Zaginiona
- Wydawca:
- Wydawnictwo Albatros
- Kategoria:
- Sensacja, thriller, horror
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-7885-084-7
- Rok wydania:
- 2010
- Słowa kluczowe:
- collinsów
- dawna
- długo
- miał
- myronie
- pisarza
- reporter
- ricka
- zaginiona
- zagłębia
- został
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Zaginiona”
Myron Bolitar nie miał kontaktu z dawną kochanką, Therese Collins, od ponad siedmiu lat. Niespodziewanie kobieta dzwoni do niego z prośbą o pomoc. Mąż Therese, Rick, o którym Myron nie miał zielonego pojęcia, miał spotkać się z żoną w Paryżu. Chciał przekazać jej jakąś ważną informację, ale przepadł bez wieści. Po chwili wahania Bolitar decyduje się lecieć do Europy. We Francji czeka na niego przykra niespodzianka. Już na lotnisku obydwoje zostają zatrzymani przez policję. Rick, pracujący jako reporter śledczy, został zamordowany, a Therese stała się główną podejrzaną... Jedna rzecz podważa tę hipotezę. Na miejscu zbrodni znaleziono ślady krwi, a badanie DNA ujawniło, że należy ona do nieżyjącej od lat córki Collinsów. Gdy tylko Myron zagłębia się w śledztwo, okazuje się, że ktoś bardzo nie chce, by prawda wyszła na jaw. Jakie tajemnice kryją się w przeszłości Ricka?
'Zaginiona' to długo wyczekiwana, dziewiąta książka o Myronie Bolitarze, agencie sportowym i detektywie, ulubionym bohaterze pisarza.
Polecane książki
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Harlan Coben
Wydanie elektroniczne
HARLAN COBEN
Współczesny pisarz amerykański, który uznanie w kręgu miłośników literatury sensacyjnej zdobył trzecią książką Bez skrupułów, opublikowaną w 1995. Jako pierwszy współczesny autor otrzymał trzy prestiżowe nagrody literackie przyznawane w kategorii powieści kryminalnej, w tym najważniejszą – Edgar Poe Award. Światowa popularność Cobena zaczęła się w 2001 od thrillera Nie mów nikomu, bestsellera w USA i Europie (zekranizowanego w 2006 przez Guillaume’a Caneta; obecnie w USA powstaje remake). Kolejne powieści, za które otrzymał wielomilionowe zaliczki od wydawców, m.in. Bez pożegnania, Niewinny, W głębi lasu, Zaginiona, Na gorącym uczynku, Wszyscy mamy tajemnice, Schronienie, Zostań przy mnie i Seconds Away uczyniły go megagwiazdą gatunku i jednym z najchętniej czytanych autorów, także w Polsce. W marcu 2013 ukazał się jego nowy thriller Six Years.
www.harlancoben.com
Tego autora
NIE MÓW NIKOMU
BEZ POŻEGNANIA
JEDYNA SZANSA
TYLKO JEDNO SPOJRZENIE
NIEWINNY
W GŁĘBI LASU
ZACHOWAJ SPOKÓJ
MISTYFIKACJA
NA GORĄCYM UCZYNKU
KLINIKA ŚMIERCI
ZOSTAŃ PRZY MNIE
SZEŚĆ LAT PÓŹNIEJ
Jako współautor
AŻ ŚMIERĆ NAS ROZŁĄCZY
NAJLEPSZE AMERYKAŃSKIE OPOWIADANIA KRYMINALNE 2011
z Myronem Bolitarem
BEZ SKRUPUŁÓW
KRÓTKA PIŁKA
BEZ ŚLADU
BŁĘKITNA KREW
JEDEN FAŁSZYWY RUCH
OSTATNI SZCZEGÓŁ
NAJCZARNIEJSZY STRACH
OBIECAJ MI
ZAGINIONA
WSZYSCY MAMY TAJEMNICE
SCHRONIENIE
KILKA SEKUND OD ŚMIERCI
Tytuł oryginału:
LONG LOST
Copyright © Harlan Coben 2009
All rights reserved
Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2010
Polish translation copyright © Zbigniew A. Królicki 2010
Redakcja: Beata Słama
Zdjęcie na okładce: Samot/Shutterstock
Projekt graficzny okładki: Andrzej Kuryłowicz
ISBN 978-83-7885-084-7
Wydawca
WYDAWNICTWO ALBATROS A. KURYŁOWICZ
Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa
www.wydawnictwoalbatros.com
Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Sandrze Whitaker
najrówniejszej „kuzynce” na świecie
CZĘŚĆ PIERWSZA
Trzymaj się.
To zaboli bardziej niż cokolwiek dotąd.
William Fitzsimmons, I Don’t Feel It Anymore
1
– Nie znasz jej sekretu – powiedział mi Win.
– A powinienem?
Win wzruszył ramionami.
– Czy to coś złego? – zapytałem.
– Bardzo – odparł Win.
– No to może nie chcę go znać.
■ ■ ■
Dwa dni przed tym, jak poznałem ten sekret, który skrywała przez dziesięć lat – pozornie prywatną sprawę, która nie tylko zniszczyła nas oboje, ale na zawsze zmieniła świat – Terese Collins zadzwoniła do mnie o piątej rano, przenosząc mnie z jednego półerotycznego snu w drugi.
– Przyjedź do Paryża – powiedziała po prostu.
Nie wiem, od ilu lat nie słyszałem jej głosu. Chyba od siedmiu. Były szumy na linii, a ona nie traciła czasu na powitania czy wstępy. Usiadłem na łóżku.
– Terese? Gdzie jesteś? – zapytałem.
– W zacisznym hotelu o nazwie d’Aubusson, na lewym brzegu Sekwany. Spodoba ci się tu. O siódmej wieczorem masz samolot linii Air France.
Oczami duszy zobaczyłem szereg obrazów: jej będące obrazą moralności bikini, tamtą prywatną wyspę, rozgrzaną słońcem plażę, jej spojrzenie mogące stopić skałę, znów to prowokacyjne bikini.
Bikini było warte dwukrotnego wspomnienia.
– Nie mogę – powiedziałem.
– Paryż – zachęcała.
– Wiem.
Prawie dziesięć lat temu uciekliśmy na wyspę jako dwie zagubione dusze. Myślałem, że już nigdy się nie zobaczymy. A jednak. Kilka lat później pomogła uratować życie mojego syna. A potem puff – znikła bez śladu, aż do teraz.
– Pomyśl o tym – ciągnęła. – Miasto Zakochanych. Moglibyśmy kochać się przez całą noc.
Jakoś zdołałem przełknąć ślinę.
– Tak, pewnie, ale co robilibyśmy w dzień?
– Jeśli dobrze pamiętam, ty zapewne potrzebowałbyś odpoczynku.
– I witaminy E. – Uśmiechnąłem się mimo woli. – Nie mogę, Terese. Jestem z kimś.
– Z tą wdową z jedenastego września?
Zastanawiałem się, skąd o tym wie.
– Taaak.
– To nie miałoby z nią nic wspólnego.
– Przykro mi, ale ja myślę, że tak.
– Jesteś zakochany? – spytała.
– A miałoby jakieś znaczenie, gdybym powiedział, że jestem?
– Niezupełnie.
Przełożyłem słuchawkę do drugiej ręki.
– Co się stało, Terese?
