Strona główna » Sensacja, thriller, horror » WWW.1944.WAW.pl

WWW.1944.WAW.pl

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-62730-16-2

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “WWW.1944.WAW.pl

 

Załóżmy, że w czasy poprzedzające wybuch Powstania Warszawskiego trafia kilkuset współczesnych żołnierzy z początku XXI wieku z nowoczesnym sprzętem, wyszkoleniem i wiedzą. Mają pewien wpływ na rzeczywistość, a także czas, aby starannie przygotować tę jedyną w swoim rodzaju operację wojskową. Czy konfrontacja przeszkolonych i wspieranych przez żołnierzy GROM powstańców z AK z doborowymi jednostkami Wehrmachtu i SS okaże się zwycięska?

Czy uda się odmienić los powojennej Polski?
Czy bohaterom znanym z powieści WWW.1939.COM.PL będzie dane wrócić w nasze czasy?


Tygrys. Potężnie opancerzony (czołowy pancerz przeszło sto milimetrów!), jak na swoją masę bardzo ruchliwy i zwrotny, uzbrojony w najlepszą na świecie osiemdziesięcioośmio-milimetrową armatę czołgową. Prawdziwy drapieżca wśród panter, pum i szakali.

A naprzeciwko...
PT91A1 twardy, polski czołg podstawowy, szczycący się studwudziestopięciomilimetrową gładkolufową armatą jako głównym uzbrojeniem. To duma uzasadniona. Działo o takich parametrach nie było ostatnim krzykiem mody w roku dwa tysiące siódmym, ale stanowiło absolutnie wizjonerski i nieosiągalny dla przeciwników szczyt techniki w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym czwartym. Czołgiści twardego mogli wycelować znacznie dokładniej i strzelić na większy dystans niż niemieccy koledzy po fachu, a dzięki systemom nokto- i termowizyjnym nie straszne im były dymy pożarów czy noc.

Toteż konfrontacja tych dwóch wytworów ludzkiej pomysłowości zapowiadała się fascynująco…

Polecane książki

Znakomita, debiutancka powieść jednego z pionierów polskiej literatury gejowskiej. "Nie znany świat" Antoniego Romanowicza, wydany po raz pierwszy na początku lat 90., powstał blisko dekadę wcześniej, lecz przed upadkiem socjalistycznego systemu, z przyczyn cenzuralnych, nie mógł liczyć na przychyln...
Książka  stanowi praktyczną pomoc dla pracowników działów finansowo-księgowych jednostek sektora publicznego. Jej autor w przystępny sposób omawia poszczególne dowody księgowe oraz wyjaśnia, kiedy można użyć każdego z tych dokumentów . Z publikacji dowiesz się m.in., jak sporządzać dowody kasowe, ks...
Książkę tę autor napisał z myślą o tych polskich nauczycielach, którzy potwierdzili swoim zapałem i radykalnością innowacyjnego zaangażowania dostrzegli w idei klas autorskich ogromną szansę na zmianę samych siebie, swojego warsztatu pracy, swoich interakcji z uczniami i ich rodzicami. Równolegle do...
Bieszczadzka sekta, energiczna komisarz, wielka miłość i Wrocław, który nie jest już bezpiecznym miejscem. Gdy komisarz Ewa Barska zostaje wezwana na miejsce znalezienia okaleczonych zwłok młodej dziewczyny, nie wie jeszcze, że to dopiero preludium szaleństwa, które ogarnie cały Wrocław. Kolejne o...
Książka przedstawia wszelkie nieprawidłowości, zagrożenia związane z pracami na budowie, a także bezpieczne metody ich wykonywania. Jest to doskonałe źródło informacji, wskazówek, gotowych rozwiązań, jak bezpiecznie organizować stanowiska pracy na budowie, zgodnie z przepisami i zasadami bezpieczeńs...
Grant przed laty opuścił rodzinne strony z postanowieniem, że nigdy tu nie wróci. Teraz musi przejąć spadek po ojcu – farmę nad malowniczą zatoką. Chce wszystko sprzedać, ale musi obalić zapis o przekazaniu części ziemi ekologom. Ich szefowa, Kate Dickson, nie zamierza poddać się bez walki. Nie zna ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Marcin Ciszewski

