Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Zbawienie Templariuszy

Zbawienie Templariuszy

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7508-589-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Zbawienie Templariuszy

"Trup ściele się gęsto, napięcie sięga zenitu, a historyczny kontekst dodaje smaczku – doskonałe połączenie historycznej zagadki i współczesnego thrillera. Konstantynopol, rok 1203. Gdy grabieżcze armie czwartej krucjaty oblegają miasto, tajna grupa templariuszy przenika do cesarskiej biblioteki. Ich celem jest zbiór dokumentów, które nie mogą wpaść w ręce Doży Wenecji. Templariusze uciekają z trzema ciężkimi skrzyniami wypełnionymi wybuchowymi sekretami, nie zdążą ich jednak poznać przed śmiercią. Watykan, współcześnie. W tajnych archiwach inkwizycji, do których dostęp mają tylko najbardziej zaufani secondi papieża, agent FBI Sean Reilly nie ma wyboru – musi zawieść zaufanie, którym obdarzyli go watykańscy hierarchowie. Pałający żądzą zemsty podły, nie cofający się przed niczym terrorysta porwał Tess Chaykin, a klucz do jej wolności spoczywa w tej krypcie pod postacią dokumentu „Registro Templari“, którego ludzkie oczy nie widziały od stuleci. Ta sekretna historia niesławnego zakonu może odsłonić wybuchową tajemnicę jego zniknięcia przed wiekami – a przy tym także rzucić światło na zapomniany fragment historii i jego niesłychanie ważne konsekwencje dla współczesnego świata."

Polecane książki

W książce przedstawiono innowacyjne podejście do kwestii pobudzania rozwoju gospodarczego przez władze samorządowe. Zaprezentowano instru­menty i modele stymulowania rozwoju ekonomicznego na obszarach lokalnych oparte z jednej strony na potrzebach przedsiębiorców, z drugiej zaś na gminnym potencjale...
W publikacji przedstawiono najważniejsze problemy powstające na etapie realizacji podatków i opłat lokalnych, uwzględniając najnowsze zmiany w przepisach regulujących tę kategorię danin publicznych, orzecznictwo sądów administracyjnych oraz dorobek doktryny prawa podatkowego. W opracowaniu omówio...
Poradnik do gry Star Wars: The Force Unleashed zawiera pełny opis przejścia, uwzględniający strategię walk z poszczególnymi bossami. Szczególnie trudne momenty zostały zilustrowane filmikami, wyróżniono lokalizacje wszystkich ukrytych Jedi holocronów.Star Wars: The Force Unleashed - Ultimate Sith Ed...
Prezentowane studium przybliża architekturę jezuitów w Ameryce Południowej w okresie kolonialnym. Czytelnik może zapoznać się zarówno ze skomplikowaną sytuacją kulturową, na której tle powstawały prezentowane obiekty, jak i z zaskakującym bogactwem form, które zostały wykreowane przez europejskich p...
Sukces firmy zależy od kilku czynników. Kluczowe jest umiejętne rozpoznanie potrzebnych kompetencji. Przyjrzenie się swoim pracownikom i priorytetom panującym w firmie pomoże w osiągnięciu sukcesu w sprzedaży i efektywności. Zadanie sobie odpowiednich pytań, określenie potrzebnych czynników, znajomo...
Panowanie (rozumne i uczciwe) nad przyrodą, a w szczególności nad zwierzętami, utracone przez grzech pierworodny i zmienione w bunt zwierząt przeciw człowiekowi i strach przed nim, jest karą za to, że człowiek zbuntował się przeciw Bogu. Łagodne obchodzenie się ze zwierzętami jest oznaką szlachetneg...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Raymond Khoury

Strona redakcyjna

Tytuł oryginału:

THE TEMPLAR SALVATION

Copyright © Raymond Khoury 2010

Copyright © 2012 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2012 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Zdjęcie autora: © Suellen Khoury

Redakcja: Urszula Gardner

Korekta: Iwona Wyrwisz, Anna Just

ISBN: 978-83-7508-589-1

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

E-wydanie 2012.

Konwersja do formatu EPUB: iFormat

Mojemu ojcu,

najprzyjaźniejszej istocie,
jaką znam

Prolog

KONSTANTYNOPOL, LIPIEC 1203

— Nie wychylaj
się i nic nie
mów — wyszeptał szpakowatymężczyzna, pomagając rycerzowi wgramolić się na blanki. — Na
murach roi się od straży, a wszyscy są teraz bardzo czujni ze względu na
oblężenie. — Ewerard z Tyru spojrzał najpierw w lewo, potem w prawo,
wypatrując śladów zagrożenia. W pobliżu nie było jednak nikogo. Znajdowali
się bardzo daleko od obu wież, a pochodnie noszone przez nocne warty na
pewno nie pozwalały dostrzec nikogo z tak wielkiej odległości, zwłaszcza w
ciemną, bezksiężycową noc. Klucznik wybrał doskonałe miejsce. Jeśli będą
wystarczająco szybcy, powinni przebyć resztę fortyfikacji i dostać się do
miasta, zanim ktokolwiek ich zauważy.

Ale równie bezpieczny powrót to zupełnie inna sprawa.

Pociągnął trzykrotnie za linę, dając znak piątce braci
czekających na dole w cieniu zewnętrznego muru. Wspinali się kolejno po
rozmieszczonych równomiernie sznurowych szczeblach i wkrótce ostatni stał
już za Ewerardem. Ruszyli szczytem umocnień z obnażonymi mieczami
ściskanymi w twardych dłoniach, idąc gęsiego za przewodnikiem. Po chwili
lina znów została użyta, tym razem spuszczono ją po wewnętrznej stronie
muru. Po kilku minutach wszyscy stali na ziemi i podążając za człowiekiem,
którego widzieli pierwszy raz w życiu, kierowali się w głąb nieznanego im
miasta.

Zachowywali wielką ostrożność, nie mając pewności,
dokąd prowadzi ich Klucznik, i obawiając się wykrycia. Zamiast
charakterystycznych białych płaszczy ozdobionych czerwonym krzyżem
narzucili dzisiaj proste czarne peleryny. Nie zamierzali ujawniać
prawdziwej tożsamości. Zwłaszcza że musieli przeniknąć na terytorium wroga
i zakraść się do miasta obleganego przez wojska papieża Innocentego. Przez
krzyżowców takich jak oni. Dla mieszkańców Konstantynopola templariusze
byli ludźmi papieża. I co za tym idzie, wrogami. A Ewerard doskonale
wiedział, jak okrutny los czeka rycerzy schwytanych za liniami wroga.

On jednak nie postrzegał Bizantyjczyków jako swoich
wrogów i nie przybywał tutaj z polecenia papieża.

Daleko mu było do tego.

Chrześcijanin przeciw chrześcijaninowi, pomyślał, gdy
mijali zamknięty na noc kościółek. Czy to szaleństwo kiedyś się skończy?

Podróż była długa i ciężka. Od wielu dni galopowali z
krótkimi tylko przerwami na odpoczynek, zajeżdżając wierzchowce niemal na
śmierć. Wiadomość, którą dostali od Kluczników przebywających w głębi
stolicy Bizancjum, była zaskakująca i alarmująca. Miasto Zadar leżące na
wybrzeżu Dalmacji zostało zniszczone i ograbione przez wojska papieża, co
było o tyle zaskakujące, że chodziło o miejscowość zamieszkaną przez chrześcijan,
więcej nawet — przez katolików! Wenecka flota przewożąca zachłannych
rycerzy biorących udział w czwartej krucjacie ruszyła znów w rejs.
Konstantynopol wydawał się jej następnym celem, pretekstem do ataku zaś
ponowne osadzenie na tronie wygnanego i oślepionego cesarza i jego syna. A
zważywszy na to, że stolica Bizancjum nie była katolicka, tylko
prawosławna — i zważywszy na masakry, do jakich doszło w niej parę dekad
wcześniej — nie wróżyło to zbyt dobrze temu wielkiemu grodowi.

Właśnie to było powodem, dla którego Ewerard i kilku
jego braci rycerzy opuściło w pośpiechu warownię templariuszy w Tortosie.
Udali się na północ wzdłuż wybrzeży, potem na zachód przez terytoria
wrogich Ormian i muzułmańskich Seldżuków, następnie przebyli księżycowe
krajobrazy Kapadocji, omijając większe miasta i osady, by nie natknąć się na nikogo obcego. Gdy
dotarli w pobliże Konstantynopola, flota krzyżowców składająca się z ponad
dwustu galer i transportowców przewożących konie i dowodzona osobiście
przez weneckiego dożę właśnie rzucała kotwicę na wodach otaczających
najpotężniejsze miasto świata.

Zaczynało się oblężenie.

Kończył się czas.

Ukryli się w cieniu, gdy zauważyli pieszy patrol, a
później ruszyli za Klucznikiem przez niewielki cmentarz ku kępie zarośli i
drzew, przy których czekał już na nich wóz z zaprzęgiem koni. Obok stał
kolejny szpakowaty mężczyzna, dzierżący lejce. Próbował zachować kamienną
twarz, ale nie zdołał ukryć niepokoju. Drugi z trzech, pomyślał Ewerard,
kłaniając mu się zdawkowo, kiedy jego ludzie gramolili się na tył wozu.
Moment później już jechali w głąb miasta, które przysadzisty rycerz mógł
obserwować przez szparę w plandece.

Nigdy wcześniej nie widział podobnego miejsca.

Nawet w takich ciemnościach dostrzegał majaczące w
oddali gigantyczne świątynie i otaczające je place tak rozległe, że samo
ich istnienie wydawało mu się niemożliwe. A miał okazję zobaczyć wiele
zdumiewających miejsc. Rzym, Paryż, Wenecję… pozwolono mu je odwiedzić,
gdy towarzyszył wielkiemu mistrzowi w podróży do paryskiej świątyni.
Wszystkie one bladły jednak przy Konstantynopolu. Nowy Rzym wydawał mu się
największym ze wszystkich miast. A gdy wóz w końcu zatrzymał się i dotarli
do celu, zastał tam kolejny zapierający dech w piersi widok: gigantyczną
budowlę wspartą na korynckiej kolumnadzie, której fronton niknął w mroku
wysoko nad jego głową.

Trzeci Klucznik, najstarszy z nich wszystkich, czekał
na braci u podnóża szerokich schodów.

— Co to za miejsce? — zapytał go Ewerard.

— Cesarska biblioteka — odparł starzec.

— Cesarska biblioteka? — Mina templariusza
wyrażała bezgraniczne zdziwienie.

Klucznik zauważył je i rozciągnął wargi w słabym
uśmiechu.

— Jak powiadają, najciemniej jest pod latarnią. —
Odwrócił się. — Chodźcie za mną. Nie mamy wiele czasu.

Poprowadził rycerzy w górę schodów, potem przez
westybul w głąb gigantycznej budowli. Jej korytarze były puściusieńkie.
Nie tylko z powodu późnej pory. W mieście dawało się wyczuć atmosferę
napięcia. Lepkie nocne powietrze gęste było od strachu, który narastał z
dnia na dzień karmiony niepewnością i chaosem.