– Nic złego. Chcę spędzić z tobą romantyczny, zmysłowy, fantastyczny weekend w Paryżu.
Znów przełknąłem ślinę.
– Nie odzywałaś się przez ile… siedem lat?
– Prawie osiem.
– Dzwoniłem. Wiele razy.
– Wiem.
– Zostawiałem wiadomości. Pisałem listy. Próbowałem cię znaleźć.
– Wiem – powtórzyła.
Zapadła cisza. Nie lubię ciszy.
– Terese?
– Kiedy mnie potrzebowałeś – odezwała się wreszcie – naprawdę potrzebowałeś, byłam przy tobie, prawda?
– Tak.
– Przyjedź do Paryża, Myronie.
– Tak po prostu?
– Tak.
– Gdzie się podziewałaś przez cały ten czas?
– Opowiem ci wszystko, kiedy tutaj dotrzesz.
– Nie mogę. Jestem z kimś.
Znów ta przeklęta cisza.
– Terese?
– Pamiętasz, kiedy się poznaliśmy?
Stało się to tuż po największej katastrofie w moim życiu. Podejrzewam, że tak samo było z nią. Oboje zostaliśmy wypchnięci przez życzliwych przyjaciół na wentę dobroczynną i gdy tylko się zobaczyliśmy, było tak, jakby nasze nieszczęścia przyciągały się niczym magnesy. Niespecjalnie wierzę w to, że oczy są oknami duszy. Znałem zbyt wielu psycholi potrafiących zwodzić ludzi, żeby wierzyć w takie pseudonaukowe stwierdzenia. Jednak smutek w oczach Terese był tak widoczny. Emanował z całej jej istoty i tamtego wieczoru, na ruinach mojego życia, właśnie tego potrzebowałem.
Jeden z przyjaciół Terese miał wysepkę na Morzu Karaibskim, niedaleko Aruby. Polecieliśmy tam jeszcze tej samej nocy, nikomu nie mówiąc, dokąd się udajemy. Spędziliśmy razem trzy tygodnie, kochając się, niewiele mówiąc, znikając i zatapiając się w sobie, gdyż nic innego nam nie pozostało.
– Oczywiście, że pamiętam – powiedziałem.
– Oboje byliśmy zdruzgotani. Nigdy o tym nie rozmawialiśmy. Jednak oboje wiedzieliśmy.
– Tak.
– Cokolwiek cię załamało, zdołałeś się z tym uporać. To naturalne. Dochodzimy do siebie. Odbudowujemy swoje życie, kiedy legnie w gruzach.
– A ty?
– Ja nie odbudowałam swojego. Nie sądzę, żebym chciała to zrobić. Byłam zdruzgotana i może tak było najlepiej.
– Nie wiem, czy nadążam.
Mówiła coraz ciszej.
– Nie sądziłam… poprawka, nadal nie sądzę, że chciałabym zobaczyć, jak wyglądałby ten mój odbudowany świat. Nie sądzę, że spodobałby mi się rezultat.
– Terese?
Nie odpowiedziała.
– Chcę ci pomóc.
– Może nie jesteś w stanie. Może to nie ma sensu.
Znów cisza.
– Zapomnij, że dzwoniłam, Myronie. Uważaj na siebie.
I rozłączyła się.
2
– Ach – powiedział Win – apetyczna Terese Collins. Doskonały, światowej klasy tyłeczek.
Siedzieliśmy na rozklekotanych składanych trybunach sali gimnastycznej Kasselton High School. W powietrzu unosiły się znajome zapachy potu i środków czystości. Wszystkie dźwięki były zniekształcone, jak w każdej sali gimnastycznej na całym kontynencie, a dziwne echa tworzyły dźwiękowy odpowiednik zasłony prysznica.
Uwielbiam takie sale gimnastyczne. Dorastałem w nich. Wiele najszczęśliwszych chwil mojego życia spędziłem w podobnych dusznych pomieszczeniach z piłką od kosza w rękach. Uwielbiam odgłos kozłowania. Uwielbiam warstewkę potu pokrywającą twarze zawodników podczas rozgrzewki. Uwielbiam szorstką skórę piłki pod czubkami palców, ten moment niemal religijnego skupienia, z jakim wpatrujesz się w brzeg kosza, rzucasz piłkę, a ta wiruje w powietrzu i nie ma niczego poza nią.
– Cieszę się, że ją pamiętasz – powiedziałem.
– Doskonały, światowej klasy tyłeczek.
– Taaak, załapałem za pierwszym razem.
Win dzielił ze mną pokój na studiach, a teraz jest moim wspólnikiem i – tak samo jak Esperanza Diaz – moim najlepszym przyjacielem. Naprawdę nazywa się Windsor Horne Lockwood Trzeci i dokładnie tak wygląda: rzedniejące blond loczki z nieziemsko równym przedziałkiem, rumiana cera, twarz rzymskiego patrycjusza, opalenizna golfisty i oczy niebieskie jak lód. Miał na sobie potwornie drogie spodnie khaki, których kanty rywalizowały z przedziałkiem, niebieski blezerek od Lilly Pulitzer z różowo-zieloną podszewką oraz dopasowaną kolorem chusteczkę w butonierce, sterczącą jak tryskający wodą kwiatek cyrkowego klauna.
Strój wymoczka.
– Kiedy Terese występowała w telewizji – rzekł Win, a jego snobistyczny akcent absolwenta prywatnej szkoły sprawił, że zabrzmiało to tak, jakby wyjaśniał coś najzupełniej oczywistego dziecku opóźnionemu w rozwoju – nie można było go docenić. Siedziała za biurkiem.
– Uhm.
– Potem jednak zobaczyłem ją w tym bikini… – Uważnym czytelnikom wyjaśniam, że chodziło mu o to prowokacyjne bikini, o którym wspominałem wcześniej. – No cóż, to cudowna zaleta. Marnowała się jako spikerka. Jeśli się nad tym zastanowić, to prawdziwa tragedia.
– Jak katastrofa „Hindenburga”.
– Zabawna uwaga – skwitował Win. – I jakże na czasie.
Zawsze miał wyniosłą minę. Ludzie patrzyli na niego i widzieli snobistycznego, wyalienowanego bogacza. W znacznej części było to prawdą. Jednak ta część, w której się mylili… tę mogli przypłacić ciężkim kalectwem.
– No, dalej – zachęcił Win. – Dokończ swoją opowieść.
– To już wszystko.
Win ściągnął brwi.
– Zatem kiedy wylatujesz do Paryża?
– Nie wylatuję.
Na boisku do koszykówki zaczęła się druga kwarta. Grali chłopcy z piątej klasy. Moja dziewczyna – to dość niezręczne określenie, ale nie jestem pewien, czy któreś z takich jak „dama mego serca”, „druga połowa” lub „kochanka” pasuje – Ali Wilder ma dwoje dzieci, z których młodsze gra w tej drużynie. Ma na imię Jack i nie jest zbyt dobry. Nie oceniam go i nie przesądzam jego przyszłych osiągnięć – Michael Jordan nie od razu dostał się do szkolnej drużyny koszykówki – tylko mówię, jak jest. Jack jest duży, jak na swój wiek, krzepki i wysoki, a z tym często idzie w parze brak szybkości i koordynacji ruchowej. Na parkiecie przypomina konia pociągowego.