MarcinCiszewskiWWW.1944.WAW.plUstroń 2011

Historia powstania warszawskiego jest dobrze
znana i szczegółowo opisana w literaturze. Każdy z sześćdziesięciu
trzech dni walk zaznaczył się wieloma heroicznymi dokonaniami
uczestników jednej z najbardziej zaciętych bitew miejskich w dziejach
najnowszych Europy i świata. Czytelnik, nawet pobieżnie zorientowany
w realiach tamtych wydarzeń, wie jednak, że w rzeczywistości powstańcom
nie udało się niestety zdobyć ani dzielnicy policyjnej, ani lotniska
Okęcie, co w żaden sposób nie umniejsza wysiłków poszczególnych
ludzi i całych oddziałów.

Przedstawiona opowieść jest fikcją
– podobnie jak główni bohaterowie. Jednak to powstanie jako
bezprecedensowe wydarzenie historyczne oraz losy niektórych jego
uczestników stanowiły inspirację do nadania ostatecznego kształtu
przygód bohaterów książki. I tak postać kaprala podchorążego
„Witka” wzorowana jest na przeżyciach powstańczych prof. Witolda
Kieżuna (historia z wzięciem do niewoli czternastu Niemców za
pomocą zaciętego automatu miała miejsce 2 sierpnia 1944 podczas
zdobywania Poczty Głównej), któremu chciałem niniejszym serdecznie
podziękować za poświęcony mi czas wypełniony fascynującymi wojennymi
opowieściami.

Postaciami historycznymi byli
przedstawiciele sił bezpieczeństwa Rzeszy: Paul Otto Geibel, Ludwig
Hahn, Alfred Spilker oraz Walther Schellenberg. Ich rzeczywiste losy
ułożyły się nieco inaczej niż w powieści. Więcej informacji
na ten temat znajdziesz, Czytelniku, na stronie www.1944.waw.pl

Motyw zdrajcy w oddziale majora
Wojtyńskiego również miał swój odpowiednik w rzeczywistości. To
historia „Motora” – jednego z najbliższych podkomendnych
słynnego kieleckiego partyzanta Jana Piwnika, „Ponurego”. Likwidacja
„Motora” miała miejsce na ponad sześć miesięcy przed wybuchem
powstania warszawskiego i została opisana przez Cezarego Chlebowskiego
w książce „Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie”, któremu również
dziękuję za wsparcie i merytoryczne uwagi dotyczące tekstu
powieści..

Pan Marek Wawrzonek wniósł dużo cennych
spostrzeżeń dotyczących techniki wojskowej, możliwości konspiracyjnej
produkcji broni i amunicji, a także zachowań niektórych postaci. Panu
Markowi dziękuję serdecznie.

Doktor Bohdan Firek znalazł czas, aby
oświecić mnie w skomplikowanych kwestiach medycznych, zwłaszcza
dotyczących ran postrzałowych i ich następstw. Danku – jestem
głęboko wdzięczny.

Last but not least dziękuję także mojej
żonie Kasi, która jak zawsze z anielską cierpliwością znosiła moje
humory podczas niełatwego procesu twórczego…

Marcin
Ciszewski jest absolwentem Instytutu Historii Uniwersytetu
Warszawskiego ze specjalizacją historia najnowsza. Od lat, choć nie
uprawia historii zawodowo, pasjonuje się przebiegiem II wojny światowej,
ze szczególnym uwzględnieniem kampanii wrześniowej.

I. ZRZUT1

– Tyłek mnie boli.

– Aha.

– Jestem cały zdrętwiały.

– Współczuję.

– Już mi się znudziło.

– Mnie też.

