Strona główna » Sensacja, thriller, horror » www.2012ru.pl

www.2012ru.pl

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-64523-57-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “www.2012ru.pl

Borne Sulinowo 2012 – największa bitwa pancerna na świecie...

 

Podpułkownik Jerzy Grobicki, były dowódca przeniesionego w czasie Pierwszego Samodzielnego Batalionu Rozpoznawczego, wraz z przyjaciółmi ląduje na lotnisku Okęcie, by odebrać kontener, którego zawartość wpłynęła na przebieg drugiej wojny światowej.

 

Kontener zostaje jednak skradziony, a Grobicki z trudem wychodzi cało z zamachu terrorystycznego. Prywatne śledztwo wiedzie go do Bornego Sulinowa, bazy, którą Północna Grupa Armii Radzieckiej opuściła w 1993 roku.

 

Na drodze Grobickiego stają agenci GRU i Biuro Zwalczania Terroryzmu CBŚ. Z podziemnego miasta wyjeżdżają sowieckie T-72. Pojawia się także doskonale uzbrojony oddział Waffen SS...

 

Dramatyczne decyzje bohaterów. Epicka bitwa. Wielki finał!

Polecane książki

E-book prezentuje wyjaśnienia Głównego Inspektoratu Pracy w zakresie trybu ustalania i konsultowania planu urlopów m.in. w przypadku, gdy w zakładzie działają dwie organizacje związkowe, które nie są w stanie zaprezentować wspólnego stanowiska. ...
"Niezwykła historia kobiety, która na krańcach świata poszukuje szczęścia.   Jestem współczesną koczowniczką. Podróżuję od dwudziestu sześciu lat. Nie mieszkam nigdzie na stałe, mam tylko to, co mogę ze sobą zabrać. Często nie wiem, gdzie będę za pół roku. Wiedzion...
  Kiedy Jaenelle Angelline szukała sposobu, jak ochronić Krwawych z Królestwa Kaeleer przed uderzeniem własnej Hebanowej mocy, Daemon Sadi opowiedział jej historię Szarej Pani, której kilka wieków wcześniej udało się tego dokonać. Nie wspomniał jednak o roli, jaką sam pełnił w tej historii. Niewidz...
Rodzinna księga modlitw to wyjątkowy, monumentalny, domowy modlitewnik dla tych, którzy chcą praktykować w swoich rodzinach wspólną modlitwę. Spotkanie domowników na modlitwie daje rodzinie siłę, jedność, tworzy głęboką więź, wreszcie buduje szczerą wiarę i miłość. Księga będzie szczególnie cenna dl...
Zmotywowani, zaangażowani i zadowoleni pracownicy to marzenie niemal każdej firmy. Zalet takiego stanu rzeczy jest bez liku, począwszy od wymiernych korzyści finansowych dla firmy, przez zwiększenie konkurencyjności organizacji, podniesienie efektywności i jakości pracy, a skończywszy na satysfakcji...
Za powstałe zadłużenie z tytułu nieopłaconych w terminie składek na ubezpieczenia społeczne, ubezpieczenie zdrowotne oraz Fundusz Pracy i Fundusz Gwarantowanych Świadczeń Pracowniczych ponosi odpowiedzialność płatnik składek. Jednak w pewnych okolicznościach, a zwłaszcza w przypadku, gdy niemożliwe ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Marcin Ciszewski

MARCIN CISZEWSKI

www.2012ru.pl

 

 

© 2016 WARBOOK Sp. z o.o.

© 2016 Marcin Ciszewski

 

 

Redaktor serii: Sławomir Brudny

 

Redakcja i korekta językowa: Karina Stempel-Gancarczyk

 

Projekt graficzny, skład, eBook:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, atelier@duchateaux.pl

 

Ilustracja na okładce: Tomasz Tworek

 

 

ISBN 978-83-645-2358-8

Ustroń 2016

 

Wydawca: Warbook Sp. z o.o.

ul. Bładnicka 65

43-450 Ustroń, www.warbook.pl

Koniec30/31 sierpnia 2007, Bogdanka

Na­zy­wam się Je­rzy Gro­bic­ki. Mam czter­dzie­ści je­den lat i właś­nie umie­ram.

Me­lo­dra­ma­tycz­ne, wiem. Nic nie po­ra­dzę. To po pro­stu fakt. Jed­ni do­ży­wa­ją set­ki, inni nie są w sta­nie prze­brnąć przez okres nie­mow­lę­cy; mnie przy­pa­dło w udzia­le za­ję­cie miej­sca nie­co po­ni­żej po­ło­wy staw­ki.

Z przo­du, o kil­ka kro­ków, ma­ja­czy nie­wy­raź­na syl­wet­ka czło­wie­ka. Idzie szyb­ko, wpraw­nie po­ko­nu­je nie­rów­no­ści te­re­nu, na­rzu­ca szyb­kie tem­po. Nic dziw­ne­go: jest ode mnie o pięć lat młod­szy, dużo ćwi­czy, jego for­mie fi­zycz­nej nie­wie­le moż­na za­rzu­cić. Zna te­ren, nie musi py­tać o dro­gę. Po­da­łem mu cel, więc po pro­stu pro­wa­dzi.

W prze­ci­wień­stwie do nie­go moja for­ma za­rów­no fi­zycz­na, jak i psy­chicz­na po­zo­sta­wia bar­dzo wie­le do ży­cze­nia. Ser­ce wali w tem­pie wła­ści­wym sprin­te­rom, dresz­cze nie­mal zwa­la­ją z nóg, tra­wi mnie go­rącz­ka; choć jest wier­nym to­wa­rzy­szem od kil­ku dni, wca­le się do niej nie przy­zwy­cza­iłem. Nie mogę sku­pić wzro­ku. Przed ocza­mi la­ta­ją ko­lo­ro­we pla­my, ob­raz chwie­je się, pole wi­dze­nia to roz­sze­rza się, to za­wę­ża.

Cho­ro­ba po­czy­ni­ła znacz­ne spu­sto­sze­nia, szy­ku­je się do osta­tecz­ne­go ata­ku. Nie bę­dzie cze­kać: już czu­ję przy­go­to­wa­nie ar­ty­le­ryj­skie, już czu­ję go­rącz­ko­we dzia­ła­nia zwia­dow­ców, po­ko­ny­wa­nie przez od­dzia­ły sa­per­skie ostat­nich li­nii obron­nych sta­wia­nych przez mój umie­ra­ją­cy or­ga­nizm.

Mam w kie­sze­ni le­kar­stwo, śro­dek, któ­ry z pew­no­ścią po­ko­na do­le­gli­wo­ści: Lu­ger P08, po­pu­lar­ne Pa­ra­bel­lum. Okres świet­no­ści tej bro­ni mi­nął daw­no temu, ale pe­łen ma­ga­zy­nek dzie­wię­cio­mi­li­me­tro­wych po­ci­sków po­tra­fi cał­kiem do­brze po­sprzą­tać ba­ła­gan, któ­ry spro­ku­ro­wa­łem. Szcze­rze mó­wiąc, pe­łen ma­ga­zy­nek jest cał­ko­wi­cie zbęd­ny. Wy­star­czy je­den do­brze ulo­ko­wa­ny po­cisk.

Za­trzy­mu­ję się. Każę sta­nąć mo­je­mu to­wa­rzy­szo­wi. Sta­ram się upew­nić, że wła­ści­wie zro­zu­miał to, co mu przez ostat­nie kwa­dran­se opo­wia­da­łem. Jego cha­otycz­ne od­po­wie­dzi nie na­pa­wa­ją opty­mi­zmem. Nie ma żad­nej pew­no­ści, że oka­że się mą­drzej­szy ode mnie, że unik­nie błę­dów, że po­kie­ru­je swo­im ży­ciem w spo­sób wła­ści­wy.

Nie mam jed­nak na to wpły­wu. Zro­bi­łem, co na­le­ża­ło, wy­ko­rzy­sta­łem wszyst­kie moż­li­wo­ści, by go prze­ko­nać. Moja rola się koń­czy. On bę­dzie da­lej po­stę­po­wał we­dle wła­snej woli i wła­snej oce­ny sy­tu­acji.

Pi­sto­let drży. Ręka wę­dru­je w górę.

Czło­wiek przede mną ru­sza, krzy­cząc coś nie­zro­zu­mia­le. Już czas. Przy­spie­szam ruch, sta­bi­li­zu­ję broń. Na­zy­wam się Je­rzy Gro­bic­ki, mam czter­dzie­ści je­den lat.

Strze­lam.

Pro­sto we wła­sną skroń. ■

ŚledztwoI. Cargo125 września 2012, Warszawa

– Tato, ja­kie faj­ne rze­czy tu są – usły­sza­łem do­no­śny gło­sik. Mały czło­wie­czek z im­pe­tem wpa­ko­wał mi się na ko­la­na. – A kie­dy przyj­dzie mama?

– Mama? – za­py­ta­łem, pa­trząc jak za­fa­scy­no­wa­ny na ma­leń­ką bu­zię o ry­sach tak bar­dzo po­dob­nych do Nan­cy, że ile­kroć spo­glą­da­łem na to ra­do­sne ob­li­cze, ści­ska­ło mnie w doł­ku. – Mama nie przyj­dzie. Ale my pój­dzie­my do mamy.

– Hur­ra! Idzie­my do mamy.

Pod­nio­słem się, po czym wzią­łem ze sto­ją­ce­go obok krze­sła ogrom­ny pęk krwi­sto­czer­wo­nych róż. Po­czu­łem w dło­ni cie­pło ma­łej łap­ki.

– Idzie­my – po­wie­dzia­łem.

Po­chód ru­szył.

Mały Joh­ny, róże i ja w szpi­cy, za nami duży Joh­ny Wie­te­ska z Ro­zal­ką i Sta­siem, a na koń­cu Kur­ce­wicz i Ga­laś, uśmiech­nię­ci i ra­do­śni ni­czym go­ście we­sel­ni, opi­ja­ją­cy szczę­ście kum­pla, ale przede wszyst­kim za­chwy­ce­ni fak­tem, że na ra­zie sami wy­mi­ga­li się od po­dob­nych za­szczy­tów.

Wie­te­ska hoł­do­wał ostat­nio mo­dzie à la Da­vid Bec­kham, to­też ubra­ny był w bia­ły T-shirt, któ­ry ni­czym się nie wy­róż­niał, poza tym że kosz­to­wał pięć­set do­la­rów, ma­ry­nar­kę Do­lce & Gab­ba­na, wą­skie czar­ne spodnie i skó­rza­ne buty. Stro­ju do­peł­nia­ły oku­la­ry prze­ciw­sło­necz­ne od Guc­cie­go. Dzi­wę się, że gład­ko prze­szedł przez kon­tro­lę pasz­por­to­wą, bez wąt­pie­nia wy­glą­dał bo­wiem na ko­goś, kto ma­sku­je się na tyle spryt­nie, by zwra­cać na sie­bie po­wszech­ną uwa­gę, co z ko­lei nasi do­świad­cze­ni po­gra­nicz­ni­cy po­win­ni roz­po­znać bez pu­dła.

Ale, nie wie­dzieć cze­mu, nie roz­po­zna­li.

Wzmian­ko­wa­ny wy­żej spo­sób ma­sko­wa­nia nie do­ty­czył żony Joh­ny’ego, Ro­zal­ki. Na­le­ża­ła ona bo­wiem do tego ro­dza­ju dziew­czyn, któ­re wzbu­dza­ją tę­sk­ne wes­tchnie­nia przed­sta­wi­cie­li rodu mę­skie­go i peł­ne za­wi­ści spoj­rze­nia ko­biet, nie­za­leż­nie od tego, co mają – lub cze­go nie mają – na so­bie. Ubra­na w pro­ste dżin­sy i oku­la­ry za­ło­żo­ne nie­dba­łym ge­stem na ścią­gnię­te w koń­ski ogon psze­nicz­ne wło­sy wzbu­dza­ła szmer pod­nie­co­nych gło­sów w pro­mie­niu kil­ku­dzie­się­ciu me­trów od na­sze­go skrom­ne­go po­cho­du, po­wo­du­jąc u Wie­te­ski zwy­kłą w ta­kich ra­zach mie­sza­ni­nę dumy i wście­kło­ści.

Ro­zal­ka, rocz­nik 1921. Wiek: dwa­dzie­ścia trzy lata. Do­bre, no nie?

Pew­nie, że do­bre. Nie­ustan­nie wpa­dam w za­du­mę, gdy o tym my­ślę.

Zer­k­ną­łem na nią przez ra­mię; kom­plet­nie oszo­ło­mio­na chło­nę­ła rze­czy­wi­stość z roz­sze­rzo­ny­mi ze zdu­mie­nia i po­dzi­wu ocza­mi. Mia­łem wra­że­nie, że na­wet nie wie, o co za­py­tać, jak ubrać w sło­wa prze­bie­ga­ją­ce przez gło­wę my­śli. Nie ro­zu­mia­ła nie tyl­ko wy­stę­pu­ją­cych w na­szym świe­cie zja­wisk, ale tak­że przy­czyn, z po­wo­du któ­rych owe zja­wi­ska wy­stę­po­wa­ły. Wi­dać było wy­raź­nie, czym jest sie­dem­dzie­siąt lat po­stę­pu: w kul­tu­rze, tech­no­lo­gii, spo­so­bie ży­cia. Ot, pro­sty przy­kład: spód­nicz­ka mini. Ro­zal­ka – choć z ludu i bez wy­kształ­ce­nia, ob­da­rzo­na na­tu­ral­ną, żywą in­te­li­gen­cją i tą mą­dro­ścią ży­cio­wą, któ­rej nie spo­sób się na­uczyć, trze­ba ją bo­wiem mieć we krwi, w swo­ich cza­sach z pew­no­ścią była oso­bą, moż­na rzec, po­stę­po­wą – ze zdu­mie­niem, zgor­sze­niem i obrzy­dze­niem pa­trzy­ła na dziew­czy­ny bez żad­ne­go skrę­po­wa­nia po­ka­zu­ją­ce nogi i pęp­ki. A do tego: te­le­wi­zja, mu­zy­ka roc­ko­wa, In­ter­net, łącz­ność ko­mór­ko­wa, re­kla­my, por­no­gra­fia w każ­dym kio­sku…

Je­że­li cho­dzi o Kur­ce­wi­cza i Ga­la­sia, ci dwaj za­pra­wie­ni w boju, do­świad­cze­ni męż­czyź­ni po­sta­no­wi­li nie zwra­cać na sie­bie uwa­gi w nie­co od­mien­ny spo­sób niż para po­dą­ża­ją­ca za mo­imi ple­ca­mi. Obaj za­ło­ży­li ciem­ne, kon­ser­wa­tyw­ne, szy­te na mia­rę gar­ni­tu­ry i gdy­by nie dzie­lą­ca ich róż­ni­ca wzro­stu, mo­gli­by ucho­dzić za bra­ci. Opa­le­ni, iden­tycz­nie ubra­ni, z po­waż­ny­mi, wręcz uro­czy­sty­mi mi­na­mi.

Sło­wem: szczę­śli­wy or­szak, ze szczę­ściem ro­sną­cym pro­por­cjo­nal­nie od po­cząt­ku do koń­ca po­cho­du.

Obok mnie prze­szedł ja­kiś fa­cet, a ja bez ja­kiej­kol­wiek przy­czy­ny, bez naj­mniej­sze­go ra­cjo­nal­ne­go po­wo­du po­ża­ło­wa­łem, że w jed­nej ręce ści­skam pęk róż, a w dru­giej, nie­co przy­gar­bio­ny, trzy­mam ma­leń­ką dłoń mo­je­go syna. Gdy­bym nie miał kwia­tów i dziec­ka, w za­mian dzier­żył ka­ra­bin sztur­mo­wy M-4, swoj­skie­go Be­ry­la, niech­by choć Gloc­ka czy na­wet Pa­ra­bel­lum – wsku­tek ostat­nich wy­da­rzeń cza­sa­mi my­li­ło mi się, co jest współ­cze­sno­ścią, a co prze­szło­ścią – po­czuł­bym się zde­cy­do­wa­nie pew­niej. Fa­cet ni­czym się nie wy­róż­niał, nie wy­glą­dał groź­nie, na­wet na mnie nie pa­trzył. Ale złe prze­czu­cia za­czę­ły kra­kać na ca­łe­go.

Przyj­rza­łem się go­ścio­wi do­kład­niej, nim mnie mi­nął. Nie­wy­so­ki, szczu­pły, w nie­co zła­cha­nej ma­ry­nar­ce, o zmę­czo­nej twa­rzy, bez żad­nych wy­róż­nia­ją­cych cech ani w syl­wet­ce, ani w spo­so­bie za­cho­wa­nia.

Wte­dy uświa­do­mi­łem so­bie kil­ka na­stęp­nych rze­czy.

Po pierw­sze, fa­cet wy­glą­dał jak taj­niak, zwy­czaj­ny taj­niak na służ­bie. Po dru­gie, już go wi­dzia­łem – kil­ka mi­nut temu prze­szedł nie­opo­dal na­sze­go sto­li­ka. Po trze­cie, naj­pew­niej w koń­cu sta­ło się to, cze­go pod­świa­do­mie ocze­ki­wa­łem, od­kąd dwa ty­go­dnie temu wy­lą­do­wa­li­śmy w sa­mym ser­cu Ame­ry­ki Anno Do­mi­ni 2012. Od po­cząt­ku wy­da­wa­ło mi się nie­zbyt praw­do­po­dob­ne, żeby uda­ło nam się uciec stam­tąd bez zo­sta­wia­nia żad­nych śla­dów; sko­ro są śla­dy, po­ja­wią się i tro­pi­cie­le. Zbyt wie­lu lu­dziom na­dep­nę­li­śmy swą uciecz­ką na od­cisk, zbyt wie­le in­te­re­sów na­ra­zi­li­śmy, zbyt zu­chwa­łe były na­sze po­czy­na­nia. Pa­ra­dok­sal­nie typ­ka w prze­cho­dzo­nej ma­ry­nar­ce po­wi­ta­łem nie­ja­ko z ulgą. Za­gro­że­nie kon­kre­ty­zo­wa­ło się, a to za­wsze lep­sze, niż mieć do czy­nie­nia z czymś kom­plet­nie nie­zna­nym, co może wy­sko­czyć zza naj­bliż­sze­go rogu.