Podążali za płomieniem pochodni przez sale wypełnione
dokumentami zawierającymi większość wiedzy starożytnego świata. Półki
uginały się od zwojów i kodeksów, z których wiele zostało zrabowanych z
dawno utraconej Biblioteki Aleksandryjskiej. Zeszli pod ziemię krętymi
schodami na tyłach budynku i przemierzyli labirynt wąskich korytarzy, by
trafić na kolejne stopnie. Blask pochodni rzucał ich rozedrgane cienie na
ściany z piaskowca, dopóki nie dotarli do pogrążonego w kompletnym mroku
przedsionka z wieloma ciężkimi zamkniętymi drzwiami. Jeden z Kluczników
otworzył te na samym końcu i wpuścił braci do środka. Znaleźli się w
wielkim magazynie, jednym z wielu podobnych, jak przypuszczał Ewerard.
Pomieszczenie wypełniały stosy skrzyń, pod ścianami widać było pokryte
pajęczynami regały, na których spoczywały rzędy zwojów i spisanych na
skórze kodeksów. Powietrze cuchnęło tu kurzem, ale było suche. Człowiek,
który zaprojektował tę budowlę, musiał zdawać sobie sprawę, że wilgoć nie
służy manuskryptom i trzeba ją trzymać z dala od zbiorów, jeśli mają
ocaleć. Tym się udało — niektóre przetrwały nawet wiele stuleci.

Z ich powodu przybyli tutaj Ewerard i jego druhowie.

— Nie mamy dobrych wieści — poinformował ich
najstarszy z Kluczników. — Uzurpatorowi Aleksemu brakło odwagi, by stawić
czoło wrogowi. Wyjechał wczoraj z miasta, prowadząc ze sobą czterdzieści
chorągwi, ale nie ośmielił się uderzyć na Franków i Wenecjan. Za daleko
stali od murów, więc bał się, że nie zdąży uciec, jeśli sprawy przybiorą
niepomyślny dla niego obrót. — Starzec zamilkł na moment, w jego oczach
pojawiło się przygnębienie. — Obawiam się najgorszego. Miasto jest już
stracone, a gdy upadnie…

Ewerard potrafił sobie wyobrazić ogrom zemsty, jaka
spadnie na wylęknionych mieszkańców, jeżeli łacinnicy zdołają przełamać
linie obrony. Nie minęło jeszcze dwadzieścia lat od chwili, gdy katolicy
zamieszkujący Konstantynopol zostali wymordowani. Mężczyźni, kobiety,
dzieci… nikogo nie oszczędzono. Niezliczone tysiące zginęły podczas
masakry, jakiej nie widział świat od zdobycia Jerozolimy przez pierwszą
krucjatę. Znienawidzeni Wenecjanie, Genueńczycy oraz kupcy z Pizy i ich
rodziny, ludzie mieszkający w tym mieście od pokoleń i zawiadujący jego
handlem morskim oraz finansami — cała katolicka ludność Konstantynopola —
wszyscy zostali wyrżnięci przez zazdroszczącą im pozycji i bogactwa
biedotę. Ich dzielnice obrócono w perzynę, groby zbezczeszczono, a tych,
którzy zdołali jakimś cudem przeżyć, sprzedano Turkom w niewolę. Katoliccy
kapłani nie wyszli z tego konfliktu lepiej, zadbali o to ich prawosławni
wrogowie: kościoły zostały spalone, a legata papieskiego ścięto podczas
publicznej egzekucji. Jego głowę przywiązano bezpańskiemu psu do ogona,
aby poniósł ją przez miasto między świętujące tłumy.

Starzec odwrócił się i poprowadził zakonników w głąb
pomieszczenia, do drzwi częściowo ukrytych za przeładowanymi regałami.

— Frankowie i łacinnicy mówią o zamiarze odbicia
Jerozolimy, ale wszyscy wiemy, że tak daleko nigdy się nie posuną — podjął
starzec, gmerając kluczami w zamkach. — Cokolwiek by gadali, nie chodzi im
o odbicie Świętego Grobu. Już nie. Teraz patrzą jedynie, jak by tu
napełnić sakiewki. A papież tylko czeka na upadek Cesarstwa Wschodniego,
aby kościoły Konstantynopola znalazły się ponownie pod władaniem Rzymu. —
Obrócił się, twarz mu posmutniała. — Mówiło się, że wyłącznie aniołowie w
niebiesiech znają datę upadku tego miasta, ale obawiam się, że to nie jest
już prawda. Armia papieża zdobędzie je — oznajmił zakonnikom — a gdy do tego dojdzie, w
tych murach pojawi się oddział, którego zadaniem będzie zdobycie tego… —
Otworzył drzwi i wpuścił ich dalej. Ten pokój dla odmiany był niemal
pusty, znajdowały się w nim tylko trzy drewniane skrzynie. Serce Ewerarda
zabiło mocniej. Jako jeden z niewielu zaufanych został dopuszczony do
największej tajemnicy zakonu i wiedział, co kryje się w tych trzech
niepozornych kufrach. Wiedział także, co ma z nimi zrobić.

— Będziesz potrzebował wozu i koni, Teofil pomoże
ci i tym razem — kontynuował tymczasem starzec, a mężczyzna, który
wprowadził Ewerarda i jego ludzi za mury, kiwał ledwie zauważalnie głową.

— Musicie jednak działać szybko. Sytuacja może
ulec zmianie w każdej chwili. Krążą plotki, że cesarz uciekł potajemnie z
miasta. Powinniście opuścić je jeszcze przed świtem.

— A wy…? — zdziwił się Ewerard. — Co z wami?
Chyba też idziecie?

Starzec wymienił ponure spojrzenia ze swoimi
towarzyszami, a potem pokręcił głową.

— Nie. Musimy zatrzeć ślady. Postaramy się, aby
sługusy papieża myślały, że to, po co ich tutaj przysłano, nadal spoczywa
w podziemiach biblioteki. Przynajmniej do czasu, gdy będziecie już
bezpieczni.

Ewerard chciał zaprotestować, choć wiedział, że nie
uda mu się przekonać Kluczników. Oni od dawna wiedzieli, że kiedyś
nadejdzie ta chwila. I byli na nią przygotowani, jak każde pokolenie
Kluczników przed nimi.

Bracia zakonni załadowali skrzynie na wóz. Czterech je
przenosiło, podczas gdy dwaj pozostali trzymali wartę. W chwili gdy
ruszali spod biblioteki, na niebie pojawiły się pierwsze oznaki
przedświtu. Brama, którą wybrał Klucznik, zwana Wiosenną, była jedną z
najbardziej oddalonych od centrum. Chroniły ją dwie wieże, ale w ich
cieniu znajdowały się boczne wrota i to one właśnie były ich celem.

Gdy wyładowany wóz z dwoma zakapturzonymi postaciami
na koźle doturlał się do bramy, trzej zaciekawieni wartownicy stanęli mu
na drodze. Środkowy uniósł rękę, dając znak, aby się zatrzymali, i zapytał
tubalnym głosem:

— Kto jedzie?

Powożący wozem Teofil zakaszlał boleśnie, zanim
odpowiedział zduszonym szeptem, że wezwano go pilnie do monastyru
Zoodochos, który znajduje się tuż za murami. Siedzący obok Ewerard
widział, że słowa Klucznika zadziałały, najwyraźniej wzbudzając ciekawość
wartownika, który podszedł i wykrzyczał kolejne pytanie. Templariusz z
twarzą ukrytą pod kapturem spokojnie obserwował zbliżającą się ofiarę, a
gdy znalazła się wreszcie w jego zasięgu, skoczył i wbił sztylet w jej
kark. W tym samym momencie trzej zakonnicy wypadli z tyłu wozu i uciszyli
pozostałych wartowników, zanim ci zdołali zaalarmować resztę oddziału.

— Idźcie — wyszeptał Ewerard, na co jego bracia
pobiegli w kierunku bramy, a dwaj pozostali templariusze przykucnęli obok
wozu i uważnie przyglądali się szczytom wież.

Moment później dawał Teofilowi znak, by ten się ukrył,
jak było umówione. Jego zadanie dobiegło końca, reszta należała do nich.
Zdawał sobie jednak sprawę, że lada chwila wokół może rozpętać się piekło
— i rzeczywiście, stało się najgorsze. Gdy templariusze przy bramie
podnosili pierwszą belkę ryglującą, z posterunku wyszło dwóch kolejnych
wartowników.

Bracia zdołali zarżnąć obu, lecz nie dość szybko i
sprawnie; jeden zdołał krzyknąć na tyle głośno, że zaalarmował resztę
oddziału stacjonującego w pobliskich wieżach. Mgnienie oka później na
blankach zaroiło się od zapalanych w pośpiechu pochodni i rozbrzmiały
bijące dzwony. Ewerard zerkał w kierunku bramy, przy której bracia
mocowali się właśnie z ostatnią belką, gdy tuż obok jego stopy wbiła się w
ziemię strzała. Druga minęła o włos grzbiet jednego z koni. Nie mieli
czasu do stracenia. Nie zdołaliby uciec, gdyby strzelcy zabili choć
jednego wierzchowca.

— Musimy już ruszać! — wrzasnął, wystrzeliwując bełt z
kuszy. Trafił oświetlonego pochodniami łucznika, a ten, martwy, zwalił się
z muru prosto na ziemię. Ewerard i dwaj bracia pilnujący wozu ponownie
naciągnęli cięciwy, musieli ostrzeliwać blanki i trzymać na dystans resztę
wartowników, dopóki otwierający bramę nie dadzą im znaku, że droga wolna.
W następnej chwili usłyszał umówiony sygnał. — Jedźmy! — ponaglił gestem
zakonników, lecz kiedy ci gramolili się na tył wozu, rycerz stojący obok
niego został trafiony. Bełt wszedł od góry przy prawym ramieniu i zagłębił
się niemal całkowicie w klatce piersiowej. Jego druh — Odo z Ridefortu,
chłop na schwał — padł na ziemię, spryskując ją obficie krwią.

Ewerard pomógł mu wstać, przywołując pozostałych. W
okamgnieniu znaleźli się przy rannym bracie. Trzej ostrzeliwali blanki,
osłaniając tych, którzy odnosili Odona na wóz. Ewerard podbiegł do kozła i
wspinając się na górę, skinął głową, aby podziękować Teofilowi, ale
Klucznika nie było już tam, gdzie go ostatnio widział. Wszelako zaraz
dostrzegł zakapturzonego mężczyznę rozciągniętego na ziemi, nieruchomego,
ze strzałą wystającą z krtani. Spoglądał w jego kierunku może przez jedno
uderzenie serca, lecz i to wystarczyło, by ten obraz utrwalił mu się w
pamięci. Potem siadł na koźle i pognał konie.