Kapitan marudził tak od pewnego czasu. Tylko
jemu chciało się rozmawiać, ja odpowiadałem monosylabami. W gruncie
rzeczy jednak wyrażał naszą wspólną opinię: po pięciu godzinach
lotu w ciasnym, zimnym i głośnym wnętrzu każdy miał dość i nie
prezentował ani olśniewającej kondycji fizycznej, ani tym bardziej
dobrego samopoczucia. Całe szczęście dyspozytor – facet z załogi
w randze sierżanta, odpowiedzialny za prawidłowy przebieg zrzutu –
wyszedł w końcu z kabiny pilotów, powiedział głośno:

– Action station! – i zaczął przygotowywać
samolot i nas do skoku.

Ciężko podnieśliśmy się z twardej ławki. Każdy
z nas dźwigał na sobie przynajmniej czterdzieści kilogramów
wyposażenia: dwa spadochrony, broń osobistą, duży zapas amunicji,
granaty, racje żywnościowe, latarki. Zresztą to nie wszystko, co
mieliśmy ze sobą. Reszta sprzętu spoczywała w sporych rozmiarów
zasobniku, który dyspozytor wyrzuci za nami w ciemność.

Przypięliśmy karabińczyki mechanizmu
uwalniającego spadochrony do stalowej linki biegnącej wzdłuż
kabiny samolotu. Dyspozytor starannie sprawdził oporządzenie, po czym
otworzył drzwi. Tornado wdarło się do środka, chłodząc nasze
i tak nie najlepsze nastroje. Dla większości z nas był to pierwszy
w życiu skok bojowy ze spadochronem, i to w terenie zupełnie nieznanym,
na dodatek w nocy. Przemknęło mi przez głowę, że gdyby sprawy szły
swoim zwykłym trybem, piłbym właśnie wieczorną kawę na tarasie
mojego luksusowo urządzonego domu i rozmawiałbym z żoną na temat
weekendowych zakupów. Ta myśl uświadomiła mi, że nasza wyprawa
była pomysłem, delikatnie mówiąc, dość karkołomnym. Rzecz jasna
wszelkie żale i skargi należały do mocno spóźnionych, bo oto nad
drzwiami kabiny pilotów zapaliła się zielona lampka, oznaczająca,
że pilot znalazł w końcu właściwą lokalizację zrzutu. Sierżant
machnął ręką i krzyknął głośno:

– Go!

Jeden po drugim, niemal na plecach poprzednika,
runęliśmy w dół. Za nami poleciał zasobnik.

Według planu to był koniec akcji. Drzwi miały
zostać zamknięte, pilot powinien zatoczyć obszerne koło, wejść na
powrotny kurs i polecieć do bazy.

Zamiast tego samolot zwolnił jeszcze
bardziej. Dyspozytor podbiegł w głąb kabiny, gdzie stał pokaźnych
rozmiarów stalowy kontener. Gdy go otworzył, wyszły z niego dwie osoby,
podobnie jak my ubrane w czarne spadochroniarskie kombinezony, i tak jak
my z trudem rozprostowały kości. Szybko założyły na siebie broń
i wyposażenie. Sierżant wyćwiczonym ruchem przypiął karabińczyki
spadochronów do linki i podniósł kciuk.

Dwaj tajemniczy pasażerowie bez wahania
skoczyli w ciemność.

2

– Zwariowałeś, Galaś! – powiedziałem niemal
dwa miesiące wcześniej. – Zupełnie zwariowałeś.

– Melduję posłusznie, że nie bardzo – odparł
wyprężony jak struna były kapral nadterminowy Józef Galaś.

Rozmowa zaczęła się pogodnego majowego poranka,
na przedmieściach San Antonio w Teksasie, w moim biurze. Jej końca
nie widać do dzisiaj.

W maju w Teksasie jest bardzo gorąco. Biuro firmy
mieściło się w dość luksusowym budynku, zlokalizowanym o sto metrów
od teksańskich Termopil, czyli legendarnego klasztoru Alamo, ale pojęcie
komfortu w roku czterdziestym czwartym było z mojego, całkowicie
subiektywnego punktu widzenia, lekkim nieporozumieniem. Blaszany
wiatrak mełł leniwie gorące, zastałe powietrze. Nie dawało to nawet
psychologicznego efektu, nie mówiąc o faktycznej ochłodzie. Ponieważ
czekało mnie spotkanie z Bardzo Ważnym Klientem, zmuszony byłem
tkwić za biurkiem w ciężkim, trzyczęściowym garniturze. Pociłem
się potwornie, trajkotanie Galasia potraktowałem więc wrogo.

