Strona główna » Obyczajowe i romanse » ŻD

ŻD

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7976-533-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “ŻD

Po odkryciu nowego gazu, na którym teraz opierał się cały przemysł światowy, Rosja została skazana na zapomnienie i izolację – złoża cudownego surowca zaczynały się dokładnie tuż za jej granicami. Kraj pogrążył się w wojnie domowej. Waregowie – uznający siebie za spadkobierców imperialnej przeszłości – toczą walki z Chazarami, wyznawcami liberalnych wartości. Bratobójczej walce w bierności i milczeniu przygląda się półpogańska, rdzenna ludność Rosji. Na tym tle rozgrywa się historia kilku mężczyzn i kobiet, których losy mają otworzyć nowy rozdział w dziejach kraju.

ŻD to futurystyczna, lecz niezwykle aktualna wizja Rosji, targanej odwiecznym konfliktem wewnętrznym, w której historia po raz kolejny zatacza koło.

Polecane książki

Wizja Arydeusza Plutarcha jest nie tylko najbardziej szczegółową i obrazową wizją tego co się dzieje z człowiekiem po śmierci zachowaną ze starożytności ale i tą, która jest bogatsza niż Historia Era Platona, Sen Scypiona Cycerona, Wizje Kratesa czy też Wizje Zosimusa. Do zaskakujących wniosków może...
Wyobraź sobie, że już nigdy nie musisz się martwić o pieniądze. Twoja praca jest czystą przyjemnością, a twoje życie niekończącym się pasmem sukcesów. Mieszkasz w największym, najbardziej zaawansowanym technologicznie mieście na świecie, kilometr nad ziemią, skąd rozciąga się zapierający dech w ...
Poradnik do godnego następcy słynnej serii X-COM - strategii turowej UFO: Aftermath, wyjaśniający wszelkie aspekty rozgrywki, jak budowa i rozwój baz, postęp techniczny, przejmowanie i asymilowanie technologii obcych, uzbrojenie oraz walka. UFO: Kolejne Starcie - poradnik do gry zawiera poszukiwane ...
Posługując się metaforą militarną, autorzy przybliżają problematykę funkcjonowania współczesnej szkoły. Poruszają tematy zarówno gorące i aktualne, jak i trudne oraz niewygodne. Szukają odpowiedzi między innymi na takie pytania: Kto z kim prowadzi wojnę? Gdzie? O co? Za pomocą czego? Z jakim skutkie...
Zeszłego lata siostra Skye zginęła w tragicznym wypadku. Skye nie może sobie z tym poradzić. Zamyka się w sobie i szuka ucieczki od rzeczywistości. Rodzice postanawiają wysłać ją na obóz dla młodzieży po traumatycznych przejściach.Tam wszystko idzie w dobrym kierunku… aż pewnego dnia Skye zaczyna ot...
Wszystko miało się skończyć, kiedy je połknie. Wreszcie stanie się dorosły i będzie mógł zlekceważyć załamującą nad nim ręce mamusię. Oleje mającego i tak wszystko gdzieś tatusia. Zignoruje zapatrzone w siebie dziewczyny. Wypnie się na nic nierozumiejących kumpli. Wyśmieje nauczycieli złośliwie staw...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Dmitrij Bykow

Przedmowa

Autor przeprasza wszystkie osoby, których uczucia narodowe zadrasnął.

Autor nie chciał wywoływać rozdźwięków narodowościowych ani kogokolwiek obrażać w sposób grubiański czy wypaczony, jak zresztą w żaden inny sposób. Ale to oczywiście nikogo nie wzrusza. Pewnej kategorii czytelników to nie obchodzi.

Za patriotów zazwyczaj uważają się hotentoci wyznający klasyczną moralność Kalego: dobre jest wszystko to, co jest dobre dla nas; tak postępują nasi wrogowie, a zatem tak też powinniśmy postępować my; im niższą wartość ma ludzkie życie, im bardziej nieznośne są warunki egzystencji w umiłowanej Ojczyźnie – tym bliższa jest ona ideału. Śmieszne i dziwne, że ta samobójcza, sadomasochistyczna koncepcja wciąż jeszcze śmie pretendować do roli ideologii państwowej. Ale śmie. I każdą próbę jej obalenia określa się jako wzbudzanie wrogości na tle narodowościowym.

Autor przeprasza wszystkich, w których wzbudził wrogość na tle narodowościowym.

Nie mam dla czytelnika konkretnego rozwiązania skrótu „ŻD”. Czytelnik może wybrać dowolne albo zaproponować własne: żeleznaja doroga(kolej), żywy dziennik, żółty dom, żyrnyj Dima (tłusty Dima), żal dienieg(szkoda pieniędzy), życie drożeje, żydkoje diermo (rzadkie gówno), żarkije dienieczki (gorące dzionki)[1], żostkij disk(twardy dysk), Żywago doktor. Mnie najbardziej odpowiada rozwiązanie „żywe dusze”.

Prawda odsłania się nie po to, żeby ją chować w szufladzie. Prawda wywołuje wokół siebie burzę wyłącznie po to, by jak najdalej rozrzucać swoje ziarno. Ja urodziłem się po to, by napisać tę książkę, i obmyślałem ją przez ostatnie dziesięć lat. Połączyły się w niej moje ulubione wątki i najważniejsze myśli, które zawsze dotyczyły jednego i tego samego, a mianowicie bezdomności – mojego największego strachu. W swoim kraju też czuję się bezdomny, i nie jest to tylko moje odczucie.

Pewnie jest to zła książka. Myślę zresztą, że nie mogła być dobra. Domyślam się, jaką reakcję wywoła. Najprawdopodobniej będzie to odrzucenie, z przyczyn nie tylko ideologicznych, ale i estetycznych, gdyż jest to pod wieloma względami książka niepoprawna. Chciałbym napisać ją inaczej, ale nie sądzę, by było to możliwe. Nie zależało mi szczególnie, by napisać dobrą książkę. Zależało mi, by napisać to, co chciałem.

Dmitrij Bykow

Moskwa

maj 2006

[1] Z piosenki popularnego wokalisty Fariza Fortuny (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

Pomnę kraj mój, Boga dobrodzieja

Na przegniłym krzyżu, z licem smętnym,

I to, jaką tchnęło beznadzieją

Jego ciche i pokorne piękno[2].

Lew Łosiew

Pociąg zatoczył łuk, lokomotywa dyszała krótkimi ciężkimi

sapnięciami i tak oto gładko wypłynęli z kręgu widzenia,

w owej otoczce wynędzniałej, bezkresnej cierpliwości,

stałej pogody: ta mieszanina dziecinnej skwapliwej

niekompetencji i paradoksalnej niezawodności,

co jest opieką i ochroną tym, których kocha bez żadnego

powodu i stale okrada, i wykręca się od odpowiedzialności

czy zobowiązań przy pomocy środków zbyt oczywistych,

by to nazwać wybiegiem[3].

William Faulkner

Wszystko idzie na jedno miejsce[4].

Eklezjastes, 3,20

[2] Wiersze nie opatrzone przypisami w przekładzie tłumaczki.

[3]Wściekłość i wrzask, przekład Anny Przedpełskiej-Trzeciakowskiej.

[4] Biblia Tysiąclecia.

KSIĘGA PIERWSZA

WYJŚCIE

Część pierwsza

W OBOZIE ROSYJSKICH WOJOWNIKÓW[5]

ROZDZIAŁ PIERWSZY

1

Pod wieczór Gromow ze swoją kompanią zajął Diegunino. Należało się śpieszyć: na nocny atak nie mieli sił, ludzie byli zmęczeni, a gdyby zwlekali ze szturmem do następnego dnia, to na urlop mogliby pogwizdać. Musieli za wszelką cenę wkroczyć do wsi wieczorem siedemnastego lipca, i Gromow wkroczył, w dodatku prawie bez strat. Na gliniastym podejściu pod górę, na słynnym wzgórzu szesnaście, architekt Krasnow skręcił sobie nogę i poczołgał się do medyka, który założył opatrunek i odesłał go do szeregu. Pozostali byli cali i teraz rozchodzili się na postój do wybranych kwater: Diegunino zajmowali dwunasty raz, każdy od dawna miał tam babę.

Deszcz jak zaczął padać trzy dni temu, tak nie ustawał – czasem tylko słabł na kwadrans, zbierając siły, po czym znów zaczynało lać jak z cebra – skąd się tego tyle brało? Spieniony osad denny wystąpił z brzegów, nieprzyjemnie było włazić do żółtego mętnego strumienia; w normalnych warunkach Gromow po prostu przeskoczyłby tę cholerną rzeczkę, w której nawet w upał nie dało się wykąpać; teraz było to prawdziwe forsowanie przeszkody wodnej. Warto podkreślić to w raporcie. Przy forsowaniu wyróżnił się starszy strzelec Gannuszkin, który nagle zaczął śpiewać, czym podniósł morale żołnierzy. „Ech, odjechał w dal w rozkwicie maja!” – rozdarł się wniebogłosy, poślizgnąwszy się na dnie, i dalej zaśpiewał sprośny wariant o jajach.

– Z czego tak się cieszysz, Gannuszkin? – zapytał zgryźliwie Gromow. Nastrój miał paskudny.

– No jak tu się nie cieszyć, towarzyszu starszy lejtnancie? – wyszczerzył się żołnierz. – Zaraz Maszkę cap za kuper i pod pierzynę!

– Uważaj, żeby ciebie samego nie capnęli za… kuper – sarknął Gromow. – Kompania, nie rozciągać się!

Ostatni raz wyparto ich z Diegunina tydzień temu, kiedy nagle pojawił się kozacki ataman Batuga ze swoimi orłami – spasionymi, krzepkimi chłopami, wiecznie zionącymi samogonem, mięsem i marychą. Kozacy przycwałowali rankiem, bezszelestnie zdjęli wartowników i nahajkami przepędzili zaspanych wojaków z przytulnych gniazdek. Większość żołnierzy Gromowa nie zdążyła nawet chwycić za broń – batuginowcy wyważali drzwi, wpadali do domów i za kark ściągali ich z przypiecków i ław. To była hańba. Gromow nie spał – już drugi miesiąc nie mógł spać w oczekiwaniu na urlop, który w każdej chwili mogli odwołać – i zachował się w tej walce bohatersko, w innych okolicznościach z pewnością otrzymałby przynajmniej rozkaz pochwalny, ale cały incydent wyglądał zbyt idiotycznie. Wprawdzie udało mu się załatwić dwóch Kozaków, ale i tak jego ludzie musieli się wycofać. Kozacy ich nie ścigali. Gromow okopał się o trzy kilometry od Diegunina, na równym polu słoneczników, i zaczął się szykować do szturmu odwetowego. Nie miał pojęcia, jakie siły ma Batuga. Dowództwo nie przysyłało rezerw. W kompanii zostało pięćdziesięciu ludzi – w zasadzie wystarczająco, by próbować wybić Kozaków, ale kto wie, ilu ochotników zwerbował ostatnio ataman w okolicznych wsiach. Siedemnastego zwiad doniósł, że we wsi panuje cisza – skończyła się pięciodniowa hulanka ze strzelaniną. „Odsypiają, cap – familiarnie, na prawach bliskiego druha zameldował Riedkin. – Teraz, na kacu, weźmiemy ich gołymi rękami”. Ale Gromow zwlekał. Nie podobała mu się ta cisza. Na wojnie nigdy nie należy działać na podstawie wyliczeń – zawsze na wyczucie. Zdawał sobie sprawę, że ludzie mają dość siedzenia na deszczu w okopach, że wieś trzeba zaatakować, dopóki Kozacy nie wytrzeźwieli, że za trzy dni ma urlop – ale jeszcze jeden dzień przesiedział w pałatce, grając w durnia z ordynansem Papatią, i dopiero o dwudziestej zero zero dał sygnał do ataku. W liliowym zmroku, w grubych, ciepłych strugach szumiącej ulewy wczołgali się na wzgórze szesnaście, rozciągniętą tyralierą zbliżyli się do wsi i nie znaleźli w niej ani jednego batuginowca. Nie było kogo wypierać – Kozacy pohulali i wynieśli się. Gromow był zadowolony, że obyło się bez walki, ale zdawał sobie również sprawę, że Batuga nie odszedłby bez powodu – jego chłopcy na pewno zjedli i wypili wszystko, co było w Dieguninie mięsnego i ognistego, aż zabrakło. Teraz pewnie grabili w Chabarowie albo Perejasłowie, a ludziom Gromowa pozostaje chyba wbić zęby w ścianę. Po przejściu Kozaków, jak po szarańczy, niewiele zostawało.

