Strona główna » Dla dzieci i młodzieży » Zobaczyli za dużo

Zobaczyli za dużo

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8154-051-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Zobaczyli za dużo

Nic złego się nie dzieje. Zamknij drzwi, zasłoń okna, bo jeśli zobaczysz morderstwo, będziesz następnym celem…
Czy jest coś gorszego niż bycie świadkiem zabójstwa? Tak, mordercy, którzy widzieli, że widziałeś.


John bardzo stara się trzymać z dala od kłopotów i zostawić trudną przeszłość za sobą. Zaczyna wszystko od nowa. W jego życiu pojawia się atrakcyjna i tajemnicza Ceri James. Ich spotkanie jest jednak dalekie od romantycznej randki, o której John marzył. Nie tylko są świadkami śmiertelnej strzelaniny, ale także nagrywają całe zdarzenie. Zaczyna się ucieczka przed bezwzględnymi mordercami. Dlaczego John nie zadzwonił na policję? W szaleńczym pościgu najważniejsze jest, komu możesz zaufać.

Polecane książki

Każda jednostka prowadząca księgi rachunkowe musi przeprowadzić na koniec roku inwentaryzację. Pomocny będzie zestaw kilkunastu dokumentów, które ułatwią Ci pracę. Sprawdź, jak sporządzić protokół z inwentaryzacji, sprawozdanie opisowe czy protokół weryfikacji różnic inwentaryzacyjnych....
Prezentowana publikacja jest zachętą do refleksji na temat napięć oraz nieoczywistości, istoty i znaczenia współczesnych debat nad dzieciństwem i wczesną edukacją. Przedstawione rozważania dotyczą krytycznego namysłu nad kondycją wczesnej edukacji, potencjału dziecka i jego sposobów doświadczania św...
Fascynująca podróż w głąb układu immunologicznego człowieka – klucza do naszego życia i naszej śmierci. Historia opowiedziana z niezwykłą dociekliwością i precyzją przez Matta Richtela – piszącego dla „New York Timesa” laureata nagrody Pulitzera. Układ immunologiczny to jeden z najbardziej sko...
Załoga ,,Czapli’’ przebywa w rodzimej Skandii, ale nad ich zazwyczaj spokojną ojczyzną zbierają się ciemne chmury. Temudżeini, bezwzględni wojownicy ze stepów Wschodu, nie zrezygnowali ze swoich ambitnych planów ataku na Skandię. Teraz właśnie postanowili wyruszyć na wyprawę i podbić niepokorny kraj...
Nie zamierzam nikogo oszukiwać. Po przeczytaniu pierwszego rozdziału wszystko, o czym pomyślisz, upadnie. Tytułowy Drag zmaga się z własnym światem, którego nieostre granice wyznacza choroba - depresja. W podróży przez życie towarzyszy mu kochanka – Marta. Uwikłany w wewnętrzne problemy nastolatek...
W systemie zarządzania występuje wymaganie w zakresie auditu wewnętrznego. W wielu przypadkach wymagania auditowe są bardzo podobne. Jednak w różnych systemach zarządzania (szczególnie bazujących na ISO 9001) są one rozszerzone lub wyraźnie doprecyzowane. Należy się zastanowić, czy organizacja, któr...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Alan Gibbons

Tytuł oryginału: THEY SAW TOO MUCHPrzekład: BARBARA GÓRECKARedaktor prowadzący: ANNA KUBALSKARedakcja: MARTA STECKorekta: BARBARA ŻEBROWSKA, AGNIESZKA RYBCZAK-PAWLICKAOpracowanie okładki i DTP: Studio 3 KoloryFirst published in Great Britain in 2018 by Hodder and Stoughton Text © Alan Gibbons, 2018 © Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Zielona Sowa Sp. z o.o.,Warszawa 2018 All rights reservedWszystkie prawa zastrzeżone. Przedruk lub kopiowanie całości albo fragmentów książki możliwe jest tylko na podstawie pisemnej zgody wydawcy.Wydanie IISBN 978-83-8154-051-3Wydawnictwo Zielona Sowa Sp. z o.o. 00-807 Warszawa, Al. Jerozolimskie 94 tel. 22 379 85 50, fax 22 379 85 51 e-mail:wydawnictwo@zielonasowa.plwww.zielonasowa.plKonwersja:eLitera s.c.

Dla 96Pamięci ofiar katastrofy w Hillsborough

Wszystko sprowadzało się do grzechów ojca. O to jedynie chodziło. Tak, mój dobry stary tata schrzanił wszystko, omal przez niego nie zginąłem. W moim wieku niezbyt często myśli się o śmierci. Kiedy masz szesnaście lat, nieszczególnie przejmujesz się śmiertelnością, życiem po śmierci, śmiercią po życiu. Masz i tak dość na głowie, żeby jeszcze zamartwiać się taką perspektywą – musisz przecież jakoś przetrwać dzień, nie pogubić się w relacjach z innymi, pomyśleć o sensie życia, o tym, czego się napić, o czekającej cię karuzeli egzaminów. Mimo to przez ostatni rok nauczyłem się paru ważnych rzeczy.

Lekcja pierwsza: życie jest tragedią. Kończy się zawsze tak samo. Kostucha podkrada się cicho, bezszelestnie wyłania się z cienia. Nie słychać fanfar ani złowieszczego tematu ze Szczęk. Nie ma kosy zawadiacko zarzuconej na ramię, peleryny ani kaptura, jest tylko podmuch mroźnego wiatru i oto stoi tuż obok ciebie, mierząc cię wzrokiem jak właściciel zakładu pogrzebowego świeże zwłoki. Pewnego wieczoru zjawiła się na plaży przed naszym częściowo wyremontowanym domem w nadmorskiej miejscowości Crosby. Moi rodzice postanowili się tu schronić, uciekając sam nie wiem przed czym.