– Mówię zupełnie poważnie. Razem ze Scottem
wpadliśmy na pomysł, w jaki sposób zasilić pole. Odtworzyliśmy
oprogramowanie sterujące. Brakuje nam trochę terabajtów na dysku
twardym…

– Drobiazg – uśmiechnąłem się z przymusem,
ale coraz bardziej zainteresowany. – Kupicie na rynku.

– …i emitera – dokończył niezrażony
kapral.

W pokoju zapadła cisza.

Gadanina Galasia, jakkolwiek fantastycznie by
brzmiała, miała swoje uzasadnienie w przeszłości. Wiedziałem,
o czym mówi, natomiast nie bardzo rozumiałem, o co mu chodzi.

– Tak się nie dogadamy – westchnąłem, wiedząc,
że już się nie wykpię i raczej powinienem się skupić. – Siadaj
i mów od początku.

– Tak jest. – Były kapral stuknął
obcasami i usiadł na brzeżku krzesła. – Kilka tygodni temu przyszedł
do mnie bardzo podniecony Railey. Od progu gadał, że wpadł na pomysł,
jak z powrotem uruchomić generator pola, oprogramowanie sterujące
i takie tam. Po czym wyciągnął laptopa… No mówię panu, takie
oczy zrobiłem. Jesteśmy co prawda w Ameryce, ale szczytem techniki
jest obecnie lampowe radio z głośnikiem trzeszczącym jak megafon
w Koluszkach. A facio kładzie na stole notebooka i mówi, że złożył
go z trzech innych, które ocalały z nalotu, wtedy…

Pamiętałem dobrze ten nalot, a przynajmniej
jego część. Miał miejsce we wrześniu trzydziestego dziewiątego
roku.

– Mów dalej, Galaś. – Nagle opanował mnie
niepokój. Już domyślałem się, co będzie dalej.

– No więc odpala komputer, patrzę i oczom nie
wierzę. Poskładał z części oprogramowanie sterujące polem. Jak
pamiętam oryginał, wszystko się zgadza. I najważniejsza część,
że tak powiem wycieczkowa, też działa.

Wycieczki. Ładnie powiedziane. Przez te wycieczki
zginęło sporo ludzi.

– Pięknie. Tylko co z tego wynika?

– Że gdybyśmy odzyskali emiter, moglibyśmy
wrócić, panie pułkowniku.

3

Wylądowałem dobrze. Wykonałem
prawidłowego fikołka i znieruchomiałem, sprawdzając, czy wszystko
w porządku. Ponieważ nic sobie nie złamałem, a spadochron szarpał
jak zły pies, podniosłem się szybko na nogi i ściągnąłem
linki. Zwinąłem materiał, zrzuciłem z ramion plecak z zapasowym
spadochronem i cały ten majdan ukryłem starannie w gęstych
zaroślach.

Trzask łamanej gałązki spowodował, że
odwróciłem się gwałtownie, szczęknąłem zamkiem thompsona
i skierowałem lufę w stronę, skąd doszedł dźwięk.

– Towariszcz, nie strielaj – usłyszałem
płaczliwy głos. – Ja nastojaszczij bolszewik.

– Ty nastojaszczij kretyn – odparłem
z ulgą. – Więcej tego nie rób.

– Ćwiczymy refleks i orientację w terenie,
no nie? – stwierdził kapitan Jan Wieteska, wychodząc z zarośli
i ustawiając się w świetle księżyca, abym mógł go obejrzeć
w całej krasie. Thompson dyndał beztrosko przewieszony przez ramię,
a pistolet – nieodłączny desert eagle kalibru .44 – spoczywał
w kaburze na biodrze. Nieotwartej nawet. – Reszta gdzie?

