym dziwnym miejscu, ale król niewiele więcej wiedział i uśmiechał się dziwnie, więc kupiec zaczął się zastanawiać, czy Otto nie żartuje.

Myśl o tej krainie nie opuszczała go. Jadąc z Ratyzbony do Pragi, gdzie odbywały się największe targi niewolników w tej części Europy, zastanawiał się, czy wieść o mieście, w którym władają kobiety, może umieścić w swoich zapiskach z podróży, czy nie okaże się zbyt łatwowierny, uwieczniając wzmiankę o tym w kronice. Ale już w Pradze wśród wystawionego na handel towaru zobaczył dziewuchę wyższą od niego, mimo że on do niskich nie należał. Miała silne nogi i ręce o tak rozwiniętych mięśniach, jakby przez całe życie robiła toporem. Zaciekawiony podszedł do niej. Chciał obejrzeć, czy ma zdrowe zęby, ale kobieta spróbowała go ugryźć, więc cofnął się, choć ona była spętana. Popatrzyła na niego z pogardą i splunęła. Pochodziła z północy. Przyglądając się jej, Ibrahim nabrał przekonania, że gdzieś tam rzeczywiście musi leżeć kraj Amazonek. Kobiety nie kupił, bo ani nie była ponętna, ani nie nadawała się na potulną niewolnicę. W swoich notatkach jednak napisał:

Na zachód od Burus leży Miasto Kobiet. Ma ono ziemie i niewolników, a one[tj. kobiety]zachodzą w ciążę za sprawą swych niewolników. Jeżeli[która]urodzi chłopca, zabija go. Jeżdżą konno i osobiście biorą udział w wojnie, a odznaczają się siłą i srogością.

Potem, przypominając sobie dziwny uśmieszek króla, dopisał:

Wieść o tym [jest]prawdą: opowiedział mi […] Hotto, król rzymski7.

7A. Fularz,Ibrahim ibn Jakub opodróży do krajów słowiańskich wprzekładzie Al-Bekriego, „Merkuriusz Polski. Gazeta Codzienna” 31.08.2013, online: http://www.poselska.nazwa.pl/wieczorna2/historia-nowozytna/ibrahim-ibn-jakub-o-podrozy-do-krajow-slowianskich-w-przekazie-al-bekriego [dostęp: 12.05.2018].

*

Tysiąc lat później archeologowie stwierdzili, że u schyłku wielkiego Cesarstwa Rzymskiego na Mazowszu chowano wyłącznie kobiety i dzieci. Co stało się z mężczyznami? Nie wiadomo.

1.

Tylko tu było bezpiecznie. Wisznia rozejrzała się po tak dobrze znanej sobie okolicy. Niewysokie i łagodne wzgórza rozcinały gdzieniegdzie głębokie jary. Jednym z nich biegła ścieżka od osady aż do rzeki. Nie było jej widać z daleka, bo otulał ją zarośnięty dzikim bzem wąwóz. Nawet teraz, kiedy zima ogołociła krzewy z liści, trudno było dostrzec idącego drożyną człowieka. Na szczycie skarpy stał ostrów otoczony palisadą dębowych pni. O tej porze roku siedziała tam tylko warta pilnie wypatrująca, co dzieje się za rzeką.

Na drugim brzegu żyli obcy, straszni ludzie zrośnięci z końmi, pokryci gęstą szczeciną, o oczach zwężonych złem i płaskich mordach. Rzadko zapuszczali się aż tu. Wisznia nie widziała ich nigdy w życiu. Opowiadano sobie tylko o nich w numach8, szarą godziną siedząc przy ogniu.

8kurne chaty pozbawione okien

Od północy ciągnęła się puszcza. Nikt o zdrowych zmysłach nie wchodził do niej dalej niż na odległość ludzkiego głosu. Była błogosławieństwem wioski i jej grozą. Dawała drewno na opał i budowę, grzyby, jagody i zwierzynę, ale to w niej żyły watahy wilków, potężne niedźwiedzie i podstępne rysie. W niej znajdowały schronienie niezliczone demony, biesy, wilkołaki, w niej mieszkał leszy ze swoją leśną babą9, a spotkać każdego z nich to strach. Więc tylko tu było bezpiecznie, na tym kawałku ziemi odgrodzonym od świata z jednej strony łukiem potężnej rzeki, a z drugiej – borem. Teraz wszystko pokrył głęboki śnieg. W zaspach tonęły też na wpół zagłębione w ziemi chaty. Dymy unosiły się z otworów pod dachami i kładły szarym pyłem na skrzącej bieli.

9słowiańskie demony lasu

Wisznia pochyliła się, założyła na barki koromysło10 i doczepiła do niego dwa drewniane kubły. Była szczupła, ale silna. Ostrożnie śliską, wydeptaną w śniegu ścieżką zeszła wąwozem w dół aż do rzeki. Rozejrzała się za kamienną siekierą, którą kobiety zostawiały wśród krzewów. Zatarła ręce, wyprostowała się i już miała złapać za trzonek, wleźć na lód i wybić przerębel, kiedy zauważyła ruch na drugim brzegu. Stał tam jeździec. Obcy! Skórzany kaftan miał przepasany rzemieniami podtrzymującymi łuk. Wydawało się dziewczynie, że spod okrągłej futrzanej czapki patrzyły skośne oczy, a jego morda była płaska. Czarna, chyba wilcza opończa powiewała mu na ramionach. Wisznia nie widziała go dobrze. Rzeka była szeroka.

10pałąk do noszenia wiader z wodą

Głos zamarł jej z przerażenia w gardle. Znieruchomiała. Bezradna patrzyła, jak jeździec szuka bezpiecznego zejścia na lód, jak chce się przeprawić na drugi brzeg. Za nim na pewno ciągnie całe wojsko! Przyjdą do nich, będą zabijać, niszczyć, palić! Wisznia wyciągnęła przed siebie dłonie z dwoma palcami rozstawionymi w magicznym geście i zamamrotała zaklęcie, by go powstrzymać, ale jeździec widocznie znalazł jakieś zejście, bo zjeżdżał coraz niżej. Tu babskie zaklęcie nie mogło pomóc. Tu trzeba było szukać ratunku w sile znacznie potężniejszej!

– Dnieprze, coś srogi i łaskawy jednocześnie! Co zgubę przynosisz i życie! Ratuj!!!

Potęgę Dniepru dziewczyna widziała już wiele razy, kiedy z wiosną wylewał tak daleko i szeroko, że ludzie musieli z całym dobytkiem chronić się na wzgórzu za palisadą z dębowych pni. Widywała go też czasem, jak płynął błękitny, raz po raz wyrzucając nad powierzchnię potężne ramiona. Widziała go we mgle unoszącej się znad toni, słyszała, jak równomiernie sapie z wysiłku, płynąc pod prąd.