Jednak Jack uwielbia tę grę, a to wiele dla mnie znaczy. To fajny dzieciak, bystry w najlepszym znaczeniu tego słowa i potrzebujący ciepła, jak każdy chłopiec, który tak tragicznie i przedwcześnie stracił ojca.
Ali nie mogła przyjść przed zakończeniem pierwszej połowy, a ja przynajmniej staram się podnosić go na duchu.
Win wciąż miał ściągnięte brwi.
– Nie wiem, czy dobrze rozumiem: odmówiłeś spędzenia weekendu z apetyczną panną Collins i jej światowej klasy tyłeczkiem w luksusowym paryskim hotelu?
Rozmowa z Winem o związkach międzyludzkich to nieporozumienie.
– Zgadza się.
– Dlaczego? – Win odwrócił się do mnie. Wyglądał na szczerze zdziwionego. Zaraz jednak się uspokoił. – Och, poczekaj.
– Co?
– Przytyła, tak?
Cały Win.
– Nie mam pojęcia.
– A zatem dlaczego?
– Wiesz dlaczego. Jestem z kimś, pamiętasz?
Win popatrzył na mnie tak, jakbym załatwiał się na środku boiska.
– No co? – zapytałem.
Usiadł prosto.
– Stara baba z ciebie.
Sygnał wezwał zawodników na parkiet. Jack założył gogle i z cudownie dobrodusznym półuśmiechem poczłapał w kierunku stołu sędziowskiego. Piątoklasiści z Livingston grali ze swoimi najgroźniejszymi rywalami z Kasselton. Starałem się nie uśmiechać drwiąco na widok pasji – nie tyle grających dzieciaków, ile ich rodziców na trybunie. Nie chcę uogólniać, ale matki zazwyczaj można podzielić na dwie grupy: gaduły, które traktują mecz jako imprezę towarzyską, oraz męczennice, które umierają za każdym razem, gdy ich latorośl dotknie piłki.
Ojcowie często bywają bardziej kłopotliwi. Niektórzy potrafią trzymać niepokój na wodzy, mamrocząc pod nosem i gryząc paznokcie. Inni głośno krzyczą. Objeżdżają sędziów, trenerów i dzieciaki.
Jeden z ojców, siedzący dwa rzędy przed nami, miał to, co Win i ja nazywaliśmy „sportowym syndromem Tourette’a” – najwyraźniej nie mógł się powstrzymać od wymyślania głośno wszystkim wokół przez cały mecz.
Ja patrzę na to z nieco innej perspektywy, trzeźwiej niż większość kibiców. Byłem rzadkim przypadkiem bardzo utalentowanego zawodnika, co zaskoczyło całą moją rodzinę, ponieważ przede mną największym sportowym osiągnięciem Bolitarów była wygrana wuja Saula w tryktraka podczas rejsu statkiem w 1974 roku. Ukończyłem szkołę średnią w Livingston, wytypowany przez Parade do reprezentacji USA. Byłem gwiazdą drużyny Duke, która ze mną jako kapitanem dwukrotnie zdobyła mistrzostwo NCAA. W jesiennej rundzie miałem grać w Boston Celtics.
I nagle babach, wszystko przepadło.
– Zmiana! – krzyknął ktoś.
Jack poprawił gogle i wybiegł na boisko.
Trener przeciwnej drużyny wskazał na niego i krzyknął:
– Hej, Connor! Masz nowego. Jest duży i powolny. Wymijaj go.
– To wyrównana gra – jęknął tatusiek z syndromem Tourette’a. – Dlaczego wystawili go akurat teraz?
Duży i powolny? Czy ja dobrze usłyszałem?
Spojrzałem na trenera Kasselton. Miał tlenione, nastroszone żelem włosy i czarną, równo przystrzyżoną kozią bródkę, która nadawała mu wygląd podstarzałego basisty z boys bandu. Był wysoki – ja mam metr dziewięćdziesiąt dwa, a ten facet był z pięć centymetrów wyższy i jakieś dziesięć do piętnastu kilogramów cięższy.
– Jest duży i powolny? – powtórzyłem. – Dasz wiarę, że ten trener właśnie to krzyknął?
Win wzruszył ramionami.
Ja też próbowałem to zignorować. To ogień walki. Zapomnijmy.
Przy remisowych dwudziestu czterech doszło do katastrofy. Tuż po przerwie technicznej drużyna Jacka wprowadziła piłkę pod kosz przeciwnika. Zespół Kasselton przeszedł do obrony. Jack był na wolnej pozycji. Dostał podanie, lecz naciskany przez obronę, na moment się pogubił. Zdarza się.
Szukał pomocy. Spojrzał na ławkę Kasselton, która była bliżej, a Wielki Szczotkogłowy Trener wrzasnął: „Strzelaj! Strzelaj!” – i wskazał mu kosz.
Niewłaściwy kosz.
– Strzelaj! – znów krzyknął trener.
A Jack, który po prostu był dobrym chłopcem i ufał dorosłym, zrobił to.
Piłka wpadła do kosza. Niewłaściwego. Dwa punkty dla Kasselton.
Rodzice z Kasselton przyjęli to gromkimi owacjami, a nawet śmiechem. Rodzice z Livingston załamywali ręce i jęczeli, przygnębieni pomyłką piątoklasisty. A wtedy trener Kasselton, ten facet z nastroszonymi włosami i kozią bródką basisty, przybił piątkę swojemu zastępcy i wskazał Jacka palcem.
– Hej, dzieciaku, zrób to jeszcze raz!
Jack może i był największym chłopcem na boisku, ale teraz wyglądał tak, jakby bardzo starał się być jak najmniejszy. Dobroduszny uśmiech znikł. Wargi mu drżały. Mrugał nerwowo. Widać było, że cierpi, a ja cierpiałem razem z nim.
Ojciec z Kasselton nie posiadał się z radości. Ze śmiechem przyłożył dłonie do ust.
– Podawajcie do tego dużego z przeciwnej drużyny! – ryknął jak przez megafon. – To nasza tajna broń!
Win klepnął go w ramię.
Facet odwrócił się do Wina i zobaczył jego wymoczkowaty strój, blond włoski i porcelanową buźkę. Już miał uśmiechnąć się szyderczo i rzucić jakąś pogardliwą uwagę, ale coś – zapewne instynkt przetrwania, jaki mają nawet gady – kazało mu się rozmyślić. Napotkał lodowate spojrzenie oczu Wina i spuścił wzrok.
– Taaak, przepraszam, to było niepotrzebne.
Ledwo go słyszałem. Znieruchomiałem. Siedziałem na trybunach i patrzyłem na tego cwaniaczka trenera z nastroszonymi włosami. Czułem, jak krew uderza mi do głowy.
Dźwięk dzwonka ogłosił koniec pierwszej połowy. Trener wciąż się śmiał i rozbawiony kręcił głową. Jeden z jego pomocników podszedł i uścisnął mu dłoń. To samo zrobiło kilkoro rodziców i widzów.
– Muszę iść – rzekł Win.
Nic nie powiedziałem.
– Mam zostać w pobliżu? Na wszelki wypadek?
– Nie.
Win kiwnął głową i odszedł. Wciąż nie odrywałem oczu od trenera Kasselton. Wstałem i zacząłem schodzić z rozklekotanej trybuny. Drewniane stopnie dudniły pod moimi nogami. Trener ruszył do drzwi. Poszedłem za nim. Zmierzał do łazienki, uśmiechając się jak idiota, którym niewątpliwie był. Czekałem na niego przy drzwiach.