Męż­czy­zna mi­nął nasz or­szak z obo­jęt­ną miną, jak­by w ogó­le nas nie za­uwa­żył. Bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek po­czu­łem się bez­bron­ny. Po­nie­waż jed­nak nie dys­po­no­wa­łem żad­nym ze wspo­mnia­nych wy­żej woj­sko­wo-po­li­cyj­nych atry­bu­tów, a fa­cet szyb­kim kro­kiem po­dą­żał w stro­nę do­kład­nie prze­ciw­ną niż my, na swój wła­sny uży­tek wzru­szy­łem po­cie­sza­ją­co ra­mio­na­mi, po­pra­wi­łem uchwyt na wy­śli­zgu­ją­cym się pęku róż i ru­szy­łem żwa­wo przed sie­bie.

Grunt to za­ga­dać rze­czy­wi­stość.

Do­oko­ła krę­cił się za­afe­ro­wa­ny tłum. Lu­dzie szli lub bie­gli w róż­nych kie­run­kach, dzie­ci z pi­skiem wi­ta­ły po­wra­ca­ją­cych z za­gra­ni­cy ta­tu­siów, ci z ko­lei rzu­ca­li się w ob­ję­cia stę­sk­nio­nych mał­żo­nek. Wi­try­ny licz­nych bu­ti­ków ku­si­ły ko­lo­ro­wy­mi szyl­da­mi, lot­ni­sko­wy me­ga­fon beł­ko­tał coś nie­zro­zu­mia­le.

Przy­spie­szy­łem kro­ku. Przez wiel­ko­for­ma­to­we ta­fle szkla­nej ścia­ny ter­mi­na­lu, cią­gną­ce się od po­zio­mu pod­ło­gi prze­szło pięć me­trów w górę, do­strze­głem za­par­ko­wa­ny przy chod­ni­ku, za­mó­wio­ny jesz­cze w no­wo­jor­skim od­dzia­le Avi­sa sa­mo­chód: sied­mio­miej­sco­wy chry­sler voy­ager. Wy­god­ny, nud­ny i, a jak­że, ame­ry­kań­ski. Obok ze zbla­zo­wa­ną miną stał fa­cet z wy­po­ży­czal­ni, nie­dba­le żu­ją­cy gumę i maj­ta­ją­cy klu­czy­ka­mi za­wie­szo­ny­mi na krót­kim łań­cusz­ku. Po­czu­łem coś w ro­dza­ju ulgi.

Przed­wcze­śnie, jak się oka­za­ło.

Moż­li­we, że taj­niak mi­ja­ją­cy nas mi­nu­tę temu skie­ro­wał moje my­śli w nie­od­po­wied­nią stro­nę. Moż­li­we, że roz­luź­ni­łem się, wi­dząc sa­mo­chód i szyb­ką per­spek­ty­wę opusz­cze­nia tego miej­sca. Praw­da być może na­wet wy­glą­da­ła tak, że się ze­sta­rza­łem i po pro­stu nie do­strze­głem za­wcza­su tego, co po­wi­nie­nem był do­strzec; wy­łu­ska­łem bo­wiem z tłu­mu taj­nia­ka, a prze­oczy­łem coś da­le­ce waż­niej­sze­go, za­gro­że­nie o nie­po­rów­ny­wal­nie więk­szym cię­ża­rze ga­tun­ko­wym.

Z na­prze­ciw­ka nad­cho­dził dwu­oso­bo­wy pa­trol Stra­ży Gra­nicz­nej. Męż­czy­zna i ko­bie­ta (ta­kie cza­sy: przed­sta­wi­ciel­ki sła­bej płci nie­jed­no­krot­nie znacz­nie le­piej nada­wa­ły się do wy­ko­ny­wa­nia nie­któ­rych czyn­no­ści niż hoł­du­ją­cy me­tro­sek­su­al­nym tren­dom męż­czyź­ni), uzbro­je­ni, pew­ni sie­bie, spra­wia­ją­cy wra­że­nie do­brze wy­szko­lo­nych, acz nie­co znu­dzo­nych co­dzien­ną pa­tro­lo­wą ru­ty­ną funk­cjo­na­riu­szy. Roz­glą­da­li się do­ko­ła, oczy uważ­nie tak­so­wa­ły prze­miesz­cza­ją­cy się we wszyst­kich kie­run­kach tłum.

Cza­sem jed­nak bywa tak, że na­wet naj­lep­sze wy­szko­le­nie, uzbro­je­nie i czuj­ność nie wy­star­czą.

Idą­cy za pa­tro­lem męż­czy­zna, ani wy­so­ki, ani ni­ski, na twa­rzy ni­ja­ki, o sza­rej ce­rze i szczu­rzych, czuj­nych oczach, płyn­nym ru­chem wy­cią­gnął z kie­sze­ni pi­sto­let i nim kto­kol­wiek zdą­żył za­re­ago­wać, ba, na­wet zo­rien­to­wać się, że ruch tego czło­wie­ka zwia­stu­je ja­kie­kol­wiek nie­bez­pie­czeń­stwo, broń plu­nę­ła ogniem.

Po­czwór­ny huk wy­strza­łu…

Dźwię­czą­cy od­głos upa­da­ją­cych na zie­mię łu­sek…

Echo…

Dziew­czy­na obe­rwa­ła pierw­sza. W jed­nej chwi­li mia­ła jesz­cze po­god­ną twarz, ubra­ną w bar­wy mło­do­ści i ży­cio­we­go opty­mi­zmu; w na­stęp­nej – prze­bie­ga­ją­ce przez ob­li­cze za­sko­cze­nie, nie­do­wie­rza­nie i ból, wszyst­ko w cią­gu ułam­ka se­kun­dy; po­tem ży­cie zga­sło. Funk­cjo­na­riusz­ka po­le­cia­ła na twarz i upa­dła nie­mal u mych stóp.

Jej to­wa­rzysz miał nie­zły re­fleks i wy­czu­cie sy­tu­acji. Nim jesz­cze pod ko­bie­tą za­czę­ły ugi­nać się ko­la­na, trzy­mał dłoń na rę­ko­je­ści służ­bo­wej bro­ni, kciu­kiem od­wo­dząc za­bez­pie­cze­nie ka­bu­ry. Ale dwie na­stęp­ne kule po­sła­ne pro­sto w kark nie dały mu żad­nej szan­sy. Fa­cet upadł tuż obok ko­le­żan­ki.

Oka­za­ło się, że szczu­rzo­oki za­bój­ca ma to­wa­rzy­szy, któ­rzy przy­stą­pi­li do ak­cji w spo­sób rów­nie sta­now­czy, sko­or­dy­no­wa­ny i pre­cy­zyj­ny. Kil­ku­na­stu lu­dzi w róż­nych miej­scach hali się­gnę­ło do kie­sze­ni, uprzed­nio upew­niw­szy się, że za­tycz­ki tkwią głę­bo­ko w ich uszach, wy­cią­gnę­ło po­dłuż­ne, cy­lin­drycz­ne przed­mio­ty i rzu­ci­ło przed sie­bie, po czym upa­dło na zie­mię.

Huk był ogłu­sza­ją­cy, wy­ry­wa­ją­cy bę­ben­ki, nie­po­rów­na­nie do­no­śniej­szy niż po­czwór­na pi­sto­le­to­wa sal­wa. Uła­mek se­kun­dy póź­niej do­padł mnie po­tęż­ny, ośle­pia­ją­cy błysk. Za­sko­cze­nie i szok spo­wo­do­wa­ły, że pa­dłem – wszy­scy w polu wi­dze­nia zro­bi­li to samo – na zie­mię. Za­nim się z nią ze­tkną­łem, ką­tem jesz­cze wi­dzą­ce­go oka – chwi­lę póź­niej ośle­płem na ja­kiś czas, po pro­stu zbyt moc­no ude­rzy­łem gło­wą o wy­po­le­ro­wa­ne ka­mien­ne pły­ty pod­ło­gi – zo­ba­czy­łem, że fa­cet od klu­czy­ków gapi się z nie­do­wie­rza­niem na halę przy­lo­tów, sta­ra­jąc się coś zro­zu­mieć z ota­cza­ją­cych go wy­da­rzeń, a po­tem, pchnię­ty ja­kąś ta­jem­ni­czą siłą, ude­rza ple­ca­mi o ma­skę voy­age­ra, prze­la­tu­je przez nią i spa­da po dru­giej stro­nie, de­fi­ni­tyw­nie zni­ka­jąc mi z pola wi­dze­nia.

Gdy się ock­ną­łem, może po dwóch se­kun­dach, a może po dwu­dzie­stu, po­przez kosz­mar­ne dzwo­nie­nie w uszach usły­sza­łem gwał­tow­ną strze­la­ni­nę. Ktoś pruł dłu­gi­mi se­ria­mi w głąb bu­dyn­ku (Ka­łasz­ni­kow, za­no­to­wa­łem bez­na­mięt­nie, je­den z tych no­wych), wtó­ro­wa­ło mu kil­ku in­nych, gdzieś da­lej. Ter­kot se­rii nie był by­naj­mniej osa­mot­nio­ny – wy­stę­po­wał z to­wa­rzy­sze­niem po­tęż­ne­go chó­ru prze­ra­żo­ne­go wrza­sku, osza­la­łe­go ryku, wy­ra­ża­ją­ce­go naj­wyż­szy strach i naj­wyż­szą nie­zgo­dę. Lu­dzie krzy­cze­li, wy­wra­ca­li się, roz­bi­ja­li gło­wy i ła­ma­li ręce, spa­da­li ze scho­dów i gi­nę­li od kul. Szok spo­wo­do­wa­ny dzia­ła­niem gra­na­tów wy­wo­ły­wał pa­ni­kę i za­nik ra­cjo­nal­ne­go my­śle­nia. Se­rie sku­tecz­nie wy­bi­ły lu­dziom z głów myśl o uciecz­ce.

Choć w uszach na­dal roz­le­gał się dźwięk wszyst­kich ko­ściel­nych dzwo­nów świa­ta, usły­sza­łem płacz Joh­ny’ego. Ro­dzic ta­kie rze­czy sły­szy, mimo że teo­re­tycz­nie nie po­wi­nien. In­stynk­tow­nie przy­cią­gną­łem go do sie­bie i przy­kry­łem wła­snym cia­łem. Uzna­łem, że po­zy­cja, jaką zaj­mu­je­my obec­nie, wtu­le­ni w gra­ni­to­we pły­ty pod­ło­gi, nie gwa­ran­tu­je ni­cze­go, ale stwa­rza choć ilu­zję bez­pie­czeń­stwa; gdy­by­śmy pró­bo­wa­li wstać, kule ścię­ły­by nas w se­kun­dę.

Ostroż­nie otwo­rzy­łem oczy.

Obok w dziw­nie wy­krę­co­nej po­zy­cji zo­ba­czy­łem Wie­te­skę. Żył, bo zwło­ki nie sa­pa­ły­by tak wście­kle. Za nim Staś wtu­lał się w Ro­zal­kę. Kur­ce­wicz i Ga­laś le­że­li nie­co da­lej i pre­zen­to­wa­li rów­nież pew­ną ak­tyw­ność ży­cio­wą – roz­glą­da­li się na boki rów­nie dys­kret­nie jak ja i pró­bo­wa­li, z rów­ną jak ja cie­ka­wo­ścią, do­wie­dzieć się, w co ta­kie­go tym ra­zem wdep­nę­li­śmy.

Szczu­rzo­oki stał nie­opo­dal, otwie­ra­jąc usta i sta­ra­jąc się wy­rów­nać ci­śnie­nie w uszach. Na­dal trzy­mał w ręku pi­sto­let i bacz­nie roz­glą­dał się do­oko­ła. Jego mina wska­zy­wa­ła, że naj­praw­do­po­dob­niej jest dość za­do­wo­lo­ny z do­tych­cza­so­we­go prze­bie­gu wy­da­rzeń.

Nie­spiesz­nie w na­szą stro­nę zbli­żał się na­stęp­ny fa­cet, tym ra­zem uzbro­jo­ny w Ka­łasz­ni­ko­wa.

Wy­glą­dał pa­skud­nie, miał na­la­ną, śnia­dą twarz, kru­czo­czar­ne wło­sy, ob­wi­sły wąs i roz­bie­ga­ne, nie­na­wist­ne oczy. Ale ka­ra­bin trzy­mał pew­nie, ła­god­ny­mi ru­cha­mi omia­ta­jąc lufą tę część hali. Lu­dzie le­że­li po­ko­tem, tam gdzie za­sta­ły ich se­rie i wy­bu­chy, nie­rów­ną mo­zai­ką po­kry­wa­li pod­ło­gę, bo­jąc się pod­nieść gło­wę czy na­wet ener­gicz­niej po­ru­szyć.

Fa­cet z ka­ła­chem me­to­dycz­nie lu­stro­wał wzro­kiem tłum i nie są­dzę, by jego uwa­dze co­kol­wiek mo­gło umknąć. Spra­wiał wra­że­nie za­wo­dow­ca.

Pod­szedł do Szczu­rzo­okie­go i za­czął z nim pół­gło­sem dys­ku­to­wać.

Je­że­li cho­dzi o mnie, uwa­gę dzie­li­łem po­mię­dzy nich a szlo­cha­ją­ce­go roz­pacz­li­wie syna, pró­bu­ją­ce­go za wszel­ką cenę wy­do­stać się spode mnie. Sta­ra­łem się być ła­god­ny i sta­now­czy za­ra­zem, ze sta­now­czo­ścią ro­sną­cą wprost pro­por­cjo­nal­nie do uwa­gi po­świę­ca­nej mi przez lu­dzi z bro­nią; nie chcia­łem da­wać im żad­ne­go pre­tek­stu.

Uda­ło się w ostat­niej chwi­li.

Mały na­brał głę­bo­ko tchu, jak­by zbie­ra­jąc siły przed jesz­cze gło­śniej­szym pła­czem. Za­kry­łem mu bu­zię dło­nią i za­sło­ni­łem cia­łem przed wzro­kiem obu męż­czyzn. Joh­ny szar­pał się i wier­cił, a ja szep­ta­łem mu do ucha naj­bar­dziej uspo­ka­ja­ją­ce i ko­ją­ce sło­wa, ja­kie tyl­ko mo­głem zna­leźć w swej sko­ła­ta­nej i prze­stra­szo­nej mó­zgow­ni­cy. W koń­cu coś do chło­pa­ka do­tar­ło; może wszedł do ak­cji in­stynkt, naj­lep­szy w ta­kich sy­tu­acjach do­rad­ca. W każ­dym ra­zie, nim kto­kol­wiek za­in­te­re­so­wał się nami na do­bre, Joh­ny prze­stał się wy­ry­wać. Mo­głem po­now­nie skon­cen­tro­wać uwa­gę na tym, co dzia­ło się do­oko­ła.

Po krót­kiej dys­ku­sji Wą­sa­ty i Szczu­rzo­oki po­sta­no­wi­li ru­szyć ty­łek. Prze­szli obok nie­spiesz­nym kro­kiem, po czym za­ję­li sta­no­wi­sko przy drzwiach wej­ścio­wych.

Za­ry­zy­ko­wa­łem do­kład­niej­sze spoj­rze­nie do­oko­ła.

Róż­no­barw­ny, ster­ro­ry­zo­wa­ny tłum le­żał ni­czym sko­szo­ny łan. Ale moją uwa­gę przy­ku­li ci, któ­rzy sta­li: męż­czyź­ni roz­miesz­cze­ni w róż­nych miej­scach lot­ni­ska, w głów­nej hali, na an­tre­so­li, u szczy­tu ru­cho­mych scho­dów pro­wa­dzą­cych na niż­szą kon­dy­gna­cję. Ubra­ni w cy­wil­ne ciu­chy, z ja­kie­goś jed­nak po­wo­du spra­wia­ją­ce wra­że­nie mun­du­rów, jed­no­li­cie uzbro­je­ni w ro­syj­skie ka­ra­bi­ny sztur­mo­we, ob­wie­sze­ni gra­na­ta­mi, spo­koj­ni, kom­pe­tent­ni i dą­żą­cy pro­sto do celu, bez tra­ce­nia cza­su na zbęd­ne niu­an­se. Nie­mal wszy­scy w ty­pie fa­ce­tów, któ­rzy przed chwi­lą prze­szli obok nas.

W polu wi­dze­nia dzie­się­ciu. Może je­de­na­stu.

Ich wi­dok przy­pra­wiał o dresz­cze i zwia­sto­wał dal­sze kło­po­ty.

Oto pierw­szy z nich: zmie­rza­ją­ca w na­szą stro­nę grup­ka czte­rech fa­ce­tów z bro­nią ma­szy­no­wą. Po­ru­sza­li się po­wo­li i do­kład­nie tak­so­wa­li wzro­kiem le­żą­cych na ka­mien­nych pły­tach pod­ło­gi nie­szczę­śni­ków. Nie­kie­dy je­den z nich za­trzy­my­wał się, lufą dźgał w bez­bron­ne ple­cy, zmu­szał do pod­nie­sie­nia gło­wy, przez chwi­lę przy­pa­try­wał się za­stra­szo­nej fi­zjo­no­mii, po czym co­fał broń i szedł da­lej, przez cały czas dba­jąc, by ty­ra­lie­ra była wy­rów­na­na.