– Obudź się, Dnieprze! Ratuj!

Bo on zapewne spał pod warstwą lodu.

– Obudź się!

Jeździec znalazł drogę. Już koń ostrożną nogą wszedł na twardą taflę zmarzniętej wody. I wtedy ojczulek Dniepr przeciągnął się pod lodem! Głuchy huk rozległ się od brzegu do brzegu.

– Obudź się! Obudź! – krzyczała Wisznia, a spod tafli dobiegały głuche stęknięcia i dziwne grzmoty.

Dniepr szalał tam widocznie, bo lód trzeszczał pod jego naporem, jakby warczał, jakby kogoś klął.

Przerażony koń ślizgał się po gładkiej powierzchni, cofał się w stronę brzegu, strzygąc uszyma. Obcy bódł go piętami w boki, ale nie udało mu się zmusić wierzchowca, by szedł spokojnie, kiedy pod nogami ktoś tak potężny jak ojczulek Dniepr dobijał się i groził. Tamten zawrócił. Stanął na wysokim brzegu i patrzył. Wydawało się Wiszni, że ją zauważył, więc znowu wyciągnęła przed siebie dłonie z rozstawionymi palcami i zbierała siły, by rzucić na obcego przekleństwo. Nie skutkowało.

– Mokosz, matko moja, pomóż!

*

Ta zima była szczególnie trudna dla plemienia Ruy. Zwykle kiedy nad stepem zaczynał hulać zimny wiatr, ruszali ze stadami bydła, koni, kóz i owiec na południe w stronę ciepłego morza, które tam nazywają Ponckim11. Toczyli nad nim wiele walk, a szczęśliwa gwiazda ich wodza Uldina zawsze prowadziła do zwycięstwa. Tam, na południu, gdzie ludzie mieszkali w kamiennych domostwach, wszystkiego było w bród. Napadali na taką osadę, wyrzynali mężczyzn, a kobietom kazali sobie usługiwać. Piekły dla nich placki z mąki, nalewały do czaszy wina, od którego robiło się błogo, mięso polewały tłustą oliwą… A ile tam było owoców! Jaki słodki miód! Żarli więc wszyscy i żarł Rua. Potem brali kobiety, by legnąć gdzie bądź, i niewolili je, choć darły się i broniły. Ich własne patrzyły na to z uciechą i takiej nabierały ochoty, że same domagały się porcji męskiego nasienia tak usilnie i często, że Rua aż chodzić potem nie mógł od tej roboty.

11Morze Czarne

Ale tej zimy było inaczej. Szczęście widać opuściło Uldina. Albo był za stary, albo naraził się czymś Bogu Wielkiego Nieba, a może jakiemuś pomniejszemu duchowi, bo kiedy najechali na upatrzoną wieś, zastali tam tak przygotowaną obronę, że nijak jej było pokonać. W następnej to samo i dalej takoż. Na dodatek zima w tym roku zagnała się na południe dalej niż zwykle. Step, który w tamtych okolicach tylko na krótko pokrywał śnieg, tym razem leżał pod grubą białą poduchą już trzeci miesiąc. Konie im osłabły, stada przetrzebili i jeść nie było co. Siedzieli smętni w swoich czumach12. Skóry rozpięte na rusztowaniu ze zwierzęcych kości nie chroniły wystarczająco dobrze przed mroźną zawieruchą. Żadne z dzieciaków, które urodziły się na jesieni, już nie żyło. Zaczęli umierać też starsi.

12prymitywny szałas koczowniczych ludów Wielkiego Stepu

Zebrali się więc naczelnicy rodów na naradę. Stanęli kołem, łeb koński przy końskim łbie, bo prawdziwy Hun z konia schodzi niechętnie, i zaczęli radzić.

– Dolę przebłagać trzeba! Kto winien, tego wygnać! – zagaił Gainas, bo pierwszeństwo w głosie mu się należało. Był najstarszy.

Ledwie to powiedział, a wszyscy złym okiem popatrzyli na Uldina. Nikt nie miał wątpliwości, że to jego pech prześladuje plemię, więc to on się naraził. Pogmerali w głowach, poszukali win Uldina i okazało się, że było ich wiele.

– Zeszłej zimy, kiedy byliśmy nad ciepłym morzem, nasrał w domu tego nowego boga, którego oznaczają krzyżem…

– Wyjebał owcę, wywróciwszy ją na grzbiet, jakby była kobietą!

– Mało tego! Chłopaków ciągał w krzaki, a co tam robił, to łatwo wymyśleć!

I co który się odezwał, to koniem najeżdżał na Uldina, wyganiając go z kręgu. Choć Uldin rękoma machał i krzykiem próbował sprawić, by pozwolili mu się bronić przed zarzutami, to jednak dawne sposoby wymuszenia posłuchu już nie działały. Widocznie rzeczywiście naraził się jakiemuś potężnemu demonowi, który odebrał mu teraz siłę i posłuch w plemieniu. Stracił rezon, pozwolił się wygnać z kręgu rady, zawrócił konia i odjechał w step. Nikt za nim nawet nie popatrzył, nikt nie wyciągnął ręki, nikogo nie obchodziło, co się z nim stanie. Pojechał więc Uldin szukać dogodnego miejsca na śmierć. Oglądał się jeszcze raz po raz i widział, jak jego współplemieńcy skaczą sobie do oczu, jak pięściami wymachują, słyszał, jak się drą. Zwyczajnie – rada!

A oni uradzili, że pojadą na zachód w stronę wielkiej rzeki, za którą siedzą ludzie w drewnianych czumach, ciepłych, bo zagłębionych w ziemi, i trzymają w jamach zboże, a w chałupach kozy, owce i kury. Tam się można będzie pożywić. Z każdego rodu ruszy zwiadowca, by rozeznać teren. Najdalej na północ miał pojechać Rua, syn Bazyka, bo widać było, że ma najwięcej sił.