– Świetne – powiedziałem, gdy wyszedł.
Na koszulce miał wyhaftowany napis „Trener Bobby”. Przystanął i wytrzeszczył oczy.
– Słucham?
– Zachęcanie dziesięciolatka, żeby rzucił do niewłaściwego kosza – wyjaśniłem. – I ten zabawny okrzyk: „Hej, dzieciaku, zrób to jeszcze raz!”, kiedy go upokorzyłeś. Świetna robota, trenerze Bobby.
Zmrużył oczy. Był rosły, opasły, miał grube przedramiona, szerokie łapska i czółko neandertalczyka. Znałem ten typ. Wszyscy takich znamy.
– To część gry.
– Wyśmiewanie dziesięciolatka to część gry?
– Mącenie w głowie. Zmuszanie przeciwnika, by popełnił błąd.
Nic nie powiedziałem. Zmierzył mnie wzrokiem i doszedł do wniosku, że owszem, mógłby mnie załatwić. Duzi faceci, tacy jak Trener Bobby, są pewni, że mogą załatwić właściwie każdego. A ja tylko na niego patrzyłem.
– Ma pan jakiś problem?
– To są dziesięcioletnie dzieci.
– Racja, pewnie, dzieciaki. A pan co, jest pan jednym z tych upierdliwych przeczulonych tatusiów, którzy uważają, że na boisku wszyscy powinni być równi? Niczyje uczucia nie powinny być zranione, nikt nie powinien wygrać ani przegrać… Hej, może nie powinniśmy w ogóle liczyć punktów, co?
Podszedł do nas asystent trenera. Miał taką samą koszulkę, tylko z napisem „Asystent Trenera Pat”.
– Bobby? Zaraz zacznie się druga połowa.
Podszedłem krok bliżej.
– Po prostu niech pan da mu spokój.
Zgodnie z moimi przewidywaniami, Trener Bobby odpalił z drwiącym uśmiechem:
– Bo co?
– To wrażliwy chłopiec.
– Ojejku. Jeśli jest taki wrażliwy, to może nie powinien grać?
– A pan może nie powinien być trenerem?
Wtedy Asystent Trenera Pat zrobił krok naprzód. Popatrzył na mnie i na jego twarzy pojawił się ten wszystkowiedzący uśmieszek, który znałem aż za dobrze.
– No, no, no…
– Co? – spytał Trener Bobby.
– Czy wiesz, kim jest ten facet?
– Kim?
– To Myron Bolitar.
Było widać, jak Trener Bobby obraca moje nazwisko w głowie, jakby miał szybkę w czole, za którą wiewiórka biega coraz szybciej w swojej klatce. Kiedy synapsy przestały iskrzyć, jego uśmiech rozciągnął kozią bródkę wraz z kącikami ust.
– Ten wielki „supergwiazdor” – palcami nakreślił w powietrzu cudzysłów – który nie poradził sobie w zawodowej? Światowej sławy zawodnik, który odpadł w pierwszej rundzie?
– Ten sam – potwierdził Asystent Trenera Pat.
– Teraz rozumiem.
– Hej, Trenerze Bobby? – powiedziałem.
– Co?
– Po prostu zostaw dzieciaka w spokoju.
Zmarszczył czoło.
– Nie chcesz ze mną zadzierać – uznał.
– Masz rację. Nie chcę. Po prostu zostaw dzieciaka w spokoju.
– Nie ma mowy, koleś. – Uśmiechnął się i podszedł bliżej. – Masz z tym jakiś problem?
– Mam, i to duży.
– No to może przedyskutujemy go po meczu? Na osobności?
Krew zaczęła mi żywiej krążyć w żyłach.
– Czyżbyś wyzywał mnie na pojedynek?
– Taaa. No chyba, rzecz jasna, że tchórzysz. Tchórzysz?
– Nie tchórzę.
Czasem wychodzą mi cięte riposty. Tak trzymać.
– Muszę wracać na mecz. Potem załatwimy to, ty i ja. Kapujesz?
– Kapuję.
Kolejna cięta riposta. Świetnie mi idzie.
Trener Bobby podsunął mi palec pod nos. Zastanawiałem się, czy mu go nie odgryźć – to zawsze zmusza do zastanowienia.
– Jesteś głupi, Bolitar. Słyszysz mnie? Głupi.
– Głuchy?
– Głupi.
– Och, to dobrze, bo gdybym był głuchy, to nie mógłbym cię zrozumieć. A jeśli się dobrze zastanowić, to gdybym był głupi, też bym nie zrozumiał.
Sygnał ogłosił koniec przerwy.
– Chodź, Bobby – powiedział Asystent Trenera Pat.
– Głupi – powtórzył jeszcze raz.
Przyłożyłem dłoń do ucha, jakbym nie dosłyszał.
– Co?! – krzyknąłem, ale on już się oddalił. Patrzyłem, jak idzie. Szedł tym pewnym siebie, rozkołysanym krokiem, sztywno wyprostowany, trochę za bardzo wymachując rękami. Już miałem krzyknąć coś głupiego, gdy ktoś położył rękę na moim ramieniu. Odwróciłem się. To była Ali, matka Jacka.
– O co chodziło? – zapytała.
Twarz Ali była miła i szczera, a jej wielkie zielone oczy miały dla mnie nieodparty urok. Chciałem porwać ją w ramiona i obsypać pocałunkami, ale ktoś mógłby to opacznie zinterpretować.
– O nic – mruknąłem.
– Jak minęła pierwsza połowa?
– Zdaje się, że przegrywamy dwoma punktami.
– Jack zdobył jakiś?
– Nie sądzę, nie.
Ali przez moment wpatrywała się w moją twarz i zobaczyła w niej coś, co jej się nie spodobało. Odwróciłem się i poszedłem na trybunę. Usiadłem. Ali usiadła obok mnie. Minęły dwie minuty meczu.
– No więc, co się stało?
– Nic.
Wierciłem się na twardych deskach.
– Kłamczuch – powiedziała Ali.
– Skupiłem uwagę na grze.
– Kłamczuch.
Spojrzałem na nią, na tę śliczną szczerą twarz, na piegi, których w tym wieku nie powinna mieć, a które tylko dodawały jej uroku, i też coś zobaczyłem.
– Ty także wyglądasz trochę nieswojo.
Pomyślałem, że nie tylko dzisiaj, lecz przez kilka minionych tygodni trochę się między nami nie układało. Ali była roztargniona i podenerwowana, ale nie chciała o tym rozmawiać. Ja byłem bardzo zapracowany, więc nie nalegałem.
Nie odrywała oczu od boiska.
– Czy Jack dobrze grał?
– Dobrze – powiedziałem. A potem dodałem: – O której masz jutro samolot?
– O trzeciej.
– Odwiozę cię na lotnisko.
Córka Ali, Erin, dostała się na stanowy uniwersytet w Arizonie. Ali, Erin i Jack lecieli tam na tydzień, żeby pomóc jej się urządzić.
– Nie musisz. Już zamówiłam samochód.
– Z przyjemnością was zawiozę.
– Nie trzeba.
To stwierdzenie kończyło wszelką dyskusję na ten temat. Próbowałem uspokoić się i obserwować mecz. Tętno wciąż miałem przyspieszone.
– Dlaczego wciąż patrzysz na trenera tamtej drużyny?
– Jakiego trenera?