O zmierzchu znajdowałem się na plaży z dziewczyną, która wprowadziła w moje życie kompletny zamęt; myślałem wówczas, że to w sumie dobrze. Nazywała się Ceri. Gdy szliśmy brzegiem morza, silne podmuchy wiatru porywały jej słowa, rozpryskując je jak krople deszczu. Poczuła, że ciągnę ją za rękaw, i odwróciła się do mnie. Miała niewiarygodnie orzechowe oczy. Wyglądała zawsze na trochę przestraszoną i niespokojną. Gdy tylko myślę o niej, widzę ten sam obraz.

Przestraszona.

Niespokojna.

Zagubiona dziewczyna.

Przypuszczam, że oboje byliśmy zagubieni, każde na swój szczególny sposób.

‒ Przepraszam – powiedziałem. – Nie słyszałem, co mówiłaś.

– Łzy na wietrze. Wygląda jak deszcz.

Musiałem się uśmiechnąć. Ceri James miała bogatą wyobraźnię. Łzy na wietrze, żadna tam mżawka. Patrzyłem na gęstą czuprynę rudych włosów powiewających wokół bladej, usianej piegami twarzy i podobało mi się to, co widzę. Nigdy dotąd nie myślałem poważnie o żadnej dziewczynie. Są takie jak ja, po prostu je lubię. Ważne, żeby były wesołe i dowcipne. A potem poznałem Ceri. Nikt nie mógł powiedzieć tak o niej! Wręcz przeciwnie. Była naprawdę ponura. Mimo to szalenie mnie pociągała. Uzależniłem się od niej. Pragnąłem od niej czegoś więcej niż związku na chwilę. Jej bystre orzechowe oczy spojrzały na mnie, ja zaś bardzo długo przytrzymałem to spojrzenie, uśmiechając się w nadziei, że odpowie mi uśmiechem. Nie zrobiła tego. Taka właśnie była Ceri. Ponura dziewczyna.

– No to jak uważasz? – zapytała.

Uważałem, że jest cudowna, ale nie o to pytała.

– Zrobimy teraz te zdjęcia czy wrócimy, kiedy pogoda się poprawi?

Skierowałem aparat na szerokie otwarte plaże i fale przypływu, doki Seaforth i obracające się powoli skrzydła wiatraków. Ten fantastyczny widok miałem przed oczami codziennie rano, gdy rozsuwałem zasłony.

Ceri nie była w moim typie. Dziewczyny, które na ogół mi się podobały, były – to nic odkrywczego – po prostu ładne. Możecie mnie nazwać płytkim, ale zwracałem głównie uwagę na takie, z jakimi facet chciałby się pokazać, zgrabne, ładne, z subtelnym makijażem, ciekawą fryzurą. Okej, przyznaję, lubiłem dostrzegać zazdrosne spojrzenia innych mężczyzn. Ale z Ceri było inaczej. Nie należała do tak zwanych popularnych. Nie dostrzeglibyście jej w tłumie. Próbując po raz pierwszy do niej zagadać, rzuciłem dowcip, coś na temat rudych, stanowiących prześladowaną mniejszość w Wielkiej Brytanii. Ale się przejechałem! Posłała mi takie spojrzenie, że powinienem był się zamienić w sopel lodu. Zanotowałem w pamięci, żeby więcej tak z nią nie żartować.

– To jak?

– Skoro już tu jesteśmy, to trzymajmy się planu.

Zważyłem aparat w prawej ręce. Drogi sprzęt, więc nosiłem go ze sobą tak ostrożnie, jakby był wykonany ze szkła. Śmiały ruch ze strony pani Abrahams, by powierzyć chłopakowi z dyspraksją takie cudo. Potrafiłem się potknąć o własny cień. Pani Abrahams była nader ufna albo całkiem głupia.

– Co tam trochę deszczu dla pary przyjaciół? – Szturchnąłem Ceri żartobliwie pod żebro.

Okej, ściśle biorąc, nie byliśmy przyjaciółmi. Rzekłbym raczej, że nie byliśmy sobie całkiem obcy, a zetknął nas ze sobą zwykły przypadek. Byłem nowym uczniem, a Ceri nie należała do dziewczyn, które wykonują pierwszy ruch. Mieliśmy się razem przygotowywać do egzaminu ze sztuk pięknych. Zgadza się, ze sztuk pięknych, czyli przedmiotu, który rząd uważa za zwykłą stratę czasu. Nie przykładałem się nigdy do nauki, szczerze mówiąc, niespecjalnie mnie to obchodziło, ale umiałem rysować. Nieważne, wróćmy do Ceri. Powiem wam prawdę, pragnąłem ją lepiej poznać. Tylko raz spojrzałem i zrobiło mi się gorąco. Wiedziałem, że nie będzie łatwo. Do Ceri James było trudno się zbliżyć, a jeszcze trudniej dobrze ją poznać. Otaczała się ochronną barierą milczenia i ostrożnych spojrzeń. Nie przypominam sobie, żeby miała wielu przyjaciół. Czy też raczej jakichkolwiek przyjaciół.

To, czego się o niej dowiedziałem, przyszło i znikło niczym dźwięki dolatujące z wybrzeża Mersey, niesione wiatrem ulotne odgłosy i hałasy. Metaliczne pobrzękiwanie sprzętów na placu zabaw, szum fal, krzyki mew i górujący nad tym dziki, gardłowy ryk wichru.

Skierowałem aparat na Ceri. Była szczupła, wręcz krucha, tak delikatna, że można by się obawiać, czy jej nie porwie wiatr. Pozwoliłem obiektywowi błądzić przez chwilę, po czym skoncentrowałem się na jej czarującej sylwetce. Zmarszczyła czoło i zakryła twarz włosami; kasztanoworuda krecha przecięła blade policzki.

– Nie rób tego – rzuciła chmurnie.

– Dlaczego? Wszyscy lubią robić sobie zdjęcia.

Za zasłoną rudych włosów dojrzałem ciemną chmurę.

– No cóż, ja nie.

Roześmiałem się i ponownie skierowałem na nią aparat. Machnęła na mnie szczupłym ramieniem.

– Daj mi to!

Bezceremonialnie wyrwała mi go z ręki.

– Hej, uważaj, ostrożnie. Jeszcze rozbijesz. Pamiętaj, że nie jest nasz.