Tym sposobem znalazł się Rua nad brzegiem Dniepru tak daleko, że zobaczył na północy ścianę lasu, która oznaczała kres stepu. Kiedy w wilgotnym powietrzu poczuł delikatny zapach dymu, stanął, uniósł się w strzemionach i węszył. Wreszcie ujrzał delikatną mgiełkę unoszącą się znad wąwozu zbiegającego po drugiej stronie rzeki do brzegu. Ręką przesłonił ciemne, bystre oczy, bo słońce wyiskrzało śnieg oślepiającym blaskiem. Osady nie widział, choć musiała tam być. Zjechał z wysokiego brzegu na zamarzniętą rzekę i wtedy zobaczył dziewczynę. Zsunęła koromysło z ramion. Taka była wiotka i jasna! Zakutana w chustę przewiązaną w pasie wydała mu się podobna do błękitnoskrzydłej ważki, co nad strumieniem wabi swą urodą. Jasne włosy wymykały się spod nakrycia, jasne oczy patrzyły tak, jakby niebo się w nich skryło. Nic nie umknęło bystremu wzrokowi Ruy. Widział, jak dziewczyna wyciąga do niego ręce. Miał ochotę je złapać, a ledwie o tym pomyślał, szczęście nigdy niezaznane, nieprzeczuwane nawet, ogarnęło go z taką mocą, że musiał się do niej uśmiechnąć. Była jak kwiat wiśni, jak wiosna, kiedy nad brzegiem Dniepru kwitnące wiśniowe gaje ciągną się aż do porohów13, a może jeszcze dalej.

13poprzeczne progi skalne na płytkich i szerokich odcinkach Dniepru

Głuchy grzmot rozległ się pod kopytami konia.

Wiosna idzie i lód już pękać zaczyna – pomyślał chłopak. Próbował zmusić wierzchowca do wejścia dalej na lód, ale ten się opierał, więc Rua zrezygnował. Nauczył się mu ufać. Zwierzę wcześniej niż człowiek wietrzy niebezpieczeństwo, a on już wiedział, gdzie znajduje się osada, do której musi wrócić. Patrzył, jak dziewczyna łapie za swoje koromysło i biegnie w górę ścieżki.

Wrócę po ciebie – obiecał jej w duchu i odjechał do swoich.

*

Wisznia gnała co tchu. Ledwie żywa dopadła chałupy. Stanęła w progu i aż skuliła się pod wiecznie gniewnym wzrokiem Starego. Tym razem było jeszcze gorzej, bo gnana strachem wpadła z impetem do chaty, zamiast wsunąć się do niej po cichu. Choć bała się tego wściekłego psa najbardziej chyba na świecie, odważyła się pierwsza odezwać:

– Obcego widziałam…

Cisza.

U nich nigdy nie rozbrzmiewały zabawy, chichoty po kątach, bajania przy ogniu. Słychać było tylko wiecznie rozjuszony głos Starego. Teraz też gniew go ścisnął za gardło.

Ta wywłoka ośmieliła się coś do niego mówić! Podniósł się z pnia stojącego koło ognia, złapał przyczepiony do drewnianej rączki rzemień, którym pogania się woły podczas orki i wysmagać nim można któregoś z domowników. Śmignął nim Wisznię przez plecy. Skuliła się, ale nie uciekła w kąt, pochlipując jak inne kobiety. Odmieniec! Widać jednak córka Mokoszy! Ta świadomość rozwścieczyła Starego, bo choć nikomu, nawet przed sobą, nigdy by się do tego nie przyznał, to durne plotki o Wiszni i jej matce potrafiły go rozjuszyć i jednocześnie wzbudzić obawę. Dlatego smagnął ją tylko raz. Ta menda nadal stała pośrodku chałupy. Wlepiła w niego przerażone ślepia i mamlała swoje:

– Obcego widziałam…

Tego było Staremu za wiele. Czaty są od robienia larma, nie ona! Kobiety pochowały się po kątach. Huśtały zalęknione i przestraszone dzieci. Synowie Starego udawali, że są pilnie zajęci swoją pracą, ale ucho nadstawiali i okiem zerkali, bo szykowała się chryja! Wisznia durna była i nie potrafiła zachować się jak baba.

Stary puścił w ruch biczysko. Okładał ją równo i dokładnie raz przy razie, aż się zasapał. Ona podniosła ręce do góry, by przed uderzeniami osłonić twarz. Spadały na nią rzemienie i jak węże kąsały. Kopnął ją wściekły. Padła na klepisko. Kopał w głowę, w plecy, w brzuch, aż zatrzymał się zdyszany. Wisznia ledwie wstała. Nogi się pod nią trzęsły od bicia, ale swoje skamlała:

– Obcego widziałam… Bronić się trzeba… – Powiodła wzrokiem po innych chłopach w rodzinie.

Żaden nie odważył się powiedzieć coś przed Starym, choć teraz ten stał zmachany i ledwie łapał oddech z wysiłku.

– Durna! – sapał. – Czaty patrzą, larma nie podnoszą, a ona widziała! Durna! Wody nanoś!

Zamachnął się na nią jeszcze raz, ale szlag go widocznie trafił, bo bat wypadł mu z ręki. Stary zwinął się w sobie i zacharczał. Broch, najstarszy jego syn, skoczył ku niemu i słaniającego się podprowadził do barłogu. Skulona w kącie Wisznia patrzyła na to z ukrywanym triumfem.

– Mokosz pokarała was… – szepnęła do siebie i po raz pierwszy uwierzyła, że naprawdę jest jej córką.

– Nie wzywaj jej imienia nadaremno! – Słowa Wiszni usłyszała stara Jaga, która jak zwykle siedziała w swoim kącie izby i przędła, cicho pobrzękując przęślikami. – Jeszcze przyjdą na nas gorsze terminy, wtedy jej wsparcie może być potrzebne. Gdzie widziałaś obcego?

Wisznia przysiadła u stóp cioty. To było jej miejsce w chałupie. Tylko Jaga brała ją czasem w obronę. Z babskiego kątka odgrodzonego od reszty izby przesłoną ze starych skór wylazły kobiety: żony i córki Starego, żony i córki jego dwóch synów, Brocha i Niebora. Stanęły dokoła barłogu i po raz pierwszy chyba w życiu odważyły się spojrzeć na Starego. Ten leżał z gębą wykrzywioną w dziwnym grymasie i charczał coraz ciszej. A im on ciszej charczał, tym one głośniej zaczęły między sobą pogadywać.

– Jaga, ty spojrzyj! – przywołał Broch. Przymykał małe, blisko siebie osadzone oczy, by ukryć nadzieję na rychłe spełnienie marzeń o władzy nad rodem.

Ciota wstała z trudem i podeszła do Starego, wlokąc za sobą niesprawną nogę. Było z nim niedobrze. Sobie tylko znanymi sposobami dopatrzyła się, że wiele już mu pomóc nie może. Gęsta siwa broda nie zdołała skryć wykrzywionych ust, jednym wytrzeszczonym okiem nieruchomo spoglądał na powałę, a drugie z przerażeniem szukało ratunku po ludziach zgromadzonych wokół. Bełkotał coś, ale zrozumieć się go nie dało.

– Maku zgotuję. Sen mu da.

– Zdrów będzie? – spytał Niebór. Sam on nie wiedział, czy lepiej żyć pod twardą ręką Starego, czy pod władzą Brocha, który tylko swojej korzyści patrzył. Niepewność wyzierała z jego wyrazistych, choć odrobinę gapiowatych oczu i przymilnie uśmiechającej się gęby.