Zakonnicy wskakiwali w biegu, gdy wóz przejeżdżał
przez bramę i opuszczał miasto żegnany gradem strzał. Gdy Ewerard
skierował się na wzgórze, za którym mógł skręcić na północ, spojrzał w dół
na lśniące wody morza i galery wojenne płynące wzdłuż murów
Konstantynopola z proporcami łopoczącymi na kasztelach rufowych i
pomalowanymi krzykliwie nadburciami. Naciągnięte onagery i długie drabiny
sterczały złowieszczo z ich pokładów.

To szaleństwo, pomyślał raz jeszcze z bolejącym
sercem, zostawiając za sobą to wspaniałe miasto i wielką katastrofę, która
je czekała.

* * *

Wracali o
wiele wolniej. Nie stracili ani jednego konia, ale nieporęczny wóz i ciężki ładunek
uniemożliwiały rozwinięcie przyzwoitej prędkości. Tym razem omijanie miast
i ludzi było znacznie trudniejszym zadaniem niż wtedy, gdy jechali
wierzchem i mogli w każdej chwili skręcić z bitego traktu. Co gorsza Odo
słabł w oczach, a oni niewiele mogli zrobić, by powstrzymać dalszy upływ
krwi podczas jazdy. Wszakże najgorsze było to, że zostali zauważeni.
Ucieczka z oblężonego miasta nie przebiegła tak gładko, jak wejście do
niego. Spodziewali się pościgu zbrojnych, tym razem z sił oblegających
Konstantynopol.

Przeczucie ich nie myliło — zanim słońce zdążyło
zajść, ujrzeli pogoń.

Ewerard wysłał dwóch ludzi przodem, a dwaj kolejni
mieli pilnować tyłów i informować go o każdym zagrożeniu. Ta ostrożność
opłaciła się już pierwszego wieczora. Straż tylna konwoju dostrzegła w
oddali oddział frankijskich rycerzy nadjeżdżających od zachodu po ich
śladach. Wysłał więc człowieka, by ściągnął awangardę, a potem wszyscy
zjechali z dobrego traktu wiodącego na południowy wschód, którym powinni
się poruszać, przynajmniej zdaniem krzyżowców, i pojechali prosto na
wschód w kierunku gór.

Zaczynało się już lato, lecz mimo że śniegi stopniały,
nadal trudno było przejechać przez te odludzia. Porośnięte trawą wzgórza
dość szybko zostały zastąpione urwistymi skalnymi ścianami. Nieliczne
szlaki, którymi mógł przejechać wóz, były bardzo wąskie i kręte, w wielu
miejscach koła obracały się nieomalże na krawędzi przepastnych wąwozów.
Stan Odona pogarszał się z każdym dniem. A gdy zaczął padać rzęsisty
deszcz, znaleźli się o krok od tragedii. Ewerard nie miał jednak wyjścia,
musiał trzymać się tych wyżyn, które przemierzali w żółwim tempie, jedząc
tylko to, co zdołali zebrać w zaroślach albo upolować. Napełniali bukłaki
deszczówką, zatrzymywali się dopiero, gdy zapadał zmierzch, i sypiali
wyłącznie pod gołym niebem, zawsze czujni, albowiem wiedzieli, że
prześladowcy idą wciąż ich śladem.

Musi nam się udać, powtarzał sobie Ewerard podłamany
nieszczęściami, które spadały jedno po drugim na niego i pozostałych
braci. Nie możemy zawieść. Nie w tak ważnej sprawie.

Łatwiej powiedzieć, niż zrobić.

Po kilku kolejnych dniach ślamazarnej jazdy stan Odona
był już tak zły, że nie widzieli nadziei. Zdołali wyjąć bełt i zatamować
krwotok, ale w ranę wdało się zakażenie, w związku z czym ranny bez
przerwy gorączkował. Ewerard zdawał sobie sprawę, że jeśli chcą go dowieźć
żywego do warowni, powinni się zatrzymać i znaleźć jakąś kryjówkę, w
której mógłby poleżeć spokojnie w suchym miejscu. Ale skoro zwiadowcy
wciąż donosili, że pościg nie odpuszcza, nie miał innego wyjścia, jak
przedzierać się przez tę dzicz, modląc się o cud. I ten w końcu nastąpił.
Szóstego dnia, pod postacią niewielkiej samotni, na którą przypadkiem się
natknęli.

Przeoczyliby ją, gdyby nie para kruków krążących nad
lasem, co zwróciło uwagę któregoś ze zwiadowców. W skalnej ścianie wykuto
kilka ciasnych pomieszczeń i tak je zamaskowano, że nikt, kto o nich nie wiedział, nie znalazłby monastyru
mieszczącego się wysoko na stoku pod nawisem skalnym, który uniemożliwiał
dostanie się doń od góry.

Zakonnicy podjechali tak daleko, jak tylko się dało,
potem zostawili konie i wóz, by dalej wspinać się pieszo. Ewerard był
pełen podziwu dla poświęcenia ludzi, którzy — z tego co widział, całe
wieki temu — zdecydowali się na budowę monastyru w tak zdradzieckim i trudno dostępnym miejscu. Zastanawiał się
także, jakim cudem kompleks ocalał, skoro od dawna panoszyli się tutaj
wścibscy Seldżucy.

Zbliżali się ostrożnie z obnażonymi mieczami w
dłoniach, aczkolwiek prawdopodobieństwo, że ktoś wciąż mieszka w tych
niegościnnych górach, było znikome. Ku swemu zdziwieniu zostali powitani
przez około dziesięciu mnichów, zarówno starców, jak i młodych nowicjuszy,
którzy rozpoznawszy w nich sługi boże, natychmiast zaproponowali posiłek i
schronienie.

Monastyr był maleńki, ale za to doskonale zaopatrzony
jak na miejsce tak znacznie oddalone od ludzkich sadyb. Odo spoczął
wygodnie na suchym sienniku, a gorące jadło i napoje pomogły mu w
odzyskaniu nadwątlonych sił. Ewerard i reszta braci przenieśli na górę
wszystkie skrzynie i umieścili je w niewielkiej, pozbawionej okien
komnacie. W sąsiednim pomieszczeniu znajdowało się imponujące skryptorium,
gdzie zgromadzono niezliczone manuskrypty. Przy kilku pulpitach ślęczeli
mnisi; skoncentrowani całkowicie na wykonywanej pracy pozwalali sobie
tylko na przelotne spojrzenia rzucane w kierunku gości.

Mnisi — bazylianie, co Rycerze Świątyni odkryli bardzo
szybko — byli zdruzgotani wieściami, jakie przywieźli im templariusze. Już
sama myśl, że armia papieża oblega i niszczy miasta zamieszkane przez
chrześcijan, nawet w czas wielkiej schizmy wydawała im się niepojęta.
Odizolowani od świata nie wiedzieli o zajęciu Jerozolimy przez siły
Saladyna ani o porażce trzeciej krucjaty. Ich serca napełniały się
smutkiem, a twarze ciemniały z każdą posłyszaną nowiną.

W trakcie rozmów z nimi Ewerard unikał jak ognia tylko
jednego tematu: co on i jego bracia robili w oblężonym Konstantynopolu.
Wiedział bowiem, że ortodoksyjni mnisi mogliby uznać templariuszy za
popleczników najeźdźcy, który stanął właśnie u wrót ich świętej stolicy.
Był jednak świadom, że prędzej czy później będzie musiał porozmawiać o tym
z igumenem, czyli opatem monastyru, ojcem Filipikusem. I tak też się
stało.

— Co przewozicie w tych skrzyniach?

Ewerard zauważył, że mnisi łypali ciekawie w stronę
przenoszonego ładunku, dlatego nie bardzo wiedział, co ma powiedzieć. Po
chwili wahania odparł:

— Wiem tyle, co i ty. Otrzymałem rozkaz
przewiezienia ich z Konstantynopola do Antiochii.

Opat nie spuścił wzroku, trawiąc wolno te słowa.
Dopiero po dłuższej chwili skinął głową z szacunkiem i wstał z zydelka.

— Czas na nieszpory, a potem na odpoczynek.
Wrócimy do tej rozmowy jutro rano.

Rycerzom zaproponowano kolejne porcje chleba, sera i
kubki ziaren anyżu rozgotowanych w wodzie. Później w monastyrze zapanowała
kompletna cisza, którą przerywało jedynie rytmiczne bębnienie kropel
deszczu o okna. To staccato ukoiło nerwy Ewerarda i rycerz zapadł dość
szybko w głęboki sen. Obudził się dopiero, gdy słońce zaczęło razić go w
oczy. Usiadł wciąż lekko zamroczony, powieki miał ociężałe, a gardło
dziwnie suche. Rozejrzał się. Dwaj bracia, z którymi dzielił
pomieszczenie, zniknęli.

Spróbował wstać, ale nie zdołał. Nogi się pod nim
ugięły. Przy drzwiach zauważył dzban i misę, które wręcz prosiły, by z
nich skorzystać. Za drugim razem stanął z trudem o własnych siłach i
powłócząc stopami, zdołał przejść parę kroków. Podniósł dzban i osuszył
jego zawartość jednym haustem. Od razu poczuł się lepiej. Otarł usta
rękawem, wyprostował się i ruszył w stronę refektarza. Szybko jednak
wyczuł, że coś jest nie tak. Gdzie pozostali?

Z duszą na ramieniu przekradł się, stąpając boso po
zimnych kamieniach, obok ciągu pustych cel, a potem przez refektarz, gdzie
także nie spotkał nikogo. Usłyszał jakieś hałasy dobiegające ze
skryptorium, więc skręcił w tamtym kierunku, czując dziwną słabość we
wszystkich członkach. Zrobił zaledwie kilka kroków, a już zaczynały mu się
trząść kolana. Coś go tknęło, gdy mijał pomieszczenie, w którym złożyli
skrzynie. Zamarł na moment, potem zajrzał do środka. Zdjęło go
przerażenie, kiedy zobaczył, że jego podejrzenia były uzasadnione.

Skrzynie zostały otwarte. Ich zamki wyłamano.

Mnisi wiedzieli, co się w nich kryło.

Dostał zawrotów głowy, tak silnych, że musiał się
oprzeć o ścianę. Długo zbierał siły, by opuścić tę komnatę i przejść do
skryptorium. Widok, który tam zastał, mimo że rozmazany, zmroził mu krew w
żyłach.

Jego bracia leżeli na posadzce dziwnie poskręcani,
nieruchomi, z twarzami zastygłymi i bladymi jak sama śmierć. Nie było
widać krwi ani śladów walki. Martwi zakonnicy wyglądali, jakby życie
wyciekło z nich samo. Za nimi stali mnisi, tworząc upiorny półokrąg z
opatem Filipikusem w samym środku. Spoglądali na Ewerarda spod
naciągniętych na głowy kapturów.

Nagle templariusz wszystko zrozumiał.

— Cóżeście uczynili? — wycharczał, z trudem wymawiając
kolejne słowa. — Coście mi podali?

Chciał rzucić się na igumena, ale opadł bezwładnie na
kolana, zanim zdążył uczynić pierwszy krok. Podparł się obiema rękami,
próbując zebrać myśli. Zdał sobie już sprawę, że mnisi, chcąc się zapoznać
z zawartością skrzyń, uśpili ich poprzedniego wieczora, dodając coś do
strawy, a najpewniej do tego anyżowego napoju. Na domiar złego rano ugasił
pragnienie wodą, która została zatruta. Zrozumiał to, gdy poczuł, jak
wnętrzności zaczynają go palić żywym ogniem. Jął tracić wzrok, nie
kontrolował już drżących palców.