– Co to ma znaczyć, Riedkin? – nieskończenie zmęczonym głosem zapytał Gromow nieszczęsnego zwiadowcę, który z grymasem bólu i rozkoszy ściągał oblepione gliną buty. Siedział na ławie w świetlicy, pod portretem grubego wąsatego chłopa, który przypominał Budionnego.

– Było cicho, towarzyszu kapitanie! – usprawiedliwiał się młody, ze wstydu i strachu przechodząc na formę oficjalną.

– Ci-i-cho… – powtórzył szyderczo Gromow. – Taka twoja w te i nazad… Kiedy nauczysz się wojować, sierżancie? Całe życie chcesz być moskwaczem?

Moskwaczami przezywano moskwian. Zresztą pozostali walczyli jeszcze gorzej. W trzecim roku wojny gwardia narodowa była w opłakanym stanie – potrafiła pogonić jej kota byle banda.

– Pieczeniarze, taka wasza mać… Zwiad zameldował jak należy… Co ja mam teraz zaraportować górze? Że wieś zajęto bez walki z powodu braku nieprzyjaciela?

– No to… towarzyszu kapitanie… Zameldujmy, że nieprzyjaciel rzucił się do ucieczki!

– To lepiej od razu zameldujmy, że rzucił się z dachu stodoły. Prędzej uwierzą. Tfu, cholera… Zejdź mi z oczu.

Riedkin zniknął. Miał w Dieguninie ładną, krzepką dziewuchę ze słomianoblond warkoczem – głupawą śmieszkę. Najbardziej się bał, że za taki zwiad Gromow wypchnie go na nocną wartę i przepadnie mu czuła schadzka, ale Gromow wypchnął na wartę Gannuszkina, którego nie znosił. Oczywiście było to niesprawiedliwe, więc zrekompensował mu to, umieszczając go w raporcie. Gannuszkin też zamierzał spędzić noc u swojej pani imieniem Trawka – jej rodzicielka, nasłuchawszy się przez radio oper w sowieckich czasach, nazwała córkę Traviata. Nikt jej nie wytłumaczył, że traviata to nie imię bohaterki, lecz profesja; Trawka potwierdzała swoje imię, nie odmawiała nikomu, mimo że była szpetna i niechlujna. Mieszkała w pobliżu diegunińskiej świątyni – dziwacznego architektonicznego tworu – Gromow nigdzie nie widział niczego podobnego: chyba najbardziej przypominało to pień porośnięty grzybami. Chociaż ktoś już nazwał tak sobór Wasilija Błażennego – ale na tamtym było znacznie mniej grzybów. W żadnej innej wsi – a Gromow w czasie wojny widział ich wiele – nie było takiej śmiesznej i brzydkiej cerkwi. Trawka miała z nią jakieś powiązania – sprzątała tam, czy, jak gadano, nawet odprawiała nabożeństwa w zastępstwie powołanego do armii popa.

– Jest rozmowa, towarzyszu starszy lejtnancie! – Papatia podał mu komórkę.

– Zorza, Zorza! Ja Ziemia, jak mnie słyszysz? – spytała słuchawka ochrypłym głosem pułkownika Zdroka.

– Ziemia, słyszę was dobrze. Jestem w Dieguninie, towarzyszu pułkowniku.

– Po kiego chuja tam siedzisz, Napoleonie pieprzony? Zachciało ci się pobawić w wojenkę? Zajęliśmy miejscowość i czekamy na order? Dostaniesz order świętego Hemoroida, w dupę go sobie wsadzisz i wepchniesz jak najgłębiej, i cztery razy obrócisz… – Zdroka poniosło i mogło ponosić jeszcze długo, a komórka Gromowa padała, i kart nie dowozili już od tygodnia. – W Dieguninie siedzi, coś takiego! Powiedziano ci wyraźnie po rosyjsku, że masz się wysunąć do Baskakowa i połączyć w Wołchowem, żeby połączonymi siłami zająć miejscowość Bobry, a on sobie siedzi w Dieguninie i czeka na order! –(W gniewie Zdrok z lubością plątał liczby i osoby).

– Nie otrzymałem takiego rozkazu, towarzyszu pułkowniku…

– Nie otrzymał… – Zdrok powoli wypuszczał parę. – Nie otrzymałeś, to otrzymasz, po to do ciebie dzwonię, łajzo krasnoarmiejska… Macie na-tych-miast, na-tych-miast ruszać do miejscowości Baskakowo! Ukrytym marszem, pod osłoną nocy… miegiem barsz… Jak zrozumiałeś, kapitanie?

– Towarzyszu pułkowniku, noc na dworze, ludzie są zmęczeni – zaoponował bez cienia nadziei Gromow.

– Coo?! – wrzasnął szef sztabu. – Będziesz mi tu kwestionować rozkazy? Burr-del! Regularna armia… Masz mi w dwadzieścia cztery godziny! Sąd wojskowy! Zdechlak moskiewski! Ludzi ma zmęczonych! Po kiego grzyba przed nocą po deszczu gnałeś ich do Diegunina, żółtodziobie kurewski?

– Miałem rozkaz odbicia miejscowości Diegunino.

– Miał rozkaz! Mieć to se możesz babę… – Zdrok znów oklapł; ostatnio szybko osiągał szczyt przyjemności, uspokajał się i równie szybko nakręcał się znowu. – Ludzie przeszli trzy metry i już się zmęczyli… Niedługo będą zmęczeni po podtarciu dupy… Daję twoim mięczakom półtorej godziny na odpoczynek! Za pięć godzin mam otrzymać meldunek, że oddział starszego lejtnanta Gromowa osiągnął Baskakowo i pod osłoną nocy połączył się z siłami Wołochowa!

– Tak jest – powiedział apatycznie Gromow.

– Jest w dupie szelest! – Zdrok zaczął się znów nakręcać, ale w słuchawce zatrzeszczało i zaczęły się zakłócenia, które wybawiły Gromowa od kolejnej porcji żołnierskiegofolkloru.

Nienawidził Zdroka. Właśnie przez takich ludzi jak szef sztabu trzydziestej szóstej dywizji gwardyjskiej, w armii panował burdel, który od początku wojny narastał w postępie geometrycznym i nie było cienia nadziei, że działania bojowe coś tu zmienią. Takich jak Zdrok nigdy nie zabijano. Człowiek ten z idiotycznym uporem podejmował najbardziej bezsensowne decyzje – i gdybyż tylko ograniczało się to do ich strategicznej absurdalności; szefowi sztabu za każdym razem udawało się zrobić tak, żeby na jego ludziach odbijało się to jak najpaskudniej. No bo jak tu pędzić teraz kompanię przez piętnaście kilometrów, w nocy, po błocie, na połączenie z mitycznym Wołochowem? Dobrze chociaż, że deszcz ustał – niebo zaczęło się oczyszczać, jakby wystarczyło zająć Diegunino, żeby przywrócić w naturze spokój i harmonię. Drogi jednak zdążyły się zamienić w gliniastą breję; Gromow zaklął przez zęby.

– Konyszew, dajcie Baskakowo – polecił łącznościowcowi. Łącznościowiec, jeden z nielicznych porządnych żołnierzy w kompanii, wszystkie kody miał w głowie i szybko wystukał dwadzieścia cyfr.

– Dyżurny pułku, słucham – powiedział zmęczony głos.

– Dajcie mi Sieliwanowa.

Dyżurny szczęknął przełącznikiem.

– Kapitan Sieliwanow – przedstawił się ponuro kolega Gromowa z kursów kałasznikowowskich.

– Kostia, to ja. Słuchaj, czy jest u was Wołochow?

– Czekamy na niego od przedwczoraj – odrzekł kapitan, tłumiąc ziewnięcie. – Ma się z kimś połączyć i gdzieś uderzyć. On i te jego orły już wszystkich wkurzyli – nigdy nie przybywa na czas. Wszyscy tylko powtarzają: Wołochow, Wołochow… Kiedy i w ogóle czego dokonał ten Wołochow? W życiu nigdzie się nie zjawił na czas, elita, kurde… Teraz ma się tu z kimś połączyć, kurde… Dupek.

– To ze mną ma się połączyć. Zaraz do was przyjdę.

– Gdzie jesteś?

– W Dieguninie. Dopiero co odbiłem wieś i taki pasztet.

– A… no to chociaż sobie podeżresz. Od kogo odbiłeś? – Było słychać, jak tam, w baskakowskim sztabie, Sieliwanow dłubie w zębach.

– Od Batugi. Wiesz, tego Kozaka.

– Nie wciskaj mi kitu! – roześmiał się Sieliwanow. – Batuga od rana stoi w Litmanowie, to następna stacja od nas! Baluje, że aż tutaj słychać! Nie, Gromow, słuchaj, musisz o tym napisać w raporcie! Tak go wyparłeś, że uciekał z prędkością światła? Tyś go wyparł wieczorem, a on od rana hula z dziewuchami w Litmanowie! Bohaterski Gromow, zwycięzca czasu i przestrzeni! Pogonił Batugę tak, że ten wyprzedził własny wizg! – Sieliwanow długo jeszcze rozwodził się na ten temat, ostatnio w armii w ogóle wszyscy bardzo dużogadali.

– Dobra, dobra – przerwał mu Gromow. Sieliwanow już nie dowcipkował, tylko wstrętnie chichotał, wyobrażając sobie pewnie, jak Batuga ucieka z Diegunina z prędkością światła, a Gromow ściga go na taczance. – Zostawił tu swoich ludzi, nie twierdzę przecież, że przegnałem jego samego… tak czy owak, o świcie ruszam.

– Ruszaj, ruszaj. Szkoda, że nie mamy czym tego uczcić, wszystko wyżarli.

– Nie szkodzi, bez odbioru.

Gromow wyobraził sobie z przygnębieniem, jak będzie zawiadamiał ludzi o czekającym ich marszu. Kompania już się rozlokowała na wypoczynek, wygrzewała się na diegunińskich przypieckach, relaksowała z rutynowo chętnymi, przywykłymi do wszystkiego diegunińskimi babami, które z jednakową potulnością wpuszczały na kwaterę i do łóżka wszystkie walczące strony po kolei; pewnie wyciągały już z piwniczek ostatnie zapasy, jakie udało im się wyskrobać po hulance batuginowców… Na myśl o czekającym ich marszu i powszechnym szemraniu Gromowa aż zemdliło. Postanowił wieczorem nic nikomu nie mówić, a o trzeciej zrobić pobudkę. On sam postanowił się nie kłaść – wiedział, że wstać o trzeciej byłoby mu trudniej, niż nie spać jeszcze przez parę godzin.