Aparat należał do wyposażenia pracowni sztuk pięknych. Mieliśmy wykonać serię fotografii rzeźby Antony’ego Gormleya, nazwanej Inne miejsce. Trzeba wam wiedzieć, że Inne miejsce jest jedną z największych atrakcji turystycznych Liverpoolu. To seria posągów z kutego żelaza, które pełnią swą upiorną wartę na plaży ciągnącej się od północnego krańca doków do Southport. Przyglądam się im z okna niemal każdej nocy, kiedy jestem sam, i słyszę wołanie demonów. Fotografie miały stanowić podstawę naszego portfolio.

– Usuń moje zdjęcie.

– Dobrze, dobrze, już kasuję. Kto wcisnął twój klawisz zrzędzenia? – Mój dobry humor się ulotnił, bo widziałem, że Ceri stała się wyjątkowo rozdrażniona. – Chciałem się tylko trochę pośmiać. Co się z tobą dzieje?

Oczy Ceri zapłonęły oburzeniem.

– Nic się ze mną nie dzieje. Zanim zrobisz mi zdjęcie, masz poprosić o zgodę, rozumiesz?

W jej oczach błysnęły iskry gniewu. Nie żartowała. Naprawdę mówiła poważnie. Podniosłem ręce w uspokajającym geście, dziwiąc się w duchu, dlaczego robi ze wszystkiego taki problem.

– Rozumiem. – Zmarszczyłem nos. – Jezu… Ale dałaś przedstawienie.

Spodziewałem się nowego wybuchu, ale Ceri już się odwróciła, jej uwagę przyciągnął bowiem błyszczący błękitny lincoln, który wjechał akurat na parking. Wydłużony amerykański sedan wyglądał fantastycznie. Usłyszałem zgrzyt opon na asfalcie i odwróciłem się, podążając za spojrzeniem Ceri. Chrom i stal stopowa, pojazd odpowiedni dla bajecznie bogatego nafciarza z Teksasu. Właściciel musiał poświęcić wiele godzin na dopasowanie tego cacka do swoich potrzeb.

– Nieczęsto widzi się w okolicy takie wozy – zauważyłem.

– Skoro tak mówisz… Nie interesują mnie samochody.

Według mnie jeśli ktoś nie interesował się autami, to nie interesował się życiem. Nad naszymi głowami krążyła mewa, co rusz zawisając w powietrzu, jasna i niemal przezroczysta na tle blednącego światła wrześniowego przedwieczoru. W samochodzie siedziało dwóch mężczyzn. Od początku miałem co do nich złe przeczucia. Przez całe życie obracałem się wśród twardych facetów, więc się dość naoglądałem. Kierowca zgasił silnik i obaj siedzieli dalej w aucie, patrząc przed siebie na przystań. Nie rozmawiali, nie wymieniali spojrzeń. Nie powiedziałbym, że ich zachowanie wzbudziło moją czujność, ale obserwowałem ich ukradkiem. Wydawali się nie dostrzegać naszej obecności na ścieżce wiodącej w dół do plaży. Oparłem aparat na pokrywie śmietnika i otworzyłem boczny ekran.

– Co robisz?

– Zdjęcie.

– Po co ci dodatkowy ekran?

Pokazałem jej.

– Nie dowiedzą się, że pstryknąłem im fotę – wyjaśniłem. – Gdybym przyłożył aparat do oka i spojrzał przez wizjer, zwróciłbym na siebie uwagę.

– Po co ci w ogóle ich zdjęcie?

Miałem po prostu takie przeczucie.

– Czy ja wiem… – bąknąłem. – Nie chcesz wiedzieć, co zamierzają?

Ceri nie podzielała mojego zaciekawienia.

– Zwyczajnie zabijają czas. To wolny kraj.

Kierowca opuścił szybę i zapalił papierosa, szarawy dym rozwiał się w gęstniejącym zmierzchu. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem zabójcę. Zapalniczka rozbłysła na moment, oświetlając twarz mężczyzny. Włączyłem zoom, żeby przyjrzeć mu się z bliska. Twarz chuda, ściągnięta, wystające kości policzkowe, ogolony na łyso. Na karku tatuaż pełznącego węża. Mężczyzna na siedzeniu pasażera pozostał w cieniu, ale widziałem, że był niższy i grubszy. Jaki tam grubszy, tłusty. W wyścigu do otyłości dobiegł właśnie do mety, zerwał taśmę i wyrzucił triumfalnie w górę nalane, zwiotczałe ramiona.

– Popatrzmy – powiedziała Ceri, zerkając na ekran. Jej uwagę przyciągnął ten wyższy mężczyzna z tatuażem. – Fuj, nie podoba mi się jego wygląd.

– Pełna zgoda. Jest brzydki jak noc.

Zasłoniła obiektyw dłońmi.

– Może byś już przestał? Pani Abrahams będzie się dziwiła, co ci kolesie robią na jej karcie pamięci.

– Skasuję zdjęcia przed oddaniem aparatu.

Ceri długo nie spuszczała ze mnie wzroku.

– No to po co w ogóle je robisz?

Nie odpowiedziałem. W sumie sam nie wiem, dlaczego tak mnie to zaciekawiło. Wyobraźcie sobie, gdybym wiedział wtedy to, co wiem teraz. Zabijanie czasu. Co za przerażająco trafny dobór słów. Skinąłem w kierunku plaży.

– Powinniśmy się stąd ruszyć. Nie chcemy przecież stracić światła.

Ceri sprawdziła godzinę w telefonie.

– Nie ma powodu do paniki. Dopiero szósta. Jeszcze z godzina, zanim się ściemni.

Ruszyłem przed siebie. Tego wieczoru niebo było wyjątkowo piękne. Plaża wyglądała cudownie. Lubiłem brzeg morza z jego aurą dziwności i przestrzenią, tak odmienną od śródmieścia, w którym się wychowałem. Nie podobała mi się wyprowadzka z centrum, ale lubiłem widok z naszego nowego domu. Ceri podbiegła, by dotrzymać mi kroku.

– Zwolnij – poprosiła. – Masz dłuższe nogi ode mnie.