– We śnie on dojdzie do zdrowia albo do śmierci. – Jaga wzruszyła ramionami.

Stary był jej swakiem14, ale nienawidziła go jak psa. Za dużo krzywd było między nimi. Mimo to zakrzątnęła się koło ognia, powiesiła nad nim kociołek z wodą i wsypała resztkę maku. Szkoda jej było takiej dobroci dla okrutnika.

14mąż siostry

Resztę dam dzieciakom…

Postanowiła uraczyć go skąpo. Zresztą miała nadzieję, że drętwota nie pozwoli mu łykać.

– Ja naprawdę widziałam obcego… – Wisznia zakręciła się koło niej z chęcią pomocy, jakby było w czym.

– Ślady tam powinny po nim być…

– Pewnie, że powinny! Są!

– To trzeba je pokazać komuś.

– Komu?

Jaga udała, że się zastanawia, choć dobrze wiedziała, kto powinien je zobaczyć.

– Kowalowi!

Wisznie mocniej zabiło serce. Tak! Ona już pójdzie do kowala!

– Razem pójdziemy. – Jaga ją zatrzymała.

Kowal miał swoją numę na skraju wsi. Pod zadaszonym wejściem do niej wiecznie palił się ogień, a chłopak jakiś dmuchał w płomienie miechem zrobionym z króliczych skórek. Wiecznie też stał tam kowal Wilk, chłopisko już niemłode a potężne, i walił w kowadło wielkim młotem, wykuwając a to okucie do radła, a to nóż albo półokrągły sierp przydatny w polu i w walce lub topór czy obręcze ściskające klepki w drewnianych kubłach. Iskry leciały, woda z sykiem parowała, kiedy on albo któryś z kowalczyków zanurzali w drewnianej kadzi rozpalone do czerwoności żelazo.

Wisznia w wolnych chwilach lubiła patrzeć na jego robotę. Czary to były istne, bo kowal potrafił z niekształtnej żelaznej grudki wydobytej z dymarki wytworzyć rzecz nie tylko przydatną, ale i piękną. W żelazie była moc i tajemnica, a on ją posiadł. Mądry był chłop, ale małomówny. Kiedy jednak się odezwał, najstarsi słuchali go uważnie.

– Ważną sprawę mamy do ciebie, Wilku – powiedziała Jaga, kiedy znalazły się na progu kuźni.

Wisznia zawsze się dziwiła, że ten burkliwy człowiek, który najsilniejszym w osadzie mężczyznom potrafił pokazać swoje zniecierpliwienie, kiedy nachodzili go w swoich interesach, dla Jagi zawsze miał czas i życzliwą uwagę. Teraz też odłożył młot, ręce wytarł w zasmoluchany niemożebnie fartuch i podprowadził kobiety do grubej kłody ułożonej pod ścianą numy tak, by można było na niej wygodnie usiąść.

– Mów – rozkazał, a Jaga opowiedziała o przygodzie Wiszni.

– Tak było – wyrwała się dziewczyna zupełnie niepotrzebnie, zaglądając do kuźni. Miała nadzieję, że zobaczy młodego Wysza, syna kowala.

– Wierzysz jej, to i ja wierzę – rzekł Wilk, zupełnie nie zwracając uwagi na Wisznię. – Trzeba wysłać kogoś rozgarniętego śladem tego obcego. Wysz pójdzie.

– Pójdę z nim! – Wisznia nie wytrzymała, ale kowal spojrzał na nią tak ciężkim wzrokiem, że skuliła się tylko, rozumiejąc, że pomysł mu się nie spodobał.

– Wysz!

Chłopak stanął na progu kuźni, a dziewczynie serce się ku niemu wyrwało, bo był wysoki, gibki i śmiał się najradośniej spośród wszystkich mieszkańców wsi.

– Pójdziesz za rzekę nie dalej niż na cztery strzelania z łuku, rozejrzysz się, czy obcy był sam. Ostrożny bądź! Wracaj szybko! – rozkazał ojciec.

Zanim Wysz zbiegł ścieżką w wąwozie nad brzeg rzeki, zajrzał jeszcze do chaty Starego. Dzienia, jego najmłodsza córka, wyszła do chłopaka, a on rozjaśnił się w uśmiechu.

– Idę za rzekę – powiedział i z zadowoleniem patrzył, jak jej słodka twarzyczka ścina się strachem. – Muszę wyśledzić obcego. Mogę nie wrócić… – Powiedział to tonem przechwałki, bo i prawdą było, że dumny był z ojcowskiego polecenia. Jednak najbardziej go ciekawiło, jak dziewczyna zareaguje na tę groźbę. Dzienia była mu bliska.

Nie zawiódł się. Cicha, łagodna i potulna dziewczyna złożyła ręce na podołku w geście żałości, a na jej długich rzęsach zadrżała łza.

– Może choć buziaka na pożegnanie dostanę?

Schowali się za węgłem. Słodko im było. Nie bez powodu wołali na nią Dzienia jak na plaster miodu.

Ledwie Wysz ruszył, kowal podążył do stojącego na szczycie skarpy ostroga. Już on da tym huncwotom, którzy trzymają straż! Obcego przegapić?! Szedł szybko, lekko podpierając się wielką drewnianą lagą. Jaga nie miała szans za nim nadążyć, a Wisznia nie chciała zostawiać cioty samej. I tak dowiedzą się, co się stało ze strażą. Nie uszły daleko, kiedy zobaczyły uciekającą w podskokach głupią Ciecierę, co chętnie wszystkim pokazywała, co ma między nogami. Sprawa stała się jasna. To tak wartownicy się zabawiali! Gdzie im tam stróża w głowie!

2.

Rua ruszył prosto na południe, gdzie stało jego koczowisko. Jechał dzień i pół nocy. Daleko. Może inni znajdą coś bliżej, ale wcześniej czy później dotrą też do wsi skrytej w głębokim wąwozie. Był tego pewien. A wtedy dziewczyna, którą widział na brzegu, będzie należała do niego. Sam się dziwił tym myślom. Pierwszy raz nie szarpała go ambicja, nie gryzły wspomnienia o wspaniałej przeszłości Hunów. Pierwszy raz było mu spokojnie i słodko, bo nie myślał o bitwach, grabieżach, podstępach, ale o dziewczynie ważce stojącej nad wodą.