– Tego z fryzurą kiepskiego showmana z kablówki i bródką Robin Hooda.
– Szukam inspiracji do mojego nowego image’u.
Prawie się uśmiechnęła.
– Czy Jack dużo grał w pierwszej połowie?
– Tyle co zwykle.
Mecz się zakończył i Kasselton wygrało trzema punktami.
Tłum wiwatował. Trener Jacka, pod każdym względem porządny gość, wolał nie wystawiać go w drugiej połowie. Ali była tym trochę zaniepokojona, ponieważ trener zazwyczaj dawał pograć wszystkim dzieciakom, ale postanowiła nie pytać.
Drużyny rozeszły się do przeciwległych narożników, żeby pożegnać się po meczu. Ali i ja czekaliśmy przed salą gimnastyczną, na korytarzu. Nie trwało to długo. Trener Bobby ruszył ku mnie tym swoim rozkołysanym krokiem, tylko że teraz zaciskał pięści. Miał ze sobą trzech kumpli, w tym Asystenta Trenera Pata. Wszyscy byli rośli i otyli, i nawet w połowie nie tak silni, jak im się zdawało. Trener Bobby zatrzymał się mniej więcej pół metra od niżej podpisanego. Jego trzej kompani stanęli półkolem, skrzyżowali ręce na piersiach i gapili się na mnie.
Przez moment nikt się nie odzywał. Tylko patrzyli na mnie groźnie.
– Pewnie mam się teraz posikać ze strachu?
Trener Bobby znów zaczął wygrażać mi palcem.
– Znasz bar Landmark w Livingston?
– Pewnie – odparłem.
– Dziś wieczór o dziesiątej. Parking na tyłach.
– O tej porze muszę już być w domu – odrzekłem. – I nie chodzę na takie randki. Najpierw kolacja. I może bukiet kwiatów.
– Jeśli się nie zjawisz… – przysunął palec do mojej twarzy – znajdę jakiś inny sposób, żeby uzyskać satysfakcję. Kapujesz?
Nie kapowałem, ale odmaszerował, zanim zdążyłem poprosić, żeby mi to wyjaśnił. Jego kumple poszli za nim. Pomachałem im palcami uniesionej dłoni. Kiedy jeden z nich pozwolił sobie patrzeć na mnie odrobinę za długo, posłałem mu całusa. Odwrócił się jak spoliczkowany.
Posłanie buziaka – mój ulubiony sposób na wkurzenie homofoba.
Odwróciłem się do Ali, zobaczyłem jej minę i pomyślałem: oho.
– Co to było, do diabła?
– Coś się stało podczas meczu, zanim tu przyszłaś.
– Co?
Opowiedziałem jej.
– I naskoczyłeś na tego trenera?
– Tak.
– Dlaczego?
– Jak to dlaczego?
– Tylko pogorszyłeś sytuację. To palant. Dzieci to wiedzą.
– Jack był bliski łez.
– Ja się tym zajmę. Nie potrzebuję męskich popisów.
– Nie popisywałem się. Chciałem, żeby przestał się czepiać Jacka.
– Nic dziwnego, że Jack nie grał w drugiej połowie. Jego trener pewnie zobaczył twoje idiotyczne zachowanie i był dostatecznie mądry, żeby nie dolewać oliwy do ognia. Czujesz się teraz lepiej?
– Nie, jeszcze nie, ale myślę, że owszem, poczuję się lepiej, kiedy obiję mu twarz.
– Nawet o tym nie myśl.
– Słyszałaś, co powiedział.
Ali pokręciła głową.
– Nie wierzę własnym uszom. Co z tobą jest, do cholery?
– Ująłem się za Jackiem.
– To nie twoja sprawa. Nie masz do tego prawa. Nie jesteś…
Urwała.
– Powiedz to, Ali.
Zamknęła oczy.
– Masz rację. Nie jestem jego ojcem.
– Nie to chciałam powiedzieć.
Kłamała, ale nie wytknąłem jej tego.
– Może nie byłaby to moja sprawa, gdyby chodziło tylko o Jacka, ale nie. Poszedłbym do tego faceta, nawet gdyby powiedział to o innym dzieciaku.
– Dlaczego?
– Ponieważ źle postąpił.
– A kim ty jesteś, żeby to tak nazywać?
– Jak nazywać? Coś jest złe. Albo dobre. On postąpił źle.
– Jest aroganckim osłem. Niektórzy ludzie tacy są. Jack to rozumie albo zrozumie z czasem. Napotykanie osłów to część dorastania. Nie rozumiesz tego?
Nie odpowiedziałem.
– A jeśli mój syn został tak głęboko zraniony – wycedziła przez zaciśnięte zęby – to za kogo się uważasz, żeby mi o tym nie mówić? Pytałam, o czym wy dwaj rozmawialiście podczas przerwy, pamiętasz?
– Tak.
– Powiedziałeś, że o niczym ważnym. Co sobie myślałeś, chciałeś uspokoić małą kobietkę?
– Nie, oczywiście, że nie.
Ali pokręciła głową i milczała.
– Co takiego? – zapytałem.
– Pozwoliłam ci za bardzo się do niego zbliżyć – stwierdziła.
Moje serce zanurkowało jak samolot.
– Do licha – prychnęła.
Czekałem.
– Jak na wspaniałego faceta, który zwykle jest tak cholernie spostrzegawczy, czasem niczego nie rozumiesz.
– Może nie powinienem na niego naskakiwać, w porządku? Gdybyś jednak była tam, kiedy wołał do Jacka, żeby zrobił to jeszcze raz, i gdybyś widziała minę Jacka…
– Nie mówię o tym.
Zamilkłem i zastanowiłem się.
– Zatem masz rację. Niczego nie rozumiem.
Mam metr dziewięćdziesiąt dwa, a Ali jest ode mnie o trzydzieści centymetrów niższa. Stała blisko i patrzyła w górę.
– Nie jadę do Arizony, żeby pomóc Erin się urządzić. A przynajmniej nie tylko po to. Tam mieszkają moi rodzice.
1 jego rodzice także.
Wiedziałem, o kim mówi – o zmarłym mężu, którego ducha nauczyłem się akceptować, czasem nawet ochoczo. Ten duch nigdy jej nie opuszcza. Nie wiem, czy kiedyś sobie pójdzie, chociaż czasami tego pragnę, co oczywiście jest okropne z mojej strony.
– Oni… mówię o moich i jego rodzicach… chcą, żebyśmy się tam przeprowadzili. Żebyśmy mogli być blisko siebie. Jeśli się nad tym zastanowić, to ma sens.
Kiwnąłem głową, ponieważ nie wiedziałem, co powiedzieć.
– Jack, Erin i, do licha, ja także, potrzebujemy tego.
– Czego potrzebujecie?
– Rodziny. Jego rodzice chcą być częścią życia Jacka. Nie mogą już dłużej sami znosić tamtejszych chłodów. Rozumiesz to?
– Oczywiście, że rozumiem.
Te słowa dziwnie zabrzmiały w moich uszach, jakby wypowiedział je ktoś inny.
– Moi rodzice znaleźli mieszkanie i chcą, żebyśmy je obejrzeli – ciągnęła Ali. – To apartament w tym samym budynku, w którym mieszkają.
– Takie mieszkania to dobra rzecz – powiedziałem bez sensu. – Niskie koszty. Płacisz tylko miesięczny czynsz, no nie?