Przeciętny jamnik miał dłuższe łapy niż ona. Kusiło mnie, żeby jej powiedzieć, że ma niskie zawieszenie, rozumiecie, z czułością, ale oparłem się. Przecież chciałem, żeby mnie polubiła, więc jaki sens wyskakiwać z kolejnym głupawym komentarzem? Obejrzałem się przez ramię.

– Czy samochód nadal tam stoi?

Ceri przystanęła i odwróciła się, wytężając wzrok.

– Tak, ale nie wiem, co tamci robią.

Jedno było pewne, otaczała ich aura poważnych kłopotów.

– Coś mi mówi, że nie mają dobrych zamiarów. Znam ten typ.

– Ten, czyli jaki, John? – zapytała, wyraźnie zaintrygowana.

Błąd. Nie chciałem, żeby zainteresowała się moją przeszłością.

– Wierz mi – odparłem. – Nie wiem, co tutaj robią, ale założę się, że to niezgodne z prawem.

Ceri przyjrzała się uważnie pojazdowi. Szedłem dalej ścieżką obok stawu z kaczkami, które podpłynęły bliżej brzegu w nadziei na posiłek. Zatrzymałem się na moment.

– Przepraszam, nic dzisiaj dla was nie mam.

Ceri zrównała się ze mną.

– Nie rozumieją cię, wiesz? Ptaki mają mózgi wielkości orzecha włoskiego.

– Ależ wręcz przeciwnie. Jestem jak doktor Dolittle.

– No to zaczekaj na mnie, doktorze Dolittle, dobrze? Dzwonię do Gemmy.

– Jakiej znowu Gemmy?

– Mojej najlepszej kumpeli. Pokazywałam ci jej zdjęcie.

Owszem, pokazywała, ale mało zapamiętałem. Gemma była niepozorna, miała mysie włosy, pulchne policzki i okulary. Czym tu się fascynować?

– Mieszka w tym samym domu dziecka co ty, prawda?

– Mieszkała. Wyprowadziła się z Greenways w zeszłym roku.

Wybrała numer i już miała zacząć rozmowę, gdy raptem zatoczyła się w przód. Jakiś facet z impetem wpadł na nią z tyłu. Przyjrzałem mu się – czarnoskóry, żylasty i dosyć chudy, z siwiejącymi dredami.

– Hej, uważaj! – rzuciłem ostrzegawczym tonem. – Co to za zachowanie?

Wtedy facet zrobił coś bardzo dziwnego. Uwiesił się na mnie, wczepiając palce w kurtkę, i wymamrotał coś niewyraźnie. Prawdę mówiąc, był to nieskładny bełkot. Pijacki. Przynajmniej tak wtedy myślałem.

– Słucham?

Miał ściągniętą twarz, sprawiał wrażenie desperata. Próbował powtórzyć wyraźniej, a potem spojrzał przez ramię, oczy rozszerzyły mu się gwałtownie i potykając się, usiłował biec. Skulony obejmował się ciasno w pasie, jakby bardzo bolał go brzuch.

– Hej, mówię do ciebie! – zawołałem za nim, po czym spojrzałem na Ceri. – I co o tym sądzisz?

– Daj spokój – odrzekła. – Co on do ciebie powiedział?

– Nie zrozumiałem ani słowa. – Wzruszyłem ramionami. – Chyba był pijany albo naćpany. – Oto ja, wzór empatii.

– Czyli go nie znasz?

Parsknąłem śmiechem.

– Dlaczego miałbym znać?

Nagle pojąłem. Dwóch czarnych facetów. To chyba jasne, że muszą się znać, no nie?

– Aha, ponieważ jestem czarnoskóry, to znaczy, że znam każdego czarnego w Liverpoolu? Tak to działa według ciebie?

Ceri pokręciła głową.

– Nie miałam tego na myśli. – Wyglądała na zakłopotaną. – Nie mówmy już o tym, dobrze? Zróbmy zdjęcia i chodźmy stąd. Ten wieczór jakoś dziwnie się układa.

Kiwnąłem głową.

– Znowu pełna zgoda.

Zabawne, ale kiedy poszliśmy dalej, przyszła mi na myśl twarz tamtego czarnego faceta. Było w niej coś znajomego. Minęliśmy wydmy i otworzyła się przed nami plaża, posępna, opustoszała i wspaniała. Wody zatoki przecinał kontenerowiec zmierzający z Mersey na Morze Irlandzkie. Jego sylweta odcinała się ostro na tle ostatnich promieni słońca, zredukowana do niemal abstrakcyjnego kształtu.

– Wydaje się płynąć tak blisko – przerwała milczenie Ceri. – Jakby miał zaraz osiąść na mieliźnie.

– Jak myślisz, dokąd on zmierza? – zastanowiłem się na głos.

– Do Niemiec albo do Holandii, dokądkolwiek. Czemu pytasz?

– Mój tata pracuje za granicą. W Dosze.

– Gdzie to jest?

– W jednym z arabskich królestw w Zatoce. Konkretnie w Katarze.

– Katar? Myślałam, że to przypadek zatkanego nosa. – Chwila milczenia. – Co tam robi?

– Pracuje na budowie. Bawi się prądem.

Spojrzała na mnie zdziwiona.

– Jest elektrykiem – wyjaśniłem.

– To mów tak od razu.

Zmrużyła oczy.

– Tęsknisz za nim?

Głupie pytanie.

– Jasne.

Bardzo ładnie, John, odpowiedziałeś gładko, bez zastanowienia. Skutecznie ukryłeś prawdę.

– To dlatego jesteś nadziany?

Musiałem się na to roześmiać.

– Dlaczego sądzisz, że jesteśmy bogaci?

Ceri powiodła wzrokiem po okolicy.

– Dom z widokiem na morze. To musiało sporo kosztować.

