Strona główna » Dla dzieci i młodzieży » Znak Zorro

Znak Zorro

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-6611-605-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Znak Zorro

Znak Zorro jest jedną z najpopularniejszych amerykańskich powieści przygodowych XX wieku. Książka na stałe wpisała się do światowego kanonu literatury dziecięcej i młodzieżowej. Opowiada o czasach, kiedy Kalifornia była częścią Meksyku i należała do Hiszpanii, a jej mieszkańcy – Californios, byli uciskani przez skorumpowane władze kolonialne. Młody arystokrata, Don Diego Vega, buntuje się przeciwko rządom komendanta miasteczka Reina de Los Angeles. Nie mogąc wystąpić oficjalnie przeciwko legalnej władzy, przemienia się w legendarną postać Zorra. Zakłada czarną maskę, zarzuca na ramiona czarną pelerynę i ze szpadą w dłoni staje po stronie uciemiężonego ludu. Od pierwszego wydania w 1920 roku, Znak Zorro został sprzedany z Stanach Zjednoczonych w rekordowym nakładzie pięćdziesięciu milionów egzemplarzy. Na podstawie powieści nakręcono kilka filmów kinowych i kilka seriali telewizyjnych. Stworzona przez Johnstona McCulley’a postać Zorra stała się ikoną kultury kalifornijskiej i amerykańskiej.

Polecane książki

Wiadomą jest rzeczą, że człowiek kultury, wyrzucony przez pęd odśrodkowy niedostatku z ogniska życia umysłowego do Klwowa, Kurozwęk lub - jak doktor Obarecki - do Obrzydłówka, podlega z upływem czasu, wskutek dżdżów jesiennych, braku środków komunikacji i absolutnej niemożności mówienia w ciągu sezo...
Los Angeles. 1951 rok. Policjant Freedy Underhill dużo pracuje, gra w golfa i szuka towarzystwa samotnych kobiet na jedną noc. Kiedy jedna z jego partnerek zostaje w brutalny sposób zamordowana, Freddy postanawia za wszelką cenę wyjaśnić zagadkę jej śmierci. Wie, że Maggie Cadwallader skrywała jakąś...
Gdy Autor usłyszał: „Powrót ojców to kłamstwo, ojcowie wracają tylko w weekendy”. Pomyślał wówczas, że nie może być tak źle, że zna mężczyzn, dla których ojcostwo to jak wygrać wszystko. Tak powstał „Halo tato", cykl reportaży o dobrym ojcostwie. Bohaterowie Konrada Kruczkowskiego to osoby, które ro...
Książka opisuje negatywne zachowania polityczne i ich wpływ na nasze złe zachowanie oraz jakie patologiczne skutki potrafią one wywoływać w społeczeństwie. Mimo iż polityka sama w sobie nie jest niczym złym ani negatywnym, to niestety w rzeczywistości politycy, tylko po to, żeby osiągnąć polityczne ...
Poradnik ten to szczegółowy opis przejścia czterech historycznych kampanii single player jednej z najpopularniejszych strategii czasu rzeczywistego - Age of Empires II: The Age of Kings.Age of Empires II: The Age of the Kings - Single Player - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy tematy ...
Autor, wykładowca w Rhode Island School of Design (USA), był jednym z pierwszych polskich publicystów, którzy zainteresowali się zjawiskiem postmodernizmu i zaczęli je analizować w kategoriach filozoficznych i estetycznych. Spośród bogatej dziś polskiej literatury na temat postmodernizmu i sztuk...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Johnston McCulley

Tytuł oryginału

The Mark of Zorro

Opracowanie

Danuta Sadkowska

Ilustracje

Artur Lobus

© Copyright by Siedmioróg

ISBN 978-83-6611-605-4

Wydawnictwo Siedmioróg

ul. Krakowska 90, 50-427 Wrocław

Księgarnia wysyłkowa Wydawnictwa Siedmioróg

www.siedmiorog.pl

Wrocław 2018

Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, hachi.media

Rozdział pierwszyPedro Samochwał

Strugi deszczu zabębniły wściekle po czerwonych hiszpańskich dachówkach, wiatr zawył znowu niczym gromada dusz skazanych na wieczne potępienie, a z paleniska ogromnego kominka buchnął dym, sypiąc iskrami po podłodze z ubitej gliny.

– To jest noc iście diabelskich harców! – stwierdził sierżant Pedro Gonzales, wyciągając w stronę trzaskającego ognia swe wielkie stopy w luźnych, wysokich buciorach i mocniej zaciskając jedną dłoń na rękojeści pałasza, a drugą na szklanicy wypełnionej cienkim winem. – Diabły dmą w czartowskie miechy, a demony sieką deszczem! Diabelska noc, nieprawdaż señor?

– Zaiste! – przytaknął skwapliwie gruby gospodarz tawerny, a potem równie ochoczo napełnił opróżniony kubek, albowiem sierżant Gonzales potrafił być straszny w gniewie, który nawiedzał go zawsze wtedy, gdy brakowało wina.

– Diabelska noc! – powtórzył groźny sierżant i opróżnił kubek, nie przestając przy tym wciągać do płuc powietrza, która to sztuczka zapewniła mu pewien rozgłos wzdłuż całego królewskiego gościńca, El Camino Real, jak nazywano trakt łączący rozciągnięte na znacznej przestrzeni misje.

Gonzales przysunął się do ognia, nie przejmując się tym, że w ten sposób okrada swych ludzi z jakiejś cząstki ciepła. Sierżant Pedro Gonzales zwykł często mawiać, że człowiek powinien najpierw zadbać o własną wygodę, zanim pomyśli o innych. A że sam był wielkiego wzrostu i wielkiej siły, a przy tym umiał ze znaczną zręcznością posłużyć się szpadą, nie napotkał wielu, którzy mieliby odwagę otwarcie stwierdzić, że mają odmienny pogląd w tej kwestii.

Za oknem wicher wył nieustannie, a deszcz zlewał ziemię solidną ulewą. Szalała typowa, lutowa zawierucha, jakie o tej porze roku trapią południową Kalifornię. Siedzący po misjach braciszkowie zadbali, by nie zabrakło im zapasów i dobrze pozamykali na noc wszystkie budynki. W wielkich hacjendach ogień wesoło trzaskał w każdym domu. Bojaźliwi tubylcy kulili się w swych maleńkich chatkach z suszonej na słońcu cegły, radzi, że mają gdzie się schronić przed deszczem i wiatrem.

Także tu, w małym pueblo nazwanym imieniem Anielskiej Królowej, gdzie w przyszłości miało wyrosnąć wielkie miasto Los Angeles, stojąca tuż koło rynku gospoda gościła w tę noc ludzi, którzy woleli raczej przesiedzieć do świtu przed kominkiem, niż stawić czoło szarudze.