Oglądał się za siebie raz po raz, jednak widział tylko swój trop, ciemną od wilgoci wstęgą wijący się na białej pustce. Odwilż była i koński ślad podbiegał wodą. Rua nie bał się pogoni. Nawet jeśli ta dziewczyna go widziała, nawet jeśli zaalarmowała czaty, to ludzie po tamtej stronie rzeki byli nieruchawi jak wszyscy ci, którzy siedzieli w miejscu i trudnili się uprawą roli. Rua przywykł o nich myśleć z pogardą, choć szacunku nie miał także do własnego plemienia. Bo kim byli? Bandą obszarpańców, którzy zagrozić mogli tylko nędznej wioseczce. Najwyżej uda im się zdobyć parę krów, stado owiec, przytroczyć do siodła kilka kur czy gęsi. Jedynym szczęściem będzie teraz wreszcie się nażreć. Nie jak dawniej…

Ciemno jeszcze było, kiedy dojechał do swoich, ale jego współplemieńcy już nie spali. Mołojcy w ciszy wsiadali na wychudzone konie. W ciszy, bo hałasować nie miał kto. Dzieciaki powymierały, owce i kozy już dawno zeżarli, psy, które zawsze się wałęsają za ludzką gromadą, także. Zjedli też prawie wszystkie swoje kobiety. Zagłada czyhała na plemię Ruy. Chłop w chłopa chudy, ze zgaszonymi oczami, z drżącymi rękoma. Teraz jednak ruszali się żwawiej. Widać kto inny doniósł już o jakiejś wsi, którą można ograbić, więc nadzieja na wyżerkę dodała im sił.

Nie czekali na niego. Rua popatrzył za nimi, a potem podjechał do wozu, rozsunął skóry tworzące nad nim mały czum. Dziad nie spał.

– No? – zaskrzypiał.

Dziad stary był. Śmierć chyba o nim zapomniała, bo żył na tym świecie już więcej niż sto lat. Tak podejrzewał. Dużo widział, dużo wiedział. Jego mądrość jeszcze trzymała tych ostatnich na stepie Hunów przy życiu. Ale gadać nie lubił. Tylko głową pokiwał, kiedy Rua zdał mu ze wszystkiego sprawę. I nic nie powiedział. Nie było co tak milczeć, więc chłopak ruszył za innymi. W grabieży każda para rąk się przyda.

*

Ciemność i cisza panowały w izbie. Dzieciaki spały w kobiecym kącie, lekko posapując, chłopy pochrapywały basowo, a baby cienko. Tylko Stary leżał bez ruchu, a Jaga siedziała koło niego zgarbiona, z rękami dla ciepła złożonymi między udami. Ktoś mógłby pomyśleć, że też śpi, ale ona czuwała. Spod zmrużonych powiek patrzyła na Starego i czekała. Dola nie mogła być głucha na jej zaklęcia, nie mogła przecież dozwolić, by ten pies zszedł ze świata, zanim ona nie powie mu, jak bardzo go nienawidzi!

– Dolo, Dodolo, Rodzanico! Nić wiję, wiję, ziemi grudę biję, biję – mruczała tak cicho, że chyba tylko w głowie jej brzęczały te słowa. – Niech usłyszy mnie zdychający gad!

Charknął, a ona nie poruszyła się, tylko wzrok jej zbystrzał i w ciemnościach rozjaśnianych poświatą przygasających w glinianym piecu bierwion widziała, jak drgają mu powieki. Dusza wracała do niego. Usta zapadnięte z jednej strony w paralitycznym grymasie prostowały się z wolna. Bezwładna ręka próbowała zacisnąć się w pięść. Silny był! Nie zmogła go Mokosz?! Co broni tego parszywca?! Sięgnęła po woreczek z nawęzami15 wiszący na szyi swaka i szarpnęła za rzemyk. Stary nagle otworzył oczy. Jaga widziała, jak rozszerzają się w przerażeniu, więc wysypała na podołek wszystkie jego amulety. Groził jej wzrokiem! Chciał coś krzyczeć, ale z jego gęby wydobywały się tylko gniewne stęknięcia. Wreszcie się go nie bała. Patrząc mu prosto w oczy, zgarnęła jego skarby, podeszła w kąt izby do pieca, rozdmuchała lekko tlący się ognik i wrzuciła wszystko w czerwoną piecową gębę. Prawie wszystko… Rzecz najcenniejszą zostawiła. Żelazo. Przyjrzała mu się bliżej. To mocny amulet, najmocniejszy – żelazne męskie przyrodzenie. Odwróciła się do Starego i na jego oczach włożyła je do swojego woreczka. Ledwie poczuła jego ciężar między piersiami, siła zaczęła krążyć jej razem z krwią. Odwaga, roztropność! Pochyliła się nad psubratem, by dobrze słyszał, co ma mu do powiedzenia.

15słowiański amulet

– Jak gnida żyłeś, jak wesz giniesz! Za moją siostrę, za Wisznię, za mnie samą!

Ściągnęła mu ze łba futrzaną czapę i przycisnęła do jego twarzy. Kopnął parę razy goleniami i było po nim. Szybko! Za szybko! Zajrzała pod czapę. No tak! To nie ona go udusiła, ale własna złość go zabiła. Gęba Starego aż granatowa się zrobiła od krwi, która uderzyła mu do głowy.

– Za mamę? Za mnie? Za ciebie? Co to znaczy, cioto?

Jaga drgnęła. Za nią stała Wisznia i dopytywała o rzeczy, które powinna poznać. Nie pytała o Starego, choć pewnie widziała, co się stało. Jaga wcale się temu nie zdziwiła. Wszystkie kobiety i dziewczyny w chacie życzyły mu, by jak najszybciej zdechł! A o przeszłych rzeczach musiała wreszcie Wiszni powiedzieć. Przyszedł już po temu czas. Wstała, naciągnęła na siebie futrzaną opończę i wyszła na zewnątrz. Dziewczyna za nią. Siadły obie na przeciętym pniu pod chatą. Księżyc stał w pełni. Od południa leniwie sunęły chmury. Pachniało wilgocią i nadchodzącą wiosną.

– Cioto…

Myśli Jagi pomknęły do pewnej nocy. Wtedy też zima miała się ku końcowi i od południa szedł cieplejszy dech. Ona była młoda. Zachodził do niej jeden kowalczyk. Kochała go… Przywoływała w myślach wspomnienia z tamtej tragicznej dla niej nocy.

*

Dawno to było, kiedy siedzieli razem na pniu, co go chłopi ściągnęli pod klecie16 jeszcze jesienią. Niedługo świt miał nadejść i już szarawą smużką znaczył niebo na wschodzie. Od puszczy szedł wilczy zew.

16komórka, prowizoryczne pomieszczenie

– Wilcze gody. – Jaga uśmiechnęła się zachęcająco, bo przecież na niego wołali Wilk.

Młodzi byli. Chciała, by ją objął, przytulił, a on zasłuchał się w ten dziki ton.