— Cóżeście uczynili? — wysyczał raz jeszcze,
bardzo niewyraźnie. Język opuchł mu tak, że wypełniał już całe, wyschnięte
na wiór usta.

Ojciec Filipikus podszedł do niego. Z zaciętą twarzą
górował nad klęczącym templariuszem.

— Wypełniliśmy wolę Boga — odpowiedział, a potem
uniósł prawą rękę i nakreślił nią w powietrzu znak krzyża.

To był ostatni obraz, jaki ujrzały oczy Ewerarda z
Tyru.

Rozdział 1

STAMBUŁ,
TURCJA, CZASY OBECNE

— Salam, profesorze. Ayah vaght darid keh
ba man sohbat bo konid?

Zaskoczony Behrouz Sharafi zatrzymał się i obrócił na
pięcie. Nieznajomy, który wołał do niego — złowrogo przystojny, elegancki
mężczyzna po trzydziestce, wysoki i szczupły, z zaczesanymi do tyłu,
nażelowanymi włosami i czarnym golfem założonym pod ciemny garnitur —
opierał się o zaparkowany samochód. Widząc niepewność naukowca, pokiwał
gazetą trzymaną w dłoni, aby zwrócić na siebie uwagę. Behrouz poprawił
okulary i przyjrzał mu się dokładniej. Był pewien, że nigdy wcześniej nie
spotkał tego człowieka, ale nie ulegało wątpliwości, że to jego rodak,
Irańczyk, co zdradzał idealny akcent. A tego zupełnie się nie spodziewał.
Nie widział zbyt wielu krajanów, odkąd niemal rok temu przybył do
Stambułu. Zawahał się więc, lecz zachęcony przyjaznym uśmiechem postąpił
kilka kroków w kierunku nieznajomego. Zbliżał się wieczór, na placu przed
uniwersytetem powoli robiło się coraz ciszej i spokojniej.

— Przepraszam, czy my się…

— Nie. Nie mieliśmy jeszcze tej przyjemności —
odrzekł mężczyzna, przyjaznym gestem zapraszając profesora na tylne
siedzenie samochodu.

Behrouz zatrzymał się zdjęty nagłym strachem. Podczas
pobytu w Stambule — aż do tej chwili — czuł się wolnym człowiekiem. W
niepamięć odeszło wieczne oglądanie się przez ramię i zamartwianie, czy
nie powiedział o jedno słowo za dużo, jak miało to miejsce, gdy wykładał
sufizm na uniwersytecie w Teheranie. Tutaj, z dala od politycznych zmagań,
które gnębiły akademików w jego ojczyźnie, czterdziestosiedmioletni
historyk mógł cieszyć się pełnią życia, przebywał bowiem w znacznie
bezpieczniejszym i spokojniejszym państwie, w kraju aspirującym do
członkostwa w Unii Europejskiej. Wszelako ten nieznajomy, zapraszając do
odbycia przejażdżki, w ułamku sekundy odarł go ze złudzeń.

Behrouz rozłożył ręce.

— Pan wybaczy, nie mam pojęcia, kim pan jest, a…

Nieznajomy znowu mu przerwał, przemawiając tym samym
bardzo przyjaznym tonem.

— Profesorze… Przepraszam za niespodziewane
najście, ale muszę z panem porozmawiać. Chodzi o pańską żonę i córkę.
Grozi im poważne niebezpieczeństwo.

Behrouz poczuł, jak rodzi się w nim nie tylko strach,
ale i gniew.

— Moja żona i… Co z nimi? O czym pan mówi?

— Proszę się nie martwić — rzekł mężczyzna, nie
tracąc opanowania. — Wszystko dobrze się skończy. Musimy jednak
porozmawiać.

Profesor rozejrzał się, nie do końca mogąc skupić
myśli. Wokół panował idealny spokój, tylko przebieg tej rozmowy budził
jego lęk. Zrozumiał, że okres normalności w jego życiu należy już do
przeszłości.

Wsiadł do samochodu. Mimo że był to najnowszy model
bmw, i to z najwyższej półki, profesor natychmiast wyczuł drażniący
nozdrza odór zgnilizny. Jednakże nie potrafił go rozpoznać, nawet gdy
nieznajomy zamknął drzwi, a potem usiadł za kierownicą, by włączyć się do
słabego o tej porze ruchu.

— Co się stało? — Behrouz zaczął wyrzucać z
siebie pytania. — Dlaczego powiedział pan, że może grozić im jakieś
niebezpieczeństwo? O co chodzi?

Mężczyzna nie odrywał wzroku od jezdni.

— Szczerze mówiąc, nie tylko im. Chodzi o całą
waszą trójkę. — Ton, jakim wypowiedział te słowa, jeszcze bardziej wzburzył
profesora. — Ta sprawa ma związek z pańską pracą — dodał Irańczyk,
rzucając krótkie spojrzenie w lusterko. — A dokładniej rzecz ujmując, z
odkryciem, którego pan ostatnio dokonał.

— Z moim odkryciem? — Behrouz spróbował poukładać
kłębiące mu się w głowie myśli i wreszcie dotarło do niego, o czym mówi
nieznajomy. — List?

Kierowca skinął głową.

— Usiłował pan zrozumieć jego treść, ale jak na
razie nie odniósł pan wielkiego sukcesu.

Było to raczej stwierdzenie niż pytanie, a zdecydowany
ton nadał mu złowrogi podtekst. Irańczyk nie tylko wiedział o istnieniu
listu, ale też orientował się, że Behrouz napotkał podczas badań pewne
problemy.

— Skąd pan o tym wszystkim wie? — zapytał
profesor, poprawiając nerwowo okulary.

— Moim zadaniem jest gromadzenie wiedzy o
wszystkim, co wyda mi się intrygujące. A pańskie znalezisko zaintrygowało
mnie. I to bardzo. Jest pan bardzo sumienny w swoich badaniach,
profesorze, co oczywiście jest godne pochwały, ja zaś w swoim fachu
niewiele panu ustępuję pod tym względem. Ktoś mógłby nawet powiedzieć, że
podchodzę do swojej pracy z fanatyzmem. Zatem wiem dokładnie, nad czym pan
ostatnio pracował. Gdzie pan bywał. Z kim pan rozmawiał. Wiem nawet, co
mógł pan już wydedukować, a co wciąż panu umyka. Wiem o panu znacznie
więcej. Nawet mało istotne rzeczy, jak choćby to, że panna Debora jest
ulubioną nauczycielką Farnaz. I że żona przygotowała panu gheimeh bademjan na obiad… — zamilkł na moment, ale zaraz dodał: — Co jest
bardzo miłe z jej strony, ponieważ wspomniał pan o tym tylko raz wczoraj
wieczorem. Ale wtedy znajdowała się w bardzo niewygodnej pozycji,
nieprawdaż?

Behrouz poczuł, jak pryska ułuda jego bezpiecznego
życia, zastąpiona przez paniczny strach. Skąd on to… Obserwuje nas,
podsłuchuje? Nawet w sypialni? Potrzebował dłuższej chwili, by się
opanować. Dopiero wtedy zdołał wykrztusić kilka słów.

— Czego pan chce?

— Tego samego co pan, profesorze. Chcę poznać
tajemnicę. Chcę znaleźć skarb, o którym wspomina list.

Behrouz poczuł się tak, jakby śnił na jawie. Z trudem
wypowiedział kolejne zdania.

— Próbowałem rozwikłać tę zagadkę, ale jak pan
słusznie zauważył, napotkałem problemy.

Nieznajomy odwrócił głowę tylko na moment, ale jego
twarde spojrzenie było gorsze od ciosu pięścią.

— Musi się pan bardziej przyłożyć — powiedział i
znowu patrząc na jezdnię przed sobą, dodał: — Musi pan pracować tak, jakby
od rozwiązania tej zagadki zależało pańskie życie. Co w tym przypadku nie
jest zbyt dalekie od prawdy. — Zjechał z głównej ulicy, skręcając w wąską
alejkę pełną przesłoniętych żaluzjami okien wystawowych, i tam się
zatrzymał. Behrouz rozejrzał się lękliwie po okolicy. Nie dostrzegł żywej
duszy, w oknach nad sklepikami nie paliło się światło. Kierowca wyłączył
silnik i odwrócił się do niego. — Chcę, aby pan zrozumiał, że podchodzę do
tej sprawy bardzo poważnie — oznajmił denerwująco łagodnym tonem. — Chcę,
aby pan wiedział, jak bardzo zależy mi na rozwiązaniu tej zagadki. Musi
pan pojąć, że tylko w ten sposób ocali pan życie nie tylko sobie, ale też
żonie i córce. Od tej pory będzie pan pracował wyłącznie nad tą sprawą,
sięgając do każdego możliwego źródła, aż rozwiąże pan tę zagadkę dla mnie.
Od dzisiaj nie waży się pan nawet pomyśleć o czymś innym. — Zamilkł na
moment, by jego słowa wryły się w pamięć rozmówcy. — Jednocześnie pragnę
pana poinformować — podjął — że każdy idiotyczny pomysł typu: „pójdę na
policję, tam na pewno znajdę ochronę” skończy się dla pana, będę boleśnie
szczery, katastrofalnie. Możemy choćby zaraz wmaszerować na dowolny
posterunek, ale jedyną osobą, która poniesie konsekwencje tego czynu, jak
już wspomniałem katastrofalne, będzie pan. Dlatego ostrzegam pana już
teraz, profesorze. Nie cofnę się przed niczym, by zyskać pewność, że
pracuje pan tylko dla mnie. — Wyjął kluczyk ze stacyjki i otworzył swoje
drzwi. — Może to pana przekona. Proszę za mną.

Wysiadł.

Behrouz poszedł w jego ślady, opuszczając wnętrze
samochodu na miękkich nogach. Irańczyk w tym czasie obszedł wóz i stanął
przy bagażniku. Profesor raz jeszcze omiótł wzrokiem okna na piętrze,
czując wzbierającą gdzieś w zakamarkach umysłu potrzebę rzucenia się do
ucieczki i wołania o pomoc, zamiast tego dołączył jednak do swojego
oprawcy, z trudem powłócząc stopami, jakby ktoś spętał mu nogi.

Kierowca nacisnął klawisz na pilocie. Zamek bagażnika
wydał ciche kliknięcie i masywna klapa poszybowała w górę. Profesor nie
chciał zajrzeć do ciemnego wnętrza, ale gdy nieznajomy sięgnął do środka,
nie zdołał się opanować i rzucił okiem. Bagażnik był na szczęście prawie
pusty, leżała w nim tylko niewielka walizka. Mężczyzna przysunął ją
bliżej, a gdy otworzył suwak, Behrouz znów poczuł odór zgnilizny, tak
mocny tym razem, że odruchowo cofnął się o krok. Oprawcy jednak smród
zdawał się nie przeszkadzać. Sięgnął do wnętrza walizki, by wyciągnąć z
niej okrwawioną masę skóry, mięśni i włosów, którą pokazał profesorowi,
nie okazując żadnych oznak niesmaku. Zawartość żołądka natychmiast
podeszła Behrouzowi do gardła, gdy rozpoznał, do kogo należała obcięta
głowa.