Sierżant Pedro Gonzales, z racji swego stopnia i postury, rozwalił się przy samym ogniu, kapral zaś i trzej żołnierze z garnizonu usiedli przy stole nieco dalej za jego plecami, popijając cienkusza i grając w karty. W jednym z kątów przysiadł na piętach indiański służący, nie będący bynajmniej neofitą, który przyjął religię fratrów, lecz odszczepieńcem od wiary swych przodków i poganinem.

Był to bowiem czas upadku misji i ciągłych swarów między chodzącymi w habitach franciszkanami, którzy kroczyli śladami błogosławionego Junipera Serry, fundatora pierwszej misji w San Diego de Alcála, od której wzięło początek całe imperium, a tymi, którzy popierali cywilnych polityków i zajmowali wysokie stanowiska w armii. Ludzie, popijający wino w gospodzie w Reina de Los Angeles nie życzyliby sobie, aby kręcił się koło nich jakiś neoficki szpieg.

Właśnie w tej chwili rozmowa całkiem ucichła, co zmartwiło grubego karczmarza i napełniło go nawet niejakim strachem. Albowiem sierżant Pedro Gonzales bywał łagodny jak baranek dopóty tylko, dopóki prowadził z kimś dysputę; milczenie mogło w każdej chwili obudzić w nim ochotę do czynu, co oznaczało początek wielkiej burdy.

Już po dwakroć w przeszłości sprawy przybrały taki właśnie obrót, z wielkim uszczerbkiem dla ław, stołów i ludzkich twarzy. A kiedy karczmarz odwołał się do kapitana Ramona, komendanta twierdzy, usłyszał tylko, że kapitan ma dość własnych kłopotów i nie życzy sobie, aby suszono mu jeszcze głowę awanturami w jakimś zajeździe.

Obrzuciwszy więc Gonzalesa pełnym obaw spojrzeniem, karczmarz przysunął się do długiego stołu i zagadał dla pobudzenia swych gości do ogólniejszej rozmowy, która oddaliłaby nadciągającą burzę.

– Ludzie z pueblo mówią – oświadczył donośnym głosem – że ten señor Zorro znowu hasa po okolicy.

Jego słowa wywołały równie nieoczekiwany, co straszliwy efekt. Sierżant Pedro Gonzales cisnął swój do połowy wypróżniony kubek z winem na twardą podłogę, wyprostował się na ławie i grzmotnął potężną pięścią w stół. Kubki, karty i monety rozleciały się na wszystkie strony.

Kapral i trzej żołnierze cofnęli się w nagłym przestrachu, a czerwona twarz karczmarza pobladła. Skulony w kącie krajowiec zaczął pełznąć ku drzwiom, dając tym do zrozumienia, że przekłada nawałnicę na dworze nad wściekły gniew sierżanta.

– Señor Zorro, hę? – ryknął groźnie Gonzales. – Czy to imię ma już po wieczne czasy wiercić moje uszy? Señor Zorro, tak? Czyli innymi słowy pan Chytry Lis!1 On wyobraża sobie, że jest tak samo przebiegły, jak prawdziwy lis z boru. Dalibóg, klnę się na wszystkich świętych, że zostawia po sobie tyle samo smrodu!

Rzuciwszy te słowa Gonzales odsapnął ciężko, a potem odwrócił się twarzą do swych kompanów.

– Przemyka tam i sam wzdłuż całego Camino Real niczym kozica po górskiej perci! – podjął swą tyradę. – Powiadają, że nosi maskę i nieźle wymachuje szpadą. A jej czubkiem wycina tę swoją przeklętą literę „Z” na policzku każdego przeciwnika, który staje mu na drodze! Ha! Nazywają to znakiem Zorro! Ładniutka musi być ta jego szpadka, w samej rzeczy! Nie mogę jednak na to przysiąc, bo nigdy jej nie widziałem. On nie pozwoli, abym mógł mieć honor obejrzeć ją z bliska! Nigdy nie dopuszcza się swych grabieżczych wyczynów tam, gdzie właśnie przebywa sierżant Pedro Gonzales! Gdybyż ten señor Zorro mógł podać nam powód takiej wstrzemięźliwości! Ha!

Sierżant Gonzales potoczył wzrokiem po siedzących naprzeciwko niego ludziach, a potem wydął górną wargę. Końce jego ogromnych, czarnych wąsów nastroszyły się groźnie.

– Ostatnio nazywają go Postrachem Capistrano – zauważył tłusty karczmarz, schylając się po kubek i rozrzucone karty. Miał przy tym nadzieję, że uda mu się zwędzić którąś z leżących na ziemi monet.

– On jest przekleństwem całej tej drogi i wszystkich misji, które przy niej leżą! – ryknął Gonzales. – To zwykły rzezimieszek i morderca! Do tego złodziej! Ha! Pomyśleć, że ludzie mają go za wielkiego zucha dlatego tylko, że udaje mu się obrabować jakąś hacjendę lub inne domostwo i nastraszyć parę kobiet i krajowców! To ma być ten señor Zorro? To mały lisek, na którego zapoluję z prawdziwą przyjemnością! Hę? Postrach Capistrano, powiadają? Wiem, żem prowadził niecny żywot, ale proszę nieba o jeden tylko przywilej – aby nie rozliczały mnie z moich grzechów tak długo przynajmniej, dopóki z ich łaski nie stanę twarzą w twarz z tym sprytnym zbójem!

– Przyrzeczono nagrodę za… – zaczął karczmarz.

– Właśnie to miałem na końcu języka! – przerwał mu Gonzales. – Tak, śliczną nagrodę za złapanie tego ptaszka, wyznaczoną przez jego ekscelencję gubernatora. I jak dobry los zabawił się moim pałaszem? Jestem na służbie w San Juan Capistrano, a ten osobnik pokazuje, co potrafi, w Santa Barbara. Ja jadę do Reina de Los Angeles, a on rabuje wypchany mieszek w San Luis Rey. Jem obiad, dajmy na to, w San Gabriel, a on tymczasem buszuje po San Diego! Istny utrapieniec! Niech no tylko raz go dopadnę…

Sierżant Gonzales zachłysnął się własnym gniewem i sięgnął po kubek, który karczmarz zdążył już napełnić na nowo i podsunąć groźnemu wojakowi. W jednej chwili jego zawartość znikła w przepastnej gardzieli sierżanta.

– No, ale przynajmniej nigdy dotąd nie zaglądał tu do nas – powiedział z dziękczynnym westchnieniem karczmarz.

– Miał po temu dobre powody, tłuściochu! A co najmniej jeden, ale wystarczający! Toć mamy tu fort i paru żołnierzy. A on, jak przystało takiemu gogusiowi, omija z daleka forty i twierdze! Jest szybki, przyznaję mu to, jak błyskawica, ale ma przy tym tyle prawdziwej odwagi, żeby zaglądać tylko tam, gdzie może błyskać całkiem bezkarnie!