Zdziwiłem się trochę, bo jakie to ma znaczenie, gdzie mieszkam, po czym przypomniałem sobie, że Ceri żyła w domu dziecka. Zastanawiałem się, czy ma za kim tęsknić. Placówka, w której mieszkała, znajdowała się o pół kilometra od mojego domu, tylko tyle wiedziałem. Czy miała jakąś rodzinę? Uświadomiłem sobie, że mało o niej wiem. Pora przejść do innych tematów. Mając do czynienia z osobą tak drażliwą jak Ceri, trzeba było uważać, co się mówi.

– Zróbmy kilka zdjęć. Niebo wygląda fantastycznie.

Zmieniłem ustawienia i przyłożyłem aparat do oka.

– Uwielbiam te żelazne figury, a ty?

Posągi Gormleya trzymały mroczną straż nad zatoką, nieruchomi strażnicy w powoli zapadającym zmierzchu.

– Powinniśmy sfotografować ich twarze – podsunęła Ceri.

– Jakie twarze? Przecież ich nie mają.

Ceri była innego zdania.

– Owszem, mają. Ich skóra się łuszczy. Są jak trędowaci.

– Sformułowanie niepoprawne politycznie.

– To jak mam to nazwać? Ich skóra jest łuskowata.

– Rdzewieją w ten sposób i tyle.

Ceri była uparta.

– Tak czy siak, są pokryci strupami. – Obeszła w koło najbliższy posąg. – Strupowaty jesteś, wiesz? – Postukała rzeźbę w nos. – Tak, ty…

Nagły podmuch wiatru poruszył piaskiem.

– Popatrz, zupełnie jak grzechotnik – powiedziałem, przyglądając się, jak suchy piasek z wydm zygzakiem przemieszcza się po ciemniejszym wilgotnym piasku pod naszymi stopami.

Ceri nie interesowały grzechotniki. Coś innego przykuło jej uwagę.

– Hej, jeden z posągów właśnie się poruszył.

Kiwnąłem głową z roztargnieniem, przeglądając wykonane zdjęcia. Nie podniosłem nawet wzroku, krzywiąc się na jedne i kiwając z uznaniem na inne.

– Taa, jasne…

Skasowałem jeszcze jedno nieostre ujęcie.

– Ale to prawda. No mówię ci, sam zobacz – upierała się Ceri.

Nie odrywałem wzroku od wizjera.

– Coś ci się uroiło – bąknąłem.

Ceri szturchnęła mnie pod żebro.

– Tak? W takim razie co powiesz o nim?

Miała na myśli niskiego, chudawego faceta, który posuwał się chwiejnie wzdłuż brzegu jakieś dwieście metrów od nas. Rozpoznałem jego niepewny, utykający chód i rozwiane na wietrze siwe dredy.

– To ten kretyn, który wpadł na ciebie.

Ceri wytężyła wzrok.

– Chyba masz rację.

– To on.

Facet podniósł głowę i spojrzał na niebo z rozmarzeniem albo roztargnieniem.

– Od razu wiedziałam, że coś tu się nie zgadza, kiedy tak na nas wpadł – stwierdziła Ceri, wpatrując się w niego z natężeniem. – John, wydaje mi się, że on jest ranny.

Użyłem zoomu, żeby mu się lepiej przyjrzeć. Niewiele się zmieniło. Nadal opasywał się ciasno ramionami. Odjął rękę od boku i spojrzał na nią. Wtedy pomyślałem po raz pierwszy, że nie jest pijakiem ani ćpunem.

– Być może masz rację.

Zrobiłem kilka zdjęć tajemniczemu mężczyźnie.

– Przestań pstrykać te zdjęcia. Chyba powinniśmy mu pomóc. Wydaje mi się, że on próbował ci coś powiedzieć.

Nie obchodziło mnie to. Chciałem tylko zrobić parę zdjęć i iść dalej.

– Naprawdę masz zamiar się w to mieszać? Sama nie wiesz, w co się pakujesz.

Ale Ceri wpadła już w nastrój dobrego samarytanina.

– Przyjrzyj mu się, John. Jest ranny.

Mężczyzna był jedynie sylwetką, chwiejącą się w oddali na tle słońca krwawo zachodzącego za horyzont. Powierzchnia wody za nim zdawała się płonąć. Trzaskałem zdjęcie za zdjęciem.

– Przestań – powiedziała Ceri. – Ten człowiek potrzebuje pomocy.

Ruszyła w stronę nieznajomego.

– Co on tu robi?

– Bateria mi siada – mruknąłem, nadal bardziej zainteresowany fotografowaniem. – Szkoda, że nie naładowałem jej wcześniej.

Ceri traciła cierpliwość.

– Dosyć już tych zdjęć, słyszysz?

Nie dotarliśmy do utykającego mężczyzny. Wyprzedziły nas dwie znajome postaci. Instynktownie ukryliśmy się za najbliższą grupą posągów i niezauważeni obserwowaliśmy całą scenę.

– Spójrz, kto się pojawił. To ci kolesie z lincolna.

Kierowca przemierzał plażę długim krokiem, w ślad za nim podążał pasażer w skórzanej, o numer za małej kurtce ciasno opinającej jego umięśnioną klatę. Zrobiłem im kilka zdjęć i sprawdziłem, jak wyszły. Przeglądałem je nadal, gdy Ceri złapała mnie raptem za ramię.

– Wydaje mi się, że oni znają tamtego faceta.

Spojrzałem na nią z roztargnieniem.

– Ci kolesie z lincolna. – Wskazała ich ruchem brody. – Żmijowaty i Tłuścioch, oni go znają.

Zachichotałem.

– Nadałaś im przezwiska? Całkiem trafne.

Pstrykałem jak najęty. Nie podzielałem obaw Ceri co do skulonego mężczyzny.

– Zrobię parę ujęć z fleszem – oznajmiłem.

Ceri nie uznała tego za dobry pomysł.

– No co ty, nie rób tego. Zobaczą nas!

– Nie boisz się chyba Głupiego i Głupszego, co?

W tej samej chwili nagły powiew wiatru dmuchnął nam piaskiem w oczy. Schyliłem się, szybko mrugając. Wiatr wył jeszcze przez chwilę, po czym rozległ się głośny wystrzał, jakby korek wyskoczył z butelki szampana. Jednocześnie błysnął flesz w aparacie.