– No dobra – odprawił łącznościowca. – Połóżcie się w drugim pokoju i jakby było coś pilnego, obudźcie mnie. Papatia, powiedz Gali, żeby dała mi szybko coś przekąsić…

Zawsze kwaterował w tej obszernej, niskiej i rozłożystej chacie, u niemłodej, równie rozłożystej i przysadzistej Gali. Najbardziej zdumiewało go, jak niewyczerpane są jej zapasy: nieważne, ile armii, band i hord przetaczało się przez Diegunino, dla wszystkich kobieta wyciągała z piwniczki ogórki, kiszoną kapustę, rozmaite solone zioła, jakich moskwianin Gromow nigdy nie próbował – macierzankę, tymianek, jakąś tajemniczą miksturę – i gęstą diegunińską śmietanę, i lodowate mleko,i w piecu zawsze znalazł się saganek ziemniaków, a niekiedy nawet pieróg – „Śniadajcie, wyzwoliciele, całkiem jakbym wiedziała, akurat wstawiłam”. Było to zdumiewające zwłaszcza we wsi, w której jedna czwarta domów spłonęła, a dobra połowa została uszkodzona w czasie walk: tu powybijane okna, tam rozwalony cały bok; Gromow miał nawet hipotezę, dlaczego wszystkie walczące strony tak lubią zajmować Diegunino. Mimo wszystkich prelekcji moskiewskiego agitatora Ploskoryłowa o wielkim znaczeniu strategicznym rejonu diegunińskiego, mimo wszystkich jego geopolitycznych teorii o klinie, którym męska Północ wbijała się w kobiece Południe właśnie w tym miejscu, do którego Hitlerowi w czterdziestym drugim nie udało się dotrzeć, bo gdyby nie to, wojna mogłaby się zakończyć zupełnie inaczej – Gromow podejrzewał, że niezliczonym wyzwolicielom Diegunina po prostu chciało się żreć. Na wojnie jest to sprawa niemałej wagi, a żadna z okolicznych wsi nie stwarzała takiej okazji, by się najeść, wyspać i pobaraszkować na leżance z wieśniaczką. W ciągu trzech lat wojny Gromow zajmował co najmniej pół setki miejscowości, ocalał pod Orłem, cztery razy poddawał i odbijał z powrotem Trosno, ale nigdzie nie napotkał niczego podobnego. Przez ostatnie pół roku, obijając się w diegunińskim kotle, kompania Gromowa błogosławiła swój los. W jednych wsiach ludność ich przeklinała, w innych powściągliwie się cieszyła, zdążywszy się nacierpieć pod władzą kozacką, a tu i ówdzie również ŻDowską – ale nigdzie Gromow nie zaobserwował tak spokojnego, łagodnego zadowolenia, z jakim Diegunino, niczym potulna kochanka, witało wciąż nowych i nowych wyzwolicieli. Wszystkich bez wyjątku tu karmiono, pojono miejscowym miętowym samogonem i układano lulu – i chociaż Płoskoryłow wychodził z siebie, żądając, by ujawnić i publicznie rozstrzelać tych, którzy współpracują z władzami okupacyjnymi, jego apele pozostawały bez odzewu; nawet Zdrok patrzył na te zaniedbania przez palce. Gromow podejrzewał (zaczynał go już morzyć sen, po podanych przez Galę ziemniakach z wędzoną słoniną czuł w żołądku przyjemny ciężar i ciepło), że gdyby nawet zrealizowano bestialski plan Płoskoryłowa i rozstrzelano wszystkie diegunińskie baby, ale jakaś jedna schowałaby się w warzywniku i cudem ocalała, to i tak po kolejnym zajęciu wsi u tej jednej znalazłaby się i wódka, i słonina, i kartofelki dla szczęśliwego zwycięzcy, i przyhołubiłaby na przypiecku wszystkich tych wojaków, brudnych, cuchnących mułem, stęsknionych za pieszczotą…

Gromow nie powinien był spać, ale spał, z głową opartą na czysto wyskrobanym, solidnym stole – te ogromne stoły, jakby obliczone na uczty witeziów, były nieodłącznym elementem umeblowania każdej diegunińskiej chaty, nigdzie więcej takich nie widział – i przez sen dobiegała do niego dziwnarozmowa.

Czuł, że to Gala rozmawia z Panią, sąsiadką, której pełnego imienia nikt nie znał – Pania i już, perkatonosa, wesoła baba bez wieku – mogła mieć i trzydziestkę, i czterdziestkę, i być po czterdziestce – ale we śnie Pania była inna, smutniejsza i poważniejsza niż w rzeczywistości. We śnie również Gala wydawała się młodsza, szczuplejsza, jakby sam na sam z przyjaciółką, z dala od cudzych oczu, zrzucała tęgie, przysadziste ciało i stawała się wiotka, niemal jak dziewczynka. Rozmawiały w pokoju Gali, gdzie Gala żyła kiedyś z mężem, obecnie, jak twierdziła, powołanym do armii (Gannuszkin twierdził, że wszyscy chłopi z Diegunina są w partyzantce w okolicznych lasach i baby ich dokarmiają). Teraz sypiała tam sama i Gromow jej nie tykał – co miałby robić z grubą czterdziestoletnią babą, milkliwą, posępnie życzliwą, która w życiu nie powiedziała do niego ani słowa oprócz „Powieczerzać” i „Poprzypiecać” (tak określała pospanie na przypiecku)? Słyszał przez sen, jak Gala i Pania równymi, wysokimi dziewczęcymi głosami (równie zgrabne i wysokie wydały mu się teraz ich w czarodziejski sposób odmienione ciała) łagodnie nad czymś ubolewają i czule pocieszają się nawzajem. Mówiły niewątpliwie po rosyjsku, ale chwytał tylko najogólniejszy sens rozmowy – chociaż słyszał wszystko tak wyraźnie, jakby nie dzieliło ich przepierzenie z desek. Nie potrafił się połapać we śnie, na czym polega osobliwość tej mowy – niezwykle jasnej i silnej. Mowa, którą teraz słyszał, była niemożliwa na jawie – majaczyło mu się własne spełnione marzenie, prosty i precyzyjny język bez zdyszanego wielosłowia i wodolejstwa Płoskoryłowa, bez plugawego żołdackiego żargonu i kancelaryjnej nowomowy raportów; diegunińskie wieśniaczki we śnie mówiły tak, jakby język rosyjski był dla nich bardziej ojczysty – i jakby od urodzenia władały nim z doskonałością pozwalającą każdą rzecz nazywać jej prawdziwym imieniem. Niektórych słów nie rozumiał, sensu innych się domyślał – tak precyzyjny był dźwiękowy obraz przedmiotu: nazwanie uchwytu do garnków dzierżadłem, a kury kokoszką było czymś tak oczywistym i naturalnym, że sam nie rozumiał, jak mógł nie wpaść na to wcześniej. Uchwyt tracił nieprzyjemną chwytność, na jej miejsce zaś pojawiała się radosna gotowość podania na stół ciężkiego saganka, odbijającego promień księżyca. Kokoszka też miała sobie jakąś pieszczotliwość. Niektóre słowa były mu znane, ale tu użyte w dziwnym, niezwyczajnym dla nich znaczeniu; Gromow uśmiechnął się przez sen, słysząc, że szyk wojska kobiety nazywają „zadnica”… Zarazem jednak nie potrafił się połapać, czego dotyczy rozmowa: jasne było tylko, że i Gali, i Pani nie jest słodko, i teraz otwierając przed sobą dusze, jak gdyby nabierają sił przed dalszym przechodzeniem Diegunina z rak do rąk. Gromowowi zdawało się, że mowa jest także o tym, że ziemia może sobie rodzić i rodzić, kiedy jej nikt nie przeszkadza: nie ma komu pracować, a ona, o dziwo, rodzi lepiej niż przy intensywnej uprawie, lepiej niż za wszystkich władz, które okaleczały ją orką, męczyły chemią, a nieustannymi sporami i zaleceniami odbierały jej wszelką chęć, by przynosić plony. We śnie Gromowowi wydało się to takie proste – oczywiście, że nie trzeba nic robić, i będzie rodzić sama, wręcz cierpiąc na nadmiar, jak piec z bajki, jak jabłoń – zjedz moje pierożki, zerwij moje jabłuszko – i rozmowa o tej nieumęczenie rodzącej ziemi w naturalny sposób zamieniła się w pieśń, której sensu Gromow już w ogóle nie rozumiał. Wyczuwał tylko nastrój radosnego smutku, jak przed długą rozłąką, po której nastąpi spotkanie – na pewno nastąpi, ale wcale nie to, na które czekasz. Melodię prowadziła Gala, a Pania splatała i rozplatała wokół niej inny temat, i wychodził z tego warkocz. Dusza Gromowa, uszczęśliwiona swoją powinnością i nienawidząca jej, obracała się za melodią jak słonecznik za słońcem. Można było rozróżnić oddzielne słowa, wszystkie trzysylabowe, z akcentem na przedostatnią sylabę – tęsknica, kalina, pokrzywa – i na wzmiankę o kalinie i pokrzywie wszystko przed oczyma Gromowa zrobiło się zielone, cała pieśń była jak napierający na ogrodzenie, zapuszczony, zarośnięty cerkiewny sad, jak gęsty park, taki, jakie często widywał w wyzwolonych miastach środkowej Rosji. Smętnie radosne, intensywnie zielone światło bijące z pieśni otulało Gromowa, koiło, leczyło znużone, chore oczy – i chciał tylko jednego: żeby kalina, pokrzywa i tęsknica wciąż splatały się w warkocz, wciąż się nie kończyły; ale już potrząsał go za ramię ordynans Papatia, i z każdym kolejnym potrząśnięciem piękne, jedynie właściwe rosyjskie słowa wylatywały Gromowowi z głowy. Obudził się, pamiętając tylko, że Papatia to przecież właściwa nazwa macierzanki… potem ostatecznie otrząsnął się ze snu i spojrzał na zegarek. Była za dziesięć trzecia.

– Ogłoście alarm – polecił łącznikowi i poszedł do sieni opłukać twarz lodowatą wodą z beczki.

– Alarm! – wrzasnął radośnie łącznik, z góry ciesząc się na zajmujące widowisko.

Papatia zgodnie z regulaminem biegał po głównej ulicy Diegunina i chaotycznie strzelał w powietrze. Wpadał do chat z ogłuszającym wrzaskiem: „Pobudkaaa!”.

Kompania Gromowa, dobrze pamiętając niedawną kompromitację z napaścią Batugi, zrywała się z pieców i ław – nie nakładając onuc, wskakiwała w buty, nie chcąc po raz drugi rzucać się do ucieczki pod nahajkami. Gromow czekał przed sklepem, gdzie wojsko zawsze ustawiało się w szyku. Po pięciu minutach – no, mówiąc dokładnie, po sześciu, ale dla jego orłów dwukrotne przekroczenie trzyminutowego terminu i tak było wielkim sukcesem – zaspana, na chybcika oporządzona kompania stała przed nim w dwuszeregu. Niebo się oczyściło i nad dachami wisiało tylko kilka zagubionych kłaczków rozwianej chmury. Pachniało ziemią, trawą, dymem – można by całą wieczność stąd nie odchodzić. Gromow przypomniał sobie letnisko, dzieciństwo i pomyślał ze zdumieniem, jaką władzę nad pamięcią mają zapachy. Tyle przeżył, samej wojny trzy lata – a i tak przypomniało mu się letnisko, błogi, radosny smutek na widok gwiazd w oknie; oto on, pięcioletni, z dopiero co umytymi bosymi nogami, wysmaganymi pokrzywą i pokąsanymi przez podmoskiewskie komary, klęczy na starym wiedeńskim krześle przy otwartym oknie, i te same gwiazdy, i tak samo pachnie, i zaraz matka poczyta mu przed snem – aż wręcz poczuł pod stopami zimne linoleum, po którym śmignie do łóżka, żeby nie przyłapano go, że tak późno sterczy przy oknie, a już dawno powinien być pod kołdrą… Nie, nie wolno mu o tym myśleć. Gromow warknął:

– Koom-pania!