Teraz to ona milczała.
– Zatem, żeby mieć jasność, co to oznacza dla nas? – spytałem.
– Chcesz się przeprowadzić do Scottsdale?
Zawahałem się.
Położyła dłoń na moim ramieniu.
– Spójrz na mnie.
Zrobiłem to, a wtedy powiedziała coś, czego się nie spodziewałem.
– To z nami nie było na zawsze, Myronie. Oboje o tym wiemy.
Obok nas przebiegła grupka dzieci. Jedno z nich wpadło na mnie.
– Przepraszam – mruknęło.
Sędzia liniowy zagwizdał, zapowiadając początek nowego meczu.
– Mamo?
Jack, wspaniały dzieciak, wyłonił się zza rogu. Oboje uśmiechnęliśmy się do niego. Nie odpowiedział uśmiechem. Zazwyczaj, choćby grał nie wiem jak okropnie, przybiegał w podskokach jak rozradowany szczeniak, obdarzając nas uśmiechami i przybijając piątki. Nie dziś.
– Hej, mały – rzuciłem, nie wiedząc, co powiedzieć. Często słyszę, jak ludzie w podobnych sytuacjach mówią „dobry mecz”, ale dzieciaki wiedzą, że to protekcjonalne kłamstwo, i to jeszcze pogarsza sprawę.
Jack podbiegł, objął w mnie wpół, przycisnął twarz do mojej piersi i zaczął płakać. Serce znów zaczęło mi pękać. Stałem, gładząc go po głowie. Ali przyglądała się mojej twarzy. Nie podobało mi się to, co widziałem w jej oczach.
– Ciężki dzień – powiedziałem. – Wszyscy je miewamy. Nie daj się, dobra? Robiłeś co mogłeś, a to najważniejsze. – A potem dodałem coś, czego chłopiec nie był w stanie zrozumieć, chociaż było stuprocentowo prawdziwe: – Te mecze tak naprawdę wcale nie są ważne.
Ali położyła dłonie na ramionach chłopca. Puścił mnie, odwrócił się do niej i znów się przytulił. Staliśmy tam tak przez minutę, aż się uspokoił. Wtedy klasnąłem i spytałem z wymuszonym uśmiechem:
– Czy ktoś ma ochotę na lody?
Jack szybko doszedł do siebie.
– Ja!
– Nie dzisiaj – ucięła Ali. – Musimy się spakować i przygotować.
Jack ściągnął brwi.
– Może innym razem.
Myślałem, że Jack powie „och, mamo”, ale może i on usłyszał coś w jej głosie. Przechylił głowę i bez słowa odwrócił się do mnie. Przybiliśmy żółwika – tak się witaliśmy i żegnaliśmy, stukając się pięściami – po czym Jack ruszył do drzwi.
Ali wskazała oczami na prawo. Spojrzałem tam i zobaczyłem Trenera Bobby’ego.
– Nie próbuj się z nim bić – ostrzegła.
– Rzucił mi wyzwanie – przypomniałem.
– Mądrzejszy ustępuje.
– Może na filmach. W miejscach pełnych dobrych duszków, wielkanocnych króliczków i ślicznych wróżek. Jednak w prawdziwym życiu ten, kto ustępuje, jest uważany za mięczaka.
– Więc zrób to dla mnie, dobrze? Dla Jacka. Nie idź dziś wieczorem do tego baru. Obiecaj mi.
– Powiedział, że jeśli się tam nie pokażę, poszuka satysfakcji w inny sposób.
– To arogancki osioł. Obiecaj mi.
Zmusiła mnie, żebym spojrzał jej w oczy.
– Dobrze, nie pójdę tam.
Odwróciła się, żeby odejść. Bez pocałunku na pożegnanie, nawet cmoknięcia w policzek.
– Ali?
– Co?
Korytarz nagle wydał mi się bardzo pusty.
– Zrywasz ze mną?
– Chcesz zamieszkać w Scottsdale?
– Mam ci odpowiedzieć natychmiast?
– Nie. Jednak ja już znam odpowiedź. Ty też.
3
Nie wiem, ile czasu minęło. Zapewne kilka minut. Potem poszedłem do samochodu. Niebo było szare. Mżyło. Przystanąłem na moment, zamknąłem oczy i uniosłem twarz ku niebu. Myślałem o Ali. Myślałem o Terese w luksusowym hotelu w Paryżu.
Spuściłem głowę, zrobiłem dwa kroki i zobaczyłem Trenera Bobby’ego oraz jego kumpli w fordzie expedition.
Tylko westchnąłem.
Byli tam wszyscy czterej: Asystent Trenera Pat za kierownicą, Trener Bobby obok niego, a dwa pozostałe grubasy z tyłu. Wyjąłem telefon komórkowy i wcisnąłem jedynkę w opcji szybkiego wybierania. Win odebrał po pierwszym sygnale.
– Wysłów się – rzucił.
Zawsze w ten sposób odbiera telefony, nawet kiedy widzi na wyświetlaczu, że dzwonię ja. To denerwujące.
– Lepiej tu wróć – powiedziałem.
– Och. – Miał uradowany głos chłopczyka w wigilijny poranek. – Super.
– Ile ci to zajmie?
– Jestem niedaleko, na ulicy. Podejrzewałem, że coś takiego może się zdarzyć.
– Tylko nikogo nie zastrzel – dodałem.
– Tak, mamusiu.
Mój samochód stał z tyłu parkingu. Ford powoli jechał za mną. Deszcz się wzmógł. Zastanawiałem się, jaki mają plan – niewątpliwie zamierzali zrobić coś debilnie męskiego – i postanowiłem czekać na rozwój wydarzeń.
Pojawił się jaguar Wina i stanął w oddali. Ja jeżdżę fordem taurusem, czyli Lep na Laski. Win nienawidzi mojego samochodu. Za żadne skarby do niego nie wsiądzie. Wyjąłem kluczyki i wcisnąłem przycisk pilota. Samochód zapiszczał i drzwi się otworzyły. Wsiadłem. Wtedy ford ruszył do ataku. Podjechał i stanął tuż za mną, blokując mi wyjazd. Trener Bobby wyskoczył, gładząc swoją kozią bródkę. Dwaj jego kumple poszli za nim.
Westchnąłem i patrzyłem w lusterku, jak podchodzą.
– Mogę coś dla was zrobić? – zapytałem.
– Słyszałem, jak objeżdżała cię twoja dziewczyna – powiedział.
– Nieładnie podsłuchiwać, Trenerze Bobby.
– Domyśliłem się, że możesz zmienić zdanie i nie przyjść. Pomyślałem, że możemy załatwić to teraz. Tutaj.
Trener Bobby przysunął swoją twarz do mojej.
– Chyba że tchórzysz.
– Jadłeś tuńczyka na lunch? – zapytałem.
Jaguar Wina podjechał i stanął obok forda. Trener Bobby cofnął się o krok i zmrużył oczy. Win wysiadł. Tamci czterej popatrzyli na niego i ściągnęli brwi.
– Kto to jest, do diabła?
Win uśmiechnął się i podniósł rękę, jakby właśnie przedstawiono go jako gościa programu telewizyjnego i chciał podziękować widowni za aplauz.
– Miło tu być – powiedział. – Bardzo dziękuję.
– To mój przyjaciel. Jest tu, by wyrównać szanse.