Sierżant Gonzales odprężył się znowu i karczmarz posłał mu spojrzenie pełne ulgi. Wróciła nadzieja, że tej deszczowej nocy nie będzie tłuczenia kubków i mebli ani kancerowania ludzkich twarzy.

– Aleć ten pan Zorro musi przecież czasami odpoczywać, musi jeść i spać – powiedział. – Pewne jest, że ma jakąś kryjówkę, gdzie może spokojnie wracać do sił. Pewnego pięknego dnia żołnierze dopadną go w tej norze.

– Ha! – odparł Gonzales. – Oczywista rzecz, człowiek musi jeść i spać. A cóż on sam ostatnio twierdzi o sobie? Powiada, że nie jest wcale złodziejem! Na kości wszystkich świętych, on mówi, że karze tylko tych, którzy źle traktują ludzi z misji. Obrońca uciśnionych, hę? Czyż nie zostawił ostatnio w Santa Barbara obwieszczenia o takiej treści? Ha! I cóż można na to odpowiedzieć? Że tymi, którzy go osłaniają, udzielają mu schronienia, dają jeść i pić, są braciszkowie z misji! Ale wystarczyłoby potrząsnąć takim mnichem w habicie, aby trafić na ślad miejsca pobytu tego rozbójnika! W przeciwnym razie nie jestem żołnierzem, ale zwykłym kpem!

– Nie wątpię, że mówicie prawdę – rzekł w odpowiedzi karczmarz. – I ja uważam, że braciszkowie zdolni są do zrobienia czegoś takiego. Ale niechby przynajmniej ten señor Zorro nie trafił tu do mnie!

– A czemuż by nie, tłuściochu? – wykrzyknął grzmiącym głosem sierżant Gonzales. – Toć przecież ja tu jestem! Z tym oto pałaszem u boku! Czyżbyś był sową, co to w biały dzień nie widzi dalej niż koniec swego krzywego nosa? Na kości wszystkich…

– Chcę tylko powiedzieć – pospieszył z wyjaśnieniem zaniepokojony trochę karczmarz – że nie życzę sobie być obrabowanym.

– Obrabowanym? A niby z czego, tłuściochu? Z dzbanka cienkiego wina i paru kęsów lichej strawy? Masz może jakieś bogactwa, gamoniu? Ha! Nie wzbraniaj mu przyjść tutaj! Niechże ten zuchwały i przebiegły señor Zorro przekroczy ten próg i stanie przed nami! Niech się skłoni, bo, jak powiadają, ma taki zwyczaj, i niech zabłyśnie oczami przez otwory swej maski! I niech przez małą chwilkę postoi przed moim obliczem, abym mógł sięgnąć po szczodrą nagrodę, zaoferowaną przez jego ekscelencję!

– On prawdopodobnie będzie się bał ryzykować tak blisko fortu – powiedział karczmarz.

– Wina! – ryknął Gonzales. – Lej wino, tłuściochu, i zapisz je na mój rachunek! Kiedy będę miał już w kieszeni tę nagrodę, zapłacę ci z nawiązką. Masz na to moje słowo żołnierza! Ha! Niechby ten śmiały i chytry señor Zorro, ten Postrach Capistrano, zjawił się w tych drzwiach choćby w tej chwili…

Drzwi karczmy otworzyły się nagle.

Rozdział drugiZ podmuchem burzy

Do wnętrza karczmy wtargnął gwałtowny podmuch wiatru i deszczu. Zachwiały się płomienie świec, a jedna z nich zgasła. W drzwiach zamajaczyła jakaś postać. Jej nagłe pojawienie się w samym środku przechwałek sierżanta zaskoczyło i przestraszyło wszystkich obecnych. Gonzales wyciągnął do połowy swą broń z pochwy. Słowa ugrzęzły mu w gardle. Indianin skoczył do drzwi i zamknął je, aby zdusić hasającą po izbie wichurę.

Nowo przybyły odwrócił się twarzą do ludzi siedzących przy stole. Karczmarzowi wyrwało się westchnienie ulgi. Na szczęście to nie był señor Zorro, lecz Don Diego Vega, dwudziestoczteroletni młodzieniec o świetnym urodzeniu i nieposzlakowanej opinii, znany wzdłuż całego królewskiego traktu z małego zainteresowania dla naprawdę ważnych spraw codziennego życia.

– Ha! – krzyknął Gonzales i z rozmachem wcisnął swój pałasz z powrotem do pochwy.

– Czyżby moje wejście, señores, zaniepokoiło was odrobinę? – spytał spokojnym, cichym głosem Don Diego, rozglądając się po przestronnej izbie i kłaniając się lekkimi skinieniami głowy siedzącym mężczyznom.

– Jeśli tak było, señor, to dlatego, że wraz z tobą wtargnęła tu burza – odparł sierżant. – Bez jej pomocy nie zdołałbyś nastraszyć nikogo z tu obecnych.

– Hm! – mruknął Don Diego, odrzucając na ławę sombrero, a potem ściągnął z ramion przemoczone ponczo. – Twoje spostrzeżenia są trochę ryzykowne, mój gadatliwy przyjacielu.

– Czy to możliwe, abyś chciał uczynić mi wymówkę?

– Prawdą jest – ciągnął Don Diego – że nie mam opinii jeźdźca galopującego jak szaleniec na złamanie karku, zawadiaki wyzywającego niczym głupiec każdego do walki ani prostaka wygrywającego na gitarze pod oknami każdej niewiasty, jaka się nawinie. Ani też nie troszczę się o to, że mam wypisane na twarzy to wszystko, co ty uważasz za moje wady.

– Ha! – wykrzyknął na poły rozgniewany Gonzales.

– Zawarliśmy porozumienie, sierżancie, że dopóty będziemy przyjaciółmi, a ja zapomnę o dzielącej nas przepaści w urodzeniu i wychowaniu, dopóki będziesz trzymał na wodzy swój język i zachowywał się przyzwoicie w moim towarzystwie. Zabawiasz mnie swoimi przechwałkami, a ja funduję ci wino, którego tak pożądasz. Nie powiem, śliczny to układzik. Ale spróbuj no jeszcze raz mnie ośmieszyć, publicznie albo prywatnie, a położę kres naszym umowom. Może powinienem tu wspomnieć, że mam niejakie wpływy na…

– Wybacz mi, szlachetny panie i najlepszy mój przyjacielu! – wykrzyknął zaniepokojony nie na żarty sierżant Gonzales. – Złościsz się bardziej jeszcze niż ta burza za oknami, a wszystko to z powodu jednego nieopatrznego trzepnięcia językiem. Od tej pory, gdyby ktoś mnie pytał, zawsze już będziesz człowiekiem bystrego dowcipu i ciętej szpady, w każdej chwili gotowym do walki i do miłości. Jednym słowem, szlachetny panie, człowiekiem czynu! Ha! Czy ktoś śmie w to wątpić?