To była panna Debora. Ulubiona nauczycielka jego
córki.

A raczej to, co z niej zostało.

Stracił panowanie nad ciałem. Padł na kolana,
wymiotując gwałtownie. Po chwili leżał na ziemi jak długi, z trudem
chwytając powietrze ustami, dławił się, nie mógł oddychać. Zasłonił oczy
dłonią, byle nie widzieć tego koszmaru.

Nieznajomy pochylił się, złapał go za włosy i
przyciągnął do siebie, tak że profesor miał tuż przed twarzą trzymany
przez niego okrwawiony ochłap.

— Odkryj prawdę — nakazał mu. — Znajdź ten skarb. Zrób
wszystko co konieczne, aby go znaleźć. Jeśli ci się nie uda, ty, twoja
żona i córka, a potem rodzice w Teheranie i siostra z rodziną… — W tym
miejscu przerwał, był pewien, że Behrouz dobrze zrozumiał jego przesłanie.

Rozdział 2

WATYKAN,
DWA MIESIĄCE PÓŹNIEJ

Sean Reilly,
przemierzając szybkim krokiem dziedziniec kościoła
San Damaso, spojrzał ze znużeniem na tłumy turystów zwiedzających Stolicę
Piotrową. Na ich widok w jego głowie zrodziła się myśl: czy ja
kiedykolwiek będę mógł przybyć tutaj w tak prozaicznym celu?

Cel jego wizyty na pewno nie był prozaiczny.

Nie przybył w to miejsce, by podziwiać cuda
architektury czy też zgromadzone w nich arcydzieła. Nie chodziło także o
duchowe przeżycia.

Przyjechał, ponieważ chciał uratować życie Tessie
Chaykin, i jeśli miał teraz oczy równie szeroko otwarte jak pozostali
zwiedzający, to tylko dlatego, że bronił się przed skutkami jet lagu po
długim locie i usiłował zachować czysty umysł, by ogarnąć problem, którym
obarczono go niespełna dobę temu.

Reilly nie ufał człowiekowi, który szedł teraz obok
niego — Behrouzowi Sharafiemu — ale nie pozostawiono mu innego wyjścia.
Mógł więc jedynie dokonać kolejnego już podsumowania posiadanej wiedzy, od
alarmistycznego w tonie telefonu od Tessy po nie mniej wstrząsającą
relację z ust irańskiego uczonego, której wysłuchał w taksówce wiozącej go
z lotniska Fiumicino. Musiał mieć całkowitą pewność, że nie przeoczył
żadnego szczegółu — chociaż prawdę mówiąc, nie było ich aż tak wiele.
Pewien palant chciał zmusić Sharafiego do szukania czegoś dla niego.
Odciął nawet głowę jakiejś biednej kobiecinie, by pokazać, że podchodzi do
sprawy niezwykle serio. Potem ten sam psychol uwięził Tessę, aby wciągnąć
do rozgrywki także jego. Reilly nie cierpiał, gdy stawiano go w podobnych
sytuacjach, mimo że jako agent specjalny FBI, kierujący nowojorskim
Wydziałem Terroryzmu Wewnętrznego, miał odpowiednie doświadczenie i
przeszkolenie potrzebne do zażegnywania tego rodzaju kryzysów. Sęk w tym,
że w prowadzonych przez niego operacjach zazwyczaj nie chodziło o nikogo bliskiego.

Przed budynkiem ozdobionym szeroką kolumnadą czekał na
nich młody kapłan w czarnej sutannie, pocący się obficie w ten upalny
letni dzień. Gdy już przemierzali chłodne kamienne korytarze i pięli się
po marmurowych schodach, Reilly nie potrafił odegnać od siebie niezbyt
przyjemnych wspomnień z ostatniej wizyty w tym miejscu przed trzema laty.
Do dzisiaj dźwięczały mu w uszach słowa wypowiedziane podczas rozmowy,
która odbyła się w tym budynku. Wspomnienia napłynęły jeszcze szerszym
strumieniem, kiedy prowadzący ich ksiądz pchnął ogromne rzeźbione w
dębinie odrzwia, by wpuścić obu gości do komnat swojego przełożonego,
kardynała Maura Brugnonego, watykańskiego odpowiednika sekretarza stanu.
Barczysty hierarcha, pasujący wyglądem raczej do kalabryjskiej wioski niż
do tego wnętrza, był łącznikiem Reilly’ego w Watykanie i jak się mogło
zdawać, powodem uprowadzenia Tessy.

Kardynał — mimo szóstego krzyżyka na karku wciąż tak
żwawy i krzepki, jak zapamiętał go Sean z poprzedniej
wizyty w tym gabinecie — wyszedł im naprzeciw z szeroko rozpostartymi
rękoma.

— Z wielką niecierpliwością wypatrywałem wieści
od pana, agencie Reilly — oświadczył, robiąc skwaszoną minę. — Aczkolwiek
muszę przyznać, że miałem nadzieję, iż będą znacznie weselsze.

Sean postawił na podłodze pośpiesznie spakowaną torbę
i uścisnął dłoń hierarchy.

— Ja także, eminencjo. Dziękuję za znalezienie
dla mnie czasu tak szybko.

Reilly przedstawił irańskiego profesora, a kardynał
dokonał prezentacji obu mężczyzn, którzy mu towarzyszyli: monsiniora
Francesca Bescondiego, prefekta Tajnych Archiwów Watykanu — szczupłego
mężczyznę o mocno przerzedzonych włosach i krótko przystrzyżonej bródce —
oraz Gianniego Delpiera, inspektora generalnego Corpo della Gendarmeria,
czyli tutejszej policji. Ten ostatni był wyższy, lepiej zbudowany, miał
gęste włosy i ostre rysy kwadratowej twarzy. Reilly starał się nie
okazywać niezadowolenia, które poczuł, widząc tu przełożonego watykańskich
stróżów prawa. Uścisnął dłoń policjanta, obdarzając go kordialnym
uśmiechem, gdyż doszedł do wniosku, że powinien był się tego spodziewać,
zważywszy na nadzwyczajny tryb, w jakim poprosił o to spotkanie, i…
organizację, dla której pracował.

— Co możemy dla pana zrobić, agencie Reilly? —
zapytał kardynał, wskazując gościom wyściełane pluszem głębokie fotele z
podłokietnikami. — Twierdził pan, że dowiemy się wszystkiego, jak tylko
przybędzie pan na miejsce.

Sean nie miał wiele czasu na obmyślenie strategii
spotkania, wiedział jednak, że nie może przekazać im całej dostępnej mu
wiedzy. Gdyby ją posiedli, mogliby odmówić jego prośbie.

— Zanim przejdę do sedna, chciałbym zaznaczyć, że
nie przyleciałem tutaj służbowo. FBI nie przysłało mnie do was. Chodzi o
sprawę osobistą. Chciałbym, aby to było jasne od samego początku. — Po
telefonie od Tessy poprosił o kilka dni urlopu. Nikt z Federal Plaza, ani
jego partner Aparo, ani Jansson, ich szef, nie wiedział, że wybiera się do
Rzymu. Co prawdopodobnie nie było najmądrzejszym posunięciem z jego
strony, ale tak właśnie zaplanował rozegranie tej sprawy.

Brugnone nie wyraził żadnych obiekcji.

— Co możemy dla pana zrobić, panie Reilly? —
powtórzył z naciskiem.

Sean skinął głową z wdzięcznością.

— Znalazłem się w bardzo niezręcznym położeniu —
wyjaśnił swoim gospodarzom. — Potrzebuję waszej pomocy. Bez niej nie
poradzę sobie z tą sprawą. Muszę was jednak prosić także o wyrozumiałość,
gdyż nie będę w stanie powiedzieć nic więcej ponad to, co usłyszycie
dzisiaj. A krótko mówiąc, chodzi o uratowanie ludzkiego życia.

Brugnone wymienił zatroskane spojrzenia ze swoimi
watykańskimi przyjaciółmi.

— Proszę nam zatem powiedzieć tyle, ile trzeba.

— Profesor Sharafi, z którym do was przyszedłem,
potrzebuje paru informacji. Czegoś, co jak sądzi, można znaleźć wyłącznie
w waszych archiwach.

Irańczyk poprawił okulary i skinął głową. Kardynał
wpatrywał się tymczasem w Seana wyraźnie zaniepokojony jego słowami.

— Jakiego rodzaju są te informacje?

Reilly pochylił się mocniej.

— Musimy sprawdzić pewne dokumenty w archiwum
Kongregacji Nauki Wiary.

Gospodarze poruszyli się na fotelach. Prośba
Reilly’ego z każdą chwilą wydawała im się bardziej kłopotliwa. Wbrew
obiegowym opiniom w Tajnych Archiwach Watykanu nie znajdowało się nic, co
można by określić mianem „tajny” — nazwano je tak, ponieważ były częścią
prywatnego sekretariatu papieża, czyli miejscem, w którym przechowywano
jego osobiste dokumenty. Ale jak się właśnie okazało, agent FBI chciał
uzyskać dostęp do zasobów Archivio Congregatio pro Doctrina Fidei, czyli
Świętej Inkwizycji, co było całkiem inną sprawą. Tutaj bowiem
przechowywano najbardziej „czułe” kościelne dokumenty, łącznie ze
sprawozdaniami z procesów wytaczanych heretykom i zakazanymi księgami.
Dostęp do tych półek mieli tylko nieliczni, aby treści w nich
przechowywane — rzadko dotyczące jasnych stron papiestwa — nigdy nie
trafiły w niepowołane ręce.

— O jaki dokument chodzi? — zapytał kardynał.

— Fondo
Scandella — odparł Reilly beznamiętnym tonem.

Gospodarze zdumieli się, ale zaraz zobaczył na ich
twarzach rozluźnienie. Domenico Scandella był mało znaczącym
młynarzem z szesnastego wieku, który miał nieprawomyślne poglądy. Jego
wyobrażenia na temat powstania wszechświata zostały uznane za herezję, a
on sam spłonął na stosie. Prośba o udostępnienie zapisków dotyczących jego
procesu agentowi FBI i irańskiemu naukowcowi nie mogła wyrządzić nikomu
krzywdy.

Kardynał przyglądał się Seanowi z zakłopotaną miną.

— Czy to już wszystko?

Reilly potaknął.

Brugnone spojrzał na obu watykańskich oficjeli. Ci
tylko wzruszyli ramionami, nie mając żadnych zastrzeżeń.

Zatem wszystko poszło po myśli Seana.

Teraz miał przed sobą najgorszą część zadania.

* * *

Bescondi i Delpiero
zaprowadzili Reilly’ego i jego irańskiego
towarzysza na drugą stronę dziedzińca do wejścia Biblioteki Apostolskiej,
w której przechowywano najlepiej strzeżone archiwa.