– Poszukaj ich – powiedziałem. – Pójdę
się rozejrzeć. Spotkamy się za dziesięć minut. I pamiętajcie
o zasobniku.

Wylądowaliśmy mniej więcej pośrodku mocno
nachylonego stoku otoczonego lasem. Na południu i wschodzie, niezbyt
daleko, majaczyły łagodne szczyty górskie. Mieliśmy mało czasu. Noc
chyliła się ku końcowi.

Pomaszerowałem w dół. Po kilkudziesięciu
metrach zobaczyłem w ciemności zarys wiejskich chałup. Mieszkańcy
wsi raczej nie byli towarzystwem, którego mogłem się obawiać,
ale musiałem się upewnić, czy nic nam nie grozi. Przycupnąłem
w wykrocie zwalonego na środku obszernej polany drzewa, wyciągnąłem
noktowizor i bez pośpiechu zlustrowałem okolicę, jednocześnie
uważnie nasłuchując.

Cisza.

Prawie dałem się nabrać. Po raz ostatni omiotłem
najbliższe zabudowania i już miałem się wycofać, gdy nikły
błysk, umiejscowiony nieco poniżej żurawia, pomiędzy stodołą
a chlewikiem, przyciągnął moją uwagę. Delikatnie poruszyłem
pokrętłem transfokatora, po czym wycelowałem w niewyraźnie lśniący
przedmiot.

Szyba.

Przyjrzałem się uważnie. Bez wątpienia –
zamaskowany samochód. I to ciężarowy. Nie podejrzewałem, aby
mieszkańcy zabitej dechami świętokrzyskiej wsi w piątym roku wojny
posiadali ciężarówkę. Jej właścicielami mogli być raczej ludzie,
na których spotkanie nie miałem żadnej ochoty.

Gdy już wiedziałem, czego szukać, rezultaty
przyszły szybko. Na lewo od ciężarówki gałęzie i krzaki maskowały
stanowisko karabinu maszynowego. W otwartych drzwiach stodoły ciemność
kryła następną maszynkę. Na stryszku chałupy, w małym trójkątnym
okienku – obserwator i, być może, punkt dowodzenia.

Ludzie ci czekali na coś i byli bardzo dobrze
przygotowani na spotkanie. W stan pogotowia postawił ich dźwięk
silników liberatora. Możliwe, że nie dostrzegli farbowanych na
czarno czasz spadochronów, ale z pewnością zarejestrowali fakt, iż
właśnie w tej okolicy samolot zawrócił – musiał zatem gdzieś
tutaj pozbyć się swojego ładunku. Na miejscu niemieckiego dowódcy
umieściłbym pluton piechoty na szczycie wzgórza, na zboczu którego
wylądowaliśmy. Miałby doskonały wgląd w sytuację i świetną
widoczność na wszystkie strony, bowiem wzgórze pozbawione było
drzew. Po zlokalizowaniu zrzutu pluton ów zacznie schodzić w dół,
naganiając skoczków i ewentualną przesyłkę na przyczajonych we
wsi kolegów.

Wszystko to uświadomiłem sobie w jednym,
przeraźliwie krótkim momencie.

Z lasu za plecami usłyszałem trzask łamanej
gałęzi i soczyste polskie przekleństwo. Chwilę później spomiędzy
chałup wystrzeliła biała rakieta, po niej kilka następnych. Nad
polaną zrobiło się jasno jak w dzień.

Klnąc na czym świat stoi, naciągnąłem sprężynę
thompsona, wycelowałem w ukryty w krzakach kaem i pociągnąłem za
spust.

4

– A więc kapral Galaś ma dla nas
interesujące wiadomości – stwierdził Wieteska, wydmuchując
w moją stroną dym z cygara. Ostatnimi czasy zaczął hołdować
wytwornym manierom, ubierać się wyłącznie w garnitury szyte na
miarę z najdroższych materiałów, a jego ulubionym trunkiem stał
się pięciogwiazdkowy francuski koniak, co zważywszy na kłopoty
logistyczne i bajońskie ceny dyktowane przez czarny rynek, świadczyło
o definitywnym przejściu kapitana, byłego pilota śmigłowców bojowych,
na pozycje zamożnej burżuazji.