Wyciągnąwszy do połowy pałasz z pochwy, sierżant Gonzales rozejrzał się po całej izbie, a potem z trzaskiem wsunął go na miejsce, ryknął gromkim śmiechem, odrzucając do tyłu głowę i klepnął Don Diega dłonią po plecach. Gruby karczmarz, dobrze wiedząc, że Don Diego pokryje rachunek, podbiegł z nowym dzbanem wina.

Szczególna przyjaźń łącząca Don Diega i sierżanta Gonzalesa była przedmiotem wielu plotek, krążących wzdłuż królewskiego gościńca. Don Diego pochodził ze szlacheckiego rodu, władającego tysiącami akrów ziemi, niezliczonymi stadami koni i bydła, wielkimi łanami zboża. Już teraz Don Diego miał na własny użytek hacjendę, stanowiącą coś w rodzaju małego imperium, a także dom we wsi. W przyszłości miał otrzymać po swym ojcu majątek trzy razy większy od obecnej posiadłości.

Don Diego w niczym nie przypominał jednak swych rówieśników z innych szlacheckich rodów. Robił wrażenie człowieka nielubiącego działać. Rzadko można było zobaczyć go ze szpadą, którą przypasywał jedynie dla ozdoby i szyku. Diabelnie ugrzeczniony wobec wszystkich kobiet, nie zalecał się jednak do żadnej.

Z lubością siadał w słońcu, aby słuchać fantastycznych opowieści różnych bajarzy. Od czasu do czasu kwitował je tylko uśmiechem. Był przeciwieństwem sierżanta Gonzalesa pod każdym względem, a mimo to często przebywał w jego towarzystwie. Sprawy między nimi układały się tak, jak sam to określił – on lubił słuchać przechwałek sierżanta, tamten zaś popijać darmowe wino. Czegóż więcej można było oczekiwać od tak rzetelnego układu?

Z kubkiem czerwonego wina w dłoni Don Diego podszedł do ognia, aby osuszyć się nieco. Zaledwie średniego wzrostu, był jednak młodzieńcem obdarzonym zdrowiem i miłym wyglądem, toteż przyprawiał o rozpacz dumne matrony na próżno oczekujące, że po raz drugi obróci wzrok na znajdujące się pod ich opieką piękne señority, dla których pragnęły znaleźć odpowiednich mężów.

Gonzales, przerażony tym, że rozgniewał przyjaciela i że darmowe wino może się rychło skończyć, ze wszystkich sił starał się teraz oddalić niebezpieczeństwo.

– Caballero, właśnie gadaliśmy tu sobie o tym osławionym panu Zorro – powiedział. – Chodziło nam o to świetne przezwisko Postrach Capistrano, którym jakiś dowcipny głupek uważał za stosowne obdarzyć zwykłego przydrożnego zbója.

– I co o nim sądzicie? – zapytał Don Diego, odstawiając swój kubek z winem, a potem podniósł dłoń do ust, żeby zasłonić ziewanie. Ci, co znali go najlepiej, twierdzili, że ziewa przynajmniej dwieście razy dziennie.

– Pozwoliłem sobie zauważyć, caballero – odparł sierżant – że ten prześwietny señor Zorro nigdy nie pojawia się w pobliżu mnie, i że moi święci opiekunowie z nieba dadzą mi może szansę spotkania go któregoś pięknego dnia, abym mógł zgarnąć nagrodę wyznaczoną przez gubernatora. Ciągle mam taką nadzieję. To by dopiero było, co? Ha!

– Zostawmy go w spokoju – powiedział błagalnym tonem Don Diego, odwracając się od kominka. Wyrzucił przy tym do przodu rękę tak, jakby chciał odepchnąć od siebie jakąś zjawę. – Czyż wiecznie mam słuchać o rozlewie krwi i gwałtach? Czy w tych burzliwych czasach da się kiedyś usłyszeć jakąś mądrą opinię na temat muzyki czy poezji?

– Kaszka z mleczkiem dla maminsynków! – prychnął pogardliwie sierżant Gonzales. – Jeśli ten señor Zorro życzy sobie nadstawiać karku, nie zabraniajmy mu tego! W końcu to jego własny kark, na kości wszystkich świętych! To zwykły rzezimieszek! I złodziej! Ha!

– Dużo słyszałem o jego wyczynach – podjął niezrażony tym Don Diego. – Ten zuch jest bez wątpienia szczery w swych zamiarach. Jak dotąd nie obrabował nikogo prócz urzędowych ważniaków, okradających biedaków i misjonarzy, a i sprawiedliwość wymierzał tylko brutalom, którzy znęcają się nad krajowcami. O ile wiem, nikogo nie zamordował. Jeżeli zdobył u ludzi jakąś sławę, mój sierżancie, to niechże się nią nacieszy.

– Wolałbym jednak zdobyć tę nagrodę!

– Więc zasłuż sobie na nią – powiedział Don Diego. – Schwytaj tego zucha!

– Ha! Żywego lub martwego, jak głosi obwieszczenie gubernatora. Czytałem je osobiście.

– Więc zacznij go ścigać i, jeśli sprawi ci to przyjemność, przeszyj go pałaszem – odparł Don Diego. – A jak już to zrobisz, opowiesz mi o wszystkim. Ale oszczędź mnie w tej chwili.

– To będzie śliczna opowiastka! – wykrzyknął Gonzales. – Usłyszysz ją w całości, panie, co do słowa! Jak bawiłem się nim niczym kot myszką, jak naśmiewałem się z niego w czasie walki, jak przycisnąłem go w końcu i przedziurawiłem go moim…

– Opowiesz mi to po wszystkim! – wykrzyknął poirytowany Don Diego. – Ale nie męcz mnie już teraz! Karczmarzu, dolej wina! Tylko w jeden sposób da się zamknąć gębę temu samochwałowi. Trzeba zalać jego przepastne gardło taką ilością trunku, żeby nie mogło się z niego wydostać ani jedno słowo!

Karczmarz w jednej chwili napełnił kubki. Don Diego, jak przystało szlachcicowi, zaczął popijać powoli, podczas gdy sierżant opróżnił swój dwoma wielkimi haustami. Niedługo potem potomek rodu Vegów podszedł do ławy i wziął do ręki swoje sombrero i ponczo.

– Co takiego? – wykrzyknął sierżant. – Masz zamiar, panie, opuścić nas o tak wczesnej godzinie? Wolisz narazić się na wściekłość nawałnicy?