– Powiadają, że gdzieś tacy żyją, co raz na rok w wilki się przemieniają. Może i ty taki? – Zajrzała mu w oczy zalotnie. Szczęśliwa była, tak siedząc tu z nim.

– Chciałbym. Chciałbym, żebyś i ty taka była. Przemienieni w wilki ruszylibyśmy do puszczy i tyle by nas widzieli.

Patrzył na nią z takim natężeniem, że Jadze ścierpła skóra z nagłego podejrzenia. A może on wie? Może on coś wie? Zapadła się w sobie. Gdzieś znikł zalotny uśmiech. Obrzydliwa codzienność znowu objęła ją swoimi mackami i nie pomagała nawet jego obecność. Bo Jaga była siostrą Mlady, żony Starego. Ojciec oddał mu Mladę w któryś szczególnie ciężki przednówek, a potem zginął w potyczce z obcymi. Kiedy zabrakło opiekuna, do wyraju17 poszła reszta rodziny i Jaga znalazła się na łasce Starego. Najpierw była z tego zadowolona, bo w jego chacie panował największy dostatek w osadzie. Głodu tam nie znano. Niestety kiedy Mlada zaciążyła, a jej brzuch stawał się coraz większy, Stary zaczął włazić na wszystkie inne kobiety w chacie. Zresztą robił to podobno i przedtem. W owym czasie szczególnie upodobał sobie Jagę.

17W wierzeniach słowiańskich jest to kraina, do której odlatują na zimę ptaki utożsamiane z duszami zmarłych. Bram wyraju strzegł Weles.

– Nie chciałabyś… Boisz się… – westchnął Wilk, bo zupełnie nie tak zrozumiał jej milczenie.

Dziewczyna odetchnęła z ulgą. Nie wiedział, nie domyślał się, nie dotarły do niego żadne ploty! Wszędzie by za nim poszła, kochałaby go w każdej postaci. Już chciała podnieść oczy na miłego, już powiedzieć, że choćby dziś, choćby teraz… że najlepiej zaraz, już! Nie zdążyła.

– Ruchawica przeklęta! Wywłoka! – Stary znalazł się nagle przed nimi i zaczął okładać ją dębową lagą.

– Mój syn z babą tego wszarza?! – Kowal, rodzic Wilka, dopadł ich w tym samym momencie.

Kto śledził Jagę i Wilka? Kto chciał się wkraść w łaski jednego albo drugiego z ojców? Bo skłócić się obu bardziej już nie dało. Wilczur przed całą osadą oskarżył kiedyś Starego o kradzież, Stary bronił się, jak mógł, ale ani jeden, ani drugi nigdy nie powiedział, co by to być mogło ta skradziona rzecz, a tylko warczeli na siebie wiecznie i gołymi rękami gotowi byli się dusić. Widać ważne to – tyle tylko zdążyła pomyśleć wtedy Jaga. Kowal zgarnął syna do kuźni, a Stary póty tłukł Jagę lagą, póki się ruszać przestała. Jednak nie utłukł jej na śmierć. Dowlokła się nad ranem do chaty.

Stary tylko zerknął na nią i warknął:

– Następnym razem jego ubiję! Słowem się do kowala odezwiesz, to klnę się na Peruna, że jego ubiję!

Silna była, jakoś wydobrzała, ale do zdrowia nie wróciła już nigdy. Powłóczyła koślawą nogą i długo sikała krwią. Kiedy Wilk, mimo tej nogi, zagadnął ją znowu kiedyś, to choć jej serce się skrwawiło, pognała go. Nie mogła inaczej. Wiedziała, że Stary zrobi, co zapowiedział. I nigdy przez wszystkie lata nie rzekła nikomu słowa o tej miłości. Aż do teraz.

*

– Jego jednego kocham… I ciebie. – Jaga zamilkła i spuściła głowę.

– Biedna jesteś, cioto… – Wisznia też siedziała cicho przez chwilę, ale potem ciekawość wzięła górę. – Naprawdę nie wiesz, o co im poszło?

– Dzisiaj się dowiedziałam. – Pogmerała chwilę w woreczku na nawęzy i wyciągnęła żelaznego chuja. – Stąd była moc Starego! To ukradł Wilczurowi! Stąd szczęście i poważanie! Dlatego odważył się w końcu narazić Mokoszy, ale ona go jednak zabiła… Kowal zawsze miał poważanie w osadzie, jego słuchano, gdy przychodziło jakieś zagrożenie. Potem nagle szczęście go opuściło, a Stary zaczął się szarogęsić. Żelazo ma swoją moc! Szczególnie takie żelazo… – Schowała nawęzę. – To będzie dla ciebie. Dam ci to, kiedy okrzepniesz.

– Myślisz, cioto, że to prawda, co ludzie o mnie gadają?

– Że jesteś córką Mokoszy? Widzi mi się, że to prawda. A było tak…

*

Mlada zaczęła rodzić nad ranem. Kobiety wywlekły ją do łaźni. Chłopy spały jeszcze. Stary tylko wierzgnął się na posłaniu i krzyknął:

– Chłopak ma być! Z dziewuchą nie waż się wracać!

Siostra Jagi była najmłodszą i ostatnią z żon Starego, a on nie miał dla niej żadnego poważania. Zresztą dla kogóż miał? Choć wszystkie rodziły rok w rok, to synów dały mu tylko dwóch. Dziewuch kręciło się po izbie kilka. Resztę kazał od razu wynosić do lasu. Kto by tyle wykarmił?!

– Ja już wtedy wiedziałam – opowiadała Jaga Wiszni – że upodobała sobie mnie Dodola, że przyszłe mi od czasu do czasu pokazuje. Ludzie mnie już wtedy trochę za wiedźmę mieli. Niewiele mogłam pomóc Mladzie, a ze swoją nogą, nieruchawością, tylko bym przeszkadzała. Siadłam więc w kącie z kądzielą, która nieraz już mi przyszłe wypadki pokazała, i zaczęłam prząść. Z początku nić szła równo. Niespieszno mi było, bo to już wiedziałam, że pierwsze dzieciaki na świat nie pchają się zbyt szybko. Dobrze się przędło. Nić mocna była. Wrzeciono furczało radośnie na szczęście, na dostatek. Motowidło coraz grubsze się robiło, a ja już niemal wiedziałam, że syn będzie. Na córkę tak dobrze by się nie przędło. Aż nić się zerwała! Związałam szybko, by złe odgonić, ale ona znowu… Ręce mi się zatrzęsły. Wtedy drzwi się otworzyły i do chaty wpadła Damroka, mać twego najstarszego brata. „Dziewuchę wam porodziła!” – zakrzyknęła. Niby oczy spuszczone, niby mu współczuła, a radość aż z niej buchała, że ciągle poczesne miejsce w chacie będzie miała i tylko z Żyborą, matką Niebora, będzie się musiała dzielić. Jędza taka! Stary chrząknął po swojemu jak wieprz jakiś, lagę wziął i do łaźni poszedł. Ja za nim, bo przecież dobrze wiedziałam, jak potrafi kobietę urządzić. Nadążyć nie mogłam. Słyszałam, jak z wściekłości fuka, knur jeden! – Głos się Jadze załamał, a łzy stanęły jej w oczach. Zamilkła, bo dawne strachy nie pozwalały jej mówić.