Wszyscy wyprężyli się na baczność.

– Bur-r-del… – powiedział Gromow z wyćwiczonym pogardliwym znużeniem, żeby nie rozpaskudzać ludzi. – Worobjow, jak stoicie? Zapnijcie kołnierz… Barannikow, was komenda nie obowiązuje? Oguriejew, nie znaleźliście czasu, żeby doprowadzić buty do porządku? Dwa dni służby! – („Tak jest, dwa dni służby!” – odpowiedział ochryple niezgrabny dryblas Oguriejew i odkaszlnął.) – Zadanie jest następujące. Za dwie godziny w rejonie wsi Baskakowo mamy się połączyć z kompanią kapitana Wołochowa i połączonymi siłami zaatakować nieprzyjaciela na wskazanym kierunku, który nam wskażą, i we wskazanym czasie. Tfu, kurwa… Pewnie zapytacie, jakiemu nieprzyjacielowi? A chuj go wie, jakiemu! Odpowiedni ludzie powiedzą wam w odpowiednim momencie! – odbębnił szyderczo regulaminowe sformułowanie. – Do Baskakowa mamy piętnaście kilometrów, droga chujowa, jak kisiel, iść szparko, bez szemrania, w razie nieprzewidzianej śliskości pilnować upadania… w sensie na zadek, żeby nie wypaćkać fasady! Wszystko jasne, wy orzełki domowegochowu?

Kompania śmiała się dobrodusznie. Lubili Gromowa – był naprawdę ostry, ale nie bestia.

– W leeewo zwrot… – przeciągnął z satysfakcją i dźwięcznie wypalił: – Naprzód marsz!

Kompania wykonała zwrot i podwójną kolumną ruszyła w stronę Baskakowa pod osłoną nocy.

– R-raz! R-raz! R-raz-dwa-trzy! – komenderował Gromow. Z zadowoleniem odnotował, że torby na maski przeciwgazowe orzełki mają wypchane – gospodynie naładowały tam swoim lokatorom słoninki, chlebka i jabłek, wszystkiego, czym bogata rodząca bez uprawy ziemia. Początkowo szli raźnie. Daleko na wschodzie gęsta noc zaczęła się mętnie rozwidniać – jak oczyszcza się powoli zatkany nos, kiedy człowiek przewróci się na drugi bok.

2

– Pania! Pania! – zawołał chrypliwie znajomy głos. Pania, która właśnie wróciła od Gali i położyła się na ławie, zerwała się i podbiegła do okna.

– Misza! – wykrzyknęła.

– Wpuść mnie, Panieczka.

Rzuciła się do drzwi i z pośpiechem otworzyła zasuwę. Mąż porwał ją w ramiona, uścisnął i aż stęknął z nadmiaru uczuć.

– Ach, Misza! A ja nawet nie paliłam w bani…

– Co tam bania… – szeptał mąż. – Ciebie chciałem chociaż zobaczyć, moja doniu… Tamci odeszli?

– Odeszli, wszyscy odeszli! – zapewniała radośnie Pania. – Kozacy już wcześniej, a ci dzisiaj w nocy…

– Chciałem przyjść już wczoraj – mówił Misza, nie wypuszczając żony z objęć. – Ale nie chcieliśmy ryzykować. Poczekaj, maleńka, tylko dam sygnał.

Wyskoczył na ulicę i palnął trzy razy z ogromnej rakietnicy, którą miał za pasem. Po chwili z pobliskiego lasu, otaczającego podkową Diegunino, zaczęli się powoli wyłaniać brodacze w waciakach. Była to męska ludność Diegunina, która teraz szybko rozeszła się po chatach.

Partyzantka diegunińskich chłopów polegała na konsekwentnym uchylaniu się od wojska. Każdy oddział wyzwolicieli, które przetaczały się przez wieś, usiłował zmobilizować miejscową ludność, ale baby wszystkim mówiły, że chłopów dawno zmobilizowano. Jeśli ktoś się zainteresował, czemu młódki chodzą z brzuchami – te wyjaśniały wstydliwie, że wyzwolicieli jest wielu, a są wśród nich ładni chłopcy i trudno takim odmawiać. Werbownicy pluli i machali na to ręką.

– Przywykliśmy już, Panieczka – mówił mąż, siorbiąc zupę z makaronem. – Jakbym się urodził w lesie. Żeby tak z tobą, to w ogóle byłby raj.

– Tęsknię za tobą, Miszeńka – uśmiechała się Pania.

– Oj, moja doniu – wzdychał Misza. – No dobra, teraz na przypiecek i lulu. Sen nad ranem najlepszy…

[5] Nawiązanie do tytułu ody Wasilija Żukowskiego Piewiec wo stanie russkich woinow (Pieśniarz w obozie rosyjskich wojowników).

ROZDZIAŁ DRUGI

1

Generał major Paukow był dumny, że nosi nazwisko pokrewne nazwisku swego bożyszcza. To owadzie podobieństwo wcale nie wydawało mu się śmieszne, przeciwnie, wręcz symboliczne. W odmienności nazwisk dostrzegał nową taktykę współczesnej wojny: jego wielki poprzednik jak żuk wtaczał na jaśniejący szczyt zwycięstwa kulę nawozu w postaci żołnierskiej masy – a generał Pauk, jak pająk, plótł i rozpościerał po kraju chytrą pajęczynę komunikacji i chwytał wroga w sieć niezliczonych patroli. Dzisiejszy wróg był podstępny i w dodatku wewnętrzny. Zewnętrzny od dawna nie zapuszczał się w tę zaczarowaną przestrzeń, zapewne bojąc się pajęczyny. Wroga wewnętrznego należało wyodrębniać, okrążać, oplatać, śledzić, obezwładniać i miażdżyć. Tak brzmiało sześć punktów Paukowa – głównych zasad, które sformułował i umieścił w nowym regulaminie bojowym. Teraz obaj z Płoskoryłowem ten regulamin ludziom wpajali.

Dwudziestosiedmioletni, tęgawy, sapiący kapitan kapelan Płoskoryłow był zdaniem Paukowa idealnym politrukiem. Rozumiał święte – czy jak zwykł mawiać, sakralne – znaczenie każdej litery regulaminu. To, co człowiekowi niezwiązanemu z wojskiem mogło się wydawać nonsensem, naprawdę nim było, ale nie wszystkim dane jest znać tę wielką tajemnicę. Potężną systemotwórczą siłę nonsensu – jako że wszystkie sensy mogą się kiedyś okazać nieprawdziwe, a nonsens nigdy – rozumieli naprawdę tylko wojskowi, a Płoskoryłow bez wątpienia był zwierzęciem wojskowym, mimo swego wyglądu cywila, łagodnego głosu i patologicznego antytalentu do strzelania. Jego dziadek był sztabowcem, pradziadek – białym generałem, który przeszedł na stronę czerwonych. Generał szczęśliwie przeżył terror i zginął na polowaniu, od kłów dzika – „idealna oficerska śmierć”, mawiał Płoskoryłow. Śmierć w boju uważał za nieprzyzwoitą: generałów nie zabijają. Poza tym Płoskoryłow znał Filozofię Wspólnej Sprawy. Owa wysoka dyscyplina sztabowa, wykładana tylko na wydziale teologicznym akademii wojskowej, była czymś dla Paukowa niepojętym, ale Płoskoryłow zapewniał, że generał major wyczuwa ją intuicyjnie. Wszystkie rozporządzenia Paukowa w tak oczywisty sposób służyły Wspólnej Sprawie, że Płoskoryłow, który po dyplomie postarał się o przyjęcie do jego sztabu, teraz stale błogosławił swą dalekowzroczność. Nie ulegało wątpliwości, że w armii jest dzisiaj tylko jeden wzorowy rosyjski generał, a tym generałem był Paukow.

Paukow był wspaniały, wspaniały. Cudowny był bijący od niego zapach szypru; kwadratowy, marszczący się topornie trencz niezgrabnie opinał jego przechyloną na bok, jakby grubo ociosaną figurę. Mówił szorstko, urywanie, komendy wydawał z taką wściekłością, jakby od urodzenia nienawidził wszystkich swoich oficerów i żołnierzy – pod tym względem był prawdziwym Waregiem, rdzennym mieszkańcem Północy, którego generalnym celem było nie tyle zajmowanie cudzych ziem czy zmuszanie do ucieczki nieprzyjaciela, ile maksymalnie efektywne zniszczenie własnych wojsk. Płoskoryłow, który był o dwadzieścia lat młodszy od dowódcy i dopiero niedawno otrzymał gwiazdki kapitana kapelana, czuł się nawet nieco skrępowany tym, że wie więcej. Ale Paukow zdawał się odgadywać wszystko – nawet to, czego sam Płoskoryłow ze swoim szóstym stopniem jeszczenie zgłębił.

Siódmy stopień ostatecznego wtajemniczenia uważano w armii za wielką rzadkość. Nawet na wyższych szczeblach służby państwowej nie mieli go wszyscy. Płoskoryłow dobrze znał tylko jednego posiadacza tego stopnia – wojskowego inspektora Gurowa, który często osobiście przyjeżdżał na inspekcję do sztabu trzydziestej dywizji. Gurow wyraźnie wyróżniał Płoskoryłowa, był z nim szczery i całował się z nim przy spotkaniach. Jak wszyscy Teutoni siódmego stopnia, inspektor golił głowę na zero, nosił okulary, frencz i miał niewielką kłaczastą brodę. Płoskoryłow już delektował się myślą, jak zapuści sobie taką samą – na razie, w randze kapitana kapelana i w szóstym stopniu wtajemniczenia, broda mu nie przysługiwała. Gurow obiecał, że zorganizuje mu inicjację na początku sierpnia, i Płoskoryłow myślał o tym dniu z radosną dziecięcą trwogą. Nie wiedział, na czym polega inicjacja, ale spodziewał się cudu. Wyobrażał sobie, że cały świat wleje się falą w jego otwartą na oścież pierś i obdarzy swymi tajemnicami, które po odkryciu nie wydadzą się wcale proste i ubogie, o nie! – lecz tylko jaśniej objawią swoją gwiazdonośną mistyczną głębię. Wyobrażał sobie igły globalnego lodu; ostre krystaliczne granie; zorzę polarną, zgrzyt i chrzęst, sól Bertholleta. Daleko, na prawdziwym biegunie, gdzie zbiegają się linie siłowe losów świata, wznosząc ku czarnemu aksamitowi niebios łopaty dłoni, zastygł Najwyższy Kapłan, ojciec narodów Północy, gwiezdny Teuton z obrazu Konstantina Wasiliewa; podporządkować mu morza i ziemie, złożyć u jego stóp wielobarwne flagi świata, zastępując je jedną, czarno-błękitną, zameldować mu o Końcu Końców, od którego zacznie się nowa epoka tytanów… o, Płoskoryłow wiedział, że doczeka tego czarno-błękitnego dnia.