– Mam nadzieję, że wystarczy mi męstwa przynajmniej na to – odparł z uśmiechem Don Diego. – Przyszedłem tu z mego domu jedynie po dzbanek miodu. Ci głupcy z hacjendy nie dostarczyli mi dziś ani kropli, bo przestraszyli się deszczu. Nalej mi dzban, karczmarzu.

– Odprowadzę cię, panie, abyś mógł bezpiecznie dotrzeć do domu w tę ulewę! – wykrzyknął sierżant Gonzales, który doskonale wiedział, że Don Diego ma u siebie wyśmienite, stare wino.

– Zostaniesz tu, przed tym huczącym kominkiem – oświadczył stanowczo Don Diego. – Nie potrzebuję eskorty żołnierzy, żeby przejść na drugą stronę placu. Robię właśnie z moim sekretarzem domowe rachunki. Kiedy skończymy, być może wrócę tu jeszcze. Potrzebowałem dzbanka miodu, żebyśmy mogli się posilić w trakcie roboty.

– Ha! A czemuż to, caballero, nie przysłałeś po miód swego sekretarza? Po jakie licho być bogatym i mieć służących, jeżeli człek nie może ich wysłać po sprawunek w taką pluchę, jak dziś wieczór?

– To stary i słabowity człowiek – wyjaśnił Don Diego. – Jest także sekretarzem mojego wiekowego już ojca. Ta ulewa zabiłaby go niechybnie. Karczmarzu, nie żałuj wina wszystkim tym zuchom i zapisz je na mój rachunek. Być może wrócę tu, jak zaprowadzimy porządek w moich księgach.

Rzekłszy to Don Diego wziął do ręki dzbanek, owinął się szczelnie płaszczem, otworzył drzwi i wymknął się w ciemność i deszcz.

– To mi dopiero człowiek! – wykrzyknął Gonzales, wymachując rękami. – Ten szlachetny pan jest moim przyjacielem i chcę, żeby wszyscy o tym wiedzieli! Rzadko nosi szpadę i wątpię, aby umiał jej użyć, ale – jest moim przyjacielem! Urocze señority na próżno błyskają ku niemu swymi czarnymi oczami, ale mimo to gotów jestem przysiąc, że to wzór człowieka i mężczyzny! Zajmuje go muzyka i wiersze, tak? A czy nie ma do tego prawa, jeśli znajduje w tym przyjemność? Czyż nie jest wielkim panem? Czyż w jego żyłach nie płynie błękitna krew Vegów? Czy nie jest właścicielem niezliczonych akrów ziemi i spichrzów, pełnych wszelakiego dobra? Czy brak mu szczodrości? Choćby nawet stanął na głowie albo zaczął nosić babskie spódniczki, jeśli tylko najdzie go chętka na coś takiego, pomimo to przysięgnę, że to wzór człowieka!

Pijący wino Don Diega żołnierze nie mieli najmniejszej ochoty sprzeciwiać się twierdzeniom sierżanta. Karczmarz, pewny, że Don Diego pokryje rachunek, nalał im jeszcze jedną kolejkę. Już nieraz zresztą gruby oberżysta wykorzystywał to, że Vegowie uważali sprawdzanie własnych rachunków za rzecz poniżej ich godności.

– On nie dopuszcza nawet myśli o rozlewie krwi czy jakimś gwałcie – ciągnął sierżant Gonzales. – Jest łagodny jak wiosenny wietrzyk. Ale ma mocny uścisk dłoni i bystre spojrzenie. A tamte rzeczy to po prostu godny prawdziwego szlachcica stosunek do życia. Gdybym tylko mógł mieć jego młodość, urodę i bogactwa… Ha! Rzeka złamanych serc ciągnęłaby się od San Diego aż do San Francisco!

– I rozbitych głów! – dodał siedzący przy stole kapral.

– Ha! Tak, tudzież rozbitych głów, kamracie! Bo ja naprawdę rządziłbym tym krajem! Żaden młokos nie miałby prawa stawać mi na drodze. A od czego mam ten zacny pałaszyk? Wchodzić w drogę Pedro Gonzalesowi? Ha! Szach-ciach i już ramię odrąbane! Ha! Szach-mach i pierś na wylot!

Przy tych słowach Gonzales skoczył na równe nogi, wyciągnął pałasz z pochwy i zaczął wywijać nim w powietrzu, zadawać pchnięcia i parować ciosy przeciwnika, rzucać się do przodu i cofać, sypiąc przy tym przekleństwami i wybuchając gromkim śmiechem.

– Tak to załatwia Pedro Gonzales! – zaskrzeczał naraz, fechtując się koło kominka. – Co tu widzimy? Dwóch na jednego? Tym lepiej, señores! Uwielbiamy takie nierówne potyczki! Ha! Masz tu, psie jeden! Zdychaj, łajdaku! Płazem tchórza!

Z ostatnim ciosem Gonzales zatoczył się chwiejnie aż pod ścianę. Oparłszy czubek pałasza o podłogę, stanął, ciężko dysząc. Jego szeroka twarz spurpurowiała od wysiłku i nadmiaru wina. Żołnierze i gruby karczmarz długo i głośno zaśmiewali się z bezkrwawej walki, z której sierżant Pedro Gonzales wyszedł niekwestionowanym przez nikogo zwycięzcą.

– Gdybyż… gdybyż tak teraz stanął tu przede mną ten señor Zorro – westchnął dzielny szermierz.

Nagle drzwi oberży otworzyły się znowu i z podmuchem gwałtownego wiatru do środka wszedł jakiś człowiek.

Rozdział trzeciSeñor Zorro składa wizytę

Indianin pospieszył znowu do drzwi, aby zabezpieczyć je przed naporem wichru, a potem wrócił do swego kąta. Nowo przybyły stał zwrócony plecami do ludzi siedzących w długiej izbie. Jego sombrero wciśnięte było głęboko na uszy, po to zapewne, aby nie porwał go wiatr, a cała postać owinięta długim, ociekającym wodą płaszczem.

Nie odwracając się, odpiął płaszcz i strząsnął z niego krople deszczu, a potem znowu osłonił pierś jego połami. Gruby oberżysta pospieszył ku niemu, zacierając ręce w nadziei, że ma przed sobą jakiegoś podróżującego gościńcem szlachcica, który zapłaci brzęczącą monetą za wikt, posłanie i stajnię dla swego konia.

Kiedy znalazł się o parę stóp od nieznajomego przybysza, ten odwrócił się nagle. Karczmarz wydał stłumiony krzyk przerażenia i cofnął się szybko w głąb izby. Z gardła kaprala wyrwał się nieartykułowany rechot. Żołnierze znieruchomieli, wstrzymując oddech. Sierżant Pedro Gonzales opuścił w niemym zadziwieniu dolną szczękę i wybałuszył oczy.

Stojący przed nimi mężczyzna miał bowiem na twarzy czarną maskę. W dwóch wąskich szczelinach świeciły złowieszczo jego oczy.