— Muszę przyznać — wyznał prefekt, nerwowo
chichocząc — że obawiałem się, iż poprosicie o dostęp do czegoś o wiele
tajniejszego.

— Na przykład do czego? — zapytał Sean, nie
wychodząc z roli.

Bescondi zachmurzył się, szukając najmniej
kompromitującej odpowiedzi.

— Może proroctw Łucji Dos Santos. Słyszał pan o
niej? A o przepowiedniach fatimskich?

— Skoro już o nich mowa… — zawiesił głos Reilly,
po czym uśmiechnął się czarująco.

Kapłan znów zachichotał, oddychając z ulgą.

— Kardynał Brugnone zapewnił mnie, że można panu
ufać. Sam nie wiem, skąd te moje obawy… — Gdy stanęli przy wejściu do
budynku, Sean poczuł wyrzuty sumienia. Tutaj pożegnali się z inspektorem
Delpiero, który uznał, że nie będzie już im potrzebny.

— Proszę mi dać znać, gdyby pan czegoś
potrzebował — powiedział na odchodnym.

Reilly podziękował i poczekał, aż policjant się
oddali.

Trzy sale biblioteki, olśniewające przepychem
kunsztownych boazerii i niesamowicie kolorowych fresków ilustrujących wota
składane Stolicy Apostolskiej przez najpotężniejszych europejskich
suwerenów, świeciły pustkami. Naukowcy, kapłani z najróżniejszych krajów
i inni zainteresowani, uznani za godnych dopuszczenia do sekretów,
przemierzali marmurowe posadzki w drodze z lub do czytelni, gdzie można
było w spokoju studiować wybrane dokumenty. Bescondi zaprowadził obu gości
do spiralnych schodów, wiodących do podziemi. Na dole było o wiele
chłodniej, klimatyzatory pracowały tutaj całą dobę, by nie dopuścić
letnich upałów na niższe kondygnacje. Minęli kilku młodszych archiwistów,
kłaniających się prefektowi niezbyt głęboko, ale za to z ogromnym
szacunkiem, i skierowali się do przestronnego sekretariatu, gdzie
rezydował poważnie wyglądający szwajcarski gwardzista w granatowym
mundurze i czarnym berecie, zasiadający za szerokim kontuarem przed ścianą
monitorów. Wpisał ich do księgi gości, a potem wcisnął kombinację pięciu
cyfr na klawiaturze przy wewnętrznych hermetycznych drzwiach, zamykając je
za ich plecami, gdy tylko weszli do najtajniejszej części archiwum.

— Wszystkie fondi zostały
ułożone alfabetycznie — poinformował ich Bescondi, wskazując na niewielkie
tabliczki rozmieszczone na krawędziach półek, i zaraz ruszył dalej. —
Proszę, Scandella powinien znajdować się gdzieś tutaj.

Reilly i Irańczyk udali się za nim w głąb nisko
sklepionej krypty. Do ich uszu, prócz rytmicznego stukania obcasów o
podłogę, dochodził wyłącznie cichy szum pracujących na najwyższych
obrotach napowietrzaczy, których zadaniem było dbanie o odpowiednią ilość
tlenu i filtrowanie szkodliwych bakterii. Długie półki wypełniały stosy
zwojów i oprawionych w skóry kodeksów, ale gdzieniegdzie widać było także
całkiem współczesne księgi, a nawet segregatory. Najstarsze rękopisy
pokrywała gruba warstwa kurzu, w niektórych przypadkach nikt nie dotykał
ich od wielu dekad, jeśli nie stuleci.

— Tutaj. — Gospodarz wskazał im karton stojący na
dolnej półce.

Reilly spojrzał w kierunku drzwi prowadzących do
sekretariatu. Pozostawały zamknięte. Skinął głową kapłanowi, jakby chciał
mu podziękować, i powiedział:

— Szczerze mówiąc, chcielibyśmy się zapoznać z
treścią innego dokumentu.

Zaskoczony Bescondi zmrużył oczy.

— Innego dokumentu? Nie rozumiem.

— Ksiądz prałat raczy wybaczyć, ale… nie mogłem
zaryzykować odmowy kardynała, a bez jego zgody nigdy byśmy się tu nie
dostali. Rzecz w tym, że musimy zdobyć informacje, po które przyszliśmy.

— A… ale — wyjąkał archiwista — nie wspomniał pan
o tym wcześniej. Jego eminencja musi zatwierdzić dostęp do każdego…

— Księże prałacie, proszę — przerwał mu Reilly. —
Musimy go zobaczyć.

Bescondi głośno przełknął ślinę.

— O który dokument chodzi?

— Fondo
Templari.

Archiwista wytrzeszczył oczy, a potem cofnął się
raptownie w głąb przejścia, w którym stali. Uniósł ręce w geście odmowy,
mówiąc:

— Wybaczcie, ale to niemożliwe. Nie bez zgody
jego eminencji…

— Księże prałacie!

— Nie, to niemożliwe. Nie mogę wam na to
pozwolić, dopóki nie omówię sprawy z…

Cofnął się jeszcze o krok, a potem skręcił w stronę
wyjścia.

Reilly musiał działać.

Zablokował przejście, zasłaniając je wyciągniętą ręką.

— Proszę o wybaczenie, księże prałacie.

Druga dłoń powędrowała w tym samym czasie do
wewnętrznej kieszeni marynarki, skąd wyjął pojemniczek z odświeżaczem do
ust i prysnął jego zawartością prosto w twarz zaskoczonego archiwisty. Ten
spoglądał na agenta przerażonym wzrokiem, podczas gdy niewyraźna mgiełka
wirowała wokół jego głowy. Potem zakaszlał dwa razy i nogi ugięły się pod
nim. Reilly zdołał go złapać i ułożyć ostrożnie na posadzce.

Bezwonna i bezbarwna ciecz, którą rozpylił, nie
służyła do odświeżania oddechu. Aby staruszek nie umarł na skutek jej
działania, Sean musiał zrobić coś jeszcze, i to szybko.

Sięgnął do innej kieszeni i wyjął z niej miniaturową
strzykawkę. Odsłonił igłę, a potem wprowadził ją delikatnie w żyłę na
przedramieniu Bescondiego. Sprawdził jego puls, odczekał jeszcze moment,
by upewnić się, że antidotum zadziała. Bez niego fentanyl, szybko
działający opioid — niezbyt szeroko znany środek obezwładniający wchodzący
w skład bogatego arsenału FBI — mógł wprawić starego księdza w stan
śpiączki albo nawet zabić, jak kilka lat temu ponad setkę nieszczęsnych
widzów moskiewskiego teatru na Dubrowce. Szybko podany zastrzyk naloxonu
zapobiegał takim komplikacjom, umożliwiając ofierze oddychanie.

Reilly pozostał przy archiwiście wystarczająco długo,
by zyskać pewność, że antidotum działa, i uspokoić sumienie po akcie
przemocy wobec pomocnej osoby. Niestety musiał myśleć przede wszystkim o
Tessie, odkąd Sharafi ze szczegółami mu opowiedział, jaki los spotkał
niewinną nauczycielkę. Poczuwszy, że oddech archiwisty stabilizuje się,
skinął głową.

— W porządku.

Irańczyk wskazał na sąsiednią półkę.

— Spojrzał w tę stronę, gdy wymieniłeś nazwę
dokumentu. To by pasowało, jako że T jest kolejną literą alfabetu.

— Powinien się obudzić za jakieś dwadzieścia
minut, może nieco wcześniej — poinformował go Sean, ruszając wzdłuż
regałów. — Nie traćmy czasu.

Rozdział 3

Tessa Chaykin czuła
potworne kłucie w płucach. Oczy ją
piekły. I doskwierał jej ból pleców. Szczerze mówiąc, była obolała od stóp
do głów.

Jak długo będą mnie traktowali w ten sposób?

Straciła poczucie czasu i wszystkiego innego przy
okazji. Wiedziała tylko, że ktoś zakleił jej szczelnie oczy. Zakneblował.
Spętał dłonie za plecami. Nogi też, w kolanach i w kostkach. Zrobił z niej
dwudziestopierwszowieczną mumię ze srebrnej taśmy izolacyjnej i czegoś
jeszcze. Jej ciało otaczał miękki, elastyczny kokon. Chyba śpiwór.
Pomacała powierzchnię pod palcami. Tak, to był śpiwór! To by tłumaczyło,
dlaczego się tak potwornie spociła.

Niestety, nic więcej nie potrafiła powiedzieć o swojej
sytuacji.

Nie miała pojęcia, gdzie się znajduje. Choć może nie
do końca była to prawda. Wsadzili ją w jakieś bardzo ciasne miejsce. I
mocno rozgrzane. Przypuszczała, że to paka furgonetki albo bagażnik
samochodu osobowego. Nie mogła być stuprocentowo pewna, ale mimo taśmy
zasłaniającej także uszy od czasu do czasu słyszała stłumione odgłosy
dochodzące z zewnątrz. Przypominały zgiełk zatłoczonej ulicy. Przeraźliwie
hałasujące samochody, motocykle, skutery… Coś jednak nie pasowało jej do
tego obrazu. Coś było nie tak, lecz Tessa nie potrafiła określić co.

Próbowała się skoncentrować, ignorując ociężałość
myśli, i przebić zasłonę mgły spowijającą jej pamięć. Oczyma wyobraźni
zobaczyła przewijające się pojedyncze obrazy. Przypomniała sobie moment
porwania. Była w Jordanii, wracali właśnie do pobliskiego miasta z
wykopalisk w ruinach Petry całą trójką: ona, jej kolega Jed Simmons i ten
irański historyk, który ich tam odnalazł. Jak on się nazywał? Sharafi.
Behrouz Sharafi. Przypomniała sobie, że przetrzymywano ją w jakiejś
graciarni bez okien. Później porywacz kazał jej zadzwonić do Nowego Jorku,
do Reilly’ego. I odurzył ją czymś, chyba dostała jakiś zastrzyk, bo nadal
czuła pieczenie na przedramieniu. To było ostatnie z jej wspomnień. Ale
kiedy to wszystko się wydarzyło? Nie miała pojęcia. Kilka godzin temu?
Dobę? Kilka dni? Naprawdę tego nie wiedziała.

Czuła się paskudnie. Tutaj było za ciasno, za gorąco i
za ciemno. W dodatku cuchnęło, jak to w samochodowym bagażniku. Ale nie
tak, jak w starych gratach, które przesiąkły mnóstwem zapachów. Jeśli to
był samochód, a nie miała takiej pewności, musiał być stosunkowo nowy, co
nie zmieniało faktu, że śmierdziało w nim okropnie.

Im więcej myślała o swoim kłopotliwym położeniu, tym
bardziej traciła bojowego ducha. Skoro trzymano ją w bagażniku samochodu,
a do jej uszu dobiegały odgłosy ruchu, być może znajdowała się tuż przy
ruchliwej ulicy. Nagle poczuła paniczny strach.