– Co to był za dźwięk? – zapytałem.

– Nie wiem – odparła Ceri – ale chyba ich zdenerwowałeś. Idą prosto do nas.

Nie myliła się. Ku mojemu zaskoczeniu faceci rzucili się w naszą stronę, Żmijowaty przodem, Tłuścioch za nim, raczej truchtem niż biegiem, wydymając tłuste policzki i starając się nie zostawać z tyłu. Utykający facet raptem gdzieś zniknął.

– O co im chodzi? – zdziwiłem się. – Pstryknąłem tylko fotę…

Dzieliło nas nadal dobre pięćdziesiąt metrów, ale nie miałem zamiaru czekać, żeby się tego dowiedzieć, więc ruszyłem szybko w kierunku przystani. Ceri pobiegła za mną.

– Po co użyłeś tego flesza, ściągnąłeś tylko na nas ich uwagę.

– Nie wolno robić zdjęć? To chyba wolny kraj?

– John, wyglądają na poważnie wkurzonych.

– I co z tego? I tak nas nie złapią. Mamy sporą przewagę.

Nie obchodziło mnie, jak bardzo są wściekli. Chcieli czegoś ode mnie, tak? Odwróciłem się, gdy tylko dobiegłem do wydm. Faceci pozostawali jeszcze daleko w tyle. Po chwili pokazywałem im obu środkowe palce. Tańczyłem, podskakując dziko, i wrzeszczałem wyzywająco.

– Bujajcie się, pajace! Jeszcze się zaziębicie, żałosne barany. Spójrz tylko na siebie, Tłuściochu. – Wydąłem mocno policzki. – Uważaj, żebyś nie dostał zawału.

Dyszałem głośno, konwulsyjnie, wypinając nieistniejący brzuch, a potem zacząłem się śmiać. Ceri zachłysnęła się z oburzenia.

– Zwariowałeś, kompletnie zwariowałeś…

Bawiłem się doskonale. Ceri pacnęła mnie w rękę.

– Co z tobą, wariacie? Chodźmy stąd!

Nie przestawałem podskakiwać i tańczyć na piasku, chcąc jeszcze bardziej ich wkurzyć.

– Nie boję się ich.

– A ja mam gęsią skórkę ze strachu – warknęła. – Kompletnie ci odbiło.

Wykonałem zamaszysty obrót.

– Ach tak? – Odwróciłem się do nich plecami i plasnąłem w tyłek. – Chodźcie, chłopcy, możecie mnie cmoknąć.

Pobiegliśmy naprzód, po czym znowu się odwróciliśmy. Ceri obserwowała mnie przez chwilę, parsknęła śmiechem i przyłączyła się do zabawy.

– Jestem równie szalony jak ty, Ceri. No dalej, pokaż im, co potrafisz.

Po chwili faceci znaleźli się zbyt blisko na dalsze wygłupy.

– Chodź, idziemy już.

Uznaliśmy, że dość już zabawy, i pobiegliśmy dalej, tracąc facetów z oczu. Dotarliśmy do Marine Way i zwolniliśmy do żwawego marszu. Skręciliśmy w zaułek, mieliśmy jeszcze pięć minut do domu. Od czasu do czasu Ceri zerkała przez ramię. Skoro faceci rozpłynęli się w półmroku, przestali stanowić zagrożenie. Tak nam się przynajmniej wydawało.

– Czy chcesz wpaść jeszcze na chwilę do nas? – zapytałem z nadzieją.

– Nie, lepiej już pójdę.

Zadzwoniła jej komórka. Może Ceri miała chłopaka.

– Cześć, Gemma.

A więc nie chłopak. Jak dotąd wszystko układało się pomyślnie.

– Tak, dzwoniłam do ciebie. – Roześmiała się. – Nie, jakiś idiota wpadł na mnie z zaskoczenia. Dzięki, że oddzwoniłaś.

Przypatrywałem się Ceri rozmawiającej przez telefon i postanowiłem także zadzwonić. Mama odebrała po trzecim dzwonku.

– Niedługo wrócę. Właśnie skończyliśmy.

– A gdzie ty właściwie jesteś?

– Pięć minut od domu. Fotografowaliśmy rzeźby na plaży. Pamiętasz, mówiłem ci o tym.

– Mówiłeś mi? No to przepraszam. Padam z nóg. Pamięć dziurawa jak sito.

Nie żartowała. Od wyjazdu taty do pracy za granicą wyglądała na wiecznie zmęczoną.

– Niedługo będę w domu – powtórzyłem.

– Nie ma problemu. Prawdopodobnie nie będzie mnie, kiedy wrócisz. Wychodzimy dosłownie za minutę. Trinity ma dziś wieczorem ostatnią próbę.

W tle słychać było moją zapłakaną siostrę wrzeszczącą coś o kostiumie. Trinity potrafi urządzić przedstawienie. Od lat trenuje gimnastykę. Uczęszcza na zajęcia do centrum kultury na Park Road, o kilometr od naszego dawnego miejsca zamieszkania. W związku z udziałem w ważnych zawodach trenowała niemal codziennie. Zestresowana, regularnie dostawała napadów histerii.

– Życz jej połamania nóg – powiedziałem.

Trinity była zawsze kłębkiem nerwów.

– Jak trochę nie ochłonie – wyszeptała mama do słuchawki – to prędzej złamie sobie kark. Kostium jest w twojej torbie sportowej! – krzyknęła do Trinity. – Tam gdzie go zostawiłaś po treningu. John, robi się późno, muszę lecieć.

– Jasne, do zoba…

Ale mama się już rozłączyła.

– …czenia.

Uśmiechnąłem się do siebie. Od wyjazdu taty za granicę miała pełne ręce roboty. Wsunąłem komórkę do kieszeni. Rozmyślałem o błękitnym lincolnie i konfrontacji na plaży, kiedy Ceri postukała mnie w ramię.

– Coś cię gryzie – zauważyła. – Co takiego?

– Sam nie wiem… Myślałem o tym, co się wydarzyło na plaży.

– Nie masz nic lepszego do roboty, tylko myśleć o Tłuściochu i jego kumplu, Żmijowatym? Daj spokój, przeszło, minęło.