Wisznia widziała, że krzywda wyrządzona jej matce jeszcze bardziej ją bolała niż własne nieszczęścia.

– I co, cioto, i co? – dopytywała.

Jaga, otarłszy oczy wierzchem dłoni, opowiadała:

– Wpadł wściekły do łaźni. Kobiety, które były przy porodzie, w pośpiechu stamtąd uciekły rozgdakane jak kury, kiedy jedną ze stada jastrząb poniesie. Nie słuchałam ich. Biegłam tak szybko, jak mogłam, lecz z łaźni usłyszałam odgłosy, jakby tam byk był jakiś i rogami o ściany trykał. Wpadłam tam i zobaczyłam… Do ściany Mladę przycisnął i jebał, aż trzeszczało. Krzyknąć nie zdążyłam, a skończył. Dziecko, co już zawinięte w powijak leżało, wziął i z łaźni wypadł. Moja piękna siostrzyczka osunęła się po tej ścianie i legła. Krwawiła! Strasznie krwawiła! Żelazo jej położyłam na brzuchu, bo to też pomaga. Ale nie jej… Pomocy szukałam, lecz nikt nie chciał się narazić Staremu. Wykrwawiła się Mlada, śliczna moja! Życie z niej z tą krwią wypłynęło! – Chlipnęła w rękaw, lecz mówić nie przestała: – Gdzie Stary to dziecko porzucił, tego nikt nie wiedział. Gdzieś do puszczy pognał, a wrócił sam. Wszyscy myśleli, że to rzecz załatwiona, kiedy pies, co naszego obejścia pilnował, na drugi dzień rano przytachał zawiniętego w powijaki niemowlaka. Dzieciak darł się niemożebnie, bo głodny był. Kurom poślad akurat rzucałam i do mnie on z tym przylazł. Podniosłam zawiniątko i wtedy pierwszy raz ci w oczy spojrzałam.

– Bo to ja byłam? – Wisznia miała mokre od łez policzki.

– Ty… Żadna z bab nakarmić cię nie chciała, choć kilka chodziło z cycami pełnymi mleka. Bały się Starego. Koziego rozbełtanego z wodą ci dałam. Ledwie zasnęłaś, gdy ktoś już doniósł tej gnidzie. Wylazł z chaty. Widziałam, że niepewny był swego, ale gębę na mnie darł. „Dosyć dziewuch w chałupie! Wywaliłem toto i wstępu nie ma!” Tak wrzeszczał, ale lagi swojej w ręku nie trzymał. Krzyczał, lecz ja dobrze słyszałam, jak głos mu drżał. Dlatego odważniejsza byłam.

– Coś zrobiła? – zdumiała się Wisznia.

– „Mokosz ją uratowała! Matka Ziemia Wilgotna! Bo to teraz jej córka jest! Na złość tobie, boś ją obraził! Na wiosnę grzech bić boginię Ziemię, bo brzemienna jest, do rodzenia się zbiera. A tyś co zrobił rodzącej matce, wieprzu jeden?!” Tak wrzeszczałam.

– A on?

– Fuknął, ale się nie ruszył i tylko widać było, jak duma swoim durnym umysłem, co robić, bo jeszcze się nie zdarzyło, żeby kobieta mu się postawiła. Jeszcze go żadna prosto w oczy wieprzem nie nazwała, choć po cichu to chyba każda. Mokoszy się bał. „Durnoty pleciesz!”, tak rzekł. „Durnoty?! Sam żeś durny!”, powiedziałam, bo sama nie wiedziałam, co dalej. A on nawet mnie przez gębę nie chlasnął, choć mógł. „Córka Mokoszy, powiadasz… Dobrze, sprawdźmy”, zażądał z krzywym uśmiechem. Rzekł, że pod dębem Peruna cię położymy. Na noc zostawimy. Tam córce Mokoszy krzywda się nie stanie.

– Zgodziłaś się na to?

– Włos zjeżył mi się na głowie. Wiedziałam, że Stary prawdy nigdy nie powie, że knuje, że teraz też chce mnie oszukać. „Ja ją tam pozwolę zostawić, a ty drania poślesz, żeby ją zabił!”, krzyczałam, bo chciałam, by odpuścił. Fuknął po swojemu. Widziałam, że o czymś takim rozmyślał. „Przecież to Mlady córka! Sama nie wierzysz w to, co pleciesz!”

– Zrobiłaś to…

– Musiałam się zgodzić z jego wolą. Kazałam, by zwołał wszystkich, a taką miałam siłę w głosie, że posłuchał. Bo ja pewna byłam swego. Nie wiem, skąd mi ta pewność się wzięła, ale tkwiła we mnie. A kiedy już zebrał się wokół nas krąg, to ja pierwsza powiedziałam: „Niech to sąd będzie między mną a nim! Niech wyjaśni się boska sprawa!”, i zażądałam, by nikt tej nocy nie ruszył się ze wsi. Sama z nim poszłam zostawić cię pod wielkim dębem. Niespokojna byłaś, ale cię nakarmiłam, otuliłam skórą z jagnięcia. Ciepło ci było. Ledwie cię położyłam na wilgotnej ziemi, uspokoiłaś się, oczka zmrużyłaś i zasnęłaś. Wiosna już przyszła. Wiśnie kwitły nad Dnieprem. W puszczy cicho było i pachnąco. Dąb szumiał zeschłymi liśćmi, co tkwiły jeszcze na jego gałęziach od zeszłego roku, i tylko zielona mgła nad nim zwiastowała nadejście nowych. Boski majestat szedł od tego drzewa. Taki spokój od dzbanów z ofiarami, od mogił dziadów szedł… Taka moc od rozłożystych konarów, które z tysiąc lat chyba miały, że przestałam się bać o ciebie. Bogowie czuwali. Ale Starego przez całą noc z oka nie spuściłam. Siedzieliśmy w chacie. Najpierw miał nadzieję, że zasnę, a gdy zobaczył, że tego się nie doczeka, postanowił mnie zmusić, żebym złamała warunki umowy. Opowiadał, że wiosna, że zwierz po zimie wygłodzony, że głupia jestem, bo nadzieję mam, że dziecko samo w puszczy noc przeżyje, a mi duch drętwiał ze strachu i tylko w myśli powtarzałam: „Mokosz! O, Mokosz!”, bo nic innego w tym przerażeniu nie mogłam wymyśleć. A kiedy świt nadszedł, na tej swojej chromej nodze popędziłam do lasu tak szybko, że Stary za mną na zdrowych kulasach nie mógł nadążyć! Leżałaś tak, jak cię zostawiliśmy. Spałaś bezpieczna, jakby oboje, Mokosz z Perunem, czuwali nad tobą. Obudziłaś się dopiero wtedy, kiedy wzięłam cię na ręce. I zaczęłaś się drzeć! Nic dziwnego, znowu trzeba było cię nakarmić…

3.