Ci lu­dzie naj­wy­raź­niej szu­ka­li cze­goś lub ko­goś…

2

Naj­bliż­szy ter­ro­ry­sta z obrzy­dze­niem opu­ścił gło­wę ja­kie­goś sta­rusz­ka; nie miał w ręku fo­to­gra­fii ani wy­ko­na­ne­go przez spe­cja­li­stę por­tre­tu pa­mię­cio­we­go, ale wi­dać było, że do­sko­na­le wie, kogo chce od­na­leźć; żad­ne zdję­cie nie było naj­wy­raź­niej po­trzeb­ne. Jed­nym z ele­men­tów, któ­re to współ­cze­sne Ein­satz­kom­man­do ćwi­czy­ło przed ak­cją, było do­kład­ne zro­zu­mie­nie i za­pa­mię­ta­nie, ja­kie­go typu za­da­nia pod­ję­li się jego człon­ko­wie.

Za­czą­łem przy­go­to­wy­wać so­bie w gło­wie sce­na­riu­sze wyj­ścia z sy­tu­acji, roz­wa­ża­łem róż­ne bły­sko­tli­we ope­ra­cje, za­koń­czo­ne peł­nym suk­ce­sem. Jed­nak, szcze­rze mó­wiąc, ża­den wa­riant nie nada­wał się do ni­cze­go. Mo­głem tyl­ko mieć na­dzie­ję, że się sro­dze po­my­li­łem, że prze­cież ich cel jest inny, że…

Je­den spoj­rzał w na­szą stro­nę. Od­wró­ci­łem wzrok, zer­ka­jąc ką­tem oka. Wra­że­nie spo­tę­go­wa­ło się. Fa­cet wy­raź­nie mi się przy­glą­dał. Mały Joh­ny za­czął się wier­cić i na­brał od­de­chu do ko­lej­nej daw­ki eks­pre­syj­nie wy­ra­żo­nej nie­zgo­dy na rze­czy­wi­stość.

Krzyk był strasz­ny, roz­pacz­li­wy, roz­dzie­ra­ją­cy. Prze­ni­kał do szpi­ku ko­ści.

Roz­legł się jed­nak nie pode mną, a w głę­bi hali i bez wąt­pie­nia na­le­żał do ko­bie­ty. Ra­zem z nim za­brzmiał inny głos, roz­ka­zu­ją­cy, wład­czy, groź­ny. Ko­bie­ta prze­rwa­ła na chwi­lę, być może tyl­ko dla za­czerp­nię­cia tchu, po czym kon­ty­nu­owa­ła, wrzesz­cząc jesz­cze gło­śniej i prze­cho­dząc w co­raz wyż­sze re­je­stry. Kie­dy już zda­wa­ło się, że dłu­żej tak nie moż­na, że na­tę­że­nie ha­ła­su wy­szło poza ludz­kie moż­li­wo­ści, roz­legł się od­głos ude­rze­nia, a po­tem pla­śnię­cie cze­goś mięk­kie­go o be­ton. Chwi­lę po hali dud­ni­ło echo, dźwięk kil­ka­krot­nie od­bił się od su­fi­tów i ścian, po czym wszyst­ko uci­chło.

Mar­twa, ka­mien­na ci­sza.

Trwa­ła bar­dzo krót­ko. Le­żą­cy na zie­mi tłum za­fa­lo­wał. Nie­któ­rzy pod­no­si­li gło­wy, by le­piej przyj­rzeć się temu, co się sta­ło, inni za­czę­li na głos ko­men­to­wać roz­wój sy­tu­acji. Naj­wy­raź­niej, we­dle nie­ubła­ga­nej lo­gi­ki roz­wo­ju sy­tu­acji, nad­szedł czas bun­tu.

– Je­śli wiać, to te­raz. Oni się za chwi­lę zbio­rą do kupy i może się nie udać – usły­sza­łem z tyłu głos Ga­la­sia.

– A te­raz niby się uda? – wy­rę­czył mnie w wy­ra­że­niu scep­ty­cy­zmu Kur­ce­wicz.

– Te­raz nie musi. Po­tem się nie uda na pew­no.

– Szan­se są nie­wiel­kie – po­wie­dzia­łem na wszel­ki wy­pa­dek.

Joh­ny Wie­te­ska uśmiech­nął się drwią­co.

Miał zu­peł­ną ra­cję – by­łem hi­po­kry­tą. Od pew­ne­go cza­su bar­dzo in­ten­syw­nie roz­pa­try­wa­łem moż­li­wo­ści uciecz­ki.

– Nie mamy bro­ni – do­da­łem. Krzy­ki uci­chły, za­ma­chow­cy naj­pew­niej za­czę­li na po­wrót pa­no­wać nad sy­tu­acją.

– Zdo­bę­dzie­my ją – od­parł Ga­laś.

– Są z nami dzie­ci i Ro­zal­ka.

– Ochro­ni­my ich – do­rzu­cił Wie­te­ska.

– Do­bry plan – ucie­szy­łem się. – Nic tyl­ko przy­stą­pić do re­ali­za­cji.

– No, my­ślę. – Wie­te­ska przy­stą­pił. Od­wró­cił gło­wę i za­czął ob­ser­wo­wać lu­dzi na ga­le­rii.

– Jest nas czte­rech – po­wie­dział Ga­laś, jak­by nie sły­szał mego im­per­ty­nenc­kie­go wtrę­tu. – Za­ata­ku­je­my dwóch naj­bliż­szych, za­ła­twi­my tych przy drzwiach i po­zo­sta­łych dwóch prze­szu­ki­wa­czy. Wy­co­fa­my się do sa­mo­cho­du i zwie­je­my.

– God­na po­dzi­wu umie­jęt­ność syn­te­zy. – Uśmiech­ną­łem się lek­ko. Mój syn za­czął pła­kać. Przy­tu­li­łem go. – Dzia­ła­my?

Wszy­scy kiw­nę­li gło­wa­mi. No do­brze, tro­chę ubar­wiam rze­czy­wi­stość: wszy­scy kiw­nę­li gło­wa­mi, na­to­miast Ro­zal­ka wprost prze­ciw­nie: po­krę­ci­ła nią. Ro­zal­ka, żona Wie­te­ski, ob­da­rzo­na nie­zwy­kłą uro­dą i wło­skim tem­pe­ra­men­tem to­wa­rzysz­ka na­szej wo­jen­nej doli-nie­do­li, była naj­wy­raź­niej wście­kła.

– Chce­cie tym lu­dziom za­brać broń? – syk­nę­ła.

Wśród na­szej pstro­ka­tej gro­mad­ki za­pa­dła nie­zręcz­na ci­sza. Wie­te­ska po­ru­szył się nie­spo­koj­nie.

– Nie ma in­ne­go wyj­ścia – bąk­nął.

– Nie zgo­dzę się, by­ście za­ata­ko­wa­li tych lu­dzi go­ły­mi rę­ko­ma.

– Ależ Ro­zal­ko…

– Nie zga­dzam się – pod­nio­sła nie­co głos. Gdy­by mo­gła, za­pew­ne tup­nę­ła­by nogą.

– To na­sze je­dy­ne wyj­ście – po­wie­dzia­łem ła­god­nie. Od­wró­ci­ła się, a ja doj­rza­łem w jej oczach mą­drość. Pięk­no, mą­drość i roz­są­dek. Wie­te­ska był cho­ler­nym szczę­ścia­rzem, być może nie zda­wał so­bie spra­wy z tego, jak wiel­kim.

– Rzu­ce­nie się na nich z go­ły­mi rę­ko­ma to pew­na śmierć. Też wiem, że mogą strze­lać przy byle oka­zji. Za­ata­ku­je­cie ich, więc strze­lą i zgi­nie­my wszy­scy.

Trud­no było co­kol­wiek za­rzu­cić temu ro­zu­mo­wa­niu. I sam nie wiem, jak skoń­czy­ła­by się ta krót­ka wy­mia­na zdań – moż­li­we, że Ro­zal­ka prze­ko­na­ła­by nas i od­stą­pi­li­by­śmy od re­ali­za­cji pla­nu – gdy­by nie pe­wien fa­cet, któ­ry po­sta­no­wił uła­twić nam de­cy­zję.

Nie da­lej jak dzie­sięć me­trów od nas le­ża­ła para, któ­rej gło­wa – to zna­czy gno­jek, któ­ry pre­ten­do­wał do roli gło­wy ro­dzi­ny – pro­te­sto­wa­ła naj­gło­śniej, przy­naj­mniej w tej czę­ści lot­ni­ska. Męż­czy­zna, sil­nie zbu­do­wa­ny trzy­dzie­sto­la­tek, je­den z tych zdo­byw­ców świa­ta, któ­ry są­dzi, że bęb­nia­ste bi­cep­sy i ład­na ko­bie­ta u boku dają pra­wo do usta­na­wia­nia wła­snych re­guł, wstał, za­czął wrzesz­czeć i na­wet wy­ma­chi­wać pię­ścia­mi. Sto­ją­cy naj­bli­żej Brat Bliź­niak Klon Szczu­rzo­okie­go, taki sam sza­ry na twa­rzy, nie­zbyt po­kaź­nej po­stu­ry fa­ce­cik, trzy­ma­ją­cy broń lufą do góry jak w ja­kimś nie­zbyt wy­ra­fi­no­wa­nym ame­ry­kań­skim fil­mie sen­sa­cyj­nym, po­stą­pił kil­ka kro­ków, po czym zna­lazł się na wprost krzy­ka­cza.

Mię­śniak, wi­dząc przed sobą nie ja­kieś abs­trak­cyj­ne nie­bez­pie­czeń­stwo, a kon­kret­ne­go czło­wie­ka, pod­nie­cił się jesz­cze bar­dziej. Pod­krę­cił am­pli­fi­ka­cję wo­ka­lu, pod­wyż­szył to­na­cję i za­czął jesz­cze bar­dziej gwał­tow­nie ge­sty­ku­lo­wać, cał­ko­wi­cie jed­no­znacz­nie wy­ma­chu­jąc pię­ścia­mi co­raz bli­żej nosa na­past­ni­ka.

Tam­ten stał przez krót­ką chwi­lę bez ru­chu, jak­by oce­nia­jąc sy­tu­ację. Naj­pew­niej wy­szko­le­nie i wpo­jo­ne re­gu­ły po­stę­po­wa­nia w po­dob­nych sy­tu­acjach – o ile ter­ro­ry­ści sto­su­ją się do ja­kichś re­guł – pod­po­wie­dzia­ły mu, że kro­kiem nu­mer je­den po­wi­nien być uspo­ka­ja­ją­cy cios lufą ka­ra­bi­nu w brzuch opo­nen­ta, to­też szyb­kim ru­chem opu­ścił pra­we ra­mię, lewą ręką zła­pał za łoże bro­ni i ener­gicz­nie dźgnął na wprost, czy­niąc jed­no­cze­śnie wy­krok lewą nogą.

Lufa tra­fi­ła wprost w splot sło­necz­ny Gnoj­ka Zdo­byw­cy Świa­ta, let­nia ma­ry­na­recz­ka oczy­wi­ście ni­cze­go nie za­mor­ty­zo­wa­ła, fa­cet stęk­nął po­tęż­nie, nie­mal na gra­ni­cy wy­mio­tów, i cof­nął się, zgię­ty w cał­kiem po­waż­nym prze­chy­le.

Mimo wszyst­ko nie zre­zy­gno­wał. Był sil­ny i od­por­ny, opatrz­ność naj­wy­raź­niej wy­po­sa­ży­ła go w róż­ne przy­dat­ne w ży­ciu ce­chy, wy­jąw­szy odro­bi­nę ro­zu­mu, nie­ste­ty. Stęk­nął po­now­nie, ze świ­stem wcią­gnął po­wie­trze, po czym za­ata­ko­wał, z gło­wą ni­sko po­chy­lo­ną, ni­czym do­pro­wa­dzo­ny do osta­tecz­no­ści byk pod­czas kor­ri­dy.

Strzał za­brzmiał wy­so­ko, wbi­ja­jąc się w uszy ostrym dźwię­kiem. Na czub­ku gło­wy ata­ku­ją­ce­go roz­kwitł szkar­łat­ny kwiat, krew trys­nęła na boki, fa­cet chrap­nął głu­cho, co zresz­tą w mgnie­niu oka znik­nę­ło we fre­ne­tycz­nym, opę­tań­czym, pro­wa­dzo­nym na jed­nej nu­cie wrza­sku jego to­wa­rzysz­ki. Za­ma­cho­wiec po­now­nie na­ci­snął spust. Na let­niej, w ko­lo­ro­we wzo­ry przy­ozdo­bio­nej su­kien­ce za­czer­wie­ni­ły się dwa nie­wiel­kie otwo­ry. Krzyk urwał się w naj­wyż­szej nu­cie, po czym bez­wład­ne cia­ło zwa­li­ło się wprost na rów­nie mar­twe­go to­wa­rzy­sza.

Ci­szy, któ­ra za­pa­dła za­raz po­tem, nie da się opi­sać. Było nas, roz­sia­nych nie­re­gu­lar­nie na ele­ganc­kiej pod­ło­dze war­szaw­skie­go lot­ni­ska, pew­nie z ty­siąc osób, może na­wet wię­cej. Każ­dy, wli­cza­jąc mo­ich to­wa­rzy­szy i mnie, było nie było, we­te­ra­nów dwóch po­waż­nych wo­jen­nych kam­pa­nii, bał się jak cho­le­ra. Każ­dy miał ocho­tę zwiać, znik­nąć, od­da­lić się z tego miej­sca, nie oglą­da­jąc się spe­cjal­nie na bliź­nich. Ad­re­na­li­na wy­zwa­la­ła w lu­dziach naj­roz­ma­it­sze in­stynk­ty. Wsze­la­ko de­mon­stra­cja bru­tal­nej bez­względ­no­ści, jaką było prze­pro­wa­dzo­ne z zim­ną krwią i z na­praw­dę bła­he­go po­wo­du po­dwój­ne mor­der­stwo, spra­wi­ła, że lu­dzie za­mil­kli jak za­mu­ro­wa­ni. Naj­wy­raź­niej mu­sia­ło upły­nąć jesz­cze tro­chę cza­su, nim upo­ra­ją się z no­wym zwro­tem fa­bu­lar­nym tej nie­zwy­kłej wrze­śnio­wej rze­czy­wi­sto­ści.

Jed­nak za­ma­chow­cy nie mie­li za­mia­ru da­wać cza­su ko­mu­kol­wiek na upo­ra­nie się z czym­kol­wiek. Ten, któ­ry strze­lił, Brat Bliź­niak Klon Szczu­rzo­okie­go, może szef, a może po pro­stu gość mó­wią­cy naj­le­piej po an­giel­sku, po­trzą­snął dy­mią­cym jesz­cze ka­ra­bi­nem i krzyk­nął:

– Le­żeć na zie­mi i nie wsta­wać! – Ak­cent miał nie naj­gor­szy, głos przy­jem­ny i kul­tu­ral­ny. Coś mi się zda­je, że mu­siał po­bie­rać w An­glii edu­ka­cję, może na­wet wszyst­kich szcze­bli. – Je­den ruch i bę­dzie­my strze­lać.

Rze­czy­wi­ście, w cią­gu naj­bliż­szych stu dwu­dzie­stu se­kund strza­łów pa­dło aż nad­to.

3

Ty­ra­lie­ra prze­szu­ki­wa­czy po­wró­ci­ła do swe­go pod­sta­wo­we­go za­da­nia, prze­rwa­ne­go przez bez­ro­zum­ne­go krzy­ka­cza. Na­past­ni­cy po­now­nie usta­wi­li się w sze­re­gu i ru­szy­li na­przód.

Se­kun­dę póź­niej Ga­laś za­czął się krztu­sić. Dło­nie splótł na brzu­chu, po­czer­wie­niał na twa­rzy, po chwi­li dźwi­gnął się do przy­klę­ku, jak­by taka po­zy­cja za­pew­nia­ła mu ulgę w cier­pie­niu. Żad­nych wąt­pli­wo­ści: padł ofia­rą re­ak­cji or­ga­ni­zmu, spo­wo­do­wa­nej stra­chem, ad­re­na­li­ną, nie­zwy­kło­ścią sy­tu­acji. Moż­na po­wie­dzieć: w tych oko­licz­no­ściach na­wet nor­mal­nej. Sta­no­wił kla­sycz­ny przy­kład fa­ce­ta, któ­ry po pro­stu po­rzy­gał się ze stra­chu.

Znaj­du­ją­cy się naj­bli­żej na­past­nik, z miną nie­wró­żą­cą ni­cze­go do­bre­go, wy­ko­nał kil­ka ener­gicz­nych kro­ków i dźgnął Ga­la­sia lufą w bok. Eks­ka­pral nie zwró­cił na to uwa­gi – naj­pew­niej do­ty­ka­ło go cier­pie­nie zbyt wiel­kie, by taki dro­biazg jak lufa spraw­dza­ją­ca wy­trzy­ma­łość że­ber był w sta­nie od­wró­cić uwa­gę od pro­ce­sów za­cho­dzą­cych we­wnątrz or­ga­ni­zmu. Fa­cet szturch­nął po­now­nie, po­wie­dział coś po an­giel­sku, cze­go wła­ści­wie nie usły­sza­łem, i za­mach­nął się do na­stęp­ne­go cio­su; są­dząc z ener­gii, jaką wkła­dał w ruch, znacz­nie moc­niej­sze­go niż po­przed­ni.

Całe zda­rze­nie ob­ser­wo­wa­łem ką­tem oka, kon­cen­tro­wa­łem się bo­wiem na nie­co in­nym aspek­cie wy­da­rze­nia.

Dru­gi z ty­ra­lie­ry, to­wa­rzysz zaj­mu­ją­ce­go się Ga­la­siem ter­ro­ry­sty, za­trzy­mał się nie da­lej niż o krok ode mnie, zwró­co­ny bo­kiem, i bez spe­cjal­ne­go za­in­te­re­so­wa­nia oglą­dał wi­do­wi­sko z by­łym ka­pra­lem nad­ter­mi­no­wym w roli głów­nej. Broń, zwró­co­ną lufą ku do­ło­wi, trzy­mał pew­nie w obu rę­kach.

Po­peł­nił błąd.