– Zaskoczyła mnie ich reakcja. Pstryknąłem przecież tylko głupią fotę. Nie uważasz, że zachowali się jakoś dziwnie?

Ceri nie podzielała mojego zaskoczenia.

– Za dużo się nad tym zastanawiasz.

Koniec rozmowy. Zaproponowałem, że odprowadzę ją do domu, ale odmówiła.

– Przecież mieszkasz tuż obok, nie ma sensu zbaczać z drogi, żeby mnie odprowadzić.

– A może mi na tym zależy?

Przyjrzała mi się badawczo.

– Posłuchaj, zawsze sama wracam do domu. Nie potrzebuję ochroniarza.

– Nalegam.

– Myślałam, że masz jeszcze lekcje do odrobienia. – Popatrzyła na mnie z lekką drwiną.

Ta dziewczyna ma dobrą pamięć.

– Owszem, mam – odrzekłem. – Ale dziesięć minut spaceru do twojego domu mi w tym nie przeszkodzi.

Zwłaszcza dziesięć minut w towarzystwie dziewczyny, która strasznie mi się podobała.

Szliśmy głównie w milczeniu, niekiedy tylko wymieniając krótkie spostrzeżenia. Skręciliśmy w boczną uliczkę i naszym oczom ukazał się sierociniec. Mieścił się w obszernej rezydencji z małym zaniedbanym ogrodem.

– Do zobaczenia jutro.

Ledwie na mnie spojrzała.

– Do zobaczenia.

Zaczął padać deszcz. Podniosłem kołnierz kurtki dla ochrony przed wiatrem i coraz gęstszą ulewą. Wtem serce mocniej zabiło mi w piersi. Zza węgła, jakieś sto metrów od nas, wyjechał długi samochód. Błękitny lincoln z charakterystycznymi kołpakami na kołach. Co, do cholery?

– Ceri! – krzyknąłem. – Samochód!

Zastygła zapatrzona. Niewiele myśląc, złapałem ją za rękaw, pociągnąłem za sobą do oddzielonego od ulicy niskim murkiem najbliższego ogrodu i szybko kucnąłem. Ceri poszła w moje ślady.

– Skąd wiesz, że to tamten wóz? – zapytała szeptem.

Spróbowała wyjrzeć zza murka, ale ściągnąłem ją bezceremonialnie na dół. Spiorunowała mnie wzrokiem.

– Co ty wyprawiasz?

– Ceri, to ten sam samochód. Ile lincolnów widziałaś ostatnio w mieście?

– Do dzisiaj nie słyszałam nawet o cholernym lincolnie. – Pokręciła głową. – Nie, to nie mogą być tamci. Popadasz w paranoję.

– Tak ci się zdaje? Ile takich amerykańskich pojazdów jeździ po naszych ulicach? To nie jest zwykły model, tylko przerobiony, tak jak tamten na plaży – mówiłem bardzo szybko, starając się ją przekonać. – Dobrze mu się przyjrzałem. Jaka jest szansa spotkania dwóch identycznych pojazdów?

To było jakieś szaleństwo. Co to byli za ludzie?

– Nie wychylaj się – poleciłem.

– Nie mów mi, co mam robić – odwarknęła.

Doprowadzała mnie do szału, ale udało mi się wydusić magiczne słówko.

– Proszę…

Ostrożnie wyjrzałem zza murka, przypatrzyłem się facetom w samochodzie i poczułem, że krew ścina mi się w żyłach.

– Jestem pewien, że to oni. Żmijowaty i Tłuścioch.

W oczach Ceri mignął cień strachu. W końcu wzięła mnie na poważnie.

– Ta cała akcja przez to, że się wygłupialiśmy? Przecież to nie ma sensu.

– To możliwe. – Zrobiło mi się jeszcze bardziej nieprzyjemnie. – Pomyśl tylko. A jeśli jest coś na zdjęciach? Mówiłem ci, że goście mają złe zamiary.

– Na przykład jakie?

– Skąd mam wiedzieć… Narkotyki?

Samochód zaparkował po przeciwnej stronie ulicy.

– Co oni robią?

– Zaparkowali po przeciwnej stronie i obserwują ulicę. Wiedzą, że musimy gdzieś tu być.

Oczy Ceri zwęziły się z przerażenia.

– Co jest według ciebie na zdjęciach?

Coś zaczynało mi świtać, ale na razie wolałem się nad tym nie zastanawiać. Padał rzęsisty deszcz, rozpryskując się na śliskich, lśniących chodnikach. Panował dotkliwy chłód. Nad zatoką przetoczył się grzmot.

– Tłuścioch wysiada.

Deszcz ustał równie szybko, jak się zaczął. Mokra ulica lśniła. Bledsza i bardziej ponura niż zwykle Ceri przypominała ducha.

– Co robimy?

– Nie wiem. On chce obejść budynek od tyłu. Jestem pewien, że dranie wiedzą, że gdzieś tu jesteśmy.

Czuliśmy się bardzo nieswojo, skuleni za niskim murkiem ledwie o kilka metrów od lincolna.

– Posłuchaj, jeżeli tu zostaniemy, jest tylko kwestią czasu, kiedy nas wyśledzą. Według mnie powinniśmy stąd zniknąć – szepnąłem.

– I dokąd pójdziemy?

– Do mnie. Przejrzymy zdjęcia, a potem odprowadzę cię do domu. Nie będą chyba przez całą noc jeździć po okolicy, prawda? – Odetchnąłem głęboko. – Okej, jesteś gotowa?

– Mam nadzieję, że nie chodzą ci po głowie jakieś dziwne pomysły.

– Zachowuj się, dobrze? To co, idziemy?

Ceri kiwnęła głową.

– Nie muszę tak wcześnie wracać.

Popełzliśmy wzdłuż murku do bramy. Żmijowaty obserwował okoliczne domy, Tłuścioch zniknął nam z oczu.

– Będę liczył.

– Co to znaczy?

Obrzuciłem ją współczującym spojrzeniem. Czyżby nigdy nie oglądała filmu akcji?