Rua, nie złażąc z konia, przysunął się do ognia. Nadział na miecz połeć mięsa, opiekł w ognisku i włożył do gęby. Jednym sprawnym ruchem odciął tuż przy ustach spory kawał. Tłuszcz popłynął mu po brodzie. Resztę schował do naczynia. To było życie! Beknął z przejedzenia i w kociołku poniósł mięso Dziadowi, który jak zwykle leżał w barłogu na wozie. Wstawał z wielkim trudem tylko za potrzebą. Teraz patrzył na współplemieńców z żalem pomieszanym z odrazą.

– Umrzeć mi już trzeba, by nie patrzeć na ten upadek! Chuda koza i parę gęsi, a oni szczęśliwi. Nie tak dawniej bywało!

Rua w zasadzie lubił słuchać wspominek Dziada, ale teraz się zbiesił.

– Nie chcecie, to nie! – Cofnął kociołek z jedzeniem.

– Dawaj! – Dziad sięgnął po mięso, odkroił kawałek. Długo je międlił w gębie.

Rua wsadził rękę pod siodło, skąd wyjął trochę rozbitej na miazgę baraniny. Oczy Dziada się rozjaśniły. To było łatwiej pogryźć, a i apetycznie pachniało końskim potem.

– Wszystko ma swój początek i koniec – skrzypiał dalej. – Tak i władztwo huńskie na tym świecie skończone. Ty, choć nosisz królewskie imię18 i z takiego rodu pochodzisz, widać do niczego zdatny nie jesteś. Drugim Attylą nie będziesz… – Zamyślił się.

18Rua to pierwszy król wszystkich Hunów. Jego następcami byli siostrzeńcy: Bleda i Attyla.

Rua nie wiedział, dlaczego słucha tego zgorzkniałego grzyba. Koń sam stał koło jego wozu.

– Przed Attylą cały świat padał plackiem ze strachu! – Stary drżącym paluchem zaczął komuś wygrażać, a Ruę pusty śmiech ogarniał, bo kto by się przestraszył takiego truchła. – Posłuch miał! Gdzie się pojawił, krew płynęła, posłowie zgięci wpół ze skrzyniami złota do niego przyjeżdżali, najpiękniejsze konie, dziewki, szmaty jedwabne, wszystko mu zwozili w darach, bo się go bali! A ty?

– To co mam robić?! – Rua już miał dosyć.

Dziad zaniósł się śmiechem.

– Attyla nigdy by takiego pytania nie zadał, tylko zdzieliłby mnie toporkiem w łeb, a potem zrobiłby to z każdym, kto nie słucha jego rozkazów!

Walić siekierą w tego rechoczącego trupa? Dziad wychował go od dziecka, więc chłopak jakoś nie mógł się na to zdobyć. Chlasnął nahajką konia i pognał w step. Musiał porozmawiać ze sobą. Często to robił. Jakoś nie po huńsku…

Nie było u nich w zwyczaju, by zagapiać się w zachodzące słońce czy w chmury na niebie. On tak czynił. Błogość jakaś rozlewała mu się wtedy po całym ciele, w brzuchu czuł miłe łaskotki i coś go przymuszało do tego, by zamruczeć dziwacznie i niezbyt pięknie hymn dla piękna tego świata. Ale wystarczyło, że usłyszał swój chropawy głos, by zamilknąć i nie kalać nim ciszy stepu, szelestu liści trącanych przez wiatr, delikatnego ciurlikania strumieni dążących wśród zarośli do większej rzeki.

Chmury kłębiły się na niebie i siekł drobny deszcz. Od zachodu wiał wiatr. Rua pomyślał, że trzeba by znowu pójść na zachód śladem Attyli. Tam gdzieś może jeszcze włóczą się jacyś pobratymcy, może nie wszyscy usłuchali kiedyś Dziada i nie wrócili na step, na którym mieli nabrać mocy, tymczasem zgnili. Może tam bije źródło huńskiej siły, z którego czerpał Attyla. Może napije się i Rua? Śnieg topniał. Od rzeki szedł huk – kra ruszyła. Gdy tylko spłynie, trzeba im wszystkim na zachód!

*

W ten sam pochmurny dzień Broch podpalał stos pogrzebowy ojca. Drewno nie chciało zapłonąć, bo dokuczliwa mżawka wciskała się w każdą szczelinę. Stary leżał na marach i dopiero po śmierci nabrał dostojeństwa. Nie wrzeszczał, nie wyklinał, nie groził nikomu nieodstępną lagą. Matka Brocha, choć napojona przez Jagę makowym napojem, rzucała się skrępowana i przytroczona do słupa.

– Synku! Synku! – zawodziła.

Broch widział, że Damroka boi się śmierci w ogniu. Nie zamierzał pozwolić jej cierpieć, ale najpierw musiał rozpalić ten przeklęty stos. Wreszcie z lekka wysuszona trzcina, której mnóstwo napchał między belki, buchnęła płomieniem. Po chwili dym wysnuwał się spod grubych bierwion.

– Synku!

Wdrapał się na dymiącą stertę. Objął rodzicielkę ramieniem. Płakała. I jemu łzy mąciły widzenie. To dym, to tylko dym… Podniósł włócznię i wbił jej w pierś tam, gdzie powinno być serce. Miał nadzieję, że trafił, bo padła. Zeskoczył na ziemię. Gdzieniegdzie leniwie pokazywały się języki ognia, a coraz gęstsze kłęby rozwiewał zachodni wiatr. Kowal, który miał najbliższe kontakty z bogami, więc to on powinien opiekować się kąciną19, podniósł ramiona. Na ten znak kobiety zaczęły zawodzić, targając i rwąc włosy z głów. Poleciały rzucane przez płaczki gliniane naczynia. Trzask rozbijanych skorup miał przyczyniać żałości. Jednak Wisznia wyraźnie widziała, jak wśród skołtunionych w żałobnym zwyczaju włosów błyskają radosne oczy, słyszała wśród pogrzebowego lamentu nutę ulgi.

19słowiańska świątynia

Dobrze mu tak, knurowi staremu!