– On? – roześmiał się Bobby. Jego chórek mu zawtórował. – Och tak, na pewno.
Wysiadłem z samochodu. Win przysunął się do tych trzech.
– Skopię ci tyłek – oznajmił Trener Bobby. Wzruszyłem ramionami.
– Możesz próbować.
– Tu jest za dużo ludzi. Zaraz za tym boiskiem jest leśna polana. – Wskazał palcem. – Tam nikt nie będzie nam przeszkadzał.
– A skąd, jeśli wolno spytać, wiesz o tej polanie? – zapytał Win.
– Chodziłem tu do szkoły średniej. Skopałem tam wiele tyłków. – I nadymając się, dodał: – Byłem też kapitanem drużyny rugby.
– Ooo… – powiedział Win głosem wypranym z emocji. – Czy mogę nosić twoją kurtkę na potańcówce?
Trener Bobby wycelował w niego gruby paluch.
– Będziesz nią ocierał krew, jeśli się nie zamkniesz.
Win bardzo się starał nie okazywać uciechy.
Przypomniałem sobie, co obiecałem Ali.
– Obaj jesteśmy dorośli – powiedziałem. Przy każdym słowie miałem wrażenie, że pluję tłuczonym szkłem. – Powinniśmy rozwiązywać problemy, nie uciekając się do walki na pięści, nie sądzisz?
Spojrzałem na stojącego za nim Wina. Marszczył czoło.
– Naprawdę użyłeś określenia „walka na pięści”?
Trener Bobby przysunął się do mnie. Stał bardzo blisko.
– Tchórzysz?
Znowu to samo.
Ja jednak byłem mądrzejszy, a mądrzejszy zawsze ustępuje. Pewnie, racja.
– Tak. Tchórzę. Zadowolony?
– Słyszycie, chłopaki? On tchórzy.
Skrzywiłem się, ale wytrwałem. Albo złamałem się, jak kto woli. Tak, mądrzejszy facet to ja.
Chyba jeszcze nigdy nie widziałem Wina tak zawiedzionego.
– Zechcecie zabrać swój samochód, żebym mógł odjechać? – zapytałem.
– Dobra – mruknął Trener Bobby – ale ostrzegałem cię.
– Przed czym?
Znów przysunął się za blisko.
– Nie chcesz się bić, dobrze. W takim razie rozpocznie się sezon polowań na twojego chłopaka.
Krew zaszumiała mi w uszach.
– O czym ty mówisz?
– O tym niezdarnym chłopaku, który wrzucił piłkę do niewłaściwego kosza. Przez resztę sezonu będzie celem. Będziemy mieli okazję mu dołożyć i zrobimy to. Gdy zobaczymy szansę, by namieszać mu w głowie, wykorzystamy ją.
Chyba rozdziawiłem usta. Popatrzyłem na Wina, upewniając się, że dobrze słyszę. Już nie wyglądał na załamanego. Zacierał ręce.
Odwróciłem się do Trenera Bobby’ego.
– Poważnie?
– Jak atak serca.
W myślach powtórzyłem obietnicę złożoną Ali, szukając luki. Po kontuzji na boisku koszykówki, która zakończyła moją karierę, musiałem dowieść światu, że nic mi nie jest i basta. Poszedłem więc na studia prawnicze na Harvard. Myron Bolitar, w całej swej krasie – wybitny sportowiec i za bardzo wykształcony choć dobroduszny prawnik. Miałem dyplom prawnika. A to oznaczało, że umiem znajdować luki.
Co dokładnie obiecałem? Przypomniałem sobie słowa Ali: „Nie idź dziś wieczorem do tego baru. Obiecaj mi”.
No cóż, to nie był bar, prawda? Tylko leśna polana za szkolnym boiskiem. Jasne, może zapominałem o duchu, ale trzymałem się litery. A ona była tu kluczem.
– Zróbmy to – powiedziałem.
W szóstkę ruszyliśmy w kierunku lasu. Win niemal w podskokach. Po przejściu sześciu metrów przez las zobaczyłem polanę. Ziemia była zasypana niedopałkami i puszkami po piwie. Szkoła średnia. To nigdy się nie zmienia.
Trener Bobby zajął pozycję pośrodku polany. Uniósł rękę i skinął na mnie. Przyłączyłem się do niego.
– Panowie – powiedział Win – proszę o chwilę waszego czasu, zanim oni zaczną.
Wszyscy popatrzyli na niego. Win stał pod dużym klonem z Asystentem Trenera Patem i dwoma gorylami.
– Źle bym się czuł – ciągnął Win – gdybym nie udzielił wam pewnej bardzo ważnej rady.
– O czym, do diabła, gadasz? – warknął Trener Bobby.
– Nie mówię do ciebie. To rada dla trzech twoich kumpli. – Win powiódł wzrokiem po ich twarzach. – W pewnej chwili odczujecie pokusę, żeby wtrącić się i pomóc Trenerowi Bobby’emu. To byłby błąd. Pierwszy, który zrobi choć krok w ich kierunku, będzie hospitalizowany. Zważcie na to, że nie powiedziałem „powstrzymany”, „skrzywdzony” czy nawet „zraniony”. Hospitalizowany.
Tamci gapili się na niego.
– Koniec rady. – Odwrócił się do Trenera Bobby’ego i do mnie. – Teraz możecie rozpocząć zaplanowaną bójkę.
Trener Bobby spojrzał na mnie.
– Skąd on się urwał?
Jednak ja już wpadłem w trans i nie byłem w nastroju do pogawędek. Szalałem z wściekłości. Nie jest to dobre, kiedy masz walczyć. Musisz stłumić to uczucie, spowolnić szalejący puls i nie dopuścić do tego, aby sparaliżował cię przypływ adrenaliny.
Bobby spojrzał na mnie i po raz pierwszy w jego oczach zauważyłem cień wątpliwości. Przypomniałem sobie, jak się śmiał, jak wskazał niewłaściwy kosz i co powiedział: „Hej, dzieciaku, zrób to jeszcze raz!”.
Nabrałem powietrza.
Trener Bobby przyjął postawę bokserską. Ja także, chociaż moja nie była taka sztywna. Stałem na ugiętych i lekko rozstawionych nogach. Bobby był osiłkiem i miejscowym twardzielem, który przywykł do tego, że ludzie się go boją. Nie miał ze mną szans.
Kilka faktów dotyczących walki na pięści. Pierwszy: nigdy nie wiadomo, jak walka się skończy. To kardynalna reguła. Każdemu może wyjść szczęśliwy cios. Jednak prawdę mówiąc, Trener Bobby po prostu nie miał szans. Nie mówię tego, ponieważ jestem chełpliwy czy lubię się powtarzać. Obojętne, co rodzice z tych chwiejnych trybun sądzili o swoich prywatnych trenerach i intensywnych zajęciach sportowych w trzecioligowych drużynach, sportowiec powstaje przede wszystkim w łonie matki. Oczywiście potrzebne są chęci, szkolenia i ćwiczenie, ale tak naprawdę istotne są wrodzone umiejętności.
Talent jest ważniejszy od praktyki.
Zostałem obdarzony niewiarygodnie dobrym refleksem i koordynacją ruchową. Nie przechwalam się. To jak kolor włosów, wzrost lub słuch. I nawet nie wspominam o latach ćwiczeń mających poprawić moją muskulaturę i nauczyć mnie sztuki walki. One też zrobiły swoje.