Spotkanie, w składzie poszerzonym do niemal całego
zarządu firmy, odbyło się nazajutrz po wizycie Galasia.

– Możliwe, że są interesujące. –
Skrzywiłem się. – Sami oceńcie.

Galaś ze szczegółami opowiedział o odkryciu Scotta
Raileya. Wiedział, jaką przynętę założyć na haczyk, abyśmy dali
się złapać. Pominął interpretację, uwypuklił gołe fakty – jednak
zrobił to w taki sposób, że wniosek mógł być tylko jeden.

– Zatem kapral twierdzi, że razem z Raileyem
zdołał odtworzyć oprogramowanie sterujące polem siłowym oraz
umożliwiające skoki w czasie. Gdybyśmy odzyskali emiter, z technicznego
punktu widzenia nasz powrót do dwa tysiące siódmego stałby się
możliwy, czy tak?

– Tak – z zapałem pokiwał głową
Galaś – to bardzo prawdopodobne…

– Momencik. – Wieteska podniósł rękę. –
Nie tak szybko. Na razie zostawmy kwestię naszej chęci czy niechęci
do powrotu. Ale po pierwsze: co z zasilaniem? Przecież, o ile pamiętam,
kluczowym elementem technologii MDS-a był reaktor atomowy napędzający
to cholerstwo.

– Tak. – Galaś rozjaśnił się. – Ten
problem jest już rozwiązany. – Zręcznym ruchem wyciągnął z teczki
mapę. Przedstawiała południowo-zachodnią część stanu Teksas. –
Panowie będą łaskawi spojrzeć. – Nie tylko Wietesce urzędowanie na
wysokich, firmowych posadach dodało savoir-vivre’u. – Reaktor atomowy
to nic więcej, jak tylko nowoczesne źródło energii elektrycznej, no
nie? Nie potrzebujemy reaktora, potrzebujemy prądu i musimy go jakoś
zdobyć. Jak? To proste. Sto kilometrów na zachód od Houston oddano do
użytku nową elektrownię. Ma moc wielokrotnie przekraczającą nasze
potrzeby. Linie przesyłowe biegną tędy. – Zakreślił na mapie
szeroki łuk ciągnący się na zachód, w stronę San Antonio. –
Pięćdziesiąt kilometrów pustkowia. Znaleźliśmy bardzo dogodne
miejsce, aby się podłączyć i wykorzystać przez kilka chwil moc
elektrowni do naszych potrzeb. Mało tego, Railey zna te okolice, że tak
powiem, z naszych czasów, i one się zupełnie nie zmieniły. Gdybyśmy
tam odpalili emiter, jest gwarancja, że wylądujemy w dwa tysiące
siódmym suchą nogą, a nie na przykład na dachu wieżowca albo na
dnie jeziora… – Uśmiechnął się chytrze.

– Tego byśmy na pewno nie chcieli. Ale,
ale… Chcesz podłączyć system do publicznej sieci elektrycznej? –
zapytałem. – W połowie stanu wysiądzie prąd.

– No to co? Może na dwie godziny. Naprawią.

– To jest w ogóle technicznie możliwe? –
odezwał się po raz pierwszy tego dnia Kurcewicz.

– Jest. – Galaś był coraz bardziej
podniecony. – Musimy oczywiście trochę zainwestować, wynająć
ekipę, która wykona stację transformatorową, generatory, baterie
akumulatorów, musimy też wykopać tunel dla kabla zasilającego,
bo przecież nie zainstalujemy się z naszym majdanem tuż obok linii
przesyłowej. Ktoś może się zorientować.

– No dobrze. Mamy oprogramowanie. Przyjmijmy,
że mamy też zasilanie – analizował temat Wieteska. – Potrzebujemy
jeszcze emitera.

– Tak jest. Więc musimy pojechać po niego do
kraju.

Wieteska spojrzał na mnie i parsknął
śmiechem. Kurcewicz siedział w milczeniu, sprawiał wrażenie
nieobecnego.