– Ha! Cóż to mamy przed sobą? – wysapał w końcu Gonzales, który zaczął powoli wracać do zmysłów.

Nowo przybyły skłonił się.

– Señor Zorro, do pańskich usług – powiedział.

– Na kości wszystkich świętych! Señor Zorro? Ejże! – wykrzyknął Gonzales.

– Wątpisz w to, mój panie?

– Jeżeli rzeczywiście stoi przede mną señor Zorro, to chyba musiał całkiem stracić głowę! – oświadczył sierżant.

– Co ma znaczyć ta przemowa?

– Jesteś tu przecież, panie. Wstąpiłeś do tej oberży, nieprawdaż? Na kości wszystkich świętych, znalazłeś się w potrzasku, mój panie rozbójniku!

– Czy nie zechciałbyś mi tego wyjaśnić, señor? – zapytał Zorro. Jego głęboki głos miał osobliwe brzmienie.

– Czyżbyś był ślepy? Albo może opuścił cię rozum, mój panie? – spytał Gonzales. – Czy nie widzisz mnie tutaj?

– A cóż to ma do rzeczy?

– Czy nie jestem żołnierzem?

– W każdym razie masz na sobie żołnierski mundur, señor.

– Na kości wszystkich świętych, nie widzisz tu przy mnie dzielnego kaprala i jeszcze trzech jego ludzi? Przyszedłeś tu, señor, żeby złożyć przed nami twoją nikczemną szpadę? Skończyłeś już z tym hultajstwem?

Zorro roześmiał się, nie odrywając oczu od Gonzalesa.

– Z całą pewnością nie przybyłem tu, aby się poddać – rzekł. – Mam tu sprawę do załatwienia, señor.

– Sprawę? Do załatwienia? – zdumiał się Gonzales.

– Cztery dni temu, señor, brutalnie pobiłeś tubylca, który ci się nie spodobał. Zdarzyło się to na drodze z tej wsi do misji w San Gabriel.

– To nikczemne bydlę weszło mi w drogę! Ale co to ma wspólnego z takim rozbójnikiem, jak ty, panie?

– Jestem przyjacielem poszkodowanego, señor, i przybyłem tu, żeby cię za to ukarać.

– Żeby… żeby mnie ukarać? Głupiec! Ty chcesz mnie ukarać? Chyba umrę ze śmiechu, zanim zdążę przeszyć cię pałaszem! Już jesteś trupem, señor Zorro! Jego ekscelencja wyznaczył śliczną nagrodę za twoją skórę! Jeżeli jesteś człowiekiem wierzącym, odmów pacierz! Nie chciałbym, aby mówiono, że uśmierciłem człowieka, nie dając mu czasu na skruchę za jego zbrodnie. Daję ci go tyle, ile trzeba, żeby doliczyć do stu.

– Jesteś bardzo hojny, señor, ale nie ma żadnej potrzeby, bym odmawiał modlitwę.

– Zatem muszę czynić moją powinność – rzekł Gonzales, a potem uniósł w górę pałasz. – Kapralu, nie ruszaj się od stołu, twoi ludzie też niech tam zostaną. Ten człowiek i wyznaczona za niego nagroda należą tylko do mnie!

Podkręciwszy do góry końce swych wąsów, zaczął przybliżać się ostrożnie, starając się nie popełnić błędu niedocenienia przeciwnika, o którym pewne opowieści mówiły jako o dobrym szermierzu. Kiedy znalazł się dość blisko, aby zaatakować, cofnął się nagle, tak jakby zobaczył węża prężącego się do skoku.

Señor Zorro wydobył bowiem spod poły płaszcza rękę i ręka ta dzierżyła pistolet, najbardziej, zdaniem Gonzalesa, diabelską ze wszystkich broni.

– Do tyłu, señor! – ostrzegł Zorro.

– Ha! Więc to tak! – krzyknął Gonzales. – Nosisz, mój panie, to diabelskie narzędzie i straszysz nim ludzi! Takiej broni używa się tylko na dłuższy dystans i przeciwko wrogom o niskim pochodzeniu. Ludzie z towarzystwa wolą zaufać szpadzie.

– Do tyłu, señor! Ta broń, którą nazywasz diabelskim narzędziem, niesie śmierć. Nie będzie drugiego ostrzeżenia.

– Ktoś powiedział mi, że dzielny z ciebie człowiek – stwierdził szyderczo Gonzales, cofając się o parę stóp. – Wedle tego, co szepcą ludzie na drodze, gotowyś w każdej chwili skrzyżować z każdym swoją szpadę. Wierzyłem, że tak jest w istocie. A teraz widzę, że sięgasz po broń dobrą tylko na czerwonoskórych krajowców. Czy to możliwe, señor, że brak ci odwagi, którą, jak słyszałem, powinieneś posiadać?

Zorro roześmiał się znowu.

– Jeśli o to chodzi, to zaraz się przekonasz – rzekł dobitnie. – Do wyciągnięcia pistoletu zmusiły mnie w tym momencie okoliczności. Stanąłem w tej tawernie przeciwko nierównie większym siłom, señor. Z ochotą skrzyżuję z tobą moją szpadę, sierżancie, ale musiałem się najpierw zabezpieczyć.

– Czekam z niecierpliwością – odparł drwiącym tonem Gonzales.

– Kapral i żołnierze wycofają się aż do tamtego kąta – zarządził Zorro. – Karczmarzu, zabierzesz tego tubylca i także tam pójdziesz. Pospieszcie się, panowie. Dziękuję wam. Nie życzę sobie, aby ktokolwiek z was przeszkadzał mi, jak będę tutaj zadawał bobu panu sierżantowi.

– Ha! – ochryple ryknął rozwścieczony Gonzales. – Zaraz zobaczymy, kto komu zada bobu, mój ty panie Chytry Lisie!

– Będę trzymał pistolet w lewej ręce – ciągnął Zorro. – A prawej użyję do walki z tym oto sierżantem, zgodnie z wszelkimi prawidłami. Ale będę miał na was oko, señores, i jeżeli tylko któryś z was ruszy się z tamtego kąta, otworzę ogień. Mam dość praktyki w posługiwaniu się tym diabelskim narzędziem. Pewne jest, że jeżeli wypalę z niego, kilku z was zakończy żywot na tym świecie. Czy zostałem dobrze zrozumiany?

Ani kapral z żołnierzami, ani karczmarz nie zadali sobie trudu, aby odpowiedzieć na to pytanie. Zorro spojrzał Gonzalesowi prosto w oczy. Spoza maski dał się słyszeć zduszony chichot.

– Sierżancie, odwrócisz się teraz plecami, abym mógł dobyć swoją szpadę – rzucił rozkazująco. – Daję słowo szlachcica, że nie zaatakuję w niedozwolony sposób.