Trener Bobby postąpił zgodnie z moimi przewidywaniami. Zrobił krok naprzód i wyprowadził zamaszysty sierpowy. Nie jest to skuteczny cios przeciwko doświadczonemu przeciwnikowi. Szybko można się nauczyć, że kiedy ma to znaczenie, najkrótszym odcinkiem między dwoma punktami jest linia prosta. Posiadając tę wiedzę, ma się przewagę przy wymianie ciosów.
Lekko odsunąłem się w lewo. Niewiele. Tylko tyle, żeby móc sparować cios lewą ręką i pozostać blisko celu. Bobby odsłonił się, a ja to wykorzystałem. Czas zwolnił. Mogłem uderzyć w kilka wrażliwych miejsc.
Wybrałem gardło.
Zgiąłem prawą rękę i przedramieniem uderzyłem go w grdykę.
Trener Bobby zarzęził. Walka skończona. Wiedziałem o tym. A przynajmniej powinienem wiedzieć. Powinienem się cofnąć i pozwolić, żeby, charcząc, osunął się na ziemię.
Jednak wciąż słyszałem jego drwiący głos:
„Hej, dzieciaku, zrób to jeszcze raz… Przez resztę sezonu będzie celem… Będziemy mieli okazję i zrobimy to… Tchórzysz”.
Powinienem pozwolić mu upaść. Powinienem zapytać, czy ma dość, i w ten sposób to zakończyć. Jednak rozsadzał mnie gniew. I nie mogłem się powstrzymać. Zgiąłem lewą rękę w łokciu i zacząłem wyprowadzać cios. Zamierzałem uderzyć go łokciem w twarz.
Uświadomiłem sobie, że byłoby to mordercze uderzenie. Jedno z takich, które łamią kości twarzy. Takie, które wymaga interwencji chirurga i wielu miesięcy bolesnych zabiegów.
W ostatniej chwili odzyskałem rozsądek. Nie powstrzymałem ciosu, ale trochę go osłabiłem. Zamiast uderzyć w jego twarz, mój łokieć tylko zawadził o nos Bobby’ego. Trysnęła krew. Rozległ się dźwięk przypominający trzask łamanych suchych gałązek.
Bobby runął na ziemię.
– Bobby!
To krzyknął Asystent Trenera Pat. Odwróciłem się do niego, próbując powstrzymać go gestem otwartej dłoni.
– Nie! – krzyknąłem.
Jednak było za późno. Pat zrobił krok naprzód i zamachnął się pięścią.
Win prawie się nie poruszył. Tylko jego stopa z trzaskiem trafiła w lewe kolano Trenera Pata. Noga nieszczęśnika zgięła się w stawie pod dziwnym, nienaturalnym kątem. Pat wrzasnął i jak długi runął na ziemię.
Win uśmiechnął się i uniósł brwi, patrząc na dwóch pozostałych.
– Następny?
Obaj ledwie śmieli oddychać.
Natychmiast uszła ze mnie wściekłość. Trener Bobby podniósł się na klęczki, ściskając nos, jakby tulił zranione zwierzątko. Spojrzałem na niego. Zdumiało mnie to, jak bardzo pokonany mężczyzna przypomina małego chłopca.
– Pozwól, żebym ci pomógł – powiedziałem.
Krew z nosa ciekła mu przez palce.
– Odejdź ode mnie!
– Trzeba to zacisnąć. Zatrzymać krwawienie.
– Powiedziałem, trzymaj się z daleka!
Miałem powiedzieć coś na swoją obronę, ale ktoś położył dłoń na moim ramieniu. Win. Pokręcił głową, jakby mówił „to na nic”. Miał rację.
Bez słowa wyszliśmy z lasu.
Kiedy godzinę później wróciłem do domu, czekały na mnie dwie wiadomości głosowe. Obie krótkie i rzeczowe. Pierwsza nie była zaskoczeniem. W małych miasteczkach złe wieści szybko się rozchodzą.
– Nie wierzę, że złamałeś obietnicę – powiedziała Ali.
No tak.
Westchnąłem. Przemoc niczego nie rozwiązuje. Win skrzywiłby się, gdybym to powiedział, ale prawda wygląda tak, że ilekroć uciekałem się do przemocy, co zdarzało się dość często, nigdy się na tym nie kończyło. Przemoc rozchodzi się jak kręgi na wodzie. Powraca echem, które nigdy nie cichnie.
Druga wiadomość na automatycznej sekretarce pochodziła od Terese: „Proszę, przyleć”.
Teraz już nie próbowała ukryć desperacji.
Dwie minuty później zadzwonił mój telefon. Zobaczyłem na wyświetlaczu, że to Win.
– Mamy mały problem – oznajmił.
– Jaki?
– Asystent Trenera Pat, ten wymagający pomocy chirurga ortopedy.
– Co z nim?
– To funkcjonariusz policji z Kasselton. Ściśle mówiąc, kapitan, chociaż nie będę nosił jego kurtki na potańcówce.
– Och – westchnąłem.
– Najwyraźniej zamierzają nas aresztować.
– To oni zaczęli – przypomniałem.
– Och tak, i jestem pewien, że każdy w tym mieście przedłoży nasze słowo nad słowa kapitana policji oraz trzech wieloletnich mieszkańców.
Miał rację.
– Jednak pomyślałem – ciągnął – że moglibyśmy spędzić kilka tygodni w Tajlandii, podczas gdy mój prawnik się tym zajmie.
– Niezły pomysł.
– Znam pewien klub dla dżentelmenów przy Patpong Street w Bangkoku. Moglibyśmy tam rozpocząć naszą podróż.
– Nie sądzę.
– Co za purytanin. Tak czy inaczej, ty też powinieneś się zmyć.
– Taki mam zamiar.
Rozłączyliśmy się. Zadzwoniłem do Air France.
– Zostało jeszcze jakieś miejsce na wieczorny lot do Paryża?
– Pana nazwisko?
– Myron Bolitar.
– Już ma pan rezerwację i bilet. Chce pan przy oknie czy przy przejściu?
4
Skorzystałem z premii za częste przeloty i dopłaciłem do wyższej klasy. Nie potrzebuję darmowej gorzały ani lepszego posiłku, ale miejsce na nogi dużo dla mnie znaczy. W samolocie zawsze dostaję miejsce między dwoma spaślakami ledwie mieszczącymi się w fotelach, a przede mną niechybnie siedzi drobniutka starsza pani, która ledwie sięga stopami podłogi, ale musi odchylić oparcie najbardziej, jak się da, czerpiąc niemal zmysłową przyjemność, gdy słyszy, jak ociera się ono o moje kolana, wyciągnięta tak, że przez cały lot muszę liczyć płatki łupieżu w jej włosach.
Nie miałem numeru telefonu Terese, ale zapamiętałem hotel d’Aubusson. Zadzwoniłem i zostawiłem wiadomość, że jestem w drodze. Wsiadłem do samolotu i wepchnąłem do uszu słuchawki iPoda. Szybko zapadłem w samolotowy półsen, myśląc o Ali, pierwszej kobiecie z dziećmi, z którą byłem, w dodatku wdowie, o tym, jak odwróciła się i powiedziała: „To z nami nie jest na zawsze, Myronie…”.
Czy miała rację?
Próbowałem wyobrazić sobie życie bez niej.
Czy kochałem Ali Wilder? Tak.