– Liczę do trzech. Na trzy zrywamy się do biegu i nie zatrzymujemy. Raz, dwa, trzy.

Pobiegliśmy zgięci w pół i przecięliśmy ulicę.

– Widzieli nas? – zapytała zdyszana.

– Nie sądzę.

Myślenie życzeniowe. Oczywiście, że nas widzieli.

Z trudem włożyłem klucz do zamka.

– Nie mogę się do niego przyzwyczaić.

Drzwi w końcu się otworzyły i wpadliśmy do środka, jakby ścigał nas zastęp demonów. Ceri zatrzasnęła drzwi, oparła się o nie plecami i oboje odetchnęliśmy z ulgą… po czym parsknęliśmy śmiechem. To częsta reakcja, kiedy człowiek się boi.

Spojrzała mi w oczy.

– Czyli nie mieszkasz tu długo?

Być może się zawahałem, dosłownie na moment, nie chcąc niczego zdradzić. Nie chciałem, żeby zadawała więcej pytań. Kiedy przemówiłem, starałem się, by zabrzmiało to zdawkowo.

– Tak, wprowadziliśmy się niedawno.

– Dlaczego musieliście się przeprowadzić?

Mów ze swobodą. Wymuszoną swobodą.

– To nie ja zdecydowałem o tym. Mama pochodzi z północy. Chciała być bliżej rodziców.

Nie zamierzałem wyjawiać Ceri niczego więcej. Nie chciałem się dzielić tajemnicami rodzinnymi z obcą osobą. Nie było nic więcej do dodania, więc zaprosiłem ją do pokoju dziennego.

– Daj mi tę kartę pamięci. Musimy wiedzieć, czy jest na niej coś podejrzanego.

Rozejrzała się po wnętrzu. Przyłapałem jej spojrzenie. Czy nigdy nie słyszała powiedzenia „ciekawość to pierwszy stopień do piekła”? Przez chwilę próbowałem patrzeć jej oczami, zauważając wszystkie widome znaki niedawnego zamieszkania w tym domu: skrzynie, walizy, wypełnione rzeczami torby. Wprowadziliśmy się w lecie, ale nasze życie nadal leżało w kartonowych pudłach. Wyjąłem pokrowiec z laptopem, zrzuciłem kurtkę i usiadłem przed monitorem. Ceri podniosła coś z podłogi.

– Upuściłeś to.

Odruchowo wyciągnąłem rękę. Był to złożony na czworo świstek papieru.

– To nie moje.

– Wypadło ci z kieszeni.

– Jesteś pewna?

– Na bank.

Położyłem papier na stole.

– Naładuj baterię w aparacie, dobrze? Tam jest kontakt.

Chcąc się do niego dostać, Ceri musiała odsunąć na bok walizkę. Wyjąłem laptop z pokrowca, uruchomiłem go, wpisałem hasło i wsunąłem kartę pamięci.

– No dobrze, więc co my tutaj mamy?

Poruszyłem myszką, przesuwając kursor po ekranie. Gdy ukazał się obraz, poczułem bolesny skurcz wnętrzności. Jednocześnie Ceri zareagowała tak, jakby kopnął ją prąd. Wzdrygnęła się gwałtownie, zakrywając twarz rękami.

– O Boże, nie! – jęknęła zduszonym głosem. – Co to jest?

– Nasze zdjęcie. Sami je zrobiliśmy.

Nagle wszystko stało się dla mnie jasne. Tamten dźwięk to był prawdziwy wystrzał.

Przewinąłem kilka następnych ujęć. Przypływ adrenaliny uderzył jak podmuch gorącego powietrza z piekarnika. Patrzyliśmy na pół tuzina zdjęć Żmijowatego, pstrykanych w sekundowych odstępach. Miał rękę wyciągniętą przed siebie. Zarejestrowałem zarys jego umięśnionego przedramienia. Obrazy były po równi banalne, zwyczajne, sztuczne i wstrząsające.

– Ten facet, który na ciebie wpadł… Zastrzelili go. Zamordowali.

– John, byliśmy świadkami morderstwa.

Gapiłem się na zdjęcia odrętwiały ze strachu.

– Co mamy teraz zrobić?

– Nie wiem – odparłem, zatrzaskując pokrywę laptopa.

Dopiero po pewnym czasie ochłonąłem na tyle, żeby jeszcze raz go otworzyć i popatrzeć na zdjęcie.

– Czy jesteśmy w niebezpieczeństwie? – zapytała Ceri, porażona tym, co zobaczyła na ekranie.

Głupie pytanie.

Podjęła decyzję i chwyciła do ręki komórkę.

– Dzwonię na policję.

Zaczęła nerwowo chodzić po pokoju, czekając na zgłoszenie się operatora. Po uzyskaniu połączenia przełączyła na głośnik, żebym mógł uczestniczyć w rozmowie.

– Numer alarmowy, z jaką służbą mam panią połączyć?

– Z policją.

Nieoczekiwanie przypomniałem sobie świstek papieru, który podała mi Ceri. Rozwinąłem go i mój strach przerodził się w niewyobrażalny wręcz koszmar. Poczułem się tak, jakby czyjaś ręka wbiła się we mnie i wyrywała mi wnętrzności. To niemożliwe. W mojej głowie trwała gonitwa myśli. Co, jak, dlaczego? Popatrzyłem na Ceri z komórką w ręku. Ta rozmowa nie miała prawa się odbyć. Rzuciłem się do niej gwałtownie i szarpnąłem za ramię.

– John, co ty wyprawiasz?

– Oddaj mi telefon.

Gapiła się na mnie bez słowa.

– Dawaj mi ten cholerny telefon!

Zaczęliśmy się szarpać.

– Zwariowałeś czy co? Połączyłam się już z operatorem!

Szarpnąłem ją mocniej i komórka wyleciała jej z ręki.

– Człowieku, co z tobą?

Chciała odzyskać aparat, ale ją odepchnąłem.

– Odwal się ode mnie, słyszysz? – warknęła. – Odbiło ci, normalnie ci…

Urwała, głos jej