Rzu­ci­łem się na nie­go ni­czym wy­ska­ku­ją­ca z ze­ga­ra sprę­ży­na. Ow­szem, z ra­cji wie­ku cza­sy naj­lep­sze­go re­flek­su oraz pio­ru­nu­ją­cej szyb­ko­ści nie­wąt­pli­we mia­łem za sobą, jed­nak oko­licz­no­ści tego dzi­kie­go na­pa­du, a tak­że fakt, że obok mnie było nie­co po­nad dwu­let­nie dziec­ko, mój je­dy­ny syn i je­dy­na na­ma­cal­na więź łą­czą­ca mnie z uko­cha­ną ko­bie­tą, spra­wi­ły, że de­ter­mi­na­cja i dzi­ka fu­ria z po­wo­dze­niem zrów­no­wa­ży­ły fi­zycz­ne nie­do­stat­ki.

Pchną­łem go: efekt za­sko­czył na­wet mnie sa­me­go. Fa­cet upadł, huk­nął ty­łem czasz­ki o gra­nit i do tego ogra­ni­czył się jego udział w zda­rze­niu. O ile nie zła­mał so­bie kar­ku – cze­go mu ze szcze­re­go ser­ca ży­czy­łem, ale cze­go nie by­łem pe­wien – stra­cił przy­tom­ność na tak dłu­go, by przez dłuż­szy czas nie spra­wiać ani nam, ani ni­ko­mu in­ne­mu naj­mniej­szych kło­po­tów.

Nim jesz­cze bez­wład­ne cia­ło znie­ru­cho­mia­ło, rzu­ci­łem się w przód, wy­rwa­łem z bez­sil­nej już ręki ka­ra­bin i nie­mal bez ce­lo­wa­nia, bez spraw­dza­nia, czy broń jest od­bez­pie­czo­na, skie­ro­wa­łem lufę w stro­nę to­wa­rzy­sza po­wa­lo­ne­go prze­ze mnie męż­czy­zny, po czym po­cią­gną­łem za spust.

Oka­za­ło się, że ka­ra­bin zo­stał na­sta­wio­ny na ogień cią­gły. Sta­ra­łem się jed­nak w mia­rę mych skrom­nych moż­li­wo­ści kon­tro­lo­wać sy­tu­ację, więc ku na­past­ni­ko­wi po­le­cia­ło nie wię­cej niż pięć po­ci­sków. Gość znaj­do­wał się bli­sko, moja kon­cen­tra­cja się­gnę­ła ze­ni­tu, ręka nie drgnę­ła; kule były cel­ne. Klat­ka pier­sio­wa za­bar­wi­ła się krwa­wo, jego broń za­to­czy­ła sze­ro­ki łuk i po­le­cia­ła w tył, upa­da­jąc na zie­mię z nie­przy­jem­nym trza­skiem. Tak­że i ten za­ma­cho­wiec prze­stał sta­no­wić ja­kie­kol­wiek za­gro­że­nie.

Ką­tem oka wi­dzia­łem roz­wój sy­tu­acji po pra­wej stro­nie. Ga­laś naj­wy­raź­niej skoń­czył już od­gry­wać ko­me­dię z bez­bron­nym fajt­ła­pą tra­pio­nym do­le­gli­wo­ścia­mi żo­łąd­ko­wy­mi w roli głów­nej, za­ję­ty był bo­wiem wy­ry­wa­niem ka­ra­bi­nu z rąk osłu­pia­łe­go ter­ro­ry­sty, se­kun­dę wcze­śniej po­wa­lo­ne­go na zie­mię przez spół­kę Wie­te­ska & Kur­ce­wicz. Fa­cet upadł jak ścię­ty, Ga­laś sfi­na­li­zo­wał trans­fer uzbro­je­nia, krót­ką se­rią po­słał do dia­bła czwar­te­go i ostat­nie­go z ty­ra­lie­ry i tak za­koń­czył się pierw­szy etap na­szej uciecz­ki.

Nie­zwłocz­nie przy­stą­pi­łem do re­ali­za­cji eta­pu dru­gie­go.

We­dle pla­nu mia­łem za­jąć się Szczu­rzo­okim i Wą­sa­tym, dwo­ma cer­be­ra­mi pil­nu­ją­cy­mi wej­ścia. Ob­ró­ci­łem się szyb­ko. Bli­ski pa­ni­ki do­strze­głem, że obaj są go­to­wi do strza­łu. Wi­dać wbi­ja­ne im do gło­wy sce­na­riu­sze prze­wi­dy­wa­ły moż­li­wość obec­ne­go roz­wo­ju sy­tu­acji, bo nie wy­glą­da­li na za­sko­czo­nych; nie za­wra­ca­jąc so­bie gło­wy ce­lo­wa­niem, po­cią­gną­łem za spust, nie­mal go wy­gi­na­jąc oraz pod­świa­do­mie mo­dląc się o cel­ność i szyb­kość.

Pra­wie się uda­ło.

Pierw­szych kil­ka po­ci­sków po­szło w szkla­ną ścia­nę, w jed­nej chwi­li roz­trza­sku­jąc cał­kiem po­kaź­ny jej ka­wał i ob­sy­pu­jąc obu ter­ro­ry­stów szkla­nym, upior­nie ha­ła­śli­wym kon­fet­ti. Po­nie­waż sko­ry­go­wa­łem usta­wie­nie lufy, na­stęp­ne po­ci­ski gład­ko we­szły w Szczu­rzo­okie­go i rzu­ci­ły go na drzwi. Ka­łasz­ni­kow upadł na zie­mię, nie wy­strze­liw­szy ani razu.

Nie moż­na tego po­wie­dzieć o bro­ni Wą­sa­te­go. Zdą­żył bo­wiem w jed­nym płyn­nym ru­chu zło­żyć się, wy­ce­lo­wać i otwo­rzyć ogień.

Wy­strze­lił trzy razy, za­nim koń­ców­ka mo­jej se­rii za­koń­czy­ła jego po­pi­sy. Fa­cet upadł, jed­no­cze­śnie gdzieś z boku usły­sza­łem jęk, któ­ry na­tych­miast uto­nął w huku na­stęp­nej se­rii. To Ga­laś, zgod­nie z umo­wą – nie ma ta­kiej siły, któ­ra od­wio­dła­by Ga­la­sia od re­ali­za­cji po­sta­no­wień po­ro­zu­mie­nia, je­śli się na coś umó­wi – ostrze­li­wał ter­ro­ry­stów zaj­mu­ją­cych sta­no­wi­ska na ga­le­rii.

Skut­ków tych dzia­łań nie do­strze­głem, za­ję­ty by­łem bo­wiem ła­pa­niem pod pa­chę krzy­czą­ce­go ze stra­chu Joh­ny’ego i ini­cjo­wa­niem uciecz­ki. Mia­łem przed sobą kil­ka­na­ście me­trów hali i wyj­ście z dwo­ma strze­gą­cy­mi go tru­pa­mi; za­czą­łem biec. W prze­rwach po­mię­dzy se­ria­mi sły­sza­łem za sobą tu­pot kil­ku par nóg, za­kła­da­łem za­tem z ulgą, że nie ucie­kam sam. Prze­mkną­łem koło mar­twych na­past­ni­ków, od­rzu­ci­łem precz broń, pu­stą i nie­po­trzeb­ną, po czym wy­bie­głem wprost w upal­ne wrze­śnio­we słoń­ce.

Chod­nik, voy­ager, spo­kój.

Ro­zal­ka ze Sta­siem, obo­je bla­dzi i roz­dy­go­ta­ni, na gra­ni­cy hi­ste­rii. Za nimi Kur­ce­wicz z Wie­te­ską.

Woj­tek biegł nie­zdar­nie; by po­su­wać się do przo­du, mu­siał być moc­no pod­trzy­my­wa­ny przez swe­go o gło­wę niż­sze­go to­wa­rzy­sza. Przy­czy­na była ła­twa do od­gad­nię­cia: po­strzał w bark. Rana krwa­wi­ła ob­fi­cie i z pew­no­ścią spra­wia­ła ból.

Obie­głem sa­mo­chód. Tuż przy drzwiach kie­row­cy ku­cał fa­cet z wy­po­ży­czal­ni, bia­ły na twa­rzy i wy­raź­nie drżą­cy. Wi­dać uznał, że samo znik­nię­cie z oczu znaj­du­ją­cym się we­wnątrz hali przy­lo­tów lu­dziom jest wy­star­cza­ją­co sku­tecz­ne, by nie pró­bo­wać bar­dziej przed­się­bior­czych środ­ków za­rad­czych.

– Klu­czy­ki! – krzyk­ną­łem, za wszel­ką cenę sta­ra­jąc się uspo­ko­ić pła­czą­ce­go i wy­ry­wa­ją­ce­go się Joh­ny’ego. Bez­sku­tecz­nie. Roz­pacz­li­wy krzyk ojca to nie jest czyn­nik uspo­ka­ja­ją­cy, w żad­nych, na­wet o wie­le bar­dziej sprzy­ja­ją­cych wa­run­kach.

Pra­cow­nik wy­po­ży­czal­ni spoj­rzał prze­ra­żo­nym wzro­kiem. By­łem pe­wien, że nie zro­zu­miał, co mó­wię. Być może w ogó­le mnie nie sły­szał.

– Klu­czy­ki, czło­wie­ku! – krzyk­ną­łem po­now­nie, po czym do­pie­ro w tym mo­men­cie uświa­do­mi­łem so­bie, jak z jego punk­tu wi­dze­nia wy­glą­da sy­tu­acja. Stał nad nim nie­mal dwu­me­tro­wy fa­cet z wy­ry­wa­ją­cym się i wrzesz­czą­cym dziec­kiem pod pa­chą, ze wście­kłą miną (nie była wście­kła, tyl­ko prze­stra­szo­na, ale moż­li­we, że moja mi­mi­ka bywa w ta­kich ra­zach moc­no nie­zróż­ni­co­wa­na) i z ro­sną­cą za ple­ca­mi ka­no­na­dą.

Fa­cet umie­rał ze stra­chu.

Wsa­dzi­łem mu rękę do kie­sze­ni i wy­cią­gną­łem klucz z do­cze­pio­nym pi­lo­tem. Na­ci­sną­łem żół­ty gu­zik, cen­tral­ny za­mek z trza­skiem otwo­rzył drzwi. Szarp­ną­łem za klam­kę. Zgod­nie z umo­wą na jed­nym z sie­dzeń w środ­ko­wym rzę­dzie za­mo­co­wa­ny był dzie­cię­cy fo­te­lik.

Zi­gno­ro­wa­łem go. Nie­mal wrzu­ci­łem Joh­ny’ego na pod­ło­gę po­mię­dzy fo­te­la­mi.

– Masz tu zo­stać. Masz le­żeć.

Małe ra­mio­na i głów­ka aż trzę­sły się ze stra­chu i roz­pa­czy. Pod­niósł na mnie za­łza­wio­ne oczy. Nie ro­zu­miał, co się dzie­je. Nie ro­zu­miał, dla­cze­go tak gło­śno krzy­czę.

– Mu­sisz się moc­no trzy­mać, syn­ku. Bę­dzie­my bar­dzo szyb­ko je­chać.

– Mie­li­śmy je­chać do mamy – po­wie­dział ci­cho, a mnie po raz ko­lej­ny raz tego dnia ści­snę­ło się ser­ce.

Ro­zal­ka wska­ki­wa­ła wła­śnie ra­zem z przy­bra­nym sy­nem na tyl­ne sie­dze­nie.

Do sa­mo­cho­du do­tar­li też Wie­te­ska i Kur­ce­wicz.

Strze­la­ni­na na­ra­sta­ła ni­czym fala tsu­na­mi.

4

Drżą­cy­mi rę­ko­ma sta­ram się umie­ścić klu­czyk w sta­cyj­ce,

Kur­ce­wicz zaj­mu­je miej­sce na tyl­nej ka­na­pie,

Wie­te­ska krzy­czy coś nie­zro­zu­mia­le do Ro­zal­ki,

Ga­laś wy­bie­ga przez drzwi wej­ścio­we i bie­gnie ni­czym sprin­ter na za­wo­dach Gol­den Le­ague.

Z wnę­trza bu­dyn­ku pa­da­ją co­raz gę­ściej­sze se­rie…

Ka­pral do­padł sa­mo­cho­du i po­spiesz­nie wsko­czył na fo­tel pa­sa­że­ra. Prze­krę­ci­łem klu­czyk i trzy­li­tro­wy sil­nik za­grał rów­nym dźwię­kiem. Usły­sza­łem trza­śnię­cie drzwi, w lu­ster­ku wstecz­nym do­ko­na­łem od­by­tej w eks­pre­so­wym tem­pie lu­stra­cji, stwier­dzi­łem, że wszy­scy są na swo­ich miej­scach, prze­su­ną­łem dźwi­gnię zmia­ny bie­gów na po­zy­cję „D”, wci­sną­łem gaz i cięż­kie auto sko­czy­ło do przo­du.

Żeby znik­nąć z oczu po­ten­cjal­nej po­go­ni, wy­star­czy­ło prze­je­chać sto me­trów, może na­wet mniej. Da­lej dro­ga wy­gi­na­ła się w łuk na lewo i opa­da­ła wia­duk­tem w dół; moż­na było skryć się za za­krę­tem. Uda­ło się po­ko­nać może dwie trze­cie dy­stan­su, gdy po­now­nie za­ter­ko­ta­ły se­rie.

Usły­sza­łem płacz Joh­ny’ego i czyjś okrzyk: „Na pod­ło­gę!”; do­da­łem gazu i nie­mal na dwóch ko­łach po­ko­na­łem łuk śli­ma­ka, ry­zy­ku­jąc upa­dek z kil­ku­me­tro­wej wy­so­ko­ści. Ale van do­brze trzy­mał się dro­gi, żad­na z kul nie tra­fi­ła w opo­ny ani ukła­dy jezd­ne. Wrzu­ci­łem wyż­szy bieg, przy­spie­szy­łem, auto za­ko­ły­sa­ło się, jed­nak nie wy­pa­dło z toru jaz­dy.

Zje­cha­łem z be­to­no­wej es­ta­ka­dy. Przede mną roz­cią­ga­ła się pro­sta dro­ga, sa­mo­chód osią­gnął pręd­kość stu dwu­dzie­stu ki­lo­me­trów na go­dzi­nę. Ktoś jesz­cze strze­lił w od­da­li, ra­czej da­jąc wy­raz swej fru­stra­cji, niż ma­jąc na uwa­dze kon­kret­ny cel, i na tym za­koń­czył się nasz udział w na­pa­dzie na naj­więk­szy pol­ski port lot­ni­czy.

Pre­cy­zyj­nie: za­koń­czył się, je­śli cho­dzi o lot­ni­sko i ter­ro­ry­stów. W sa­mo­cho­dzie bo­wiem wy­buchł ist­ny wul­kan emo­cji. Obaj chłop­cy szlo­cha­li, Ro­zal­ka, po­chli­pu­jąc, bez więk­sze­go po­wo­dze­nia sta­ra­ła się ich uspo­ko­ić, a męż­czyź­ni ga­da­li je­den przez dru­gie­go.

– Co to, do cho­le­ry, mia­ło być?! – wy­darł się Wie­te­ska. W ta­kich ra­zach zwy­kle po­no­sił go lot­ni­czy tem­pe­ra­ment. No cóż, nie dzi­wię się: nie trze­ba było mieć lot­ni­cze­go tem­pe­ra­men­tu, by dać się po­nieść.

– Na­pad ter­ro­ry­stycz­ny – od­par­łem. – Wszy­scy cali?

Ga­laś zlu­stro­wał uważ­nie człon­ków prze­stra­szo­nej eki­py. Jesz­cze dy­szał cięż­ko i był, po­mi­mo wy­sił­ku, bla­dy jak pa­pier.

– Cali.

– Woj­tek?

– Jesz­cze żyję – po­wie­dział Kur­ce­wicz sła­bo.

– Je­dzie­my do le­ka­rza.

– Tak? Masz ocho­tę na po­ga­węd­ki z po­li­cją?

Zwol­ni­łem. Zbli­ża­li­śmy się do skrzy­żo­wa­nia z uli­cą 17 Stycz­nia. W prze­ciw­ną stro­nę pę­dzi­ły wy­ją­ce sy­re­na­mi for­pocz­ty sił pra­wa i po­rząd­ku.

– Po­trze­bu­jesz opie­ki le­kar­skiej – mruk­ną­łem bez prze­ko­na­nia.

– Nic mi nie bę­dzie.

– Stra­cił tro­chę krwi, ale kula prze­szła płyt­ko – po­wie­dział Wie­te­ska. Zdjął Wojt­ko­wi ma­ry­nar­kę i sta­rał się za­ta­mo­wać krwo­tok.

– Je­dzie­my po kon­te­ner – po­wie­dział Kur­ce­wicz. Mia­łem nie­od­par­te wra­że­nie, że spo­ro wy­sił­ku kosz­to­wa­ło go nada­nie gło­so­wi ener­gicz­ne­go brzmie­nia.

– Do­bry po­mysł – po­parł go Wie­te­ska.

– Musi zo­ba­czyć cię le­karz. To rana po­strza­ło­wa. Może się wdać za­ka­że­nie.

– Le­karz ma obo­wią­zek zgło­sić po­strzał po­li­cji. Bę­dzie­my się mu­sie­li gę­sto tłu­ma­czyć – od­parł Ga­laś. Od­wró­ci­łem lek­ko gło­wę i na­po­tka­łem jego wzrok. Mar­twił się.

Nie on je­den. Nie tak wy­obra­ża­li­śmy so­bie po­wrót.

Świa­tło zmie­ni­ło się z czer­wo­ne­go na zie­lo­ne. Trze­ba się było na coś zde­cy­do­wać.

– Jedź­my do ho­te­lu. Znam jed­ne­go le­ka­rza, któ­ry nie po­chwa­li się po­li­cji. Po­tem zaj­mie­my się kon­te­ne­rem – po­wie­dział Wie­te­ska.