Na razie zaś politruk trzydziestej dywizji wygłaszał dla oficerów prelekcje, w których czynił ostrożne wzmianki – oczywiście nie otwartym tekstem – na temat prawdziwego celu wojny i głównego zadania armii: tych, którzy się domyślą, należało wyodrębnić i dyskretnie przepchnąć do akademii. Niestety, prawdziwych Waregów było w armii niewielu. I bynajmniej nie dlatego, że wszystkich wybito w pierwszych trzech latach wojny – Waregowie nie byli tak głupi, żeby rzucać się w sam środek bitwy. Elita nie ginie, nie ma prawa uchylać się przed najwyższą powinnością – dowodzeniem żałosnym, nie rozumiejącym swego przeznaczenia armatnim mięsem. Nawet w sytuacji krytycznej oficer był obowiązany myśleć przede wszystkim o ratowaniu własnego życia, a dopiero potem o swoich ludziach; ludzi jest wielu, a oficer jeden. W tej formule – tajnej wareskiej dewizie „Was wielu, ja Jeden” – znajdowała odbicie klasyczna wzajemna relacja między wojskami okupacyjnymi a miejscową ludnością; poprawny akcent w imieniu najwyższego bóstwa padał oczywiście na drugą sylabę[6] – nie bez powodu od tego imienia zaczynała się wareska rachuba. Naszym bogiem jest Odyn, czyli Weles, innego nie ma; „wielki jest Odyn, nasz bóg, posępne morze”. Właściwie w klasycznym języku starożytnych Rossów były tylko dwie liczby – Odyn i Wielu, czyli wódz i reszta. Wareg, zrodzony do władania masą, po prostu nie miał prawa ryzykować własnego życia. Na wykładach dla kadry oficerskiej pomysłowy Płoskoryłow wyjaśniał to następująco: „Wyobraźcie sobie, że matka z dzieckiem idzie nocą przez las, pełny niebezpieczeństw. Atakują ich wilki. Co robić? W wątpliwej ideowo opowieści dla dzieci, utrzymanej w humanitarnej antyrosyjskiej tradycji, matka oddaje się na pożarcie wilkowi, a dziecku każe uciekać do ludzi przez las, pełny niebezpieczeństw. Oczywiście dziecko, pozostawione bez nadzoru, natychmiast zginie w lesie, pełnym niebezpieczeństw, a jeśli nawet się uratuje, to nie wiadomo na kogo wyrośnie bez matki. Podczas gdy matka, gdyby oddałana pożarcie dziecko, mogłaby się jeszcze uratować w lesie, pełnym niebezpieczeństw, i potem przysłużyć się Ojczyźnie. Tak samo oficer, jak prawdziwa matka, nie ma prawa zostawiać żołnierza samego w pełnym niebezpieczeństw świecie, ale przede wszystkim powinien się zatroszczyć o własne ocalenie, żeby korpus oficerski pozostał nietknięty. Pomyślcie, ile wysiłku włożyło państwo w wykształcenie prawdziwego oficera – i jakim karygodnym marnotrawstwem środków byłoby niepotrzebne samopoświęcenie, narzucone nam przez chazarskie wypaczenia chrześcijaństwa!”. O tym, że chrześcijaństwo w ogóle jest tylko chazarskim wymysłem, mającym doprowadzić świat do zguby, na razie nie należało mówić: nawet na wydziale teologicznym informowano o tym dopiero na trzecim roku.

Nie, przyczyną upadku ducha bojowego nie było to, że Waregów zabijano. We wszystkich wojnach, jakie prowadziła Rosja, populacja mieszkańców Północy pozostawała prawie nietknięta; Wareg jak prawdziwy wojownik Odyna mógł umrzeć na uczcie, na polowaniu, na babie, jak sławny generał Skobielew – ale zginąć w walce byłoby dla niego jeszcze większą hańbą niż wykitować przy orce, albo, nie daj, Odynie, przy szyciu. Niestety, wojownicy Północy zbyt długo i bezkarnie kontaktowali się z cherlawą miejscową ludnością; do ich krwi przeniknęły uległość i bezwolność. Wszystko się degenerowało. Aktualizacja odwiecznego zewu nie zawszesię udawała. Zazwyczaj nację oczyszczały i odnawiały wojny, ale ta nowa wojna radykalnie różniła się od poprzednich. Oficerowie nie tylko z trudem, niemal kopniakami podrywali żołnierzy do walki, ale i sami szli do ataku bez szczególnej ochoty. Płoskoryłow, obserwując działania bojowe z bezpiecznej odległości, przez lornetę nożycową, wpadał w rozpacz. Przecież on, politruk z wyższym wykształceniem wojskowo-teologicznym, nie chwyci za broń! Wszystkie próby podniesienia ducha bojowego regularnymi rozstrzałami przed plutonem wojska spełzały na niczym. W pierwszym roku wojny Płoskoryłow mógł być z siebie dumny – z rąk jego plutonu egzekucyjnego padło półtora raza więcej ludzi, niż wojska państwowe straciły w starciach z Chazarami i góralami. Bezczelni ŻD w demoralizujących ulotkach krzyczeli o potwornych faktach – żołnierze armii rosyjskiej ginęli głównie z rąk współplemieńców; Płoskoryłow tylko się uśmiechał – gdyby znali prawdziwe liczby! Kobiece Południe, ceniące komfort i bezpieczeństwo, trzęsące się o żałosne ludzkie istnienia – jakże mogło walczyć z tytaniczną wareską armią, dla której życie żołnierza było tyle warte, co kłos jęczmienia! Ale w ostatnim roku prowadzenie wareskiej strategii stało się trudne – żołnierzy brakowało nawet na dyżury w kuchni. Rozstrzały trzeba było przeprowadzać tylko w dni szczególnie czczonych świętych – i duch bojowy wojska nieustannie spadał. Armia była nie ta sama i z każdym dniem stawała się bardziej nie ta sama. Tylko Paukow wrzaskami i wymysłami potrafił jeszcze wzbudzić w podwładnych prawdziwą grozę, ale i on ostatnio był jakby nie ten sam.

2

Generał major Paukow rzeczywiście się zmienił, chociaż próbował jeszcze zachować zwyczaje i maniery wzorowego oficera, wedle najlepszych tradycji wareskiego sztabu generalnego. Rankiem dziewiętnastego lipca wstał jak zwykle o wpół do siódmej, kazał się oblać lodowatą wodą z baskakowskiej studni, wykonał lekką gimnastykę z podręcznika oficerskiego załącznik numer pięć – dwadzieścia skłonów w lewo, dwadzieścia w prawo, „jaskółka”, „skrzydełka”, piętnaście przysiadów – ogolił się tępą żyletką Newa, spryskał się szyprem, wdział wyprasowany przez ordynansa mundur i udał się ze zwykłą poranną wizytą do aktorki Guslatnikowej.

Czterdziestoletnia, zaczynająca tyć Guslatnikowa zachowała jeszcze ślady dawnej urody. Znalazła się w Baskakowie wraz z brygadą aktorską. Kiedy na frontach była chwila oddechu, do sztabu trzydziestej dywizji stale zjeżdżali goście ze stolicy, w ramach programu politycznego szkolenia wojska. Najpierw zjawiła się „Pełna widownia”, która rozbawiła widzów aż do dźwięcznych żołnierskich bąków; szczególnie celnie przedstawiano ŻDów – tłuste typy z teczkami. Potem pisarze – też cała brygada, nie wiadomo czemu przypisana właśnie do Paukowa; następnie zwaliło się nań tournée Niżegorodzkiego Teatru Armii Rosyjskiej. To już nie była żołnierska służba, ale jedna, niekończąca się masowa impreza; może jeszcze przywiozą im z Moskwy cały burdel? I tak we wszystkich okolicznych wsiach nie było już ani jednej niewyobracanej dziewki; i tak podszywanych kołnierzyków nie zmieniali po trzy dni, zapomnieli o żołnierskiej higienie, chodzili cali w czyrakach – to nie, jeszcze przysłali im teatr z obowiązkowym zaleceniem oglądania spektakli i przez cały ten czas żywienia artystów. Artyści rzeczywiście przyjechali głodni – w Niżnym, jak i całej prowincji, teatry dawno pozamykano jako niepotrzebne, jedyną szansą na przeżycie w czasie wojny było właśnie dawanie koncertów dla żołnierzy; ale i te ich koncerty były, szczerze mówiąc, kiepskie, nie to, co „Pełna widownia”. Teatr tylko z nazwy. Najpierw recytowali jakieś bajki, odgrywali niedźwiedzia i lisa, potem pokazali żołnierzom fragment baśni Bochenek chleba z tekstem przerobionym pod ŻDów, potem odegrali cały akt ze sztuki Żołnierska matka – o dezerterze, który uciekł pod maminą spódnicę, a mamusia doniosła na niego dowództwu i wepchnęła go z powrotem na front. Sztuka pod względem polityczno-wychowawczym była dobra, szczególnie wyrazista zaś była żołnierska matka – niebrzydka, dorodna kobieta. Wśród żołnierzy wszakże wywołało to niezdrowe reakcje – wielu szeregowych nieprzyzwoicie głośno komentowało, że chcieliby mieć taką matkę i pokazaliby jej dużo ciekawych rzeczy, tak że w rezultacie sztuka nie wywołała należytych emocji. Artyści odwalili trzy koncerty i powinni byli się wynieść, ale postanowili zostać – mówili, że w Niżnym od dawna nie ma co żreć, a tu, bądź co bądź, jest wojskowe zaopatrzenie. Szczególną bezczelnością odznaczał się niewydarzony syn żołnierskiej matki, a zarazem reżyser sztuki – wpieprzał tuszonkę tak, że o mało mu morda nie pękła; Paukow pobiegł do politruka, ten połączył się z Moskwą, ale Moskwa potwierdziła, że artystów trzeba przyjmować, bo inaczej zawali się plan pracy wychowawczej. Artyści obżerali się u nich jeszcze przez tydzień, odgrywając cały repertuar klasyczny. Na pożegnanie – z radości, że wreszcie się wyniosą – Paukow kazał im wydać po szklance spirytusu i sam wypił, a po wypiciu zaczął pajacować. Wstyd powiedzieć. Wzorowy rosyjski oficer. Pił spirytus z pantofelka (niezbyt czystego, rozmiar trzydzieści dziewięć). Omal się nie zatchnął z wysiłku, chwytając na ręce żołnierską matkę Guslatnikową, i nawet przykląkł przed nią na jedno kolano, a obcasami tak trzaskał, że kompletnie zdarł fleki. Zapowiedział cały wachlarz rozrywek. Recytował wiersze – najpierw z Oficerskiego poradnika listowego („Jaśmin to piękny kwiat, bardzo ładnie pachnie”), potem, na prośbę artystów, z Oficerskiego alfabetu: „Cytra przyrząd to do grania, cycki służą do macania”. Puszył się jak paw, zaprezentował prawdziwy wojskowy szyk – też miał przed kim rzucać perły! Tej samej nocy Guslatnikowa z nim się przespała, a kiedy wszyscy wyjechali – została.

Paukowowi z początku pochlebiało, że prawdziwa artystka, co z tego, że z Niżnego Nowogrodu, będzie z nim teraz żyć w jego sztabie – już od trzech lat nie widział swojej rodziny, tłustej żony i dwóch szpetnych córek, a teraz będzie miał własną polową towarzyszkę, jak przystało na prawdziwej wojnie. Gdzieś o czymś takim czytał. Guslatnikowa zaofiarowała się, że będzie codziennie recytować wiersze po wsiach, w których kwaterowali żołnierze z jego dywizji – i rzeczywiście, ubrana w jedyną koncertową aksamitną suknię, mnąc w dłoniach przepoconą chusteczkę, recytowała wieczorami żołnierzom, którzy przedtem oglądali o tej porze program informacyjny w telewizji:

Leży wśród trzech ogromnych oceanów

Rozpościerając setki miast[7].