A jeśli porzucili mnie tutaj, żebym zginęła z
wycieńczenia? Co będzie, jeśli nikt nie znajdzie mnie w porę?

Usłyszała przyśpieszone tętno. Taśma zakrywająca uszy
działała jak wzmacniacz dźwięków. W głowie kłębiły się jej setki myśli,
poganiane dodatkowo tym szalonym rytmem. Zastanawiała się gorączkowo, ile
powietrza jej jeszcze zostało, jak długo może przeżyć bez jedzenia i
picia, zakładając, że wcześniej nie udusi się z braku tlenu albo przez tę
taśmę. Wyobrażała sobie śmierć w męczarniach, powolne konanie z głodu,
pragnienia i przegrzania w tym ciasnym pudle, w którym czuła się żywcem
pogrzebana.

Strach rozbudził ją lepiej od wiadra lodowatej wody.
Spróbowała się odwrócić, zmienić pozycję, znaleźć jakiś punkt oparcia, by
kopnąć w klapę bagażnika, czy co to tam było, ale nawet nie drgnęła. Coś
ją trzymało. Została przypięta, przybita bądź przyklejona. Czuła ucisk
kilku pasów na ramionach i nogach.

W ogóle nie mogła się ruszyć.

Przestała walczyć z więzami i zamarła, słysząc w
uszach spotęgowany własny ciężki oddech. Łzy napłynęły jej do oczu, gdy
uzmysłowiła sobie, jak blisko jest śmierci. Przez kurtynę rozpaczy
przedarła się jednak wizja kiwającej na nią uśmiechniętej trzynastoletniej
córki. Tessa przypomniała sobie wspólną z Kim wizytę na ranczu w Arizonie,
gdy gościły u jej starszej siostry, Hazel. Po chwili ujrzała pod powiekami
inną twarz — tym razem swojej matki, Eileen. Ona także była tam razem z
nimi… Mimo to Tessa pogrążyła się w czarnej rozpaczy, przeklinając siebie
za to, że przed kilkoma tygodniami opuściła Nowy Jork, by udać się na
jordańską pustynię w poszukiwaniu materiałów do nowej książki. Letnie
wykopaliska z Simmonsem, które załatwił jej dawny przyjaciel Clive
Edmondson, jeden z najlepszych ekspertów od templariuszy, wydawały się
idealnym pomysłem na spędzenie wakacji. Wyjazd dawał możliwość częstszych
kontaktów z Clive’em, dzięki czemu zyskiwała okazję do poszerzania wiedzy
o Rycerzach Świątyni — jej nowym kierunku badań. Co równie ważne, a może
nawet ważniejsze, zyskiwała też czas potrzebny na przemyślenie bardziej
osobistych problemów.

No i proszę.

Z najgłębszych zakamarków podświadomości wyłoniła się
kolejna twarz: Reilly. Poczuła się winna, gdy tylko pomyślała, w co też
wpakowała go tamtym telefonem. Nie mogła się nie zastanawiać, czy mimo
wszystko jest cały i czy zdoła ją kiedykolwiek odnaleźć. Był jej jedyną
nadzieją. Chciała wierzyć, że ją ocali. Ale ognik zgasł tak szybko, jak
się pojawił. Wiedziała, że się oszukuje. Znajdowała się przecież na innym
kontynencie. Nawet gdyby Reilly próbował — a była pewna, że nie odpuści —
tutaj niewiele jej pomoże. Będzie obcym w obcym kraju. Niczego nie
zdziała.

Nie wierzę, że przyjdzie mi zginąć w takich warunkach…

Znowu usłyszała ten dźwięk, zduszony jak wszystkie
inne, ale denerwujący, jakby był kolejnym elementem jej tortur. Nabrała
pewności, że go rozpoznaje. To syrena radiowozu albo ambulansu. Dźwięk
narastał, przywracając jej nadzieję, a potem znowu zaczął cichnąć. Ale to
nie jego nieobecność tak ją zaniepokoiła. Każdy kraj stosuje nieco inne
sygnały w swoich pojazdach ratunkowych. I to właśnie nie pasowało Tessie.
Wytężyła pamięć, by przypomnieć sobie syreny radiowozów albo karetek
pogotowia, które słyszała podczas pobytu w Jordanii. Ta brzmiała jednak
inaczej, zupełnie inaczej. Tessa ją znała, ale na pewno nie z Jordanii.

Znowu poczuła dreszcz przerażenia.

Gdzie ja u licha jestem?

Rozdział 4

ARCHIWA
ŚWIĘTEJ INKWIZYCJI, WATYKAN

— Ile czasu jeszcze mamy? —
zapytał irański historyk, rzucając na piętrzącą się u jego stóp
stertę kolejny opasły, oprawiony w skórę kodeks.

Reilly spojrzał na zegarek i skrzywił się.

— To nie nauki ścisłe. Może się obudzić w każdej
chwili. — Jego rozmówca pokiwał nerwowo głową, na wysokim czole perliły mu
się krople potu. — Została nam już tylko jedna półka. — Poprawił okulary,
sięgnął po następny stosik dokumentów i pośpiesznie rozwiązał rzemień,
którym je obwiązano.

— Musi być gdzieś tutaj, prawda? — Reilly znów
wyciągnął szyję, by obrzucić wzrokiem leżącego opodal księdza i widoczne
za nim drzwi. Na razie, nie licząc głośnego szumu klimatyzacji, w archiwum
panowała niezmącona cisza.

— Tak twierdził Simmons. Był tego pewien. To musi
być gdzieś tutaj. — Odstawił kolejną kupkę tomów i sięgnął po kolejną.

Akta templariuszy zajmowały trzy całe regały stojące
na samym końcu pomieszczenia archiwum. Było ich znacznie więcej niż
zapisków na jakikolwiek inny temat. Co akurat nie powinno nikogo dziwić.
Sprawę tego zakonu można określić mianem największego skandalu religijnego
tamtych czasów. Jej zbadaniem zajmowało się wiele papieskich komisji oraz
niezliczona armia inkwizytorów. Zaczęli pracę tuż po wydaniu nakazów
zatrzymań, czyli jesienią 1307 roku, a skończyli po ostatecznym
rozwiązaniu zakonu w 1312 roku i spaleniu wielkiego mistrza dwa lata
później. I chociaż właściwe archiwa templariuszy przepadły — po raz
ostatni widziano je na Cyprze, gdzie zostały przewiezione po upadku Akki w
1291 roku — Watykan podczas prowadzonych śledztw zebrał tak ogromną liczbę
dokumentów, że zdołał odtworzyć całkiem sporą ich część. Składały się na
nią raporty wędrownych inkwizytorów, zapisy prowadzonych przesłuchań,
zeznania świadków, protokoły papieskich rozważań, spisy więźniów i
dokumentów skonfiskowanych w ich europejskich majątkach. Wszystko to
trafiło w jedno miejsce, stanowiąc wyczerpujący materiał dowodowy w
sprawie niesławnego końca zakonu braci rycerzy. I jak widać, nadal kryło w
swoich zasobach wiele tajemnic.

Jakby na potwierdzenie tej myśli irański historyk
odwrócił się, promieniejąc radością.

— Jest!

Reilly podszedł, by przyjrzeć się znalezisku. Profesor
tulił do piersi grube tomiszcze w skórzanej okładce. Było ciężkie i
nieporęczne, miało rozmiary solidnego albumu na zdjęcia. Na okładce dało
się zauważyć wiele otarć i załamań, z jej rogów wystawało drewno, na
którym rozciągnięto kiedyś skórę. Otworzył tom, odsłaniając pierwszą
stronę. Była niemal pusta, w prawym dolnym rogu widać było
brązowo-fioletowy liszaj — ślad po dawnym ataku bakterii — a na samym
środku tytuł:
Registrum Pauperes Commilitones Christi Templique Salomonis.

Rejestr templariuszy.

— Tego szukaliśmy — cieszył się profesor,
przerzucając ostrożnie kolejne kartki. Większość tomu zajmował lity tekst
spisany równo wykaligrafowanymi literami. Na kilku stronach widniały
odręcznie wyrysowane mapki, na innych zaś listy nazwisk, miejsc, dat i
innych informacji, których Reilly nie potrafił odczytać.

— Jesteś pewien? — zapytał. — Nie będziemy mieli
drugiej szansy.

— Simmons nigdy nie widział tego dokumentu, ale
sądząc z opisu, jaki mi przekazał, uważam, że to musi być ta księga.

Sean omiótł wzrokiem tomy leżące jeszcze na półce,
wiedząc, że musi się zdać na osąd Sharafiego. Cenne sekundy umykały w
zastraszającym tempie.

— Dobrze. Wynosimy się stąd.

W tym samym momencie usłyszał cichy jęk niosący się
pod niskim sklepieniem. Zamarł. Stary archiwista zaczynał odzyskiwać
przytomność. Unikając wejścia w pole widzenia kamer, które namierzył, gdy
szli tutaj, pobiegł wąskim przejściem i dotarł do wstającego już z podłogi
prefekta. Bescondi oparł się o regał i ocierał dłońmi twarz. Reilly
pochylił się nad nim. Archiwista patrzył na niego szeroko otwartymi
oczami, nie kryjąc zdziwienia.

— Co… co się stało?

— Sam nie wiem. — Sean poklepał go uspokajająco
po ramieniu. — Chyba stracił ksiądz prałat przytomność. Właśnie chcieliśmy
biec po pomoc. — Nie podobało mu się, że znowu musi skłamać.

Bescondi wyglądał na zagubionego, widać było, że z
trudem ogarnia sytuację. Reilly wiedział, że staruszek niewiele pamięta.
Przynajmniej na razie. Ale pamięć wróci. I to szybko.

— Proszę się nie ruszać — polecił. — Sprowadzimy
pomoc.

Archiwista pokiwał głową.

Sean skinął na Sharafiego, kierując dyskretnie wzrok
na księgę, którą trzymał w dłoniach. Irańczyk zrozumiał aluzję. Wsunął tom
pod ramię, by archiwista, którego właśnie mijał, nie mógł nic zauważyć.
Szybko dotarli do śluzy. Rozsuwające się z sykiem drzwi zdawały się z nich
szydzić, gdy otwierały się jak zwykle kolejno — ale w końcu droga była
wolna i Reilly oraz profesor znowu znaleźli się w sekretariacie. Strażnik
zdążył się już zerwać na równe nogi, stał teraz czujny i nasrożony,
zaalarmowały go ich nerwowe ruchy i nieobecność archiwisty.

— Monsinior Bescondi… coś mu się stało. Chyba
zemdlał… — bełkotał Sean, wskazując na śluzę, a jednocześnie zasłaniając
Irańczyka przed wzrokiem gwardzisty. — Potrzebuje lekarza.

Strażnik sięgnął po krótkofalówkę, jednocześnie
zatrzymując drugą dłonią Reilly’ego i jego towarzysza.

— Chwileczkę.

Sean nie zamierzał się zastosować do tego nakazu.