– Ale… – za­pro­te­sto­wa­łem.

– Dla mnie okej. – Kur­ce­wicz mimo wszyst­ko miał de­cy­du­ją­cy głos. Pod­da­łem się.

– Weź­my inny ho­tel. Ten za­re­zer­wo­wa­ny może być tref­ny – po­wie­dział Ga­laś.

Kiw­ną­łem gło­wą. Mnie rów­nież to przy­szło do gło­wy. Po tym, co się sta­ło, le­piej być prze­sad­nie ostroż­nym.

– Może być – stwier­dzi­łem. Przez lata wy­ro­bi­li­śmy w so­bie na­wyk dzia­ła­nia ze­spo­ło­we­go i szyb­kie­go po­dej­mo­wa­nia de­cy­zji.

Ru­szy­łem.

Gdy mi­ną­łem skrzy­żo­wa­nie, w prze­ciw­nym kie­run­ku z ry­kiem prze­je­cha­ła dłu­ga ko­lum­na sa­mo­cho­dów po­li­cyj­nych, woj­sko­wych i me­dycz­nych. Kon­se­kwen­cje na­pa­ści na lot­ni­sko za­ta­cza­ły co­raz szer­sze krę­gi.

5

W war­szaw­skim ho­te­lu She­ra­ton spę­dzi­li­śmy nie­co po­nad dwie go­dzi­ny.

Z pod­ziem­ne­go ga­ra­żu prze­trans­por­to­wa­li­śmy Kur­ce­wi­cza do jed­ne­go z wy­na­ję­tych apar­ta­men­tów. Zna­jo­my le­karz, któ­ry całe szczę­ście przez pięć lat nie zmie­nił ad­re­su i nu­me­ru te­le­fo­nu pry­wat­nej prak­ty­ki, w za­mian za po­kaź­ną sumę pie­nię­dzy przy­był szyb­ko na miej­sce, opa­trzył ranę, nie za­da­wał żad­nych py­tań, a tak­że zo­bo­wią­zał się za­cho­wać po­wścią­gli­wość rów­nież w przy­szło­ści. Gdy Kur­ce­wicz le­żał już w łóż­ku opa­trzo­ny i na­fa­sze­ro­wa­ny środ­ka­mi prze­ciw­bó­lo­wy­mi (całe szczę­ście dia­gno­za Wie­te­ski oka­za­ła się traf­na: kula roz­ora­ła skó­rę, nie uszka­dza­jąc ni­cze­go istot­ne­go), me­dyk za­jął się Ro­zal­ką i dzie­cia­ka­mi: wy­glą­da­ło na to, że nic im nie bę­dzie, ale na wszel­ki wy­pa­dek cała eki­pa otrzy­ma­ła spo­rą daw­kę środ­ków uspo­ka­ja­ją­cych.

Ze­szli­śmy do ga­ra­żu, wy­czy­ści­li­śmy ta­pi­cer­kę chry­sle­ra z plam krwi, po czym po­now­nie wy­je­cha­li­śmy na uli­ce na­szej roz­go­rącz­ko­wa­nej, środ­ko­wo­eu­ro­pej­skiej me­tro­po­lii.

Po­nie­waż na uli­cach pa­no­wał cha­os, w du­żej mie­rze po­wo­do­wa­ny przez uzbro­jo­ne w dłu­gą broń i wy­ryw­ko­wo kon­tro­lu­ją­ce sa­mo­cho­dy pa­tro­le po­li­cji, jaz­da za­ję­ła nam znacz­nie wię­cej cza­su niż po­przed­nio. W koń­cu jed­nak skrę­ci­li­śmy z Pu­ław­skiej w Po­lecz­ki i po po­ko­na­niu kil­ku ostrych za­krę­tów do­je­cha­li­śmy, o dzi­wo bez prze­szkód, do kom­plek­su bu­dyn­ków ter­mi­na­la car­go. Fakt: nie­opo­dal sta­ły trzy po­li­cyj­ne fur­go­net­ki, z od­da­li do­cho­dzi­ło wy­cie sy­ren i mam­ro­ta­nie za­wie­szo­ne­go gdzieś w prze­stwo­rzach śmi­głow­ca, a kil­ku funk­cjo­na­riu­szy krę­ci­ło się tu i tam, jed­nak na pierw­szy rzut oka ruch od­by­wał się nor­mal­nie. Ter­ro­ry­ści ter­ro­ry­sta­mi, a biz­nes biz­ne­sem.

Za­par­ko­wa­łem przed jed­nym z bu­dyn­ków, zaj­mo­wa­nym przez jed­ną ze zna­nych na ca­łym świe­cie firm ku­rier­skich. Po­pro­si­łem to­wa­rzy­szy, by na mnie po­cze­ka­li, po czym wy­sia­dłem z sa­mo­cho­du.

Pchną­łem szkla­ne drzwi. W głę­bi ob­szer­ne­go holu, ku mo­je­mu nie­ma­łe­mu zdzi­wie­niu, po­nie­waż w grun­cie rze­czy ocze­ki­wa­łem po­dob­nej jak na ze­wnątrz mar­twej pust­ki, za ob­szer­ną, ele­ganc­ką ladą sie­dział fa­cet w służ­bo­wym uni­for­mie i wpa­try­wał się w ekran kom­pu­te­ra.

Ener­gicz­nym kro­kiem pod­sze­dłem do bla­tu. Urzęd­nik był mło­dy, miał przy­stoj­ną, po­cią­głą twarz i znu­dzo­ną minę.

– Chciał­bym ode­brać prze­sył­kę – po­wie­dzia­łem, kła­dąc na la­dzie do­ku­men­ty.

Mło­dy czło­wiek nie­spiesz­nie za­czął kart­ko­wać pasz­port. Na stro­nie z da­ny­mi oso­bo­wy­mi i zdję­ciem za­trzy­mał się.

– Geo­r­ge Wa­lic­ki? – za­py­tał ma­to­wym gło­sem. Był wście­kły lub cze­goś się bał. A może jed­no i dru­gie.

– Tam jest wszyst­ko na­pi­sa­ne. – Wy­su­ną­łem pod­bró­dek. Fa­cet na­wet na mnie nie pa­trzył.

– Jest pan Ame­ry­ka­ni­nem?

– To py­ta­nie ma zwią­zek z prze­sył­ką? – Po­czu­łem złość. Na­ra­sta­ło we mnie doj­mu­ją­ce po­czu­cie ucie­ka­ją­ce­go bez­pow­rot­nie cza­su.

Odło­żył pasz­port, wziął do ręki list prze­wo­zo­wy i za­czął go stu­dio­wać z jesz­cze więk­szym na­masz­cze­niem. Po chwi­li zo­sta­wił pa­pier i za­brał się do prze­szu­ki­wa­nia prze­past­nych za­so­bów sie­ci in­for­ma­tycz­nej.

– Oba­wiam się, że nie mamy prze­sył­ki o tym nu­me­rze – po­wie­dział w koń­cu. Sta­ran­nie uni­kał mo­je­go spoj­rze­nia. Może mi się tyl­ko wy­da­wa­ło, ale po­bladł na twa­rzy.

– Nie ma­cie? – zdzi­wi­łem się sztucz­nie. Sy­re­ny po­li­cyj­ne wyły co­raz gło­śniej, fa­ce­to­wi w za­uwa­żal­ny spo­sób za­czę­ły drżeć ręce. Po­czu­łem jesz­cze moc­niej­szy niż do tej pory ścisk żo­łąd­ka.

– Nie mamy prze­sył­ki o tym nu­me­rze – po­wtó­rzył z na­ci­skiem. Być może uznał, że mnie tym prze­ko­na.

– A list? – za­py­ta­łem.

– To bar­dzo dziw­ne. – Wy­stu­kał na kla­wi­szach wście­kłe cre­scen­do, wcho­dząc do co­raz to no­wych apli­ka­cji.

– Pro­szę za­wo­łać swo­je­go prze­ło­żo­ne­go.

– Prze­ło­żo­ne­go? – za­py­tał. W koń­cu pod­niósł wzrok. W jego oczach był strach, roz­pacz i po­czu­cie klę­ski.

Nie zdą­ży­łem się do­wie­dzieć, co zdroż­ne­go jest w od­wo­ła­niu się do zwierzch­ni­ka urzęd­ni­ka nie­mo­gą­ce­go do­szu­kać się prze­sył­ki wiel­ko­ści spo­re­go kon­te­ne­ra, któ­ry z pew­no­ścią do­tarł do War­sza­wy (jesz­cze w No­wym Jor­ku oso­bi­ście nad­zo­ro­wa­łem start sa­mo­lo­tu trans­por­to­we­go z dro­go­cen­nym ła­dun­kiem na po­kła­dzie; bez żad­nych mię­dzy­lą­do­wań miał po kil­ku­na­stu go­dzi­nach osią­gnąć war­szaw­skie lot­ni­sko), gdy za oknem za­pisz­cza­ły opo­ny gwał­tow­nie ha­mu­ją­cych sa­mo­cho­dów. Po­stą­pi­łem krok do przo­du, kie­dy do po­miesz­cze­nia wpa­dło kil­ku ubra­nych w czar­ne kom­bi­ne­zo­ny, za­ma­sko­wa­nych i uzbro­jo­nych lu­dzi.

– Gle­ba. Ręce do tyłu! – krzyk­nął je­den z nich ak­cen­tem, o ile mnie słuch nie my­lił, ro­dem z war­szaw­skiej Pra­gi. Czte­ry lufy nie­za­wod­nych w ta­kich sy­tu­acjach pi­sto­le­tów ma­szy­no­wych Hec­kler & Koch MP-5 pa­trzy­ły mi pro­sto w twarz.

Ci lu­dzie nie żar­to­wa­li. Naj­wy­raź­niej kosz­mar na­sze­go po­by­tu w sta­rym kra­ju wkro­czył w nową fazę.

Z bra­ku lep­sze­go wyj­ścia po­słu­cha­łem po­le­ce­nia. Po­ło­ży­łem się na zim­nych pły­tach pod­ło­gi i splo­tłem ręce na ple­cach. Sta­ra­łem się nie wy­ko­ny­wać żad­nych gwał­tow­nych ru­chów, po pro­stu zro­bi­łem, co ka­za­li. Je­den pod­szedł ostroż­nie. Wy­jął z kie­sze­ni jed­no­ra­zo­we kaj­dan­ki, po czym wpraw­nym ru­chem za­mon­to­wał je na mo­ich prze­gu­bach. By­łem unie­ru­cho­mio­ny na amen.

Do sali we­szło dwóch na­stęp­nych męż­czyzn. W od­róż­nie­niu od po­zo­sta­łych nie byli za­ma­sko­wa­ni i mie­li na so­bie cy­wil­ne ubra­nia. Pierw­szy dość ni­ski, szczu­pły, nie­bie­sko­oki i ogo­rza­ły na twa­rzy. Dru­gi wiel­ki jak góra, o złej, za­cię­tej twa­rzy, na wi­dok któ­rej moż­na było wy­cią­gnąć wnio­sek, że jej wła­ści­ciel jest osob­ni­kiem sko­rym do nad­uży­wa­nia prze­mo­cy i nie­za­sta­na­wia­ją­cym się nad za­sto­so­wa­niem tej­że dłu­żej niż pół se­kun­dy.

Po­de­szli szyb­kim kro­kiem, uwa­ża­jąc, by nie wejść w li­nię ognia Czar­nym Kom­bi­ne­zo­nom, i za­trzy­ma­li się o metr od ma­low­ni­czej, skła­da­ją­cej się z mo­jej skrom­nej oso­by oraz kaj­da­nek in­sta­la­cji, któ­rej za­czę­li się przy­glą­dać z ogrom­nym za­in­te­re­so­wa­niem.

Nim do gło­wy przy­szła mi ja­kaś bły­sko­tli­wa, ade­kwat­na do oko­licz­no­ści fra­za, któ­ra jed­no­cze­śnie pod­su­mo­wa­ła­by sy­tu­ację i po­sta­wi­ła­by mnie po­nad tymi bru­tal­ny­mi, zde­cy­do­wa­ny­mi fa­ce­ta­mi, prze­mó­wił niż­szy z cy­wi­li.

– Pan wra­ca z lot­ni­ska? – za­py­tał. Choć wła­ści­wie nie py­tał. Twier­dził.

– Po­mył­ka – od­par­łem po dłuż­szej chwi­li. Po­czu­łem się sta­ry, zmę­czo­ny i prze­gra­ny. Mimo to pró­bo­wa­łem na­dal. – Nie by­łem na lot­ni­sku.

– Na­praw­dę? – Nie­zna­jo­my uśmiech­nął się prze­lot­nie. Spoj­rzał na sto­ją­ce­go obok wiel­kie­go to­wa­rzy­sza. Tam­ten wzru­szył ra­mio­na­mi. – Szcze­rze mó­wiąc, nie spo­dzie­wa­łem się suk­ce­su przy pierw­szym po­dej­ściu.

– Suk­ce­su? – za­py­ta­łem z głu­pia frant. Już wie­dzia­łem, że prze­gra­łem. Po przy­lo­cie po­gra­nicz­nik wbił w pasz­port pie­cząt­kę. Była w niej dzi­siej­sza data. Wy­star­czy­ło te­raz po­pro­sić mnie o do­ku­men­ty.

– No cóż, może w ta­kim ra­zie za­cznie­my od dru­gie­go koń­ca – wes­tchnął te­atral­nie. Wy­glą­da­ło na to, że uwiel­bia ta­kie przed­sta­wie­nia. I nie koń­czy ich zbyt pręd­ko. – Na­zy­wam się Ja­kub Tysz­kie­wicz, mam sto­pień pod­in­spek­to­ra i je­stem sze­fem Wy­dzia­łu An­ty­ter­ro­ry­stycz­ne­go Cen­tral­ne­go Biu­ra Śled­cze­go. – Pod­su­nął mi pod nos le­gi­ty­ma­cję, że­bym nie po­dej­rze­wał go o kon­fa­bu­la­cje. Fa­cet na zdję­ciu był na­wet przy­stoj­niej­szy niż w rze­czy­wi­sto­ści. – A to – wska­zał na chmur­ne­go ol­brzy­ma – nad­ko­mi­sarz Sta­ni­sław Krzep­tow­ski, mój za­stęp­ca. Mu­si­my po­pro­sić, aby udał się pan z nami. ■

II. Przesłuchanie19 września 2012, okolice San Antonio

Otwo­rzy­łem oczy i wró­ci­ło wra­że­nie zna­ne sprzed pię­ciu lat. Ob­raz był za­ma­za­ny i nie­wy­raź­ny, po­zba­wio­ny ko­lo­rów, sza­ry. Gło­wa bo­la­ła upior­nie, ból pul­so­wał rów­nież we wszyst­kich mię­śniach. Na pró­bę po­ru­szy­łem ręką. Pal­ce drża­ły i pra­wie ich nie czu­łem.

Po­now­nie za­mkną­łem oczy. Ból nie­co ze­lżał, co przy­pi­sy­wa­łem za­pa­dłej wsku­tek za­mknię­cia oczu ciem­no­ści. Po­sta­no­wi­łem przez chwi­lę po­le­żeć spo­koj­nie i zo­ba­czyć, czy bę­dzie mi się po­lep­sza­ło.

Po­ma­łu przy­po­mi­na­łem so­bie, co się sta­ło przed­tem. Dla­cze­go le­ża­łem na ple­cach na czymś twar­dym i nie­zbyt wy­god­nym, dla­cze­go boli mnie całe cia­ło, dla­cze­go zmysł wzro­ku nie in­for­mu­je o tym, gdzie się znaj­du­ję…

…tech­ni­cy, Brest i Sim­mons, z na­masz­cze­niem umiesz­cza­ją emi­ter pola si­ło­we­go na uprzed­nio przy­go­to­wa­nym masz­cie…

…Ga­laś ma­ni­pu­lu­je przy kom­pu­te­rze (chy­ba nie było na świe­cie zwy­kłe­go pe­ce­ta z taką mocą ob­li­cze­nio­wą; zło­żo­na z kil­ku in­nych ma­szy­na mo­gła prze­two­rzyć na­praw­dę zna­czą­cą ilość da­nych) usta­wio­nym na po­lo­wym sto­li­ku…

…Brest i Sim­mons scho­dzą z plat­for­my, po czym pod­łą­cza­ją pię­cio­cen­ty­me­tro­wej gru­bo­ści ka­bel za­si­la­ją­cy sys­tem w ener­gię elek­trycz­ną. To jest kry­tycz­ny pa­ra­metr, na do­da­tek wy­li­czo­ny zgo­ła pro­wi­zo­rycz­nie. Ory­gi­nal­nie emi­ter za­si­la­ny był mi­nia­tu­ro­wym re­ak­to­rem ato­mo­wym, po­dob­nym do urzą­dzeń na­pę­dza­ją­cych okrę­ty pod­wod­ne, tyle że o znacz­nie więk­szej mocy, a jed­no­cześ­nie mniej­szych roz­mia­rach. My mu­sie­li­śmy się obejść bez nie­go; re­ak­tor prze­padł w toku za­wie­ru­chy wo­jen­nej. Spo­sób wy­my­ślo­ny przez Ga­la­sia był dia­bel­nie pro­sty i spro­wa­dzał się do kra­dzie­ży na ogrom­ną ska­lę ener­gii elek­trycz­nej z prze­bie­ga­ją­cej kil­ka ki­lo­me­trów da­lej li­nii prze­sy­ło­wej za­si­la­nej przez znaj­du­ją­cą się nie­opo­dal Ho­uston no­wo­cze­sną elek­trow­nię. Pod­łą­czy­li­śmy się do jed­ne­go z gi­gan­tycz­nych słu­pów, ka­bel biegł przez kil­ka ki­lo­me­trów pu­sty­ni i wy­cho­dził na na­szym sta­no­wi­sku. Tam gi­nął we wnę­trzu sta­cji trans­for­ma­to­ro­wej, wy­ko­na­nej na spe­cjal­ne za­mó­wie­nie zgod­nie z do­star­czo­ną przez nas spe­cy­fi­ka­cją…

…całą gro­mad­ką sia­da­my na su­chym pia­sku tek­sań­skiej pu­sty­ni, sta­ran­nie uło­żyw­szy obok za­pa­sy, sprzęt i ele­men­ty wy­po­sa­że­nia…

…Ga­laś kli­ka mysz­ką, emi­ter bu­czy, pole si­ło­we ota­cza nas nie­wi­docz­ną ko­pu­łą. Gdy uzna­je­my, że je­ste­śmy na­praw­dę go­to­wi i nie mamy w tej pięk­nej epo­ce hi­sto­rycz­nej ni­cze­go wię­cej do zro­bie­nia, ka­pral kli­ka jesz­cze raz…

Tra­ci­my przy­tom­ność. I od­zy­sku­je­my ją.