Żołnierze nie mieli już odwagi dowcipkować o tym jak leży i jak fajnie byłoby wetknąć jej armatkę w kuciapkę, bo Guslatnikowa była już teraz nie artystką na gościnnych występach i żołnierską matką, ale polową żoną generała Paukowa, który bynajmniej nie lubił żartów. Oczywiście program „Wriemia” byłby ciekawszy. Zawsze człowiek mógł chociaż kątem oka zerknąć na cywilne życie – kobitki w letnich sukienkach, lody… W ciągu miesiąca aktorka zdążyła wystąpić po jednym razie we wszystkich wsiach wokół Baskakowa. Paukow przydzielił jej do pomocy żołnierzyka – z polecenia własnego ordynansa, bardzo zadowolonego, że może pomóc ziomkowi. Pierwszą połowę dnia Guslatnikowa spędzała w chacie, leniuchując, przeciągając się rozkosznie, malując i uskarżając na los to gospodyni, u której ją zakwaterowano, to ordynansowi Tulinowi. Paukow nie nocował u niej już dwa tygodnie – na trzeźwo żołnierska matka okazała się gruba, niezgrabna i absolutnie nienasycona. Paukowowi w jego wieku czterdziestu ośmiu lat trudno było zaspokoić jej żądze, toteż odwiedzał ją rzadko. Guslatnikowa najpierw wzięła to za przejaw szczególnego oficerskiego szyku, ale potem się zaniepokoiła i poczuła dotknięta. Teraz, po dwóch tygodniach rozłąki, rozmawiała z nim niskim, piersiowym głosem, ze znaczącymi, tragicznymi intonacjami, wybałuszając wielkie krowie oczy – jak gdyby ją uwiódł i porzucił. Paukow miał straszną ochotę posłać artystkę do wszystkich diabłów, ale wzorowy rosyjski oficer nie mógł przecież krzyczeć na kobietę i odmówić jej przytuliska.

Dziewiętnastego rano Paukow wstąpił do niej, jak zwykle delikatnie pukając zgiętym palcem.

– Ach, chwileczkę, jestem nieubrana – jęknęło z izby.

Paukow odczekał pięć minut pod drzwiami.

– Co ona tam robi, kombinezon przeciwchemiczny wkłada czy co? – burknął pod nosem i zapukał jeszcze raz.

– Tak, proszę – odrzekła Guslatnikowa, czymś szeleszcząc.

Paukow wszedł. Guslatnikowa we wzorzystym szlafroku z chińskiego jedwabiu leżała w wyszukanej pozie na szerokim wiejskim łóżku, wśród malowniczo rozrzuconych ciuszków. Jej niechlujstwo było wprost potworne.

– Witam, generale – mruknęła uwodzicielsko. Mimo wczesnej pory Paukow spostrzegł na jej twarzy niebieskawą warstwę makijażu. – Jestem zaszczycona pańską wizytą. Ostatnio nieczęsto mnie pan tak rozpieszcza. Sprawy służbowe?

– Wojna – powiedział surowo generał. – Wojna to nasza praca, Katierino Nikołajewno, i wymaga ciągłej mobilizacji wszystkich sił.

– Tak, tak, nie musi mi pan mówić… Ale kiedy, pańskim zdaniem, ta straszna wojna się skończy?

– Tego, jako wojskowy, nie mogę wiedzieć i rozgłaszać – odparł Paukow. – Wojskowy, nawet jeśli posiada tajne informacje, nie może ich nikomu rozgłaszać. Daty zakończenia wojny, czyli godziny „Szcz”, nie wolno rozgłaszać w żadnych okolicznościach, podobnie jak liczebności, uzbrojenia i tożsamości prawdopodobnego nieprzyjaciela oraz samego jego istnienia.

Paukow nie mógł przepuścić okazji błyśnięcia przed osobą cywilną sformułowaniem ze swojego projektu.

– Tak się o pana boję – szepnęła aktorka.

– Cóż robić, tak trzeba. Ale rosyjska aktorka nie powinna się bać o rosyjskiego generała. Już przy pierwszym spotkaniu spostrzegłem i doceniłem pani postawę – rzucił generał zwyczajowy poranny komplement.

– W rosyjskim teatrze klasycznym nazywa się to figurą – przytaknęła Guslatnikowa.

– Tak, tak. Klasyczna kobieca postawa. Nie powinna się pani poddawać babskim strachom. Całej tej histerii. Jesteśmy żołnierzami, i jeśli trzeba, bez wahania nadstawimy pierś. I tak samo pani. To nasza rosyjska sprawa.

Nastąpiła długa pauza. Zestaw oficerskich komplementów został wygłoszony, szacunek dla rosyjskiego teatru klasycznego okazany. Paukow musiał iść do sztabu, ale Guslatnikowa nadal wpatrywała się weń znacząco i natrętnie wilgotnymioczyma.

– Ale może pan przynajmniej powiedzieć, gdzie jest nieprzyjaciel? Czy przewiduje pan ataki? Strasznie się boję strzelaniny… Musi pan z góry mnie uprzedzić. – Cenię sobie pańskie towarzystwo – znacząco spuściła wzrok – i zdążyłam pokochać pańskich żołnierzy…

– Żołnierz to… Tak… tak… – powiedział Paukow. – Żołnierz, tak, jest narzędziem miłości Ojczyzny. Subtelne emocje i tak dalej. Wzniosłe uczucie przenika i kieruje, i pola skrętu… – Wzmianką o polach skrętu ostatecznie wyczerpał swój salonowy repertuar. – Cenimy pani męstwo, Katierino Nikołajewno – powiedział tonem jakim jego zdaniem powinien mówić wzorowy oficer: urywanie, szczekliwie, z lodowatą uprzejmością gorliwego służbisty. – Radzę jednak, by pani jak najszybciej opuściła miejsce zakwaterowania sztabu, wojna bowiem to zajęcie nieprzewidywalne, przy którym żaden z nas nie może dziś wiedzieć, co powinien był robić wczoraj.

To też była słynna wojskowa maksyma, którą zamierzał kiedyś opublikować w swoich zapiskach.

– W kółko powtarza pan jedno i to samo – krzywiąc się, powiedziała opryskliwie Guslatnikowa. – Można by pomyśleć, że ma mnie pan dość.

– W żadnym wypadku, to niemożliwe z żadnego punktu widzenia. – Paukow wyduszał z siebie ostatnie rezerwy wojskowej elokwencji. – Jak kwiat nie może mieć dość pszczółki, tak stary żołnierz nie może mieć dość piękniejszej połowy ludzkości, niby wspaniały bukiet zdobiącej ten uginający się od frykasów stół… – (Paukow nawet nie zauważył, że przeszedł do klasycznego oficerskiego toastu: dopóki oficer był w stanie wymówić to zdanie, pełne trudnych zbitek spółgłosek, uważało się, że jeszcze nie jest pijany).

– A tymczasem ja dla pana opuściłam ukochanego mężczyznę, tak! – ciągnęła nieubłaganie Guslatnikowa. – Święty człowiek, bezinteresownie służący sztuce. Mówił pan, że kobietę naprawdę potrafi docenić tylko oficer. Teraz widzę, jak pan mnie docenia! Obiecywał mi pan, że się o mnie zatroszczy pod każdym względem. A ja w ogóle pana nie widuję, i wszystko to tłumaczy pan sprawami służby! Jakie sprawy służby w przerwie między działaniami bojowymi! Na pewno pije pan gdzieś ze swoimi podwładnymi i niewymagającymi miejscowymi dziwkami, a towarzystwo kobiety kulturalnej przekracza już pańskie możliwości, bo przy niej czuje się pan gburem! Tak, tak, gburem! Całymi dniami siedzę zamknięta w brudnej chałupie tylko z tym tępym Tulinem, nie ma żadnych rozrywek, żadnych balów! Nie potrafi pan nawet załatwić, żeby żołnierze przyzwoicie słuchali moich recytacji! Ja przed nimi otwieram duszę, a oni w tylnych rzędach podszywają kołnierzyki! I w ogóle nie rozumiem, dlaczego… Mam prawo żądać…

– Milczeć! – wrzasnął Paukow z posiniałą twarzą. – Do mnie, generała majora? Ty suko! Ty kurwo! Wstać! Siadać! Ja ci pokażę „setki miast”, stara prukwo! – Cisnął w Guslatnikową wiadrem i wyskoczył na ulicę.

W tym samym czasie Płoskoryłow wygłaszał pierwszy poranny wykład dla oficerów sztabu dywizji. Żołnierze pod nadzorem podoficerów już po raz trzeci tego ranka zamiatali podwórza i wyrównywali wszystkie gałązki w plecionych płotach, oficerowie zaś mieli szkolenie geopolityczne.

Płoskoryłow od dziecka lubił wareską wojskową atmosferę, oficerską obozową rubaszność, pogardę dla pracy, traktowanie żołnierza jak martwego przedmiotu – albowiem jeśli widzi się w nim przedmiot ożywiony, przestaje działać normańska koncepcja wielkich żniw. Sama myśl o armii najemnej była w środowisku Płoskoryłowa nie do przyjęcia: kalała samą ideę wojska. Jedyną myślą żołnierza powinna być myśl nie o rodzinie, o żołdzie i nawet nie o Ojczyźnie, ale wyłącznie o pośmiertnej sławie – którą to sławę miał obowiązek zapewnić Płoskoryłow; tutaj byłby niezawodny. Płoskoryłow uwielbiał martwych żołnierzy. Tylko martwy żołnierz, ustawiony na placu w charakterze pomnika, wymieniany dla pouczenia w modlitwach, uroczyście zwany Nieznanym, był absolutnym ucieleśnieniem normańskiego ducha, albowiem tracił indywidualność, na wojnie całkowicie zbędną. Indywidualność mógł mieć dowódca, występowała też u politruków i stanowiła ważny komponent oficerów Smiersza[8] – ale indywidualność żołnierza kasowała ideologia wareskiej dzielności. Jedynym celem małej, brzydkiej istoty w szarym szynelu i niezdarnie owiniętych onucach (Płoskoryłow stworzył sobie w wyobraźni właśnie taki, trochę wzruszający obraz typowego szeregowca) powinno być dążenie do zguby, możliwie jak najszybszej; nie bohaterskimi działaniami i nie zupełnie niepotrzebnym na wojnie sprytem (na co spryt, skoro jest wyraźny rozkaz!), ale wyłącznie żywą żołnierską masą można było pokonać każdego wroga, wykonując w ten sposób oba główne zadania: ujarzmienie przeciwnika i zredukowanie własnego wojska. Drogę do zwycięstwa należało mościć ciałami – tego byli świadomi tylko nieliczni, wybrani dowódcy. Zaliczali się do nich idol Paukowa i sam Paukow. Każde dokonanie jest trwałe tylko o tyle, o ile płynie pod nim krew – oczywiście nie drogocenna krew wareskiej elity (ród Płoskoryłowa wywodził się od osobistego sokolniczego synów Ruryka), ale czarna krew ziemi, ropa naftowa wojny, hojnie wyciskany sok szeregowych żołnierzy. Żołnierskie plemiona są jak winne grona; nie wyciśniesz kiści, nie będzie korzyści – głosiła armijna mądrość ze zbioru złotych myśli wielebnego Eustachego Dalniewostocznego, archipułkownika DalWO[9]. Z DalWO rzadko kto powracał żywy nawet w czasach pokoju.