– Słowo szlachcica? – zadrwił Gonzales.

– Jako rzekłem, señor – odparł Zorro tonem, w którym można było wyczuć groźbę.

Gonzales wzruszył ramionami i odwrócił się. W chwilę potem usłyszał głos rozbójnika:

– Stawaj, señor!

Rozdział czwartySzczękają szpady – Pedro się tłumaczy

Na te słowa Gonzales obrócił się i uniósł pałasz. Zobaczył, że Zorro dobył już swą szpadę, ale w lewej dłoni trzyma wciąż uniesiony wysoko nad głową pistolet. Co więcej, señor Zorro chichotał wciąż pod maską, co doprowadzało sierżanta do białej gorączki. Żelaza szczęknęły o siebie.

Sierżant Gonzales przyzwyczajony był do walki z przeciwnikami, którzy ustępowali terenu, kiedy uznali to za stosowne, albo szli do przodu, jeśli tylko mogli to zrobić, i którzy takimi skokami, albo balansując na boki, próbowali zdobyć przewagę nad adwersarzem. Tym razem stał przed nim szermierz walczący w całkowicie odmienny sposób. Señor Zorro robił bowiem wrażenie, jakby wrósł w ziemię i nie był zdolny do obrócenia się w jakimkolwiek kierunku. Ani na cal nie cofał się, ani nie postępował do przodu, nie robił też ani kroku w lewo czy w prawo.

Gonzales zaatakował wściekle, jak to miał w zwyczaju, stwierdził jednak, że jego pchnięcie zostało czyściutko odparowane. Zaczął więc poczynać sobie ostrożniej i sięgnął po znane mu sztuczki, ale i one okazały się bezużyteczne. Próbował obejść przeciwnika, ale jego szpada zmusiła go do cofnięcia się. Uskoczył do tyłu w nadziei, że pociągnie adwersarza za sobą, lecz Zorro nie ruszył się z miejsca, zmuszając do ponowienia ataku. Przydrożny zbójca okazał się zadziwiająco pasywnym szermierzem i ograniczył się jedynie do obrony.

Gonzalesa zdjęła złość, zdawał sobie bowiem sprawę z tego, że kapral zazdrości mu jego kariery i że jutro całe pueblo będzie aż szumieć od opowieści o walce. A potem rozniosą się one wzdłuż całego królewskiego traktu.

W nadziei, że zbije przeciwnika z nóg, ponowił więc wściekły atak. Chciał skończyć wreszcie tę zabawę, stwierdził jednak, że jego usiłowania przypominają rzucanie grochem o kamienną ścianę. Czubek jego pałasza odskoczył w bok, a jego pierś oparła się o pierś przeciwnika, który uderzył po prostu całym ciałem i odrzucił go o dobre pół tuzina kroków do tyłu.

– Walczże, señor! – powiedział Zorro.

– To ty zacznij wreszcie walczyć, rzezimieszku i złodzieju! – wykrzyknął wyprowadzony z równowagi sierżant. – Nie stójże w miejscu jak głaz, kpie jeden! Co za religia zabrania ci zrobienia kroku w lewo czy w prawo?

– Nie masz prawa zmuszać mnie do tego – odparł rozbójnik, chichocząc.

Sierżant Gonzales uświadomił sobie w tym momencie, że pożera go złość. Wiedział przy tym dobrze, że ktoś, kogo ponoszą nerwy, nie jest w stanie operować szpadą tak dobrze, jak człowiek w pełni panujący nad sobą. W jednej chwili na jego oblicze wrócił absolutny spokój, oczy zwęziły się, a dotychczasowa buńczuczność znikła bezpowrotnie.

Znowu rzucił się do ataku, ale tym razem robił to czujnie, szukając niebronionego miejsca, w które mógłby zadać cios, nie narażając się na jakieś przypadkowe pchnięcie. Fechtował tak precyzyjnie, jak nigdy dotąd. Karcił się w myśli, że pozwolił sobie na tak wiele wina i jadła, co pozbawiło go zwykłego wigoru. Ale mimo ponawianych ciągle ataków wprost i z obu stron, przeciwnik odrzucał go wciąż do tyłu, parując wszystkie chytre pchnięcia jeszcze niemal przed ich wyprowadzeniem.

Obserwował widoczne w wycięciach maski oczy przeciwnika i teraz dojrzał w nich coś nowego. Do tej pory zdawały się śmiać czy nawet drwić, w tym jednak momencie zwęziły się i zaczęły ciskać ogniste błyski.

– Dość już tej zabawy – powiedział Zorro. – Przyszedł czas surowej kary!

I nagle to on zaczął narzucać styl walki, posuwając się krok po kroku, powoli i metodycznie do przodu, zmuszając Gonzalesa do cofania się. Czubek jego szpady nabrał życia, niczym głowa węża o tysiącu języków. Gonzales poczuł, że jest na łasce swego przeciwnika, zacisnął jednak zęby i kontynuował walkę, starając się nie tracić opanowania.

W pewnej chwili poczuł za plecami ścianę. Zorro zajmował jednak pozycję, która umożliwiała mu prowadzenie walki i jednoczesnej obserwacji dalszego kąta izby. Gonzales zdał sobie sprawę, że jego przeciwnik bawi się z nim. Był gotów odrzucić precz swą dumę i krzyknąć na kaprala i żołnierzy, aby podbiegli mu z pomocą.

Nagle ozwało się walenie w drzwi, zaryglowane przez tubylca zasuwą. Serce zabiło mocniej w piersi sierżanta. Przed drzwiami stał ktoś, kto chciał wejść do środka. I kim by nie był, musiało mu się wydać dziwne to, że ani karczmarz, ani jego sługa nie otworzyli natychmiast. Być może pomoc była całkiem blisko.

– Przeszkodzono nam – powiedział Zorro. – Przykro mi z tego powodu, ponieważ nie starczy mi czasu, aby wymierzyć ci, señor, karę, na jaką zasługujesz, i będę musiał złożyć ci wizytę jeszcze raz. A ty nie bardzo zasługujesz na powtórne odwiedziny.

Walenie w drzwi wzmogło się.

– Ha! – krzyknął Gonzales podniesionym głosem w stronę wejścia. – Tu w środku jest señor Zorro!

– Nikczemny tchórzu! – wrzasnął Zorro.

W jego szpadę wstąpiło jakby nowe życie. Rozsiewając naokół tysiączne odblaski łojówek, ruszyła w niewiarygodny, błyskotliwy taniec, pełen błyskawicznych pchnięć, uników i zwodów. Nagle skoczyła do przodu i sierżant Gonzales poczuł, że jego pałasz wymyka się z uścisku jego dłoni, zatacza łuk w powietrzu i wali się na ziemię.

– Skończone! – wykrzyknął Zorro.