Tak to się mniej wię­cej od­by­ło.

Po­now­nie otwo­rzy­łem oczy. Ból ustą­pił. Mię­śnie re­ago­wa­ły bez pro­te­stu na po­le­ce­nia wy­sy­ła­ne przez mózg. Usia­dłem.

Moi to­wa­rzy­sze tak­że od­zy­ski­wa­li for­mę. Mały Joh­ny oczy­wi­ście naj­szyb­ciej: już szar­pał swo­je­go przy­szy­wa­ne­go star­sze­go bra­ta Sta­sia za rę­kaw go­tów do na­stęp­nej pso­to­za­ba­wy. Staś jesz­cze od­ga­niał się od nie­go jak od na­tręt­nej mu­chy, ale wie­dzia­łem, że za chwi­lę obaj za­czną sza­leć; dzie­ci są nie­znisz­czal­ne.

– Je­ste­śmy na miej­scu? – za­py­ta­łem.

– Praw­do­po­dob­nie – od­parł Brest. Zer­kał w ekran kom­pu­te­ra. – Od­czyt wska­zu­je, że ope­ra­cja prze­bie­gła we­dług za­ło­żo­nych pa­ra­me­trów.

Mu­sia­łem mu wie­rzyć na sło­wo. Trud­no na pierw­szy rzut oka orzec, czy rze­czy­wi­ście wy­lą­do­wa­li­śmy zgod­nie z pla­nem w roku 2012. Pu­sty­nia, roz­gwież­dżo­ne nie­bo i pia­sek wy­glą­da­ły tak samo jak przed pół­go­dzi­ną, czy, jak kto woli, sześć­dzie­siąt osiem lat temu. Może księ­życ był nie­co ja­śniej­szy, ale tego nie by­łem pe­wien; bar­dzo moż­li­we, że nie od­zy­ska­łem jesz­cze cał­ko­wi­tej spraw­no­ści wszyst­kich zmy­słów.

– Ju­recz­ku, zmy­wa­my się stąd czy bę­dzie­my tak pa­trzeć na sie­bie? – za­py­tał Wie­te­ska, otrze­pu­jąc Ro­zal­kę z pia­sku. Ro­bił to przede wszyst­kim w tak zwa­nych miej­scach stra­te­gicz­nych.

Ro­zej­rza­łem się. Ga­laś i Kur­ce­wicz wła­śnie wsta­wa­li na nogi. Uśmiech­nię­ci od ucha do ucha.

– W pod­sko­kach – od­par­łem.

Gdy dwa ty­go­dnie temu oka­za­ło się, że po­wrót jest moż­li­wy, za­czę­li­śmy się in­ten­syw­nie za­sta­na­wiać nad jego or­ga­ni­za­cją. Na przy­kład: w jaki spo­sób za­trzeć śla­dy lą­do­wa­nia? W jaki spo­sób od­da­lić się z tego miej­sca, bio­rąc pod uwa­gę cał­kiem po­kaź­ną ilość lu­dzi, rze­czy i sprzę­tu, któ­re były do za­bra­nia? Ja­ki­mi do­ku­men­ta­mi się po­słu­gi­wać w okre­sie przej­ścio­wym, za­nim nie zor­ga­ni­zu­je­my po­rząd­nych pa­pie­rów? Ostat­nią rze­czą, ja­kiej so­bie ży­czy­li­śmy, było aresz­to­wa­nie przez pierw­szy lep­szy pa­trol po­li­cji, do­ko­nu­ją­cy ru­ty­no­wej kon­tro­li dro­go­wej.

To tyl­ko pierw­szych kil­ka punk­tów z na­praw­dę bar­dzo ob­szer­ne­go ka­ta­lo­gu za­gad­nień do roz­wią­za­nia.

Kwe­stię trans­por­tu za­ła­twi­li­śmy pro­sto. Ko­rzy­sta­jąc z ogrom­nych za­so­bów fi­nan­so­wych i or­ga­ni­za­cyj­nych na­sze­go im­pe­rium biz­ne­so­we­go, przy­spo­so­bi­li­śmy do po­dró­ży trzy­osio­wą cię­ża­rów­kę woj­sko­wą mar­ki Stu­de­ba­ker, a tak­że dwa oso­bo­we ka­brio­le­ty mar­ki Ford. Wszyst­kie te sa­mo­cho­dy zo­sta­ły sta­ran­nie wy­sty­li­zo­wa­ne na od­pi­co­wa­ne do mak­si­mum po­jaz­dy za­byt­ko­we, a my, w no­wej epo­ce, mie­li­śmy uda­wać mi­ło­śni­ków i ko­lek­cjo­ne­rów uro­czych gru­cho­tów, przy któ­rych spę­dza­my każ­dą wol­ną chwi­lę. Pew­ne kło­po­ty spra­wi­ło nam przy­go­to­wa­nie praw jaz­dy. Nie na wie­le się zda­ły pró­by pod­ro­bie­nia do­ku­men­tu na pod­sta­wie ory­gi­na­łu na­le­żą­ce­go on­giś do Nan­cy; za po­mo­cą urzą­dzeń, któ­re mie­li­śmy do dys­po­zy­cji, nie uda­ło nam się od­two­rzyć za­awan­so­wa­nej tech­no­lo­gii ma­te­ria­ło­wej. Usta­li­li­śmy więc, choć nie bez opo­rów sa­mych za­in­te­re­so­wa­nych, że Brest i Sim­mons, jako po­sia­da­cze ory­gi­nal­nych praw jaz­dy z na­szych cza­sów, będą nam to­wa­rzy­szyć w roli kie­row­ców do miej­sca, w któ­rym za­mie­rza­li­śmy za­ko­twi­czyć na dłu­żej, by zdo­być od­po­wied­nie do­ku­men­ty (sta­wia­li­śmy na Ho­uston, jako do­brze zna­ne Sim­mon­so­wi). Rów­nież Ro­zal­ka, ko­rzy­sta­jąc z far­by do wło­sów i no­ży­czek, upodob­ni­ła swo­ją fry­zu­rę do fry­zu­ry Nan­cy, wi­docz­nej na ma­łym zdję­ciu wto­pio­nym w pla­stik pra­wa jaz­dy. Od bie­dy mo­gła ucho­dzić za moją zmar­łą żonę; mie­li­śmy na­dzie­ję, że po­li­cjant w ra­zie ewen­tu­al­nej kon­tro­li nie zwró­ci uwa­gi na szcze­gó­ły.

Jako lu­dzie uda­ją­cy mi­ło­śni­ków mi­li­ta­riów mie­li­śmy na so­bie ubra­nia imi­tu­ją­ce woj­sko­we kom­bi­ne­zo­ny i buty za kost­kę. W wa­liz­kach na­to­miast le­ża­ły sta­ran­nie zło­żo­ne szy­te na mia­rę gar­ni­tu­ry, może nie­co sta­ro­świec­kie, ale ab­so­lut­nie do za­ak­cep­to­wa­nia w roku 2012. Ro­zal­ka wło­ży­ła pro­stą su­kien­kę nie­co za ko­la­na i buty na pła­skim ob­ca­sie. Wy­da­wa­ło nam się, że kra­wiec stwo­rzył dzie­ło po­nad­cza­so­we, choć tego zu­peł­nie nie by­li­śmy pew­ni. Ro­zal­ka, któ­ra w tej spra­wie po­win­na mieć naj­wię­cej do po­wie­dze­nia, była oso­bą uro­dzo­ną na po­cząt­ku lat dwu­dzie­stych XX wie­ku: moda z roku 2012 była dla niej abs­trak­cją rów­ną po­dró­ży na Mar­sa. Po­zo­sta­łą część na­szej skrom­nej wy­pra­wy sta­no­wi­li męż­czyź­ni, tak się skła­da, sami woj­sko­wi. Ża­den z nas ani przed woj­ną, ani w jej trak­cie na te­mat dam­skiej gar­de­ro­by wo­lał się nie wy­po­wia­dać, a tym bar­dziej de­cy­do­wać o jej kształ­cie; ten aspekt in­te­re­so­wał nas tyl­ko o tyle, na ile szyb­ko da się tęże gar­de­ro­bę z nie­wia­sty ścią­gnąć.

W tej ma­te­rii, jak i w wie­lu in­nych mu­sie­li­śmy za­tem za­ufać in­tu­icji i zdać się na twór­czą im­pro­wi­za­cję.

Gdy uzna­li­śmy, że mo­że­my funk­cjo­no­wać bez po­ję­ki­wa­nia z bólu, zgod­nie za­bra­li­śmy się do pra­cy. Emi­ter pola si­ło­we­go zo­stał zde­mon­to­wa­ny, ele­ganc­ko za­pa­ko­wa­ny w wy­ko­na­ną na za­mó­wie­nie, wzmoc­nio­ną sta­lo­wą bla­chą skrzy­nię, po czym usta­wio­ny na plat­for­mie za­ła­dow­czej cię­ża­rów­ki. Tę część ka­bla za­si­la­ją­ce­go, któ­ra zna­la­zła się w ob­rę­bie pola si­ło­we­go i wraz z nami przy­fru­nę­ła do no­wej epo­ki, zwi­nę­li­śmy i wrzu­ci­li­śmy na dru­gą cię­ża­rów­kę, na któ­rej za­in­sta­lo­wa­na była sta­cja trans­for­ma­to­ro­wa. Nie po­trze­bo­wa­li­śmy wię­cej tego urzą­dze­nia; po­sta­no­wi­li­śmy prze­trans­por­to­wać je kil­ka ki­lo­me­trów na za­chód i po­rzu­cić wraz z sa­mo­cho­dem w jed­nej z grot skal­nych, któ­re wy­pa­trzy­li­śmy pod­czas jed­ne­go z licz­nych re­ko­ne­san­sów od­by­tych przed po­dró­żą. Oko­li­ca była dzi­ka i bez­lud­na. Naj­bliż­sze osie­dle znaj­do­wa­ło się trzy­dzie­ści ki­lo­me­trów stąd. Szan­sa, że ktoś znaj­dzie trans­for­ma­tor, była zni­ko­ma; szan­sa, że na­wet je­że­li znaj­dzie, sko­ja­rzy go z nami – bli­ska zeru.

Po dwu­dzie­stu mi­nu­tach od od­zy­ska­nia przy­tom­no­ści by­li­śmy go­to­wi do od­jaz­du. Usia­dłem za kie­row­ni­cą cię­ża­rów­ki dźwi­ga­ją­cej trans­for­ma­tor. Resz­ta eki­py za­ję­ła miej­sca w po­zo­sta­łych sa­mo­cho­dach. Wy­re­gu­lo­wa­ne sil­ni­ki za­gra­ły nie­mal rów­no­cze­śnie. Wrzu­ci­łem je­dyn­kę i ru­szy­łem na za­chód. Nie­wiel­ka ka­wal­ka­da po­dą­ży­ła wy­żło­bio­nym w pia­sku śla­dem.

Oto za­da­nie: za­pa­mię­tać smak chwi­li. Cze­ka­łem na nią pięć dłu­gich lat. Pięć lat wal­ki, na­dziei, tę­sk­no­ty. Po­wi­nie­nem być za­do­wo­lo­ny. Po­wi­nie­nem ska­kać z ra­do­ści. Po­wi­nie­nem się cie­szyć, że wra­cam do wła­snej epo­ki, w któ­rej na­resz­cie będę się czuł jak u sie­bie w domu. Od pew­ne­go cza­su dą­ży­łem do tego po­wro­tu z upo­rem god­nym lep­szej spra­wy; w koń­cu osią­gną­łem cel.

A jed­nak nie czu­łem nic poza smut­kiem…

(Wra­ca­łem bez Nan­cy. Ona na­wet fi­zycz­nie zo­sta­ła tam. Jej cia­ło, po­grze­ba­ne w piw­ni­cy pew­nej mo­ko­tow­skiej wil­li, le­ża­ło w niej już nie­mal sie­dem­dzie­siąt lat).

…i głę­bo­kim, na­praw­dę głę­bo­kim nie­po­ko­jem.

Od­kąd tyl­ko wy­lą­do­wa­li­śmy, mia­łem bo­wiem nie­prze­par­te wra­że­nie, że je­ste­śmy ob­ser­wo­wa­ni.

Wra­że­nie?

Pew­ność.

225 września 2012, Warszawa

Dro­ga nie­co się dłu­ży­ła.

Bo­la­ły mnie sku­te kaj­dan­ka­mi ręce, ale oprócz tego nie do­zna­wa­łem ja­kie­goś szcze­gól­ne­go dys­kom­for­tu. Tyl­ne sie­dze­nie sa­mo­cho­du było wy­god­ne, wci­śnię­ty obok czar­no odzia­ny funk­cjo­na­riusz nie uwie­rał za bar­dzo, a kie­row­ca opa­no­wał sztu­kę płyn­nej jaz­dy.

Wiel­ki Jak Góra Po­moc­nik Tysz­kie­wi­cza sie­dział na przed­nim sie­dze­niu i na­tar­czy­wie mi się przy­glą­dał. Nie od­wza­jem­nia­łem jego spoj­rzeń – mia­łem dość wła­snych kło­po­tów i szer­mier­ka na marsz­cze­nie brwi ja­koś nie znaj­do­wa­ła się na szczy­cie li­sty prio­ry­te­tów tego po­god­ne­go, wrze­śnio­we­go przed­po­łu­dnia. Nie prze­ja­wia­łem rów­nież skłon­no­ści do po­ga­węd­ki; Krzep­tow­ski do­sto­so­wał się do kon­wen­cji, co mo­gło świad­czyć o swo­istym wy­czu­ciu sty­lu: pa­trzył, ale nic nie mó­wił.

Po­nie­waż fa­cet sie­dzą­cy obok, a tak­że kie­row­ca rów­nież nie na­le­że­li do spe­cjal­nie roz­mow­nych, do­je­cha­li­śmy na miej­sce w cał­ko­wi­tym mil­cze­niu. Gdy­by ktoś mnie spy­tał, czy po­dróż trwa­ła dzie­sięć mi­nut, czy dwie go­dzi­ny, nie umia­ła­bym od­po­wie­dzieć. My­śla­łem bo­wiem o tylu rze­czach, że ock­ną­łem się do­pie­ro, gdy sta­nę­li­śmy. Sa­mo­chód za­trzy­mał się przed nie­zbyt oka­za­łym bu­dyn­kiem, z dwo­ma straż­ni­ka­mi przed drzwia­mi. Krzep­tow­ski wy­siadł, ener­gicz­nym ru­chem otwo­rzył drzwi, szarp­nął mnie za ło­kieć – od­czu­łem to, choć nie je­stem prze­sad­nie wą­tły i de­li­kat­nie zbu­do­wa­ny – po czym wy­sia­dłem i ja. Po­pro­wa­dzo­no mnie w głąb bu­dyn­ku. Na ko­ry­ta­rzach pa­no­wał wzmo­żo­ny ruch, co mnie nie dzi­wi­ło. Naj­praw­do­po­dob­niej znaj­do­wa­li­śmy się w kró­le­stwie Tysz­kie­wi­cza, czy­li Wy­dzia­łu An­ty­ter­ro­ry­stycz­ne­go Cen­tral­ne­go Biu­ra Śled­cze­go (czy jak tam się ta biu­ro­kra­tycz­na struk­tu­ra na­zy­wa­ła, mo­głem z ner­wów nie­do­kład­nie za­pa­mię­tać), więc na­pad z bro­nią w ręku na naj­waż­niej­sze pol­skie lot­ni­sko mu­siał sta­no­wić wy­star­cza­ją­cy po­wód do wzmo­żo­ne­go ru­chu, a tak­że ma­lu­ją­ce­go się na twa­rzach bie­ga­ją­cych funk­cjo­na­riu­szy pro­fe­sjo­nal­ne­go za­tro­ska­nia po­łą­czo­ne­go z że­la­zną wolą dzia­ła­nia.

Krzep­tow­ski otwo­rzył jed­ne z drzwi, we­pchnął mnie do środ­ka, po czym drzwi z gło­śnym hu­kiem się za­trza­snę­ły, z Krzep­tow­skim po ze­wnętrz­nej stro­nie.

Po­kój miał nie­wiel­ki me­traż i był bar­dzo skrom­nie wy­po­sa­żo­ny. Stół, dwa nie­zbyt wy­god­ne krze­sła, sto­ją­cy na sto­le czu­ły mi­kro­fon, w ką­cie ka­me­ra na sta­ty­wie, ko­niec. Asce­za wspo­ma­ga­ją­ca sku­pie­nie. Nie zna­łem się na tym, ale moim skrom­nym i nie­fa­cho­wym zda­niem to była cał­kiem słusz­na kon­cep­cja.

Nie dane mi było w po­głę­bio­ny spo­sób kon­tem­plo­wać ar­chi­tek­to­nicz­nych niu­an­sów wnę­trza, gdyż zgrzyt­nął klucz w zam­ku, drzwi po­now­nie się otwo­rzy­ły i do środ­ka wszedł Tysz­kie­wicz. Ge­stem po­pro­sił mnie, bym usiadł – nie wspo­mniał o kaj­dan­kach, ale może przyj­dzie czas i na nie – a sam za­jął miej­sce po prze­ciw­nej stro­nie sto­łu.