Niestety, wciąż nie udawało się doprowadzić populacji do idealnej liczebności: za każdym razem jakoś się odtwarzała, i Płoskoryłow upatrywał w tym niewątpliwe przeżytki barbarzyństwa. Po każdej kolejnej czystce w kraju lżej się oddychało – w młodości, przygotowując się do studiów historycznych, ze szczególną rozkoszą wertował źródła traktujące o czasach takich rozładowań; ale jak szybko wszystko znów się zanieczyszczało! Jak szybko znów zaczynały się kłębić po kątach jakieś dzieci, stękać jacyś starcy; jak szybko życie plebsu powracało do dawnych kolein, odrzucając wielkie rycerskie dobrodziejstwa! Elita, powołana do tego, by kierować i błogosławić, rozpływała się w ślepej, ruchliwej ludzkiej masie, łaknącej igrzysk i mnożenia się; w tym rozkładającym się, gnijącym nawozie na całego gospodarzyli niedający się wytępić Chazarowie, i trzeba było wciąż od nowa wyszukiwać preteksty do wielkich działań wojennych. Im dłuższy był okres pokoju, tym trudniej było zmobilizować ludność: ŻDowie za pieniądze gotowi byli wystawić dowolne świadectwo o złym stanie zdrowia (podczas gdy sami walczyli coraz zacieklej) – jednym słowem, wojna była nieunikniona; co prawda nie było dokładnie wiadomo, jak wyjaśnić jej konieczność zwykłym oficerom, którzy nie kończyli akademii i w ogóle zdobyli wykształcenie wojskowe na specwydziałach cywilnych uczelni, gdzie nie potrafiono wpoić właściwych zapatrywań. Płoskoryłow na wszelkie sposoby usiłował zbliżyć się do sedna, czynił rozmaite sugestie, ale za każdym razem zmuszony był spasować wobec nieskrywanego znudzenia na twarzach słuchaczy, a powiedzieć całej prawdy nie mógł. Nawet o wareskiej okupacji mówiono dopiero na piątym stopniu wtajemniczenia – wszyscy studenci, zanim go osiągnęli, byli szczerze przekonani, że rdzenną ludnością sąRosjanie.

Mimo rozlicznych trudności Płoskoryłow lubił wykładać. Czuł się ojcem tych wszystkich ludzi – i nawet trochę matką. Jak wiadomo, każdy myśliciel buduje taki wszechświat, w jakim ze swoją kompleksją i temperamentem czuje się najbardziej komfortowo; Płoskoryłow urodził się, by błogosławić idących na śmierć. Kochał martwych tkliwą, subtelną miłością; czuł się wśród nich świetnie. Nie mogli mu zaprzeczyć i nie nudzili się, słuchając go. Szczególnie dobrze wychodziła mu natchniona, trochę babska intonacja; takim głosem mogłaby mówić Matka Ojczyzna ze znanego plakatu, nieubłaganie wzywająca do mogiły już któreś pokolenie bezwstydnie mnożących się synów. Nawołując do odważnej śmierci w imię Rosyjskiej Sprawy, Płoskoryłow już trochę opłakiwał poległych, którzy na razie jeszcze w żywej, niedoskonałej postaci siedzieli przed nim w dusznej izbie, którą przemianował na Salę Rosyjską. Szybko rozwiesił w niej portrety Leontjewa, Spenglera, Weiningera, Mieńszykowa, Nietzschego i innych miłych jego sercu prawdziwych Normanów, a na tablicy wystawionej w wiejskiej szkole, od dawna ziejącej pustką i na pół zrujnowanej, rysował geopolityczny schemat walki Północy z Południem.

Tematem obecnego wykładu była kolejna rocznica wielkiej bitwy pancernej. Normańską koncepcję ostatniej wojny należało przedstawiać ostrożnie – nawet pośród oficerów nie wszyscy właściwie rozumieli prawdziwe cele walczących stron i głęboką jednorodność normańskiego ducha, kierującego obiema armiami. Płoskoryłow czynił tylko lekkie aluzje do podłej roli Anglii, która w ostatnim momencie zwaśniła dwóch tytanów, sygnatariuszy paktu o wiecznej miłości. Po stronie Anglii aktywnie działali ŻDowie, świetnie rozumiejący, że, po ponownym zjednoczeniu pierwiastków aryjskich, dla nich nadejdzie ostateczny koniec. Do tego wykładu Płoskoryłow przygotowywał się szczególnie starannie, dobierając takie słowa, żeby myśląca część oficerów zrozumiała, a ta zwykła niczego niespostrzegła.

Panowie oficerowie! – krzyknął dyżurny Sali Rosyjskiej, chorąży Krugłow. Wszyscy wstali. Płoskoryłow, w długiej riasie ze złotym akselbantem, podał dyżurnemu do ucałowania pulchną, wilgotną dłoń i łaskawym skinieniem głowy pobłogosławił obecnych. Jego serce ogarnęła fala ciepła. To niezwykła przyjemność, choć zarazem wielka odpowiedzialność, w wieku dwudziestu siedmiu lat już być duszpasterzem narodów; nie bez powodu na egzaminie konkursowym na wydział teologiczny Wojskowej Akademii Sztabu Generalnego przypadało dwudziestu kandydatów na jedno miejsce.

– Drodzy współbracia, chciałbym pomówić dziś o idei Północy – rozpoczął kojącym księżowskim zaśpiewem. – Przez długie lata chazarscy najemni historycy odwracali naszą uwagę od głównego przeciwstawienia – walki Północy z Południem, wpajając w rosyjską świadomość sztuczną walkę Wschodu z Zachodem. Wschód i Zachód starły się jakoby również w ostatniej wielkiej wojnie, w owej bitwie narodów, o której do dziś ze czcią pamiętają prawnuki zwycięzców. Tymczasem nie była to potyczka mitycznego Zachodu z równie mitycznym Wschodem, ale śmiertelne zwarcie dwóch potężnych tytanów Północy, wielkich braci, którym zrobiło się za ciasno w jednym świecie. Walczących wiązała ze sobą głęboka jednorodność, rosyjski duch zagrodził drogę potężnemu duchowi niemieckiemu – tak ścierają się na niebie dwie chmury, rodząc gromy i błyskawice i budząc we wstrząśniętym obserwatorze zdumienie bożą potęgą. Rosyjski brat przywarł do ust brata niemieckiego w śmiertelnym pocałunku – i muskularny tytan stracił dech w stalowych objęciach. Owoce zwycięstwa próbowali wykorzystać wrogowie obu reżymów, a przede wszystkim światowe chazarstwo, które podniosło głowę – ale dalekowzroczna decyzja rosyjskiego wodza przeznaczyła Chazarom daleką rezerwację i rosyjsko-teutońska współpraca trwała następne czterdzieści lat. W ciągu tych czterdziestu lat wiele osiągnięto – odbyły się loty kosmiczne, człowiek wstąpił do lodowatego raju Kosmosu – jednakże chazarski rewanż powstrzymał triumfalny pochód rosyjskiego rozwoju. Dziś światowe Południe znowu usiłuje odebrać ludzkości jej ideały, zastępując wszystkie wartości prymitywnym, atawistycznym pragnieniem życia deprawuje i demoralizuje miliony, a przede wszystkim celuje w nas – ostatnią ostoję pokojowego ducha. Historia dzieje się dzisiaj tu, w diegunińskim kotle, gdzie Północ i Południe stanęły twarzą w twarz. Diegunino to geopolityczne serce Eurazji, i ten, do kogo będzie należeć, zdobędzie władzę nadświatem…

Mówił tak jeszcze mniej więcej przez dwadzieścia minut, wiedząc, że ostatnie dziesięć najlepiej pozostawić na pytania. Oficerowie wykazywali niezwykłą inwencję w wymyślaniu pytań. Jeśli pytań nie było, Płoskoryłow leciał ze skargą do sztabu, a wtedy wszyscy uczestnicy zajęć politycznych otrzymywali karę za brak zainteresowania – żegnaj, urlopie.

– Panie kapitanie kapelanie – zapytał kapitan Sieliwanow – a jak z punktu widzenia walki Północy z Południem zakończył się konflikt islamu i Stanów Zjednoczonych? Bo wie pan, żołnierze się interesują, kto w końcu zwyciężył…

– Żołnierze – odrzekł surowo Płoskoryłow – powinni się bardziej interesować musztrą jako podstawą dyscypliny wojskowej w rosyjskim duchu. Ale skoro pozwala pan żołnierzom zadawać pytania natury politycznej, radzę odpowiadać krótko: czytajcie regulamin, tam jest wszystko. Zgodzi się pan chyba, kapitanie, że przy wnikliwej lekturze regulaminu można w nim znaleźć wyczerpującą odpowiedź na każde pytanie, od świeckich do teologicznych. Proszę się na przykład powołać na paragraf piętnasty przykazań liniowych Paisija Zakaukaskiego: „A jeśli kto zwątpi w swoją bojową siłę, ulęknie się przypuszczalnego wroga, temu hańba i nagana przed frontem i trzy dni służby poza kolejnością”.

Sieliwanow umilkł przestraszony. Tak naprawdę Płoskoryłow nie miał odpowiedzi na podchwytliwe pytanie. Islam był naszą forpocztą na południu, przyjacielem i partnerem, ponoszącym klęski, ale przecież nie można się do tego publicznie przyznać! Od momentu, kiedy odkryto flogiston i czarna krew ziemi przestała cokolwiek znaczyć, islam nie miał żadnych szans, by przeciwstawić się Kaganatowi i na wskroś zachazarzonym Stanom. Całkowita izolacja Rosji od reszty świata, która pozwoliła jej wreszcie rozgrywać swoje wzniosłe misterium, nastąpiła wyłącznie dlatego, że Rosja znalazła się wśród państw nieposiadających flogistonu. Rzecz niepojęta, jak w kraju tak szczodrze obdarzonym przez Boga lasami, rzekami, ropą, węglem, minerałami, konopiami i tranem, nie znalazł się głupi gaz, którego nikt nigdy nie widział i na którym teraz opierał się tajemniczo cały przemysł światowy. Na flogistonie jeździły samochody, bezdymnie pracowały fabryki, robiono niesamowite pieniądze – a w Rosji nadal jeżdżono na benzynie, której było teraz po dziurki w nosie, jako że nikt nie kupował ropy. Złoża flogistonu znaleziono wszędzie – w Stanach, w Afryce i nawet na Antarktydzie; w Kaganacie Chazarskim było go tyle, że w kraju nie pozostał ani jeden skrawek ziemi bez odwiertu – nie było go tylko na islamskim Wschodzie i na całym terytorium Rosji, dokładnie tak, jak przebiegały granice; upokarzające szyderstwo natury zaczynało się tuż za rosyjską granicą, w pogardzanej Polsce. Z powodu przeklętego gazu została przerwana dotychczas świetnie rokująca wojna na Bliskim Wschodzie, gdzie Stany trwale się umocniły; islam ze światowej religii stał się czymś prowincjonalnym i niemal wegetariańskim. Szczerze mówiąc, Płoskoryłow nienawidził flogistonu. I nie do końca w niego wierzył. Bez wątpienia był to podły wynalazek chazarski, który całkowicie potwierdzał teorię spiskową; pozostawało tylko pytanie, jak to potworne ŻDowskie kłamstwo napędza motory.

Płoskoryłow sam czuł, że jego odpowiedź jest niezbyt przekonująca, ale podstawą wareskiej kontrpropagandy był właśnie nieprzekonujący charakter – ponieważ żołnierz i młodszy oficer powinien był wierzyć nie w argumenty, ale w siłę. Marny kontrpropagandysta, na pytanie o sukcesy prawdopodobnego nieprzyjaciela albo wyższość chazarskiego stylu życia, zaczynał odpowiadać serio i przytaczając liczby. Prawdziwy politruk na takie pytanie albo wymierzał żołnierzowi cios w pierś, albo – jeśli się brzydził, czy, podobnie jak Płoskoryłow, cierpiał na zadyszkę – odsyłał go do Smiersza, gdzie żołnierz szybko wszystko pojmował, albowiem przed śmiercią podobno człowiek jest w stanie wszystko objąć umysłem, tylko nie zdąża się tym z nikim podzielić. Oficerowie wiedzieli, że pytania należy zadawać ostrożnie – ich oczywiście Płoskoryłow nie odsyłałby do Smiersza, bądź co bądź oficerów trzeba oszczędzać, sam tego uczy, ale donieść do sztabu może, a wtedy mogą go załatwić pod byle pretekstem. Dlatego żadne istotne pytania więcej nie padły – oficerowie pytali na przykład czy niedbałego żołnierza należy karać zakazem korespondencji z rodziną, czy ten środek został zniesiony jako pobudzający do dezercji. Płoskoryłow obwieścił radośnie, że wskaźnik ucieczek w ostatnim roku obniżył się prawie półtora raza, a przywódczynię komitetu matek Strielnikową, która uciekła z więzienia, ujęto na chińskiej granicy i umieszczono w Czycie, w łagrze o zaostrzonym rygorze. Tę radosną wiadomość zachował na koniec, ale miał dla panów oficerów jeszcze jedną niespodziankę– dziewicę Irę.