Gonzales był pewien, że za chwilę dosięgnie go ostateczny cios. Z gardła wyrwało mu się westchnienie żalu, że skończy oto w taki sposób, a nie na polu bitwy, jak o tym marzy każdy żołnierz. Jednak stalowa klinga nie przeszyła mu piersi, aby wytoczyć z niej życiodajne soki.

Zorro opuścił lewą rękę i przełożył do niej szpadę tak, że jej rękojeść znalazła się w lewej dłoni tuż obok rękojeści pistoletu, prawą zaś wymierzył Gonzalesowi głośny policzek.

– To dla niegodziwca, który znęca się nad bezbronnymi tubylcami! – wykrzyknął.

Gonzales zaryczał z wściekłości i wstydu. Walenie w drzwi stało się tak głośne, jakby ktoś chciał je wyłamać. Jednak Zorro zdawał się tym zupełnie nie przejmować. Odskoczył do tyłu i błyskawicznie wsunął szpadę do pochwy, a potem wyciągnął przed siebie pistolet, zastraszając nim wszystkich obecnych, i podbiegłszy do okna, dał susa na stojącą przy nim ławę.

– Do następnego spotkania, señor! – krzyknął w stronę Gonzalesa i niczym górska kozica przesadził parapet okna, unosząc zręcznie poły długiego płaszcza. Do środka wdarł się deszcz i wichura, gasząc świece.

– Za nim! – ryknął Gonzales, a potem skoczył w głąb izby, aby chwycić leżący na ziemi pałasz. – Odryglować drzwi! Wszyscy na dwór i za nim! Pamiętajcie, czeka nas suta nagroda!…

Jako pierwszy drzwi dopadł kapral. Kiedy je otworzył, stanęło w nich dwóch mieszkańców wioski, spragnionych wina i wyjaśnień, czemu to nie mogli dostać się do środka. Sierżant Gonzales i jego kompania odtrącili ich na bok i ruszyli w ciemność.

Jednak nie zdało się to na nic. Mrok był tak gęsty, że nie można było dojrzeć nic, nawet na długość pałasza. Lał tak ulewny deszcz, że wszelkie ślady rozmywały się niemal natychmiast. Zorro znikł i nikt nie umiał powiedzieć, w jakim kierunku się udał.

Krzyki żołnierzy przyciągnęły ludzi z najbliższych domów. Kiedy sierżant Gonzales wrócił wraz z nimi do zajazdu, w środku tłoczyła się ciżba znajomych mu twarzy. Zdał sobie sprawę, że jego reputacja wisi na włosku.

– Coś takiego mógł zrobić tylko przydrożny zbój, rzezimieszek i złodziej! – wrzasnął na całe gardło.

– Jakże to? – odkrzyknął mu człowiek, stojący w tłumie przy drzwiach.

– Oczywiście, ten sprytny señor Zorro musiał o tym wiedzieć! Parę dni temu złamałem kciuk prawej dłoni w czasie fechtunku w San Juan Capistrano. Bez wątpienia Zorro przechwycił wieść o tym. I wybrał właśnie ten moment, żeby mnie zaskoczyć i móc chełpić się później swoim zwycięstwem.

Kapral, żołnierze i karczmarz wybałuszyli na niego oczy, żadnemu jednak nie starczyło odwagi, aby odezwać się choć słowem.

– Ci oto ludzie, którzy byli tu w środku, mogą wam poświadczyć, señores – ciągnął Gonzales. – Ten gagatek stanął w drzwiach i natychmiast wyciągnął pistolet, to diabelskie narzędzie, spod swego płaszcza. Wycelował go prosto w nas i zmusił wszystkich, z wyjątkiem mnie jednego, do wycofania się w tamten kąt. Tylko ja stanąłem okoniem i odmówiłem. Będziesz ze mną walczył, powiada ten zbój, wyciągnąłem więc pałasz, żeby skończyć wreszcie z tym utrapieńcem. Będziemy walczyć, mówi, a ja cię pokonam, żebym mógł się później tym chwalić. W lewej dłoni będę trzymał pistolet. Jeżeli zaatakujesz mnie nie tak, jakbym sobie życzył, wypalę z niego, a potem przeszyję cię szpadą, żeby na świecie było o jednego sierżanta mniej.

Kapral wstrzymał oddech jakby go zatkało, a gruby oberżysta miał już sprostować ten wywód, ale napotkawszy wzrok sierżanta Gonzalesa, wolał nie otwierać ust.

– Czy można wymyślić coś bardziej szatańskiego? – zapytał Gonzales. – Podjąłem walkę, ale w każdej chwili, gdybym tylko zaatakował zbyt ostro, groziło mi, że dostanę porcję ołowiu. Czy kto widział kiedy taką farsę? Poznać po tym, z jakiej ten zbój jest materii. Ale przydybię go pewnego dnia, kiedy nie będzie miał przy sobie pistoletu, i wtedy…

– Ale jak on stąd uciekł? – zapytał ktoś z tłumu.

– Usłyszał walenie w drzwi. Strasząc tym diabelskim pistoletem zmusił mnie, żebym odrzucił pałasz aż do tamtego kąta. A potem wziął nas wszystkich na cel, podbiegł do okna i wyskoczył przez nie na dwór. I jak tu znaleźć go w tych ciemnościach? Albo iść jego tropem w strugach deszczu? Ale ja już się zdecydowałem! Z samego rana pójdę do kapitana Ramona i poproszę, żeby mnie zwolnił z innych obowiązków, tak abym mógł wziąć paru ludzi i puścić się w pogoń za tym przebiegłym panem Zorro. Ha! Urządzimy prawdziwe polowanie na lisa!

Podniecony tłum przy drzwiach rozstąpił się nagle i do karczmy wbiegł Don Diego Vega.

– Co ja słyszę! – wykrzyknął. – Powiadają, że był tu ten sławetny señor Zorro!

– I mówią prawdę, szlachetny panie! – odparł Gonzales. – A niedługo przedtem rozmawialiśmy przecież o tym rzezimieszku. Gdybyś został tu, panie, zamiast wracać do pracy z twoim sekretarzem, ujrzałbyś całe zdarzenie na własne oczy.

– Ale ty byłeś tu przecież, przyjacielu. Możesz chyba opowiedzieć mi o wszystkim? – zapytał Don Diego. – Ale proszę cię, niech w twojej opowieści nie leje się zbyt wiele krwi. Nie rozumiem doprawdy, skąd w ludziach bierze się tyle gwałtowności? Gdzie jest trup tego zbója?

Gonzales nie mógł wykrztusić ani słowa. Gruby karczmarz odwrócił się, aby ukryć śmiech, a żołnierze zaczęli sięgać po kubki z winem, chcąc zająć się czymś w tym niebezpiecznym momencie.

– On… to znaczy… nie ma jego trupa – wysapał w końcu Gonzales.