— Nie rozumie pan? On potrzebuje lekarza! I to
zaraz! — Wskazał palcem na śluzę, próbując dać gwardziście do zrozumienia,
gdzie ma się udać. Szwajcar zawahał się. Wiedział, że nie powinien
zostawiać tych dwóch mężczyzn bez nadzoru, ale musiał też sprawdzić, co
stało się z archiwistą. Tymczasem…

* * *

…dochodzącemu do
siebie w archiwum prefektowi zaczynało coś świtać, spojrzał więc uważniej najpierw w
prawo, potem w lewo i dostrzegł stosy kodeksów zaściełających podłogę.

Znaczenie tego faktu przebiło się przez mgłę
zamroczenia z siłą rażenia defibrylatora.

Wciąż otumaniony, jęcząc ze zgrozy, wyprostował się i
natychmiast ruszył, słaniając się na nogach, w kierunku śluzy. Dotarł do
niej w chwili, gdy Reilly i jego irański przyjaciel toczyli zażartą
dyskusję z gwardzistą. Oszołomiony archiwista uderzył dłonią w klawisz
otwierający przejście, a potem zaczął łomotać pięściami w wewnętrzne
drzwi. Czekał na ich otwarcie, wołając o pomoc, ale słowa nie były w
stanie przebić się przez grubą warstwę hartowanego szkła, za to odbijały się stukrotnym echem od sklepienia i…

* * *

…mimo że żaden dźwięk
nie docierał do sekretariatu, dramatyczne
zachowanie prefekta zwróciło w końcu uwagę gwardzisty.

Szwajcar zareagował z niezwykłą szybkością. Pochylając
się groźnie, jedną ręką sięgnął po pistolet, a palcami drugiej próbował
włączyć mikrofon, by wezwać pomoc. Reilly musiał go powstrzymać, jeśli
wraz z Sharafim miał opuścić to miejsce. Chociaż gwardzista przeszedł
specjalistyczne szkolenie w Szwajcarii, jak zresztą wszyscy jego koledzy z
tej niewielkiej, lecz elitarnej armii, okazał się o ułamek sekundy
wolniejszy od Seana, który już rzucił się do przodu, lewą ręką
uniemożliwiając wyjęcie broni, a prawą wytrącając z dłoni przeciwnika małą
krótkofalówkę. Strażnik natychmiast wyprowadził cios pustą już ręką,
mierząc w ciemię Reilly’ego. Agent uniknął trafienia, odchylając się mocno
do tyłu, i skontrował, uderzając w splot słoneczny, by pozbawić gwardzistę
tchu. Dzięki temu osłabił przeciwnika na tyle, że zdołał mu wyrwać
pistolet, po czym naparł na niego ramieniem. Szwajcar poleciał do tyłu i
padł plecami na masywny kontuar. Reilly odprowadził wzrokiem pistolet,
który sunąc po gładkiej powierzchni podłogi, poleciał daleko od
oszołomionego zderzeniem z meblem strażnika. Obrócił się i chwycił
Sharafiego.

— Wiejemy! — wrzasnął, ciągnąc go za sobą w kierunku
schodów.

Rozdział 5

Wydostali się na parter, gdzie nie niepokojeni przez
nikogo przebiegli pędem przez kolejne wytworne
sale. Reilly zdawał sobie sprawę, że ten spokój nie potrwa długo. I
rzeczywiście, kilka sekund później z oddali dobiegły ostre dźwięki
gwizdków i tupot wielu nóg — gwardzista z podziemi zdążył się otrząsnąć i
jak widać, nie był już sam. Przed sobą natomiast dostrzegli czterech
karabinierów zbliżających się z pistoletami w dłoni.

Musimy zmienić plan, pomyślał Reilly, zatrzymując się,
a potem skręcając w lewo. Rzucił przy tym spojrzenie przez ramię, by
upewnić się, że Sharafi nadal podąża za nim. Archiwista zbyt szybko się
ocknął. Sean zakładał, że może dojść do takiej sytuacji. Celowo podał
Bescondiemu najsłabszą z możliwych dawek. Nie chciał, żeby stary kapłan
zmarł albo zapadł w śpiączkę. I dlatego teraz musiał znaleźć inne wyjście
ze Świętego Miasta. Nie mogli uciec tą samą drogą, którą się tu dostali, z
kierowcą czekającym na nich przed Pałacem Apostolskim — zresztą gdyby
nawet im się to udało, ucieczka zatłoczonymi uliczkami, z całą policją
Watykanu na karku, nie wydawała się najsensowniejszym rozwiązaniem.

— Tędy! — wrzasnął na profesora, gdy wpadli do
kolejnej przepysznie urządzonej sali, aby trafić następnie do dobudowanego
współcześnie skrzydła muzeum Chiaramonti. W tych równie obszernych
pomieszczeniach znajdowało się wielu zwiedzających, których musieli omijać
niczym slalomiści bramki. Reilly i jego irański towarzysz parli przed
siebie, ścigani nie tylko przez mundurowych, ale i coraz głośniejsze
wyzwiska, zdając sobie sprawę, że każda kolizja w tym ścisku może mieć
fatalne następstwa. Ich prześladowcy także wmieszali się już w tłum. I
byli coraz bliżej.

Reilly dostrzegł po prawej kontur głównego wyjścia i
skręcił natychmiast w tamtą stronę — tylko po to, by zaraz się zatrzymać
na widok trzech policjantów blokujących szklane drzwi. Spojrzał w
przeciwnym kierunku. Tam także znajdowało się identyczne wyjście. Ruszył
prosto na nie z dyszącym Sharafim u boku. Wypadli na spory taras, z
którego można było zejść dwoma ciągami stanowiących swoje lustrzane
odbicie schodów. Rozgrzane letnie powietrze było gęste jak spaliny
przejeżdżającego autobusu. Usiłując zaczerpnąć tchu, Reilly wyciągnął ręce
do profesora.

— Daj mi to, za bardzo cię spowalnia.

Irańczyk z zaciętą miną pokręcił przecząco głową i
mocniej przycisnął księgę do piersi.

— Nic mi nie będzie. Dokąd pójdziemy?

— Nie mam pojęcia, ale tutaj raczej nie możemy
zostać — odparł Sean.

Moment później mknął w dół po schodach, przeskakując
po trzy stopnie naraz. Usłyszał dobiegające z boku piski krótkofalówki, a
gdy wyjrzał za balustradę, zauważył charakterystyczne czapki karabinierów,
którzy usiłowali odciąć im drogę ucieczki, nadbiegając od dołu. Za kilka
sekund staną twarzą w twarz z włoską policją. Kiepska sprawa.

Pieprzyć to. Zatrzymał się, by jednym susem przesadzić
poręcz, i wylądował na głowach zaskoczonych gliniarzy. Roztrącając ich,
oczyścił drogę profesorowi.

— Uciekaj! — zawołał do Sharafiego, szarpiąc się
z karabinierami, którzy próbowali wstać. Chwytali go za nogi i ręce, ale
zdołał się jakoś oswobodzić i pognał za profesorem.

Ramię w ramię pokonali krótko przystrzyżone trawniki
ogrodu i wbiegli do łukowato sklepionego przejścia, które prowadziło pod
budynkiem aż na zastawioną szczelnie szpalerem samochodów Stradone dei
Giardini. Tam Reilly przystanął na kilka boleśnie długich sekund, by
zlustrować okolicę, poszukując wzrokiem kogoś, kto wysiadałby z samochodu
albo jechał motorem — jakiejkolwiek nadarzającej się okazji, by uciec z
tego piekła. Nie miał niestety szczęścia; na ulicy nie było nikogo, nie
słyszał charakterystycznych piknięć wyłączanego pilotem autoalarmu, nie
widział celu, który mógłby zaatakować — za to w oddali dostrzegł kolejną
grupkę karabinierów, nadbiegali od wylotu uliczki, byli już około stu
metrów od niego.

Skupił się, próbując przywołać z pamięci obraz mapy
okolic Watykanu, której nie zdążył zbyt dokładnie przestudiować przed
wpakowaniem się w tę awanturę. Wiedział mniej więcej, gdzie się znajduje,
ale Święte Miasto charakteryzowała naprawdę chaotyczna topografia;
zabudowania łączyła skomplikowana sieć krętych uliczek, w których
pogubiłby się nawet najzdolniejszy geodeta. Nie doznał więc objawienia i
nie zobaczył drogi ucieczki, lecz instynkt samozachowawczy wziął znowu
górę i nogi same poniosły go byle dalej od prześladowców.

Pokonali zaporę złożoną z zaparkowanych samochodów, a
potem pobiegli uliczką, by dotrzeć po chwili do miejsca, w którym wąski
trawnik przecinały dwie ścieżki. To Giardino Quadrato, a tuż za nim
kolejne muzeum. W tym momencie zdał sobie sprawę, że zapędzili się w kozi
róg. Watykańscy policjanci i gwardziści nadbiegali ze wszystkich stron.
Będą tu już za kilka sekund, a oni obaj wciąż stali na otwartej
przestrzeni, nie mając możliwości ucieczki ani schronienia. Reilly nadal
się jednak rozglądał, nie przyjmując do wiadomości przegranej, i badał
wzrokiem dalsze otoczenie. Nagle doznał wyczekiwanego olśnienia. Teraz,
gdy się trochę uspokoił, dotarło do niego, gdzie się znajduje i co ma
dosłownie na wyciągnięcie ręki.

— Tędy! — ponaglił profesora, wskazując najdalszy
koniec ogrodu i wysoki betonowy mur bez jednego okna.

— Oszalałeś? To przecież lita ściana!

— Za mną! — wypalił w odpowiedzi Reilly
rozkazującym tonem.

Irańczyk posłuchał i zanim dobiegli do muru, zobaczył,
że teren obniża się ku wąskiej rampie prowadzącej do jakichś podziemi.

— Co tam jest? — wycharczał.

— Muzeum Powozów — odparł równie zdyszany Reilly.
— Chodźmy.

Rozdział 6

Reilly i Sharafi
dotarli do końca rampy, ale nie przestali biec.
Muzeum powozów, najnowszy dodatek do bogatej kolekcji placówek
turystycznych Watykanu, mieściło się w rozległych podziemiach, które
zdawały się ciągnąć w nieskończoność — co w obecnej sytuacji bardzo
odpowiadało Reilly’emu. Dostawszy się do pierwszej hali wystawowej, agent
zwolnił nieco, pozwalając sobie na drugą próbę ustalenia współrzędnych.
Pomieszczenia były bardzo proste i nowoczesne, co mocno kontrastowało z
zawartością stojących w nich gablot; a zawierały one rozmaite pojazdy, od
okazałych lektyk po dziewiętnastowieczne karety wykończone złotem, atłasem
i adamaszkiem z oszałamiająco pięknymi dwudziestoczterokaratowymi
zdobieniami na dyszlach i piastach. Sharafi przyglądał się im z
konsternacją.

— Dlaczego tu zeszliśmy? To ślepy zaułek, a tym…
daleko nie zajedziemy, jeśli nie trzymają tu koni.

— Nie przyszliśmy tutaj, by kraść powozy —
zapewnił go Sean, zanim ruszyli w głąb muzeum.