Dziewicę Irę wożono po dywizjach już ponad pół roku. Do piętnastego roku życia rozwijała się normalnie, ale na początku trzeciego roku wojny zaczęła mieć widzenia, słyszeć głosy, i uciekła z domu. Początkowo wieszczyła na ulicach, z głupoty ją złapali, zaczęli sprawdzać – wtedy właśnie usłyszano o niej w Sztabie Generalnym, a takiej okazji nie wolno było zmarnować. Płoskoryłow był na jej pierwszym koncercie w klubie wydziału teologicznego. Dziewica Ira nie olśniewała urodą, tak zresztą jak dziewica Żanna; była chuda, miała figurkę podlotka, twarz o drobnych rysach i bezbarwne włosy, ale wszystko to rekompensowały ogromne szare oczy i drżący metaliczny głos – głos patriotycznego dziecięcia, prawdziwej wareskiej duszy. Wykonywała stare pieśni, zasłyszane w radiu, w nostalgicznych nocnych audycjach – Światełko, Na słonecznej polance, Ciemna dziś noc. Prawdę mówiąc, Płoskoryłow niezbyt wysoko cenił te ludowe śpiewanki, stworzone w okopach – co innego Święta wojna z jej twardym teutońskim krokiem! – ale w wykonaniu dziewicy Iry nabierały one emocji niemal jak u Dostojewskiego. Tak mogłoby śpiewać wareskie dziecię, umęczone przez Chazarów, roniące ostatnią łzę przed kaźnią; dziewica Ira nie uznawała wyszukanego akompaniamentu – tylko leciutko skubała struny starej gitary. Każda inna muzyka mogła zagłuszyć jej słaby, blaszany głos, który przypominałby brzęczenie wiatrowskazu na dachu letniskowego domku, gdyby nie kryjące się w nim udręka i siła. Takim głosem można by wykrzyczeć pożegnalną mowę przed rozstrzałem, a można też zakomenderować „Pal!” – gdyby rozstrzeliwano wroga wewnętrznego. Owo połączenie ofiary i kata było szczególnie mistyczne, znajdowała w nim odbicie główna idea warestwa; dziecko pojęło ją intuicyjnie, jako że nie studiowało na wydziale teologicznym, a znikąd więcej wziąć jej nie mogło. Tylko głosy mogły wynieść z lodowatego świata prawd absolutnych tę dziecięcą wysiloną udrękę w połączeniu z nakazem; kruchy alt dziewicy Iry, nagrany na trzy niezwłocznie wydane płyty, rozprzestrzenił się po całym kraju i słuchanie go w armii stało się obowiązkowe.

Po odśpiewaniu pieśni dziewica Ira wpadała w trans, zaczynała opowiadać: „Widzę… widzę…”. Widziała wszystko to, co trzeba: czarną aksamitną ciemność z kłującymi gwiazdami, biegun absolutnej siły, surowe świerkowe lasy na tle malinowego zachodu, pustynne niedostępne góry z szybującym nad nimi orłem, na pół oszalałych z zachwytu i strachu dzikusów, modlących się do niepojętego kamiennego idola – ulubieńca wymarłych gigantów… Proroctwa dziewicy Iry były żywcem wzięte z Hörbigera[10], którego zresztą nie czytała; dawno, dawno temu, w epoce lodowej, Ziemię zamieszkiwali tytani, toczący między sobą zapasy jeden na jednego – ślady ich zmagań zachowały się w Alpach; tytani żonglowali górami, w zabawie rozbryzgiwali jeziora, krocząc przez szczeciniaste porosty lasów, ale po katastrofie geologicznej potężni ludzie Północy wymarli w ciepłym klimacie, a ich wielka spuścizna została wypaczona i zakłamana przez niskich ludzi ciepła, podłe sługi własnej korzyści.

– Dziś, panowie oficerowie – przemówił Płoskoryłow z intonacją czułej niani, przygotowującej malca na niespodziankę (na przykład beczułkę z octem, w której moczą się mocne giętkie rózgi) – nasze spotkanie zostanie ukoronowane prawdziwym cudem. O tym cudzie wszyscy oczywiście słyszeliście, ale jestem pewien, że niewielu z was widziało go na własne oczy. Dziś zaśpiewa dla nas rosyjskie cudowne dziecię, młodziutka muza wojny, głos rosyjskiego ruchu oporu – dziewica Ira!

Panowie oficerowie hałaśliwie wstali i wyprężyli się na baczność. Jefrosinja cichutko otworzyła drzwi i weszła, popychając przed sobą bladą dziewicę Irę na uginających się nogach.

Opiekunka była wysoką, niezłomną kobietą w nieokreślonym wieku, ciężkawą, o szarej twarzy i cierpiętniczo zaciśniętych ustach: ideał wareskiej wdowy. Lewą ręką trzymała za gryf dziecięcą gitarę. Ira przed kolejnym transem błądziła nieobecnym wzrokiem po ścianach. Jefrosinja popchnęła ją do tablicy, Płoskoryłow usłużnie odsunął krzesło i wycofał się w kąt, szykując się do słuchania boskich dźwięków. Ira kilka razy sennie trąciła struny, potrząsnęła głową i zaśpiewała:

Tam, gdzie chaty ponad wodą,

Stromy brzeg,

Gdzie w nieznane drogi wiodą,

Żołnierz szedł.

Płoskoryłow zamknął oczy. Wyobraził sobie bezkresne rosyjskie przestrzenie, szary nadbrzeżny piasek, szarą rzekę i idącego wzdłuż niej żołnierza, owada wojny, nieskończenie małą człowieko-jednostkę. Żołnierz bez wątpienia szedł na śmierć, kapelanowi było go niezwykle żal, pocieszał się tylko tym, że wkrótce go zabiją – a wtedy dostąpi granitowej nieśmiertelności. Głos dziewicy Iry okrzepł:

Dla Ojczyzny szedł żołnierzyk,

Szedł, byś ty mógł życie przeżyć,

By ziemię ocalić,

By wroga obalić,

Żołnierz naprzód szedł…[11]

Zrobiła pauzę (oficerowie nie zakłócili ciszy ani jednym nietaktownym klaśnięciem) i znów przeciągnęła kciukiem po strunach.

Pożółkłych liści… spływał… tren

Ze smukłych białych brzóz…

Gdy stary walc „Jesienny sen”

Przez las się… falą niósł…

Wśród drzew harmonii błądził płacz,

Wibrował… w pieśni żal…

Wsłuchany siedział… każdy z nas…

Swych wspomnień słuchać chciał![12]

Kiedy dziewica Ira dziecięcą łapką z obgryzionymi paznokietkami starannie przyciskała basy, Płoskoryłow wyobraził sobie jesienną polanę w rosyjskim lesie i siebie samego, nie wiadomo czemu z bajanem, chociaż w życiu nie grał na żadnym instrumencie. Oto zaraz skończy grać walca Jesienny sen i jego żołnierze odejdą z polany, rozpłyną się w zapachu pleśni, w żółtym listowiu, po prostu znikną, tak jak powinien przepaść bez wieści prawdziwy żołnierz: w milczeniu, bez szemrania, nie zdradzając swej obecności nawet okrzykiem: „Za Ojczyznę!”. Będą odchodzić, roztapiać się w żółtym jesiennym świetle, a Płoskoryłow będzie wciąż grać, grać… jakby sama ta muzyka, niczym Symfonia pożegnalna Haydna, cicho roztapiała żołnierzy w powietrzu – z każdą nutą było ich coraz mniej, mniej… i wreszcie dograł do końca, przenosząc wszystkich w stan smutnej doskonałości, i pozostał na polanie sam jeden. Napływa zmierzch i żółte liście tracą barwę; w gęstniejącym szaroliliowym mroku samotny kapitan kapelan z niepotrzebnym już bajanem siedzi w jesiennym rosyjskim lesie – jemu nie wolno zniknąć, on i jego bajan to teraz ostatnia pamięć o bohatersko poległym oddziale; tu Płoskoryłowi zrobiło się tak żal samego siebie, że zacisnął powieki i po jego pyzatych policzkach stoczyły się dwie łzy. Oficerowie, patrząc na niego, dyskretnie rysowali sobie kółko na czole. Śpiew dziewicy Iry nudził ich i przyprawiał o mdłości. Gdyby jeszcze Ira budziła pożądanie – ale patrząc na nią, mieli tylko ochotę jak najszybciej ją nakarmić i położyć spać.

Tymczasem obowiązkowy repertuar jeszcze nie został wyczerpany: dziewica Ira zaśpiewała teraz hymn własnej kompozycji. Pod względem połączenia kruchości z wojowniczością, pieśń Gwiazdy Północy nie miała sobie równych.

To Północ, gdzie zaspy jaśnieją,

Z carycą, co siedzi na tronie.

Tam sosny i wichry wciąż wieją,

I lśnienie klejnotów w koronie.

O, dzieci ckliwego Południa,

Gdzie wszystko zbyt barwne, krzykliwe,

To Północ jest przecież przecudna

I gwiazdy jej tak migotliwe.

Nikt baśni tak cudnej nie plecie

Jak Północ, jej śnieżna zawieja,

I nie masz krainy na świecie

Piękniejszej niż Hiperborea!

Płoskoryłow wyobraził sobie Hiperboreę, jej surowe pejzaże, triumfujący wertykalizm – sosny, skały, człowiek z puchaczem. Dreszcz wzniosłego zachwytu przebiegł mu po karku i postawił włosy dęba. Ach, przecież i dyby, pręgierz[13] – to też triumf wertykalizmu; nie tortura, ale wyniesienie… Stanął na baczność i chciał zasalutować, ale uświadomił sobie, że za jego przykładem wstaną wszyscy oficerowie, trzasną obcasami i zakłócą występ; nie, niech dośpiewa…

– Towarzysze! – wykrzyknęła nagle dziewica Ira, zrywając się z krzesła, niewidzącym wzrokiem wpatrzona w kąt Rosyjskiej Sali. – Towarzysze! Wszyscy jak jeden mąż pójdziemy i umrzemy! Umrzemy za to, co święte! Umrzemy za to, co czyste! Umrzemy wszyscy![14] Stal… stal zagłębia się w ciało… błogość…

I w transie runęła na podłogę.

[6]Odin (ros.) – jeden; Odin (ros.) – Odyn.

[7] Konstanty Simonow, Rodina (Ojczyzna).

[8] Kontrwywiad wojskowy, akronim od nazwy Spiecjalnyje Mietody Rozobłaczenija Szpionow – Specjalne Metody Wykrywania Szpiegów, smiert’ szpionam (śmierć szpiegom).

[9] Dalekowschodni Okręg Wojskowy.

[10] Hans Hörbiger (1860-1931) – inżynier austriacki, twórca pseudonaukowej teorii lodowej.

[11] Piosenka z filmu Trudne godziny