Za­po­mnia­łem do­dać, że nim zna­la­złem się w tym po­ko­ju, zo­sta­łem do­kład­nie ob­szu­ka­ny. Po­zba­wio­no mnie wszyst­kich rze­czy oso­bi­stych z port­fe­lem i ze­gar­kiem na cze­le. Te­raz kup­ka tych szpar­ga­łów le­ża­ła przed pod­in­spek­to­rem, a sam pod­in­spek­tor uważ­nie stu­dio­wał mój pasz­port.

Ro­bił to na tyle dłu­go, że mia­łem spo­sob­ność przyj­rzeć mu się nie­co do­kład­niej.

Trzy­dzie­ści parę lat. Przy­stoj­ny, ciem­ny za­rost, piw­ne oczy, nie­wy­so­ki. Typ ra­czej wy­spor­to­wa­ne­go, ży­la­ste­go fa­ce­ta o du­żej wy­trzy­ma­ło­ści niż na­pa­ko­wa­ne­go mię­śnia­ka. By­stre spoj­rze­nie, my­ślą­ca twarz, te rze­czy. Bar­dzo, wręcz prze­sad­nie, sta­ran­nie ubra­ny, w ciu­chy, któ­rych ceny z pew­no­ścią wy­kra­cza­ły poza moż­li­wo­ści po­li­cyj­nej pen­sji, co mo­gło być ob­ser­wa­cją zna­czą­cą, ale rów­nie do­brze nie mu­sia­ło świad­czyć o ni­czym szcze­gól­nym.

Spra­wiał wra­że­nie by­stre­go fa­ce­ta.

Co gor­sza, ten by­stry, wy­mu­ska­ny go­guś coś do mnie miał.

Przed­miot mej ob­ser­wa­cji wes­tchnął, odło­żył pasz­port i spoj­rzał na mnie uważ­nie. Już otwie­ra­łem usta, by po­słać jed­ną z tych ostrych od­zy­wek, któ­re z re­gu­ły w ta­kich sy­tu­acjach pa­da­ją z ust twar­dzie­li w ame­ry­kań­skich fil­mach, kie­dy fa­cet po­chy­lił się nie­znacz­nie, na­ci­snął przy­cisk na le­żą­cym na sto­le pa­ne­lu i duży, co naj­mniej czter­dzie­sto­ca­lo­wy ekran wi­szą­cy na jed­nej ze ścian roz­bły­snął przy­tłu­mio­nym bla­skiem. Po chwi­li na ekra­nie po­ja­wił się ob­raz. Gdy­by nie to, że drgał lek­ko, jego ja­ko­ści nie moż­na by wie­le za­rzu­cić: wy­ra­zi­ste, żywe ko­lo­ry, pierw­szo­rzęd­na ostrość, ład­na bu­do­wa ka­dru.

Na nie­mym fil­mie kil­ka po­sta­ci wska­ki­wa­ło do opa­li­zu­ją­ce­go me­ta­licz­nie sa­mo­cho­du. Po chwi­li sa­mo­chód ru­szył gwał­tow­nie, po­mknął ostrym łu­kiem w lewo, na pro­stej przy­spie­szył. Nim po­ko­nał za­kręt, w pra­wym dol­nym rogu ka­dru przez se­kun­dę mi­gnę­ło kil­ka in­nych ludz­kich syl­we­tek, któ­re spra­wia­ły wra­że­nie, jak­by chcia­ły ru­szyć za sa­mo­cho­dem w po­ścig. Szyb­ko znik­nę­ły, bo­wiem ka­me­rzy­sta skon­cen­tro­wał się na umy­ka­ją­cym sze­ro­ką, trzy­pa­smo­wą ale­ją we­hi­ku­le. Ten po ja­kichś ośmiu­set me­trach za­trzy­mał się na świa­tłach. Wte­dy śmi­gło­wiec, z któ­re­go po­kła­du naj­praw­do­po­dob­niej film zo­stał na­krę­co­ny, wy­prze­dził go. Ka­me­rzy­sta do­ko­nał zbli­że­nia; przed­nia szy­ba sa­mo­cho­du ro­sła w ka­drze, aż wy­peł­ni­ła go nie­mal po brze­gi.

Tysz­kie­wicz wci­snął pau­zę, po czym za­czął przy­glą­dać mi się z za­in­te­re­so­wa­niem. Je­śli o mnie cho­dzi, z nie mniej­szym sku­pie­niem ob­ser­wo­wa­łem za­trzy­ma­ny w ru­chu ob­raz.

Ta­bli­ca re­je­stra­cyj­na. Wy­raź­ne, wy­bi­te na bia­łym tle czar­ne li­te­ry i cy­fry. Ostro uchwy­co­na twarz kie­row­cy. Gar­ni­tur, sza­ra ko­szu­la, krót­ko przy­cię­te, nie­co już nie­ste­ty szpa­ko­wa­te wło­sy, sku­pio­ne spoj­rze­nie…

Pierw­szo­rzęd­na tech­ni­ka, po­my­śla­łem. I pierw­szo­rzęd­ny ka­me­rzy­sta. Wy­so­kość co naj­mniej pięć­set me­trów, he­li­kop­ter…

No, no.

Film przed­sta­wiał ulicz­ną fazę na­szej uciecz­ki z lot­ni­ska oraz moją skrom­ną oso­bę, zgrab­nie pre­zen­tu­ją­cą się za pa­no­ra­micz­ną szy­bą voy­age­ra.

– A więc twier­dzi pan, że nie był dziś na lot­ni­sku – za­ga­ił. Pa­trzył na mnie życz­li­wie. Gdy­by nie kaj­dan­ki, mo­gli­by­śmy pew­nie zo­stać kum­pla­mi.

– Na­zy­wam się Geo­r­ge Wa­lic­ki. Je­stem oby­wa­te­lem ame­ry­kań­skim. Przy­le­cia­łem ran­nym lo­tem Bri­tish Air­ways z No­we­go Jor­ku – po­wie­dzia­łem nie­co bez związ­ku. Pierw­sze­go seta prze­gra­łem z kre­te­sem. Pora po­wal­czyć w dru­gim.

Kiw­nął gło­wą. Naj­wy­raź­niej wy­da­łem mu się czło­wie­kiem roz­sąd­nym, a to nie­ma­ło jak na po­czą­tek prze­słu­cha­nia. Da­ro­wał so­bie rów­nież se­kwen­cję typu: „Jak pan wi­dzi, wiem wszyst­ko. Krę­ce­nie nie ma sen­su”, co za­pi­sa­łem mu na plus.

– Przy­le­ciał pan z No­we­go Jor­ku – po­wie­dział i na­wet się lek­ko uśmiech­nął.

– Ow­szem. Ra­zem z prze­ra­żo­nym dwu­let­nim sy­nem, któ­ry cze­ka na mnie w ho­te­lu – do­da­łem naj­bar­dziej sta­now­czym to­nem, na jaki mnie było stać.

– Przy­kro mi. Z pew­no­ścią jest pod do­brą opie­ką…

– Nie wąt­pię. Na pew­no jest mu le­piej niż u ojca – wtrą­ci­łem.

– …a ja po­sta­ram się zro­bić wszyst­ko, by zo­ba­czył się pan z nim jak naj­prę­dzej.

– Wła­śnie, sko­ro już przy tym je­ste­śmy… – za­czy­na­łem po­wo­li od­zy­ski­wać kon­te­nans. Bło­go­sła­wie­ni niech bę­dzie­my obaj z Ga­la­siem z na­szą przy­tom­no­ścią umy­słu, któ­ra ka­za­ła wy­rzu­cić broń precz. I bło­go­sła­wio­ne niech będą zwi­chro­wa­ne ce­low­ni­ki tych strzel­ców wy­bo­ro­wych z bo­żej ła­ski, któ­rych se­rie go­ni­ły nas pod­czas uciecz­ki, tyle że po­pru­ły wrze­śnio­we nie­bo za­miast na­szych skrom­nych ży­wo­tów lub ka­ro­se­rii auta. Sa­mo­chód nie no­sił śla­dów uszko­dzeń ani nie było w nim bro­ni. Woj­tek krwa­wił, ale umy­li­śmy ta­pi­cer­kę przed wy­jaz­dem z ho­te­lu. Fa­cet nie miał na mnie nic. – Co jest po­wo­dem za­trzy­ma­nia? W isto­cie, nie po­wie­dzia­łem panu praw­dy. By­łem nie­co roz­trzę­sio­ny. Ale to chy­ba nie po­wód, by za­ku­wać mnie i mo­ich ko­le­gów w kaj­dan­ki i wię­zić bez po­da­nia przy­czy­ny.

– Za chwi­lę… – Pod­niósł rękę, ale nie po­zwo­li­łem mu skoń­czyć.

– Je­stem o coś oskar­żo­ny? – Tak chy­ba po­wi­nien za­cho­wy­wać się oby­wa­tel ame­ry­kań­ski pol­skie­go po­cho­dze­nia Geo­r­ge Wa­lic­ki, któ­ry przy­jeż­dża do kra­ju przod­ków z pew­no­ścią nie po to, by rzu­ca­no go pod lufą na zie­mię i sku­wa­no kaj­dan­ka­mi, po czym prze­słu­chi­wa­no, nie sta­wia­jąc żad­nych za­rzu­tów.

– Na ra­zie chciał­bym pro­sić, aby pan udzie­lił kil­ku wy­ja­śnień – oznaj­mił.

Z tru­dem po­wstrzy­ma­łem się, by nie wy­dać gło­śne­go wes­tchnie­nia ulgi. Wy­ja­śnie­nia to coś o nie­bo lep­sze­go niż od­pie­ra­nie oskar­żeń.

Moje ak­ty­wa: ory­gi­nal­ny, sta­ran­nie wy­mię­to­szo­ny ame­ry­kań­ski pasz­port, pra­wo jaz­dy z Tek­sa­su, plik kart kre­dy­to­wych, kil­ka stu­do­la­ro­wych bank­no­tów, nie­na­gan­na an­gielsz­czy­zna ze skru­pu­lat­nie za­ma­sko­wa­nym bry­tyj­skim ak­cen­tem, nie­win­ny uśmiech i szcze­re spoj­rze­nie.

Pa­sy­wa? Na­wet nie war­to wspo­mi­nać: ostat­nie sie­dem­dzie­siąt lat hi­sto­rii, o któ­rej trą­bią za­pew­ne wszyst­kie pod­ręcz­ni­ki przed­mio­tu, po­cząw­szy od pod­sta­wów­ki. Nie by­łem pe­wien, czy fi­gu­ru­ją w nich zdję­cia, ale nie wy­klu­czył­bym tego. „Je­rzy Gro­bic­ki, do­wód­ca Pierw­sze­go Sa­mo­dziel­ne­go Ba­ta­lio­nu Roz­po­znaw­cze­go, no­wo­cze­śnie wy­po­sa­żo­nej jed­nost­ki Woj­ska Pol­skie­go, któ­ra w wy­ni­ku pew­ne­go nie­uda­ne­go eks­pe­ry­men­tu tech­no­lo­gicz­ne­go do­ko­na­ła sko­ku w cza­sie, włą­czy­ła się do walk z ar­mią nie­miec­ką 1 wrze­śnia 1939…” I obok moja fot­ka, ode­rwa­na od woj­sko­wej le­gi­ty­ma­cji. Za­wsze wy­glą­da­łem na niej idio­tycz­nie.

Oraz przy­ła­pa­nie na kłam­stwie na dzień do­bry. Pro­sty wnio­sek: je­śli w pierw­szym od­ru­chu nie chcia­łem po­wie­dzieć, że by­łem na lot­ni­sku, na któ­rym ak­tu­al­nie od­by­wa­ła się naj­więk­sza ope­ra­cja ter­ro­ry­stycz­na w dzie­jach na­sze­go kra­ju…

…któ­rą, na­wia­sem mó­wiąc, Tysz­kie­wicz po­wi­nien oso­bi­ście nad­zo­ro­wać…

…dla­cze­go więc tra­ci czas na po­ga­węd­ki, za­miast or­ga­ni­zo­wać ak­cję po­sła­nia ter­ro­ry­stów do wszyst­kich dia­błów?

Cze­góż chce ode mnie, we­te­ra­na je­sien­nej woj­ny obron­nej i po­wsta­nia war­szaw­skie­go ten wy­so­ki ran­gą funk­cjo­na­riusz po­li­cji?

W jaką grę gra z czło­wie­kiem, któ­ry we­dle praw bio­lo­gii po­wi­nien już nie żyć, a jed­nak żyje i nie bar­dzo może skon­cen­tro­wać się na rze­czy­wi­sto­ści, jego my­śli bo­wiem krą­żą nie­ustan­nie wo­kół dwu­let­nie­go syna i żony, któ­rą oso­bi­ście po­cho­wał nie­speł­na dwa mie­sią­ce temu?

– Może mi pan po­wie­dzieć, co ro­bił dziś od rana? – za­py­tał Tysz­kie­wicz i spoj­rzał na mnie by­stro. Był opa­no­wa­ny, ale nie fleg­ma­tycz­ny; ra­czej po­wścią­gli­wy w ru­chach. Przy­szło mi do gło­wy, że ma­ska go­gu­sia sta­no­wi ra­czej po­zór; naj­praw­do­po­dob­niej to nie­bez­piecz­ny fa­cet. Na­le­ża­ło za wszel­ką cenę prze­ko­nać go, że nie je­stem jego prze­ciw­ni­kiem.

– Le­cia­łem sa­mo­lo­tem – od­par­łem.

– Ten etap po­miń­my. – Skrzy­wił się, nie do­ce­niw­szy żar­tu. Naj­wy­raź­niej mie­li­śmy róż­ne po­czu­cie hu­mo­ru.

– Wy­lą­do­wa­łem, wraz z sy­nem i przy­ja­ciół­mi.

Mia­łem wra­że­nie, że sta­ra się od­gad­nąć, czy ce­lo­wo wy­sta­wiam jego ner­wy na pró­bę.

– Prze­szli­śmy przez kon­tro­lę pasz­por­to­wą.

– Był­bym wdzięcz­ny, gdy­by ze­chciał pan sku­pić się na isto­cie spra­wy. A za­tem prze­szedł pan przez kon­tro­lę pasz­por­to­wą. Co da­lej?

– Spę­dzi­łem pół go­dzi­ny w ba­rze. Moi przy­ja­cie­le i ja by­li­śmy zmę­cze­ni lo­tem. Do­szli­śmy do wnio­sku, że kawa do­brze nam zro­bi.

– A po­tem?

– Za­pła­ci­li­śmy i po­szli­śmy w stro­nę wyj­ścia. Mie­li­śmy za­mó­wio­ny sa­mo­chód z wy­po­ży­czal­ni. Wy­szli­śmy, za­pa­ko­wa­li­śmy się…

– Tak? – Minę miał taką, jak­by roz­ma­wiał o po­go­dzie.

– Wte­dy usły­sze­li­śmy strza­ły i kil­ka gło­śnych eks­plo­zji – zmarsz­czy­łem nos, jak­bym po­czuł draż­nią­cy smród ma­te­ria­łu wy­bu­cho­we­go.

– Skąd do­cho­dzi­ły?

– Z wnę­trza bu­dyn­ku – po­wie­dzia­łem.

– Ja­kieś kon­kret­ne miej­sce?

– Wie pan, nie znam tak do­kład­nie to­po­gra­fii lot­ni­ska. Ostat­nio spo­ro się zmie­ni­ło.

Kiw­nął gło­wą, jak­by moje wy­ja­śnie­nie go usa­tys­fak­cjo­no­wa­ło.

– A po­tem?

– No cóż, prze­stra­szy­li­śmy się. Czym prę­dzej wsie­dli­śmy do sa­mo­cho­du i od­je­cha­li­śmy.

– Ucie­kli­ście – stwier­dził.

– Sko­ro tak pan woli… Nie je­ste­śmy po­li­cjan­ta­mi. Nie chcie­li­śmy spraw­dzać, co się dzie­je.

Za­czął mi się przy­glą­dać, a ja po­czu­łem, że stą­pam po bar­dzo kru­chym lo­dzie.

Na lot­ni­sku jest mo­ni­to­ring. Służ­by ochro­ny naj­pew­niej mają moż­li­wość zdal­ne­go pod­glą­du, więc dys­po­nu­ją ob­ra­zem sy­tu­acji na lot­ni­sku w cza­sie rze­czy­wi­stym. Wnio­sek: Tysz­kie­wicz, z pew­no­ścią na­le­żą­cy do osób z naj­wyż­szy­mi prio­ry­te­ta­mi do­stę­pu do wszel­kich in­for­ma­cji, któ­re mo­gły być po­moc­ne w prze­ła­ma­niu kry­zy­su, już wie, albo za chwi­lę się do­wie, że na­sza uciecz­ka z miej­sca zda­rze­nia (jak to się okre­śla w po­li­cyj­nych ra­por­tach) wy­glą­da­ła nie­co ina­czej, niż opi­sa­łem.

Chy­ba że…

…ter­ro­ry­ści, któ­rzy byli w sta­nie za­pla­no­wać i prze­pro­wa­dzić taki skok, po­my­śle­li i o tym, by zneu­tra­li­zo­wać sys­tem mo­ni­to­rin­gu; od­ciąć lot­ni­sko od ja­kie­go­kol­wiek pod­glą­du. Nie spo­sób sku­tecz­nie ne­go­cjo­wać speł­nie­nia żą­dań, wie­dząc, że każ­dy ruch jest śle­dzo­ny. Ci lu­dzie nie wy­glą­da­li na idio­tów. Z nami im nie po­szło, dali się za­sko­czyć, ale są­dzę, że ak­cję jako ca­łość mie­li do­brze za­pla­no­wa­ną.

Sie­dzą­cy na­prze­ciw ofi­cer w żad­nym stop­niu nie dał do zro­zu­mie­nia, że zna inną niż po­da­na prze­ze mnie wer­sję wy­da­rzeń.

– A za­tem pan i pań­scy przy­ja­cie­le prze­szli­ście przez kon­tro­lę pasz­por­to­wą, spę­dzi­li­ście oko­ło pół go­dzi­ny, pi­jąc kawę, po czym uda­li­ście się do sa­mo­cho­du. Sły­sząc strza­ły, od­je­cha­li­ście. – Spoj­rzał na mnie z za­in­te­re­so­wa­niem.

– Tak to mniej wię­cej wy­glą­da­ło – po­twier­dzi­łem.

– A co ro­bi­li­ście na car­go?

– Mamy do ode­bra­nia kon­te­ner pe­łen sprzę­tu elek­tro­nicz­ne­go. Na­sza fir­ma pro­du­ku­je pew­ne za­awan­so­wa­ne sys­te­my in­for­ma­tycz­ne…

– Po pro­stu po­je­chał pan na car­go? Na lot­ni­sku trwa­ła strze­la­ni­na, a pan po­je­chał za­ła­twiać in­te­re­sy? Jak­by nic się nie sta­ło? – Nie py­tał. Stwier­dzał. I pa­trzył na mnie z nie­sma­kiem. Cie­ka­we, czy praw­dzi­wym. Cała ta roz­mo­wa sta­wa­ła się co­raz bar­dziej idio­tycz­na.

– Ma pan do mnie o coś pre­ten­sje? – Pod­ją­łem tę grę: któ­ry z nas ubie­rze się w grub­szy pan­cerz po­zo­rów.

– Nie – wes­tchnął. – Wła­ści­wie nie.

– No do­brze. – Uzna­łem, że pora nie­co pod­nieść głos. Więc pod­nio­słem go. – Cała na­sza roz­mo­wa nie pro­wa­dzi do ni­cze­go. Nie by­łem na­ocz­nym świad­kiem strze­la­ni­ny. Żad­ne z nas nie było. Je­że­li pan są­dzi, że przy­da­my się do cze­goś, jest pan w błę­dzie. Przy­zna­ję: na ter­mi­na­lu car­go skła­ma­łem, mó­wiąc, że nie by­łem na lot­ni­sku. Nie mo­głem opa­no­wać zde­ner­wo­wa­nia. Nie wie­dzia­łem, co mó­wię. Moja wina. Prze­pra­szam.

In­te­li­gent­ne, nie­bie­skie oczy świ­dro­wa­ły mnie na wy­lot. Wie­le dał­bym, by od­gad­nąć, o czym my­ślał ich wła­ści­ciel.

Nie było mi dane. Tysz­kie­wicz wstał i bez sło­wa wy­szedł z po­ko­ju.

3

Może za­pa­dłem w ja­kiś ro­dzaj le­tar­gu lub drzem­ki, ale zgrzy­tu prze­krę­ca­ne­go w zam­ku klu­cza nie usły­sza­łem. Wy­da­wa­ło mi się, że w jed­nej se­kun­dzie ni­ko­go nie było w po­ko­ju, a w na­stęp­nej już stał nade mną Ol­brzym O Gór­nej Chmur­nej Fa­cja­cie i coś do mnie mó­wił.

Włą­czy­łem fo­nię.

– Może pan iść – usły­sza­łem. I za­ra­zem mia­łem wra­że­nie, że się prze­sły­sza­łem. – No już.

Wsta­łem nie­spiesz­nie. Fa­cet pod­szedł i nie­spo­dzie­wa­nie de­li­kat­nym ru­chem zdjął mi kaj­dan­ki. Uśmiech­nął się i klep­nął mnie w ra­mię. Mia­łem ocho­tę dać mu w zęby; zda­wał się na to cze­kać.

Pod­ją­łem w koń­cu de­cy­zję, że szko­da cza­su na po­ka­zy siły, przy­gła­dzi­łem nie­co wy­mię­tą ma­ry­nar­kę i ru­szy­łem przed sie­bie. Ko­ry­tarz był tak samo wy­peł­nio­ny roz­go­rącz­ko­wa­nym tłu­mem funk­cjo­na­riu­szy jak wcze­śniej, mia­łem na­wet wra­że­nie, że cha­os nie­co się po­głę­bił.

Gdy wy­sze­dłem na ze­wnątrz, Krzep­tow­ski bez sło­wa wska­zał voy­age­ra za­par­ko­wa­ne­go nie­opo­dal i przy­ozdo­bio­ne­go w dwój­kę mo­ich nie­złom­nych, z prze­ję­ciem dys­ku­tu­ją­cych przy­ja­ciół. Za­stęp­ca Tysz­kie­wi­cza nie od­pro­wa­dzał mnie. Nie za­szczy­ci­łem go na­wet prze­lot­nym spoj­rze­niem.

Pod­sze­dłem do sa­mo­cho­du, po czym za­ją­łem miej­sce na tyl­nym sie­dze­niu. Obaj moi nie­gdy­siej­si pod­ko­mend­ni prze­rwa­li roz­mo­wę. Ga­laś bez sło­wa za­siadł za kie­row­ni­cą, za­pa­lił sil­nik i ru­szył z ogrom­nym im­pe­tem, wzbu­dza­jąc peł­ne dez­apro­ba­ty spoj­rze­nia znaj­du­ją­cych się na par­kin­gu funk­cjo­na­riu­szy Cen­tral­ne­go Biu­ra Śled­cze­go. Wy­glą­da­ło na to, że były ka­pral nad­ter­mi­no­wy nie wie­rzy na­szym no­wym zna­jo­mym za grosz; po­nie­waż jed­nak jego od­czu­cia co do joty po­kry­wa­ły się z mo­imi, nie pro­te­sto­wa­łem prze­ciw­ko tej wa­riac­kiej jeź­dzie. Tem­po spa­dło do­pie­ro po kil­ku mi­nu­tach, gdy upew­ni­li­śmy się, że nikt nas nie śle­dzi. Ga­laś zwol­nił i za­czął je­chać zgod­nie z prze­pi­sa­mi.

– Czy ktoś może mi wy­ja­śnić, o co w tym wszyst­kim cho­dzi? – za­py­tał Wie­te­ska ostroż­nie. Nie krzy­czał, nie ge­sty­ku­lo­wał, nie wście­kał się. Był inny niż zwy­kle.

– To świet­ne py­ta­nie – od­parł Ga­laś. Obej­rzał się i przez mo­ment spo­glą­dał mi pro­sto w oczy. W nie­któ­rych sy­tu­acjach nie trze­ba słów. – Może pan puł­kow­nik od­po­wie?

– Pan puł­kow­nik wie tyle, ile wy – od­par­łem.

– Jak zwy­kle – mruk­nął Ga­laś. Miał minę, jak­by mógł co­dzien­nie to­czyć wal­ki z ter­ro­ry­sta­mi i da­wać się aresz­to­wać po­li­cji. Nie ro­bi­ło to na nim spe­cjal­ne­go wra­że­nia.

– Po­waż­nie – po­wie­dzia­łem.

– No, to o czym ga­da­łeś go­dzi­nę z tym, jak mu tam, sze­fuń­ciem od ter­ro­ry­stów? – za­py­tał Wie­te­ska.

– Py­tał mnie, co po­ra­bia­li­śmy od rana – od­par­łem.

– I co mu po­wie­dzia­łeś?

– Praw­dę. Wy­szli­śmy z lot­ni­ska, usły­sze­li­śmy strza­ły, prze­stra­szy­li­śmy się, od­je­cha­li­śmy, chcie­li­śmy ode­brać prze­sył­kę, wpa­dła po­li­cja, ko­niec.

– Po­wie­dzia­łeś mu, że by­li­śmy na lot­ni­sku?

– Po­cząt­ko­wo za­prze­czy­łem. Ale po­tem gość pu­ścił mi pięk­ny film na­gra­ny ze śmi­głow­ca, na któ­rym wi­dać było nasz wy­ści­go­wy bo­lid chwac­ko zmie­rza­ją­cy w stro­nę wol­no­ści, i ja­koś głu­pio mi było da­lej iść w za­par­te.

– Skąd mie­li na­gra­nie? – za­in­te­re­so­wał się Ga­laś.

– Od mo­men­tu ata­ku tych świ­rów upły­nę­ło co naj­mniej dzie­sięć mi­nut. He­li­kop­ter zdą­żył do­le­cieć. My­ślę, że to stan­dard w ta­kich oko­licz­no­ściach. – Wzru­szy­łem ra­mio­na­mi wpa­trzo­ny w szy­bę. Przez gło­wę znów prze­bie­ga­ły mi dzie­siąt­ki my­śli. – O co was py­ta­li?

– O nic. – Ga­laś wzru­szył ra­mio­na­mi, nie od­ry­wa­jąc rąk od kie­row­ni­cy. – Sie­dzia­łem przez go­dzi­nę w pu­stym po­ko­ju, po czym pew­na nie­zgor­sza du­pecz­ka ka­za­ła mi iść w dia­bły.

– Taaa. – Wie­te­ska cmok­nął z nie­sma­kiem. – Ju­recz­ku, po­wiedz mi, ale tak szcze­rze: o czym nam tym ra­zem nie mó­wisz? Nie że­bym był za­nie­po­ko­jo­ny, uwiel­biam two­je ta­jem­ni­ce, ale tym ra­zem je­stem żo­na­ty i dzie­cia­ty, za­le­ży mi na ro­dzi­nie. Po pro­stu chciał­bym wie­dzieć, tak dla więk­sze­go bez­pie­czeń­stwa, na wszel­ki wy­pa­dek, ro­zu­miesz. Naj­pierw atak, po­tem aresz­to­wa­nie. Więc?

Joh­ny jak zwy­kle miał zdol­ność syn­te­zy naj­waż­niej­szych zja­wisk. Ga­laś zwol­nił i za­czął ga­pić się we wstecz­ne lu­ster­ko. Pra­wie mnie prze­pa­lił wzro­kiem na wy­lot. Na­praw­dę nie mo­głem zwle­kać. Opo­wie­dzia­łem o za­gi­nię­ciu kon­te­ne­ra.

Prze­ję­li się. Do­sko­na­le zda­wa­li so­bie spra­wę, co to może ozna­czać.

– Ten gość na ter­mi­na­lu car­go naj­wy­raź­niej się bał. Nie był ty­pem twar­dzie­la. Ktoś mu ka­zał po­stę­po­wać tak, jak po­stę­po­wał. Nie wiem oczy­wi­ście kto.

– Zga­duj. Do­świad­cze­nie uczy, że masz prze­waż­nie traf­ność. Albo po­cze­kaj. – Wie­te­ska spoj­rzał na mnie z chy­trą miną. – Może ja spró­bu­ję. Ame­ry­ka­nie?

– Moż­li­we.

Mimo wszyst­ko od­po­wiedź za­sko­czy­ła go. Nie dla­te­go, że był ty­pem bez­tro­skie­go lek­ko­du­cha, nie­bio­rą­ce­go pod uwa­gę kom­pli­ka­cji mo­gą­cych to­wa­rzy­szyć po­wro­to­wi. Ale tak bar­dzo chciał wró­cić, tak bar­dzo wie­rzył w po­wrót, iż po pro­stu li­czył, że się uda. Że po pro­stu przy­bę­dzie­my do no­wej rze­czy­wi­sto­ści i znik­nie­my, nie­nie­po­ko­je­ni przez ni­ko­go.

Te­raz w przy­spie­szo­nym tem­pie mu­siał włą­czyć pan­cerz ochron­ny, któ­ry to­wa­rzy­szył nam przez ostat­nich pięć lat i któ­ry, wy­da­wa­ło się, nie bę­dzie już do ni­cze­go po­trzeb­ny. Zde­cy­do­wa­nie mu się to nie po­do­ba­ło. Nic dziw­ne­go – ni­ko­mu się nie po­do­ba­ło.

– Bez sen­su. Je­że­li rze­czy­wi­ście Ame­ry­ka­nie mo­ta­ją taką ak­cję, mają więk­sze moż­li­wo­ści udu­pie­nia nas w Sta­nach – po­wie­dział za­my­ślo­ny.

Ga­laś zwol­nił jesz­cze bar­dziej. Uli­ce War­sza­wy sta­ły się nie­co mniej za­tło­czo­ne: nor­mal­ny ruch ulicz­ny ma­lał, w za­mian po­ja­wia­ło się co­raz wię­cej pa­tro­li po­li­cji uzbro­jo­nej w broń dłu­gą. Wy­da­wa­ło mi się na­wet, że gdzieś w od­da­li mi­gnę­ły zie­lo­ne mun­du­ry żoł­nie­rzy.

– Na lot­ni­sku ktoś nas ewi­dent­nie śle­dził – po­wie­dzia­łem.

– Za­uwa­ży­łem. – Wie­te­ska spo­waż­niał. – Taki chu­dy pa­lant w prze­cho­dzo­nym gar­ni­tur­ku.

– Dość chu­dy – przy­tak­ną­łem.

– Ale nie mu­siał być Ame­ry­ka­ni­nem.

– Nie mu­siał – zgo­dzi­łem się.

– A atak? Cho­dzi o emi­ter?

– Zbyt skom­pli­ko­wa­ne, kosz­tow­ne i ry­zy­kow­ne. Nie wi­dzę związ­ku. Mamy pe­cha, przy­je­cha­li­śmy do sta­re­go kra­ju aku­rat w mo­men­cie, któ­ry upa­trzy­li so­bie ter­ro­ry­ści.

– Taaa – po­wie­dział za­my­ślo­ny Wie­te­ska. – A Tysz­kie­wicz? Cze­go od nas chciał? Wie­dział o za­gi­nię­ciu kon­te­ne­ra?

Wzru­szy­łem ra­mio­na­mi.

– Nie py­tał o to.

Zno­wu za­pa­dła peł­na na­my­słu ci­sza. Wie­te­ska ro­zej­rzał się.

– Gdzie my wła­ści­wie je­dzie­my? Dla­cze­go nie do ho­te­lu?

– Może jed­nak po­szu­ka­li­by­śmy emi­te­ra, co? – za­py­tał Ga­laś.

Wie­te­ska spoj­rzał na mnie py­ta­ją­co. Ski­ną­łem gło­wą.

– Nie lu­bię nie­wy­ja­śnio­nych spraw. I nie lu­bię, jak ktoś gra mi na no­sie.

– Za to cię ko­cham. Zno­wu ter­mi­nal car­go?

Po­now­nie przy­tak­ną­łem. Ga­laś do­dał gazu.

War­sza­wa prze­su­wa­ła się za okna­mi. Wszy­scy my­śle­li­śmy in­ten­syw­nie.

– Za­trzy­maj – ode­zwał się Wie­te­ska nie­spo­dzie­wa­nie. Ga­laś spoj­rzał na nie­go z za­cie­ka­wie­niem.

– No, za­trzy­maj, mó­wię.

Ka­pral włą­czył kie­run­kow­skaz i za­par­ko­wał na chod­ni­ku. Wie­te­ska ob­ró­cił się na fo­te­lu i spoj­rzał na mnie uważ­nie.

– Wdep­nę­li­śmy w coś gów­nia­ne­go – po­wie­dział.

– To pew­ne – od­par­łem.

– Czy­li dzia­ła­my na ostro. Skoń­czył się etap fra­jer­skiej ama­tor­ki. Za­nim po­je­dzie­my za­ła­twiać spra­wy, mu­si­my się przy­go­to­wać.

– Do­bra myśl.

– Za­opa­trzyć się w coś do strze­la­nia.

– Słusz­nie.

– I zmie­nić sa­mo­chód. Ten może być tref­ny.

Był z pew­no­ścią. Jed­nak nie mo­głem się zgo­dzić na zmia­nę. Nie po tym, na co wpa­dłem kil­ka mi­nut temu.

– Masz ja­kiś po­mysł na zdo­by­cie bro­ni?

– Ju­recz­ku, czy ty my­ślisz, że ja naj­bar­dziej ze wszyst­kie­go lu­bię ga­dać po próż­ni­cy?

– Broń Boże.

– No wła­śnie.

– Do­brze. W ta­kim ra­zie pro­po­nu­ję się roz­dzie­lić. Ty, Joh­ny…

– Ku chwa­le oj­czy­zny…

– …uzbro­isz nas. A my z pa­nem ka­pra­lem spraw­dzi­my sa­mo­chód. Oka­że się czy­sty, bę­dzie­my go da­lej uży­wać. Je­śli nie, wy­naj­mie­my nowy. Pa­su­je?

– Wo­dzuś, kur­wa.

– Coś nie tak?

– Wy­sadź mnie na rogu. Za dwie go­dzi­ny chcę was wi­dzieć z po­wro­tem.

– Zdą­żysz?

– Nie póź­niej – burk­nął. Trza­snął drzwia­mi i tyle go było wi­dać.

Zna­le­zie­nie miej­sca, w któ­rym mo­gli­by­śmy od­być sta­ran­ny i dys­kret­ny prze­gląd sa­mo­cho­du, nie za­ję­ło nam wię­cej niż pięt­na­ście mi­nut. Warsz­tat był sta­ry i ob­skur­ny, ale chy­ba nie tyl­ko z tego po­wo­du nie cier­piał na nad­miar klien­tów. Wła­ści­ciel spra­wiał wra­że­nie, jak­by klien­ci byli ostat­nią rze­czą, na ja­kiej mu za­le­ży. Wy­rwa­ny z drzem­ki, w pierw­szym od­ru­chu po­ka­zał nam drzwi. Gdy jed­nak pięć­set zło­tych prze­szło z rąk do rąk, zgo­dził się znik­nąć i wró­cić nie wcze­śniej niż za go­dzi­nę.

Gdy ten nie­przy­jem­ny ty­pek w koń­cu so­bie po­szedł, wje­cha­łem ostroż­nie na ka­nał.

– Lo­ka­li­za­tor może być ukry­ty wszę­dzie – po­wie­dział Ga­laś na­uko­wym to­nem. – Ale je­śli o mnie cho­dzi, za­czął­bym od roz­mon­to­wa­nia fa­brycz­ne­go GPS-u.